Rozdział dziewiąty

– Bardzo dobrze grasz. – Adept Mroku wskazał głową na Cierpliwość, którą Roland tulił w objęciach. – Byłbyś świetny, gdybyś miał lepszy instrument.

Roland ścisnął mocniej polerowane drewno.

– Jestem zadowolony z tego, co mam – oznajmił z urazą przebijającą się przez strach.

– Ależ, oczywiście. – Postawiwszy pionowo swą gitarę, Adept Mroku wsparł się na niej. – Gdybyś nie był zadowolony, nie byłbyś taki dobry. Zapewne jednak zastanawiałeś się, jak by to było zagrać na gitarze naprawdę wysokiej klasy. Takiej, która ma porządny rezonans i struny nie podwyższające tonu, gdy najmniej się tego spodziewasz.

Palce Rolanda z własnej woli odszukały strunę A. Rzeczywiście miała takie tendencje bez względu na to, ile razy zmieniał strunę ani jak starannie ją stroił. Cierpliwość, choć była najlepszym instrumentem, na jaki było go swego czasu stać, zawsze miała trochę głuche brzmienie. Musiałem być szalony, żeby się porywać na niego tylko z takim… Zaczekaj! Oderwał wzrok od Ciemności i spojrzał na resztkę rozchodzącego się tłumu. Zwyciężyłem. Ponownie ogarnęło go uczucie dumy ze zwycięstwa, a wraz z tym wróciła pewność siebie.

– Jestem zadowolony z tego, co mam – powtórzył tonem, który definitywnie kończył dyskusję. Schował ostrożnie Cierpliwość, pieszcząc ją delikatnie podczas układania na filcu futerału. Kiedy się wyprostował, trzymając mocno w dłoni znajomy uchwyt futerału, Adept Mroku zagrodził mu drogę.

– Przespaceruj się ze mną.

– Co mam zrobić?

– Przespaceruj się. Teraz nie musisz się obawiać niczego z mojej strony. Pokonałeś mnie. Możesz pozwolić sobie na wspaniałomyślność.

To mowa o spacerze przez puszczę. Roland wbił wzrok w punkt ponad ramieniem ubranego w bawełnę mężczyzny i starał się uporządkować myśli. Nie miał zamiaru iść na spacer z tym pozornie przyjaznym młodzieńcem i kropka, lecz Evan potrzebował informacji, gdzie kryje się Mrok i gdzie będzie brama, a to może być najlepsza i prawdopodobnie jedyna szansa, żeby się tego dowiedzieć. Oczywiście, będzie się z tym łączyło pewne ryzyko, lecz czyż nie warto? Wciąż czuł ogrzewające go resztki mocy, jaką włożył w swoją muzykę. Poza tym, z bliska Mrok nie wydawał się aż tak przerażający. Pokonał go raz i może to zrobić ponownie.

Dwie duże, ubrane na niebiesko postaci, które nadchodziły z południa, podjęły za niego decyzję.

– Dokąd pójdziemy? – spytał, ruszając na północ.

Adept Mroku dołączył do niego.

– Och, tak się przejdziemy.

Szli w milczeniu, dopóki nie skręcili w lewo w Dundas. Wtedy Adept rzekł:

– Chciałbym zawrzeć z tobą umowę.

Zdumiony Roland obejrzał się z przestrachem.

– Umowę? Jakiego rodzaju?

– W zamian za to, czego najbardziej pragniesz, przestaniesz pomagać Światłości.

Zabrzmiało to tak lekko, że Roland mógł powiedzieć tylko jedno:

– Kusisz mnie?

Adept uśmiechnął się z odrobiną zakłopotania.

– Cóż, w końcu to moje zajęcie.

Mimo wszystko Roland nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. Znów skręcili w lewo, do małego parku za Centrę i szli teraz po trawie w stronę wysokich wieżyc kościoła Świętej Trójcy.

– Więc kuś, ale ostrzegam cię, nie pragnę niczego, co możesz mi dać.

– Ostatnio pragnąłeś jednak czegoś innego.

