– Rolandzie?
– Mmmph. – Otrząsnął się z flanelowych warstw snu i skupił wzrok na twarzy Rebeki. – Co tam, dziecino?
– Idę do pracy.
– Do pracy? – Zmusiwszy się do zachowania choćby pozorów racjonalnego myślenia, Roland spróbował usiąść, bez większego jednak skutku. Spory futrzany ciężar leżał pośrodku jego piersi. – Wygodnie ci? – spytał.
Tom ziewnął.
– Cudownie. – Roland zakrztusił się. – Cuchniesz żarciem dla kotów. Tylko tego było mi potrzeba z samego rana. – Światło, które wpadało przez zasłony, sprawiało wrażenie bardzo świeżego. Spojrzał na zegarek. Trzynaście po piątej. – Albo na sam koniec nocy. – Minęło zaledwie cztery godziny od chwili, gdy wyszli z komisariatu.
Rebecca postawiła Toma na podłodze.
Kot oddalił się, z rozmysłem lekceważąc ich oboje.
– Powiedz mi, dlaczego idziesz do pracy?
– Dlatego. – Rebecca sprawiała wrażenie zmieszanej. – Zawsze chodzę. Miała na sobie dżinsy i starą, turkusową bluzkę. Jej twarz okalały wilgotne pukle splątanych włosów. Widać było, że zbudziła się jakiś czas temu i z całą pewnością nie była zaspana, Roland zauważył, iż miała podkrążone oczy i przygryzała dolną wargę.
– Jesteś zmęczona, dziecino – rzekł, spuszczając nogi z kanapy i siadając. – Nie spałaś wiele zeszłej nocy. Może byś wzięła dziś wolne?
– Nie. – Pokręciła głową, potrząsając włosami. Kropelka wody spadła Rolandowi na podbródek. – Nie jestem chora. Daru mówi, że nie wolno brać wolnego dnia, jeśli nie jest się chorym.
Roland wiedział, że lepiej się nie spierać z argumentem „Daru mówi”, więc spróbował z innej strony.
– Ale Evan…
Twarz Rebeki złagodniała.
– Evan jest już prawie zdrowy, ale jeszcze nie skończył. Kiedy się zbudzi, będzie się czuł lepiej.
– I będzie pragnął mieć cię przy sobie.
– Tak. – Dziewczyna spoważniała. – Ale powiedział, że przedtem muszę robić to, co zawsze, żeby Ciemność nie – zawahała się przy tym słowie, lecz wypowiedziała je – zakłóciła zwykłego życia. – Westchnęła. – Myślę, że w taki sposób walczę z Ciemnością. Nie rozumiesz, Rolandzie? To nic wielkiego, ale to moje dzieło.
– Rozumiem, dziecino. – Wziął ją za rękę i uścisnął lekko. – Masz rację. Ważne jest zwykłe życie. Właśnie to usiłujemy ocalić, każde na swój sposób.
Rebecca uśmiechnęła się i Roland poczuł, jak ciepło uśmiechu obejmuje go niczym para silnych ramion.
– Wiedziałam, że zrozumiesz – powiedziała. Uwolniła dłoń z uścisku i podeszła do drzwi. Zdejmując łańcuch, zatrzymała się i obejrzała przez ramię. – Dziś jest piątek – oznajmiła. – W piątki piekę bułeczki z jagodami. – I wyszła.
Roland pokręcił głową, założył łańcuch i poszedł do łazienki. Po wyjściu z niej zatrzymał się przy łóżku i popatrzył na Evana. W półmroku wnęki sypialnej skóra Adepta zdawała się lekko świecić. Głowę odrzucił do tyłu, odsłaniając długą, delikatną szyję. Wielobarwne włosy rozsypały się na poduszce. Większość sińców zmieniła się w brzydkie, szare smugi, a po ranach zostały cienkie, białe blizny. Jedna dłoń o długich palcach leżała na brzuchu, drugą wyciągnął, jakby przez sen chciał zatrzymać odchodzącą Rebeccę. Ta ręka zwisała teraz z łóżka. Roland podniósł ją i położył na prześcieradle.
Prawie wyleczony sprawia wrażenie bardziej delikatnego niż wczorajszej nocy, gdy był tak ciężko ranny. Rolandem targały silne emocje, które próbował nazwać. Nie była to żądza, choć nie mógł – nie pragnął – zaprzeczać tkliwości. Nie była to też litość, choć to również czuł. Tydzień temu wiedziałby, dokąd to prowadzi, i nie posunąłby się dalej. Tydzień temu był innym człowiekiem. Cicho wyszedł z sypialni.
To musi być miłość.
Nie do Evana wyłącznie. Kochał jednak to, czym był Evan. Kochał go za to, co zgodził się zrobić. Evan zgodził się cierpieć i być może umrzeć, aby świat, który nie był jego światem, nie padł ofiarą Ciemności.
Niespodziewanie poczuł zbyt wielki niepokój, by móc spać, wydobył Cierpliwość z futerału, usiadł na taborecie kuchennym i zaczął grać, przekładając swe uczucia na muzykę. Śpiewał słowa, jakie mu się nasuwały, pozwalał, by same układały się w rytm. Kiedy skończył, silne słońce letniego dnia dawno zastąpiło bladą poświatę świtu; znalazł pieśń, która od tej pory będzie częścią każdego utworu, jaki zagra.
Nigdy już nie odzyskam wolności, Bo jesteś w mej muzyce, A muzyka to kość z mej kości.
Był to fragment jego starej piosenki, jednej z tych, o których Rebecca mówiła, że są „niezupełnie”. Nieoczekiwanie nabrał nowego znaczenia.
Roland wstał, przeciągnął się i zdał sobie sprawę, że miał słuchaczy, zauważył bowiem, jak rozbiegli się, spłoszeni jego ruchem. Byli zbyt szybcy, by mógł ich rzeczywiście Zobaczyć, lecz gdzieś w głębi jego świadomości tkwiło przekonanie, że byli zadowoleni. Zerknął na zegarek. Za kwadrans dziesiąta? Grał od czterech godzin?
Boże, jak ten czas leci, kiedy człowiek znajduje się… znajduje się… w jakimkolwiek stanie się znajdowałem.
Po czterech godzinach w jednej pozycji powinien być niemal sparaliżowany, ale czuł się doskonale. Tylko w ustach tak mu zaschło, że miał sklejone wargi. Na szczęście przypomniał sobie, że wczoraj schował do kieszeni pół paczki gumy do żucia bez cukru, bo nie czuł się na siłach zaparzyć herbaty – ani zwykłej, ani ziołowej. Do której kieszeni schował tę gumę? Po wyciągnięciu dwóch kapodasterów, zgniecionego rachunku z Dominiona, sześćdziesięciu dwóch centów drobnymi i listu z Tulsa znalazł ją i z westchnieniem ulgi włożył do ust. Wystarczy mu do czasu, gdy będzie mógł się napić kawy.
Schowawszy kapodastery, rachunek i monety do kieszeni, przyjrzał się uważnie listowi. Przesyłka była niezwykle cienka. Miał nadzieję, że nic się nie stało, bo ich comiesięczna korespondencja zazwyczaj miała większą objętość. Zajrzał szybko do wnęki sypialnej i zobaczył, że Evan wciąż śpi, więc siadł i rozerwał kopertę.
W środku były dwie kartki papieru. Na pierwszej było nabazgrane tylko jedno zdanie: „Nie wiem, dlaczego, ale wydawało mi się, że ci się to przyda”. Na drugiej był rękopis utworu muzycznego. Niestaranność, z jaką nuty były rozsypane na pięciolinii, świadczyła o tempie, w jakim je zapisywano. Melodia, harmonia, akordy; wszystko jak trzeba. Także słowa…
Roland oparł kartkę o imbryk Rebeki i wziął Cierpliwość. Nucąc cicho pod nosem, powoli wygrywał akordy. Nie były trudne – D, d-moll, C, d-moll, ale upłynął jakiś czas, zanim zabrzmiała osobliwa melodia. Wreszcie skinął głową i zaczął od początku, tym razem śpiewając słowa.
Cztery wiatry, powietrze, płomienie, Ziemio i wodo, spełń me życzenie, Prośby samotnego niechaj wysłucha – Dzie…
– Rolandzie!
Emocja zawarta w tym krzyku sprawiła, że Roland zerwał się na nogi i obejrzał.
– Rolandzie, skąd wziąłeś tę piosenkę? – Zdyszany lekko Adept stał w drzwiach sypialni z włosami w nieładzie i błyskiem w oczach.
– Przysłała mi ją przyjaciółka – odparł Roland łagodnie, zastanawiając się, czy nie był to jakiś obłęd wywołany obrażeniami odniesionymi poprzedniej nocy. – Czemu pytasz?
– Bo to jest odpowiedź! Nie rozumiesz? To inwokacja do bogini!
– Inwokacja do bogini? – zaprotestował Roland, i umilkł. Wuj Tony miał rację, że Roland wiele nie czytał, ale z kursu mitologii porównawczej, na który kiedyś chodził, zapamiętał, że przed bogami olimpijskimi ludzie czcili jakąś boginię. Czy może kilka bogiń. – W porządku, inwokacja do bogini. – Nadal brzmiało to dziwnie!
Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Usłyszał we wspomnieniach głos pani Ruth. Ten świat jest strefą buforową pomiędzy Światłością i Mrokiem. Kiedy pojawiło się życie na świecie, wzniesiono bariery.
Roland wyjął z kieszeni rachunek z Dominiona i odwrócił go.
„Kto wzniósł bariery?”
Bez słowa podał go Evanowi, gotów się założyć, że zna już odpowiedź.
– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Adept, najpierw czytając wiadomość od pani Ruth, a następnie przebiegając oczami stronę z tekstem piosenki. Nie był tak szczęśliwy od chwili przybycia tutaj. – Możemy go zatrzymać! Chociaż jest tak późno, możemy go zatrzymać! – Śmiejąc się z ulgą, złapał Rolanda za ramiona i uściskał entuzjastycznie.
Po kilku chwilach wzajemnego klepania się po plecach, odsunęli się od siebie.
– A teraz – Evan podkreślił słowo wymachem ręki – pójdziemy…
– Ehm, Evanie… – Roland przełknął z trudem ślinę. Wspomnienie dotyku ciepłego ciała nie pozwalało mu myśleć jasno. – Proszę, włóż coś na siebie przed zrobieniem czegokolwiek.
Evan spojrzał na siebie, a potem na Rolanda.
– Przykro mi – rzekł i pobiegł ubrać się do sypialni.
Akurat ci przykro. Roland prychnął w duchu, lecz nic nie mógł poradzić na to, że na twarzy zagościł mu głupawy uśmiech. Najpierw ocalimy świat. Potem pomyślimy o… nieważne.
Kiedy Evan wrócił, jego zniszczone podczas walki ubranie było czyste i nowe. Bransoletki i kolczyk rozsiewały iskry, i nawet znaczek z uśmiechniętą buzią był przypięty do podkoszulka.
– A teraz – zaczął, owijając biodra trzecim pasem i zapinając klamrę – pójdziemy mu dokopać.
– Jak? – spytał Roland, chowając Cierpliwość do futerału. – Wezwiemy boginię, a ona przegoni Mrok?
Evan wyjął z lodówki jabłko i ugryzł je. – Zasadniczo masz rację – przyznał, wycierając strużkę soku z podbródka.
Roland przykucnął na piętach.
– W tym musi być coś jeszcze.
– Bo jest – radośnie zgodził się Evan.
– Co?
– Nie wiem.
– Co!
– Posłuchaj, w tym mieście są miliony ludzi. Musimy wśród nich znaleźć czarownicę.