Zarys policzka Evana, długa linia jego ud, żar w jego dłoniach…

– Nie. – Roland stanowczo pokręcił głową. – Nie, nie pragnąłem.

Adept Mroku wyglądał na zaskoczonego.

– Wypierasz się swego pragnienia Światłości?

Roland otworzył usta, żeby powiedzieć „tak”, nie mógł bowiem przyznać się przed Mrokiem do czegoś, do czego nie mógł przyznać się przed samym sobą. Zatrzymał się jednak, nagle świadom niebezpieczeństwa, jakim było okłamanie Ciemności. Zdał sobie sprawę, że kłamstwo byłoby wyparciem się Światłości, słowa natomiast, z których się składało, były nieważne.

– Nie – powtórzył jeszcze raz, powoli i wyraźnie. – Nie wypieram się mojego pragnienia.

– Ale powiedziałeś…

– Zaprzeczyłem temu, że pragnąłem ostatnio czegoś innego. – Co nie było dokładnie prawdą, lecz Roland sądził, że ujdzie mu to na sucho. – Pragnąłem miłości już wcześniej. Ale po co to sondowanie? – Rzeczywiście, po co?, pytał sam siebie, obracając tę koncepcję w myślach i czując się tak, jakby przed chwilą oberwał cegłą. Evan miał rację. Nie ma nic złego w kochaniu. Zaczekaj, aż go znowu zobaczę, a wtedy… Przerwał rozmyślania. Nie był pewien tego, co zrobi, ale przynajmniej wiedział, że przestał uciekać. Światło przy drzwiach kościoła padło na twarz Mroku i Roland uświadomił sobie, że znów wygrał.

– Nie to zamierzałem ci zaproponować – warknął Adept, gdy zawrócili w stronę Centrę. – Nie tego pragniesz najbardziej.

– Więc? – zachęcił go Roland, chcąc być, jak zasugerował Mrok, wielkodusznym zwycięzcą.

Adept nabrał głęboko tchu i przyłożył dłoń do szklanych drzwi wiodących do centrum handlowego. Drzwi się otworzyły.

– Hej, przecież jest po północy. Nie powinny być otwarte.

– Nie były.- Adept posłał mu przez ramię szeroki uśmiech. Jego niebieskie oczy wydawały się w słabym świetle prawie czarne. – Wchodzimy.

Roland wzruszył ramionami.

– Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B… – I wszedł za nim.

Wnętrze Eaton Centrę w nocy wyglądało inaczej, zupełnie jak scena czekająca na aktorów. Ich buty na miękkich podeszwach nie wydawały dźwięku podczas stąpania po płytkach posadzki. Przeszli przez rozległą halę i zatrzymali się za szklanymi drzwiami prowadzącymi na Yonge. Po drugiej stronie szyby, w miejscu, gdzie grali, były teraz jedynie śmieci.

Ciemność zrobiła gest dłonią o długich palcach.

– Proponuję ci to, czego doświadczyłeś tam dzisiejszej nocy…

– To już należy do mnie – rzekł pogardliwie Roland, czując resztki ciepła tej potęgi. – Wypłynęło z mojego wnętrza, nie z jakiegoś zewnętrznego źródła. Nie możesz mi tego dać ani odebrać.

– Nie pozwoliłeś mi dokończyć – westchnął Adept Mroku. – Sprawię, że to, czego zaznałeś dzisiejszej nocy, będzie płynęło z twoich własnych pieśni.

– Moich własnych…

– Tak. Twoje słowa, twoja muzyka będzie miała moc poruszania ludzi. Nie tylko granie dzieł innych twórców.

– Moje…

– No więc – uśmiechnął się Mrok – czyż nie tego właśnie pragniesz ponad wszystko?

– Tak. – Roland ledwo wykrztusił to słowo. Mieć to, czego brakowało jego piosenkom. Przemawiać wreszcie własnym głosem. Widzieć, że muzyka, którą komponuje, znaczy coś dla innych; że pobudza ich do łez, śmiechu czy gniewu; że przetrwa i będzie wciąż wywierała ten sam wpływ, kiedy jego już dawno nie będzie. Często myślał, że oddałby za to swą duszę. Teraz miał taką szansę.