– Chyba za mocno oberwałeś w głowę zeszłej nocy. Czarownice, czyli brzydkie, usiane brodawkami staruchy na miotłach, nie istnieją. – Przypomniał sobie nagle dziecko upieczone na chrupki brąz i zacisnął pobladłe wargi. – Przynajmniej nie tutaj.
– Nie, nie tutaj – potwierdził Evan tonem, który łagodził przerażenie. – Istnieją czarownice związane ze starym, pogańskim kultem. Musimy je odnaleźć. One będą wiedziały, jak użyć pieśni.
Roland westchnął i wstał.
– Dobra – powiedział i uśmiechnął się. Udzielił mu się nastrój Evana. – Jak je znajdziemy? Na żółtych kartkach książki telefonicznej?
Evan rozłożył ręce i oczy mu rozbłysły.
– Dlaczego by nie? Gdzieś trzeba zacząć.
W żółtej części książki nie było czarownic. W białej też nie. Nic też nie znaleźli pod hasłem „wicca” i pochodnymi.
– Wicca? – spytał Roland.
– Mmmm. – Evan przerzucił kartki i dotarł do spisu Kościołów. – To stare słowo. Wesleyanie, zjednoczeńcy, do licha. Może coś będzie pod świątyniami. – Chwilę później zamknął książkę. – Nie mogę uwierzyć, że w tak wielkim mieście nie ma spisu świątyń.
– Spróbuj pod hasłem „okultyzm” – podpowiedział Roland, ale i pod takim hasłem niczego nie znaleźli.
– Paliwa – szepnął Evan. – Papier, parad organizowanie, parapsychologowie – patrz astrologowie, wróżbici etc. Przynajmniej mamy punkt zaczepienia.
– Naprawdę myślisz, że to poskutkuje?
– Tak. Mam dobre przeczucia. – Evan rzekł to w sposób, który rozwiewał wszelkie wątpliwości.
W żółtej części książki telefonicznej Toronto było dwadzieścia pięć haseł w rubryce „astrologowie, wróżbici etc.” Wymieniano w niej nazwiska, herbaciarnie i przedsiębiorstwa, które z nazw przypominały eleganckie firmy inwestycyjne. Roland wydobył telefon Rebeki spod kanapy i włączył go do gniazdka. Posłuchał. Wyjął wtyczkę. Znów ją włożył.
– Nie ma sygnału. – Delikatnie postukał słuchawką o podłogę. – Wciąż nic.
Evan wziął słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Po chwili rozchylił wargi i zmarszczył brwi.
Roland przypuszczał, że Adept usłyszał coś, co umknęło jego uszom. Był o tym przekonany, gdy Evan rzucił słuchawkę na widełki z taką siłą, że omal nie pękła.
– Jesteśmy odcięci? – spytał ostrożnie.
– Tak – potwierdził Evan z taką złością, że Roland drgnął. – Ośmiela się opowiadać mi ze szczegółami, co Ciemność uczyni z tym światem. Począwszy od tych, którzy mi pomogli.
Roland wypełzł spod krzaków bzu i wyprostował się, otrzepując spodnie. – Z tego, co widzę, jeszcze nie wróciła – rzekł.
Evan stukał palcami o pasek; był zmartwiony.
– Mam nadzieję, że Mrok jej nie porwał.
– Tak. – Roland przypomniał sobie, co to oznacza. – Ja też mam taką nadzieję. – Wziął głęboki oddech. – To co, może pójdziemy poznać swą przyszłość? Zobaczyć, czy dzisiejsza noc nie będzie ostatnią?
Dwie z wymienionych w książce telefonicznej firm mieściły się w rejonie Bloor/Spadina. Pierwsza znajdowała się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko siedziby pani Ruth. „Madame Alaina”, głosił wypaczony i wyblakły szyld w oknie na pierwszym piętrze. „Czytanie z gwiazd, kart i rąk. Nie trzeba się wcześniej umawiać”. Jeszcze mniejsza i bardziej wyblakła tabliczka wisiała na drzwiach prowadzących na piętro nad bardzo starą apteką. Przynajmniej Rolandowi wydawało się, że to apteka, chociaż oświetlenie było tak kiepskie i szyby tak brudne, iż nie mógł mieć pewności. Na schodach mocno czuć było gotowaną kapustę.
– To głupota – szepnął Roland, kiedy stanęli na podeście i Evan uniósł rękę, by zapukać.
– Zaufaj mi – powiedział Evan.
Roland westchnął.
Evan zapukał.
Po kilku minutach drzwi się otworzyły i mniej więcej piętnastoletnia dziewczyna przyjrzała im się od stóp do głów. Nie zważając na Rolanda, wbiła ciemne oczy w Evana, jakby był prezentem, który chciałaby wyjąć z opakowania. Nie ściszając walkmana, którego nosiła na pasku, zsunęła słuchawki na szyję i uśmiechnęła się szeroko. W malutkich głośniczkach pobrzękiwał matowo przebój popularnego zespołu nowej fali.
– Czym mogę służyć? – spytała z nadzieją.
– Chcielibyśmy się zobaczyć z Madame Alainą.
– Och. – Jej zdanie o nich wyraźnie się pogorszyło. – Nie jesteście chyba z policji, co?
– Nie.
– Babcia nikogo dzisiaj nie przyjmuje.
– To ważna sprawa.
– Tak, tak zawsze się mówi. – Wzruszyła obciągniętymi lycrą ramionami. – Nie chce nawet wyjść z łóżka. Mówi, że to koniec świata. Proszę spróbować przyjść jutro.
– Jutro może być za późno.
Cierpienie w głosie Evana sprawiło, że oczy dziewczyny zalśniły.
No tak, nastolatki są na to podatne, pomyślał Roland, nie zważając na łzy, które stanęły mu w oczach.
– Poczekaj chwilę… – rzekł głośno.
Dziewczyna spojrzała na niego kątem oka, większość uwagi poświęcając jednak Adeptowi. Czując się jak idiota, wziął głęboki oddech i zapytał:
– Może, hm, znasz jakieś, no wiesz, czarownice?
Tym razem rzeczywiście popatrzyła na niego i nie spodobało jej się to, co zobaczyła.
– Jasne, czarownice. – Zrobiła płynny krok wstecz i stanowczo zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
Roland spojrzał na Evana i wzruszył ramionami.
– Chyba nie zna.
Evan westchnął.
Zeszli ze stukiem po schodach i znaleźli się na ulicy.
– Szkoda, że nie mogłem porozmawiać z tą babcią – mówił cicho Evan, kiedy szli na zachód do następnego astrologa w pobliżu. – Miałaby wiele mądrych rzeczy do powiedzenia.
– Co? Evanie, ta kobieta położyła się do łóżka, bo myślała, że będzie koniec świata.
Milczenie Evana było wymowniejsze niż słowa.
Roland poczuł, że się czerwieni.
– No tak.
„Dziecko zamordowane na rondzie Kings College!” Ten nagłówek w gazecie zatrzymał ich na chwilę. Mniejsze tytuły głosiły: „Mężczyzna celowo przejechał cztery osoby”; „Podpalacz podłożył ogień w domu starców, siedemnaście ofiar śmiertelnych”.
– Zaczęło się – wyszeptał Evan i poszedł dalej.
W oddali zawyły syreny.
Drugi adres zaprowadził ich do jaskrawoniebieskiego, drewnianego domku, który nie pasował do siedzib o ceglanych fasadach i wyszukanych koncepcjach projektantów. Na trawniku rosły sięgające kolan chwasty, które z bliska okazały się dzikimi kwiatami łąk. Roland rozpoznał margerytki i rudbekie.
Evan zadzwonił do drzwi. Usłyszeli rozbrzmiewające w domku dwa pierwsze takty LX Symfonii Beethovena.
Kobieta, która im otworzyła, nosiła długie, szpakowate włosy rozdzielone pośrodku. Luźna, uszyta z materiału w kwiaty sukienka z kwadratowym dekoltem sięgała prawie do kostek. Roland zauważył, że na nogach miała parę niemieckich sandałków za sto dolarów.
– Słucham? – powiedziała z uśmiechem.
– Szukamy Sky Mackenzie.
– To ja jestem Sky, ale szukacie czegoś innego.
– Właśnie. – Roland zawsze sądził, że astrologowie, wróżki i tak dalej to banda pomyleńców i szarlatanów, a tu już druga osoba udowadniała, że się mylił.
– Szukacie w poprzednim życiu usprawiedliwienia dla swej decyzji, by zlekceważyć nakazy społeczeństwa i oddawać się zakazanej miłości w tym wcieleniu. – Kryształy, jakimi obwieszony był korytarz za jej plecami, rozszczepiały promienie słoneczne na tęcze.
– Raczej nie. – Jeden punkt dla pomyleńców i szarlatanów.
– Nie?
– Nie – rzekł z naciskiem Evan. – Szukamy czarownic. Wiccan?
Kobieta przyłożyła dłoń do piersi.
– Chodziłam na uniwersytet z jedną czarownicą. Bez przerwy napełniała wannę ziołami i kapała woskiem ze świec na sedes i umywalki. Potem przestałyśmy się widywać. Wyszłam za Owena, a ona podobno przyłączyła się do grupy lesbijskich terrorystek. Przykro mi. Pewnie wiele wam to nie pomogło.
– Niewiele – przyznał Roland. Wiszący przy wejściu zegar z kukułką pokazywał prawie południe. Musieli iść dalej. – Dziękujemy za czas, jaki nam pani poświęciła.
– Gdybyście kiedyś chcieli odnaleźć poprzednie życie…
– Będziemy pamiętać o pani.
– Przyjmuję karty VISA i Mastercard – dokończyła i zamknęła drzwi.
W drodze do Chinatown Roland czuł, jak z każdym krokiem pogarsza się humor Evana.
– O czym myślisz? – spytał wreszcie.
– W tak wielkim mieście muszą być wyznawcy dawnego kultu – westchnął Evan.
– Po tym, co się stało zeszłej nocy, szala zbyt mocno się przechyliła, bym sam zdołał powstrzymać Mrok.
– Nie jesteś sam – przypomniał Roland.
– Tak, wiem. – Odgarnął włosy z twarzy. Dwie odziane na czarno kobiety w średnim wieku zamilkły i obejrzały się za nim. – Ale mamy tak mało czasu.
Chiński astrolog, podobnie jak Madame Alaina, mieszkał na piętrze nad sklepem. W odróżnieniu od zagraconego mieszkania Madame Alainy – przez otwarte drzwi spostrzegli mnóstwo haftowanych poduszek, zasłon z paciorków i frędzelków – ten lokal przypominał bardziej mały gabinet lekarski, biały i czysty. Dwa wyściełane krzesła stały naprzeciwko dużego biurka, ściany były obwieszone kaligrafowanymi znakami, z dużych słojów w regale dochodziły interesujące zapachy.
– Czym mogę służyć? – Młody człowiek o orientalnej urodzie wyszedł zza drzwi prowadzących do kuchni.
– Szukamy – Roland wyjął z kieszeni kawałek papieru i poszukał nazwiska na liście – Johna Chin.
– To ja.
– Och.
Młodzieniec uśmiechnął się.
– Wiem – rzekł – sądził pan, że będę starszy.
– No…
– Nic nie szkodzi. Jestem do tego przyzwyczajony… – Wróżbita ucichł i spojrzał na Evana.
Roland odwrócił się. Według niego Evan wyglądał normalnie. Wszelkie ślady jego aspektu były starannie ukryte, lecz astrolog zachowywał się tak, jakby doznał objawienia.
John zrobił krok naprzód i skłonił się.
– Jak mogę ci pomóc, o święty?