– No i jak, zawieramy umowę?

Evan tak naprawdę go nie potrzebuje. Poza tym, dziś już zrobił swoje w walce z Ciemnością. Pokonał ją nie raz, lecz dwa razy. Czy to nie wystarczy?

– Rolandzie?

Jego piosenki. Jego muzyka.

– Czy zawieramy umowę?

Wiatr cisnął w drzwi czerwono-białym papierkiem po pieczonym kurczaku.

Rolandzie, oni mają kurczaka.

Widzę, dziecino.

Czy Rebecca będzie jeszcze chciała słuchać jego piosenek, jeśli ustąpi? Coś mu podpowiadało, że nie. Cóż jednak znaczy opinia jednej przygłupiej dziewczyny w porównaniu z resztą świata?

Czuł, że drży, i nie mógł podnieść głowy. Jego głos był ledwo słyszalny.

– Nie.

Dużo znaczy.

– Nie?

Wiedział, że powinien czuć uniesienie, iż jeszcze raz okazał się dość silny, lecz miał jedynie bolesne poczucie straty.

– Robisz błąd, Rolandzie. – Adept Mroku wzruszył ramionami. – Ale to twój błąd.

– Bardzo spokojnie się z tym godzisz – rzekł Roland z pewnym zaskoczeniem. Nie był całkowicie pewny, czy podoba mu się takie nonszalanckie podejście do jego poświęcenia.

Adept przycisnął dłoń do drzwi, które ponownie się otworzyły.

– Jednych się zdobywa, innych się traci. Ojej – przerwał – wygląda na to, że twoi przyjaciele w niebieskich strojach wciąż tam są. Nie sądzę, żeby bardzo się ucieszyli, widząc, jak wychodzisz z zamkniętego gmachu.

Roland przeniósł wzrok z dwóch gliniarzy na Adepta Mroku i uświadomił sobie, że mówi chyba najgłupszą rzecz w swoim życiu, nie miał jednak wątpliwości, iż policji się boi, a jeśli chodzi o Ciemność – czuł się zmieszany.

– Co zrobimy?

– Oczywiście wyjdziemy tylnymi drzwiami. Przeszli przez halę z powrotem do drzwi, które zaprowadziły ich na drugą stronę kościoła.

– Obeszliśmy kościół Świętej Trójcy dookoła – stwierdził Roland, kiedy zatrzymali się pod tym samym reflektorem na kościelnym murze.

– Tak – powiedział Adept Mroku – wiem.

Roland oparł się o kamienną ścianę i zaczerpnął głęboko wilgotnego powietrza.

– Nie potrafię cię zrozumieć. Nie jesteś taki, jak sobie wyobrażałem. Jesteś taki… cóż, z bliska nie jesteś wcale taki przerażający.

– Czyżby? – rzekł Adept Mroku. I nagle stał się bardzo przerażający.

Nogi ugięły się pod Rolandem, kolana uderzyły o beton. Jego umysł, który próbował ogarnąć bezmiar zła, z jakim miał do czynienia, nie mógł ogarnąć niczego więcej. Roland usiłował odwrócić wzrok, lecz nie zdołał. Próbował krzyczeć, lecz nie mógł. Zmusił oporne wargi do wypowiedzenia jednego słowa, które wydostało się z jego ust jak skowyt.

– Evan…

Mrok uśmiechnął się.

– Za późno.

– Hej, Marge!

Posterunkowy Patton przystanęła z dłonią na drzwiach komisariatu i zaczekała na pracownicę cywilną, która biegła do niej, machając kawałkiem papieru.

– Znalazłam tego faceta, którego szukałaś!

– Szybko się uwinęłaś. – Policjantka puściła drzwi i wyciągnęła rękę.

Kobieta podała jej dokument, uśmiechając się od ucha do ucha.

– To nie było trudne. Raczej trudno go nie zauważyć. Nie dziwię się, że zapamiętałaś jego wygląd.

Posterunkowy Patton rzuciła okiem na wydruk i pokiwała głową w zamyśleniu.