Może rzeczywiście doznał objawienia. Obojętnie, czy John Chin miał widzenie czy nie, bez wątpienia zdawał sobie sprawę z tego, kim jest Evan. Roland starał się nie czuć zazdrości i prawie mu się to udało.
Evan potraktował pytanie z dużą powagą.
– Musimy znaleźć kogoś, kto się zna na starych obrzędach kultu bogini.
– Wiccan? – spytał John, nie odrywając wzroku od Evana. – Mają sklep „Wiedza Tajemna” na Dupont. Mogę podać ci dokładny adres.
– Proszę.
Podszedł do biurka i wyciągnął oprawioną w brązową skórę książkę adresową. – Dupont tysiąc czterysta czterdzieści sześć – rzekł po chwili.
– Tysiąc czterysta czterdzieści sześć – powtórzył Evan. – Dziękuję.
Stali już w drzwiach, gdy zatrzymał ich głos Johna.
– O święty, te znaki…
– Są prawdziwe. – W głosie Evana brzmiało zmęczenie.
– Jak mogę pomóc?
Roland przysłonił oczy, gdy Światłość wypełniła pokoik, odbijając się od białych ścian i padając na astrologa.
– Pomagasz, będąc tym, kim jesteś. – Evan przemówił ze środka aureoli. – Światłość zyskuje na siłach dzięki takim jak ty.
Kiedy znaleźli się na ulicy, niesiony nurtem przechodniów Roland przetarł załzawione oczy i spytał:
– Skąd on wiedział, kim jesteś, już przed tym małym popisem pirotechnicznym? I wiesz co, nie sądzę, żeby choć zmrużył powiekę, kiedy zabłysnąłeś.
– W spokojniejszych czasach byłby świętym.
– Świętym? Och. – Roland próbował okazać nonszalancję, której nie czuł. – I to wszystko?
– Takie właśnie podejście – oświadczył Evan, i w jego głosie znów pojawiło się zmęczenie – pozwoliło Ciemności przybyć w ogromnej sile.
– Przepraszam.
– Nie, to ja przepraszam. – Evan wyciągnął rękę, jakby miał zamiar zetrzeć smutek z twarzy Rolanda. – Jestem zmęczony i odezwałem się bez zastanowienia. Proszę, wybacz mi.
Roland wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście jesteś zmęczony – przyznał, zatrzymując taksówkę. – Chodźmy na ratunek światu.
„Wiedza Tajemna” była sklepikiem wciśniętym pomiędzy Bank Nowej Szkocji a bar serwujący rybę z frytkami. Na wystawie o szerokości nie większej niż dwie stopy leżała srebrna biżuteria rozsypana na kawałku czarnego aksamitu. Było jej może tuzin. Roland spodziewał się, że ujrzy nietoperze i czarne koty, ale zamiast tego zobaczył normalnie wyglądające półki z książkami, kryształami, świecami i biżuterią. Za ladą leżały woreczki z suszonymi ziołami. Wszędzie unosił się zapach bardzo podobny do tego w gabinecie Johna China, choć ze słabą domieszką woni gorącego oleju i halibuta.
Podszedł za Evanem do lady i przewrócił oczami na widok młodej kobiety, która zaczęła gwałtownie dyszeć. Może nie umiał dostrzec świętego, ale na pewno potrafił poznać działanie hormonów.
– Szukamy Kościoła wiccan – powiedział Evan. – Czy może nam pani pomóc?
– Pomóc? – zapytała. – O, tak.
Evan odczekał chwilę, Roland ukrył uśmiech.
– Kościół wiccan – przypomniał jej wreszcie.
– No, tak. – Wyprostowała się i spróbowała wziąć się w garść. – Tak. Oni są właścicielami sklepu. To znaczy, nie kościół jako taki, ale ci sami ludzie.
Trafiony! – pomyślał Roland. Mamy cię, ty sukinsynu. Zauważył, że Evan się odprężył i wiedział, że obawiał się kolejnego ślepego zaułka.
– Ale wszyscy wyjechali z miasta na jakieś – dodała sprzedawczyni, machając rękami – jakieś zebranie. Dlatego zostałam zupełnie sama.
– Wyjechali z miasta – powtórzył powoli Evan.
– Tak. Mają posiadłość i na wsi spędzają weekendy.
– Muszę porozmawiać z ich kapłanką. – Nachylił się i dziewczyna jęknęła, gdy przysunął do niej twarz bardzo blisko. – Tb sprawa najwyższej wagi.
– Nie ma sposobu, żeby się z nimi skontaktować. Nie mają nawet telefonu.
– Nie…
– Wrócą w poniedziałek – pisnęła z przejęciem.
– Może nie będą już mieli dokąd wrócić w poniedziałek! – Podniósł głos i młoda kobieta skuliła się, zasłaniając uszy i zaciskając powieki, by nie widzieć wizji, jaką przed nią roztaczał.
Choć Rolandowi serce ciążyło w piersi jak ołów – nie będzie pomocy bogini, znów stali sami naprzeciw Ciemności – lekko dotknął ramienia Evana. Wydawało się, że mięśnie Adepta są wyrzeźbione z kamienia.
– Hej – powiedział cicho. – Przerażasz ją.
Rad był, że miał serce z ołowiu, bo inaczej pękałoby na widok miny Evana. – Rolandzie…
– Wiem. – Nie zważając na to, kto ich widzi, pogładził Evana po policzku. – Ja też na to liczyłem. Chodźmy. – Wskazał głową drzwi. – Wracajmy do domu zobaczyć, czy nie ma innego wyjścia.
Stopniowo przygnębienie Evana ustępowało.
– Tak. Zawsze jest inne wyjście. – Uniósł podbródek. – Dziękuję.
– Nic nie jest tak czarne i tak białe, jak ci się wydaje. – Wargi zadrżały Evanowi i Roland poczuł, że się czerwieni. – Dobra, zapomnij, że to powiedziałem.
– Nie. – Evan chwycił go za rękę, która wciąż spoczywała na jego ramieniu. – Będę o tym pamiętał, bo to prawda, o której zbyt często zapomina zarówno Światłość, jak i Ciemność.
Nachylił się nad ladą i opromienił swym uśmiechem zalęknioną sprzedawczynię.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani przestraszyć. Kobieta wstała niepewnie i spróbowała się uśmiechnąć nerwowo.
– Wszystko w porządku. – Rzeczywiście tak sądziła do momentu, gdy w kilka chwil po wyjściu młodych mężczyzn zauważyła, że wszystkie kryształy w sklepie promieniują delikatnym, białym światłem.
– Dobra, zobaczmy, co mamy. – Szli ścieżką do domu Rebeki, przebywszy w milczeniu całą drogę autobusem. Było po drugiej. Za niecałe dziesięć godzin nastąpi koniec świata – liczył Roland na palcach wolnej ręki – Mamy Adepta Światłości…
– Lekko nadwerężonego Adepta Światłości – poprawił Evan, gdy przeszli przez drzwi, w których nadal nie było szyby.
– Jak wolisz – zgodził się Roland. – Ulicznego grajka, którego wszyscy nazywają bardem, aczkolwiek – ton jego głosu powstrzymał protest Evana – wiem z dobrego źródła, że daleko mi jeszcze do tego. Magiczną harfę, na której rzeczony bard nie potrafi grać. – Cierpliwość odezwała się z futerału pokrowca wysoką nutą cis. – Gitarę, na której potrafi grać. Inwokację do bogini, której nie umiemy użyć. Pracownicę społeczną, której nie możemy znaleźć, oraz Rebeccę. Do licha – odsunął się na bok, gdy Evan szarpał się z zamkiem w drzwiach mieszkania Rebeki – mając przeciwko sobie takich nieprzyjaciół, Mrok powinien trząść portkami.
Kiedy weszli, jakieś stworzonko koloru kawy zbiegło po zasłonce i zniknęło za oknem.
Roland zamarł, lecz widząc, że Evan nie jest zaniepokojony, odprężył się. Wydawało mu się, że Evan komunikuje się z czymś niewidzialnym.
– Dobrze się czujesz? – spytał nerwowo, zastanawiając się, czy zdąży wyjąć Cierpliwość i czy coś mu to da.
– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Evan po raz drugi tego dnia. – Jestem idiotą. – Roland zamknął drzwi i założył łańcuch.
– Dlaczego?
– Wiemy, jak wezwać boginię.
– Naprawdę?
– Tak! – Evan uniósł energicznie ręce i bransoletki podkreśliły jego słowo niczym srebrna sekcja perkusyjna. – Ta pieśń jest inwokacją.
– Aha. Mówiłeś to już rano. – Roland odłożył Cierpliwość i ostrożnie przysiadł na krawędzi kanapy. Jednym okiem spoglądał na Adepta, a drugim na okno, w razie, gdyby intruz wrócił. – Mówiłeś też, że potrzebna jest nam czarownica. Co się zmieniło?
– Wiccanie byli nam potrzebni jako punkt skupienia, ich obrzędy były nam potrzebne jako punkt skupienia kierujący inwokacją do bogini.
– Pytam raz jeszcze, co się zmieniło?
– Rolandzie. – Evan padł na kolana i wziął go za obie dłonie – Ty zaśpiewasz piosenkę. Rebecca skupi jej siłę.
– Rebecca. – Roland był bardzo dumny z tego, że jego umysł pracuje, wziąwszy pod uwagę okoliczności…
– Rebecca. Szary ludek czuwa nad nią. Jest obdarzona prostotą, czystością rzadką nawet wśród Światłości. Znajduje ukojenie w objęciach ziemi. Pomyśl, Rolandzie, jak to wszystko do siebie pasuje.
– Niegdyś powiadano, że niedorozwinięci, tacy jak Rebecca, są dotknięci przez Boga, są jego specjalnymi dziećmi.
Oczy Evana zrobiły się prawie tak srebrne, jak jego biżuteria.
– Kto wzniósł bariery? – spytał. – Ona czuwa nad światem i nad Rebecca.
– Jesteś pewien, że się uda?
– Nie. – Evan potrząsnął głową i jego włosy rozsypały się jedwabiście. – Nie jestem pewien. Odzyskałem jednak nadzieję, a na tym polega jedna z największych różnic między Mrokiem a Światłością.
– Na nadziei?
– Od niej zależały losy wojen.
Roland odchylił rękę, którą trzymał Evan, i zerknął na zegarek.
– Druga czterdzieści osiem. Wkrótce zacznie się zbierać do domu. – Palce Evana rozpalały ogień w miejscach, gdzie dotykały jego nadgarstków. – A tymczasem, co będziemy robić?
Uśmiech Evana był ironiczny. – Sądzę, że powinieneś raz czy dwa przećwiczyć swoją rolę – odpowiedział.
Roland westchnął, uwolnił rękę i wyjął z tylnej kieszeni wielokrotnie składany kawałek papieru.
– Wiesz co – rzekł – nie ułatwiasz ludziom życia.
– Rebecco!
Rebecca zatrzymała się. Ręka, którą dotykała drzwi kuchennych, drżała z chęci powrotu do domu.
– Złożyłaś ładnie foremki?
– Tak, Leno.
– Zabrałaś swój uniform do prania?
Rebecca przygryzła wargę, lecz trwała nieruchomo, gotowa do wyjścia. Uniform pracownika kuchni leżał złożony – choć nie tak zgrabnie jak w inne piątki – na dnie jaskrawoczerwonej torby.
– Tak, Leno.
– Zabrałaś słodkie bułeczki na weekend?
– Tak, Leno. – Pieczywo zostało upchnięte na wierzchu zabrudzonego uniformu. Rebecca czekała niecierpliwie na kolejny punkt litanii.
– Tylko nie zapomnij jeść, kiedy będziesz w domu.
Rebecca pokiwała głową, bo to również należało do rytuału.
– Będę pamiętała, Leno.
Jeszcze coś.
Nie usłyszała jej.
Rebecca czekała, niezdolna do ruchu, dopóki ostatnie słowa nie zostaną wypowiedziane. Nie mogła się odwrócić, żeby zobaczyć, dlaczego nie padły. Usłyszała dziwne sapanie, drapanie o linoleum i głos, który znała, choć nie wiedziała skąd.
– Ostrzegano panią, pani Pementel, że papierosy panią zabiją. – Adept Mroku spoglądał na kierowniczkę stołówki, która wiła się u jego stóp, jedną ręką chwytając się za pierś, a drugą skrobiąc w podłogę. – Zdecydowanie duży odsetek palących kobiet po pięćdziesiątce choruje na serce. Co? – Nachylił się lekko nad kobietą, która siniejącymi wargami szeptała bezgłośne słowa. – Pomocy? Ależ ja już pani pomogłem. Bez mojej pomocy z pewnością żyłaby pani jeszcze dobę. – Uśmiechnął się sympatycznie. – A świat za dobę nie spodobałby się pani.
Obserwując konającą kobietę, pochwycił jej ostatnie tchnienie i wessał w siebie z głębokim zadowoleniem. Dopiero wtedy odwrócił się i przyjrzał Rebecce.
Nadal ścigał tę drugą kobietę. Kiedyś padnie jego łupem, bo bardzo wielu mężczyzn biegło jako psy gończe w jego łowach. Kiedy poczuje, że ją złapano, przybędzie na miejsce, by być świadkiem zakończenia. Co do następnego pomocnika Światłości, tego tak zwanego barda, kraina cieni i Adept Mroku nie mogli się już doczekać, by pokazać mu prawdziwą Ciemność. Ale ta kobieta…
– Nie wiem, co ci przyszło z pomocą ostatnim razem – powiedział do odwróconej Rebeki, z przyjemnością zauważając drżenie jej spragnionych ruchu mięśni – ale teraz już ci nie pomoże. Sama zastawiłaś tę pułapkę. Ja tylko z niej skorzystałem. – Zbliżył się i objął ją w talii.
Rebecca zadrżała, lecz nie mogła uwolnić się z jego uścisku, tak samo, jak nie mogła przestąpić progu. Musiały paść ostatnie słowa.
– Jej urok polega na tym – bardzo gorący oddech musnął jej głowę – że wydarzenia dzisiejszego popołudnia w najmniejszy sposób nie naruszyły równowagi. Ja tylko pomogłem twej przyjaciółce szybciej zejść ścieżką, na którą już dawno wstąpiła, a twój problem jest naturalną tego konsekwencją. Może jednak wciąż tego nie pojmujesz. – Jego dłonie sunęły w górę, chwilę popieściły jej ciężkie piersi i otoczyły szyję. Kciuki wpijały się boleśnie w miękkie ciało. – Jasność nie będzie mogła cię ocalić – zamruczał. – On się nie dowie, jak zostałaś uwięziona, dopóki nie będzie za późno, a wtedy będzie miał do czynienia ze mną. I przegra. Kiedy już go zabiję, przyjdę po ciebie. Mnie to sprawi przyjemność, tobie nie.
Wtedy, niespodziewanie, została sama z bólem, jaki sprawiły jego ręce i słowa. Rozpaczliwie uczepiła się cichego miejsca w sposób, jaki jej pokazała pani Ruth. Łzy płynęły jej cicho po twarzy, gdy w skupieniu i z determinacją zmagała się z krępującymi ją pętami. Evan potrzebował pomocy. Musiała pójść do Evana.
Evan dotknął Rolanda i muzyk przestał mruczeć pod nosem słowa piosenki.
– Nie mam wiele czasu, żeby się tego nauczyć – zaczął i umilkł, widząc wyraz twarzy Adepta. – Co się stało? – szepnął, rozglądając się nerwowo.
– Posłuchaj.
W mieszkaniu słychać było rytmiczne mlaskanie kota myjącego językiem łapę, buczenie lodówki i monotonne kapanie wody z kranu w łazience. Na zewnątrz – ruch na ulicy, głosy i dzwony.
Dzwony? Wydawało się, że co najmniej dzwony z dwóch kościołów biją jak oszalałe, głośno, rozpaczliwie i nieharmonijnie. Roland spojrzał na zegarek. Druga dwadzieścia trzy.
– Rebecce grozi niebezpieczeństwo – oznajmił Evan i znikł.
– Pani Pementel? Pani Pementel! – Drzwi do stołówki otworzyły się i księgowy znalazł się oko w oko z Rebeccą, która nadal stała z ręką wyciągniętą, by zamknąć drzwi. – Och – powiedział z wymuszonym i niepewnym uśmiechem – to ty. – Kiedy spostrzegł, że dziewczyna się nie porusza, wyminął ją, zastanawiając się, co miało znaczyć przewracanie oczami. Nie obchodziło go, jak dobrą jest pracownicą, ta dziewczyna powinna być w zakładzie. – Czy widziałaś panią Pemen… – Pytanie nagle stało się niepotrzebne.
– O mój Boże!
Ukląkł przy leżącej kobiecie i rozpaczliwie poszukał tętna. Zdawało mu się, że go nie czuje, ale nie był pewien, czy szuka w dobrym miejscu. A jeśli ona umarła? O Boże! Dotknąłem jej! Wstał, odsunął się na dwa kroki i czym prędzej wybiegł. Pomoc. Powinienem pójść po pomoc. Jednak jeśli ona nie umarła, powinienem coś zrobić. Ale co? Liczy się każda sekunda. Krzyknął, gdy omal nie został oślepiony ostrym światłem.
– Rebecco? Pani? Nic ci nie jest?
Rebecca? Tak miała na imię ta opóźniona umysłowo dziewczyna. Księgowy tarł oczy, aż wreszcie zobaczył wysokiego młodzieńca z włosami dziwnego koloru, który nachylał się nad dziewczyną przy drzwiach.
– Zaraz zaraz – wybełkotał. – Co? Jak?
Evan zlekceważył go. Widział więzy krępujące Rebeccę, lecz nie miał pojęcia, jak je zerwać, głos Rebeki był spętany tak samo, jak jej ciało. Wyczuwał plugawość, która mówiła mu o obecności nieprzyjaciela, lecz to nie Ciemność zastawiła te sidła.
– Ty tam! Potrzebna mi pomoc!
Evan niechętnie odpowiedział na wołanie. Musiał to zrobić, jeśli chciał zostać tym, kim był. Odwrócił się. Widział, że pęta krępujące Rebeccę sięgają do zwłok na podłodze.
– Kim była ta kobieta? – spytał, odsuwając zdumionego księgowego, który bełkotał z oburzenia. Tak, więzy oplątywały ją, lecz zapoczątkowała je Rebecca. Och, Pani, cóżeś sobie zrobiła?
– Powiedziałem, że potrzebuję pomocy! – Księgowy wskazał poplamioną atramentem dłonią na podłogę. Nie wiedział, dlaczego miał nadzieję, że ten wyglądający na punka młodzieniec będzie mógł coś zrobić, był przekonany, że gdyby tylko zechciał zadać sobie trud, wszystko znów byłoby dobrze. – Ona potrzebuje pomocy!
Evan nie miał czasu na delikatność. Evantarin, Adept Światłości, podniósł głowę i pozwolił, żeby śmiertelnik spojrzał mu w oczy.
– Jej nie mogę już pomóc – powiedział.
O mój Boże! Trup. Jestem w jednym pomieszczeniu z trupem! Jestem… jego myśl została pochłonięta przez szarobłękitną burzę i głos, który zdawał się rozbrzmiewać echem w głowie.
– Muszę pomóc żywym. Jak nazywała się ta kobieta?
– Pementel. Lena Pementel. Była kierowniczką stołówki. – Narastający strach osłabł na jakiś czas, lecz nadal go odczuwał – był głęboko ukryty i mógł wydostać się na wolność.
– Czy znał ją pan dobrze?
– Nie. Tak. Nie wiem. Spotykaliśmy się w każdy piątek, żeby zaplanować budżet na następny tydzień.
– W każdy piątek? – Evan zrobił krok naprzód.
Księgowy patrzył, jak jego odbicie powiększa się w tych dziwnych, szarych oczach i pisnął: – Tak. Przychodziła do mojego gabinetu… – Pańskiego gabinetu? Pan nigdy nie widział tego obrzędu?
– Jakiego obrzędu?
Evan zaczerpnął głęboko powietrza i postarał się, by w jego głosie przestał brzmieć rozkaz. Po raz pierwszy w życiu zazdrościł Mrokowi zdolności docierania od razu do sedna sprawy bez skrupułów.
– Obrzędu, który wyzwoli moją Panią – rzekł, bardzo opanowany. Rebecca była bezradna, Ciemność mogła powrócić w każdej chwili, a on nie był dość silny, by ją obronić.
– No cóż, w zeszłym tygodniu przyszedłem wcześniej i trafiłem tutaj.
– I co?!
– I usłyszałem ich rozmowę.
– O czym mówiły?
– Nie pamiętam. – Pośpiesznie wyrzucił z siebie słowa i wcisnął głowę w ramiona. Ponieważ nic się nie stało, ośmielił się podnieść wzrok. To, co ujrzał, sprawiło, że znów zacisnął powieki.
– Więc musisz ponownie przeżyć tę chwilę…
Siedział w gabinecie i czekał, podczas gdy pracownice stołówki wychodziły po kolei, żegnając się i wymieniając porozumiewawcze spojrzenia w związku z gościem Leny. Ta niedorozwinięta dziewczyna, Rebecca, wychodziła ostatnia. Ledwo doszła do drzwi, gdy Lena ją zawołała.
– Rebecco!
Dziewczyna zatrzymała się z dłonią na klamce, księgowy zastanawiał się, jak długo to potrwa. Sądził, że zejście do stołówki przyspieszy robotę i będzie mógł wcześniej pójść do domu.
– Złożyłaś ładnie foremki?
– Tak, Leno.
Szkoda, że była niedorozwinięta, pomyślał, bo jej bujna uroda była na swój sposób atrakcyjna.
– Zabrałaś swój uniform do prania?
– Tak, Leno.
Prawdę mówiąc, to połączenie obfitej urody i niewinności było seksowne.
– Zabrałaś słodkie bułeczki na weekend?
– Tak, Leno.
Dobry Boże, to trwało w nieskończoność. Nic dziwnego, że w każdy piątek upływało tyle czasu, zanim pani Pementel doszła do jego gabinetu.
– Tylko nie zapomnij jeść w domu.
Dziewczyna pokiwała głową, jak któryś z tych piesków, jakie widywało się w samochodach w latach sześćdziesiątych. Pewnie miały więcej w głowie niż ona.
– Będę pamiętać, Leno.
– Do zobaczenia w poniedziałek, kotku.
– Do zobaczenia w poniedziałek, Leno.
Księgowy drgnął. Usłyszał czyjś głos. Wiedział, że tak było. Drzwi do stołówki kołysały się w zawiasach, jednak nikogo nie było. Zszedł po panią Pementel, bo było już po trzeciej, ale ona nadal nie pokazywała się w gabinecie. Stołówka była pusta. Oczywiście, że była pusta. W drzwiach nie było niedorozwiniętej dziewczyny piekącej bułeczki. Nie było żadnych oczu, które zajrzały w głąb jego duszy i stwierdziły, że nie wytrzymał próby. To byłoby śmieszne. Za dużo pracował.
Zrobił krok do przodu i zawadził o coś czubkiem świeżo wyczyszczonych brązowych trzewików. Spuścił wzrok.
– Pani Pementel? Pani Pementel! – Ukląkł przy ciele i poszukał tętna. – O mój Boże! Ona nie żyje!