– Tak, ja też się nie dziwię. – Zdjęcie nie oddawało w pełni jego urody; nie mogło pokazać blasku we włosach ani olśniewającego uśmiechu. Kiedy zobaczyła go w hotelu, wiedziała, że musiała go już gdzieś widzieć. – A więc zgarnęliśmy go podczas zamieszek… Evan Tarin, tak? – Policjantka wepchnęła kartkę do kieszeni. – Dzięki, Haniu. Nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać tym, co udaje ci się wyciągnąć z komputera.

Hania wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

– Na tym polega moja praca. To akurat było łatwe.

Kilka minut później, już w samochodzie patrolowym, posterunkowy Patton rzuciła koledze wydruk na kolana.

– A nie mówiłam – powiedziała, kiedy na niego spojrzał. Czytając informacje, posterunkowy Brooks tylko coś odburknął.

Policjantka z zarozumiałą miną postukała palcami w deskę rozdzielczą.

– Wiedziałam, że w mieście nie może być dwóch tak przystojnych mężczyzn.

– Cóż, bardzo ci dziękuję, Mary Margaret. – Oddał jej kartkę i włączył silnik. – Co teraz zrobimy?

– Ten pan został oddany pod kuratelę niejakiej Daru Sastri z miejskiej opieki społecznej.

– Aha. I co z tego?

– Skończymy pracę i może jutro do niej zajrzymy. Ten pan Tarin ma jakiś związek z naszym mordercą, a ja chciałabym zamienić kilka słów z nim i z jego przyjaciółką.

– Powinniśmy byli zatrzymać ich wtedy po południu.

Posterunkowy Patton zmarszczyła brwi.

– Tak, wiem. – Ciągle nie wiedziała, dlaczego pozwoliła wyjść tym dwóm bez podania nazwiska, bez niczego. Nie było to jej normalne zachowanie. Kątem oka zerknęła na Jacka. Nie było to normalne zachowanie żadnego z nich. – Chyba ten upał tak na nas podziałał.

– Naprawdę w to wierzysz?

Kobieta zaśmiała się niewesoło.

– Od tamtej nocy w Valley nie wiem już, w co wierzyć.

– Ja osobiście wierzę w to, co zawsze.

– Zawsze wierzyłeś w jednorożce?

– Jasne.

– Zapewne też w elfy i chochliki?

– Aha.

– W duchy, upiory i skaczące w nocy zmory?

Przez chwilę milczał, kiedy się odezwał, w jego głosie nie było już wesołości:

– To się rozumie samo przez się.

Siedzieli w milczeniu, patrząc, jak mija noc.

– Ale gdzie on jest, Evanie?

– Nie wiem, Pani. Nie potrafię go znaleźć.

– Czy on nie żyje?

– Nie. Wiedziałbym, gdyby nie żył…

Świat sprawiał wrażenie innego, niż powinien być. Roland z trudem otworzył oczy i natychmiast znów je zamknął, gdyż nawet ta odrobina światła wbijała mu kolce w mózg. Odkąd sięgał pamięcią, nie miał tak okropnego kaca; jego mózg był jak przepuszczony przez mikser, żelazna obręcz przyciskała mu żołądek do kręgosłupa i usilnie pragnął zwymiotować. Znowu. Zapach dawał jednoznacznie do zrozumienia, że raz już to zrobił. Gdyby tylko jego głowa przestała podskakiwać, może zdołałby…

Przypomniał sobie Ciemność, przerażenie i ból i zaczął przeraźliwie wyć, wymachując niezdarnie rękami i nogami.

– Mówiłem ci, że żyje.

Mocniejsze zaciśnięcie stalowego uchwytu, którym Roland był objęty w pasie, spowodowało napad histerii, ograniczając jego świat do walki o zaczerpnięcie tchu. Kiedy wydawało się, że nie grozi mu już natychmiastowe omdlenie, otworzył oczy.

Ziemia kołysała się w odległości jakichś czterech stóp od jego głowy, tuż poza zasięgiem wyciągniętych palców. W polu widzenia czasami pojawiała się jakaś rozmazana, brązowa plama i wyczerpany Roland zastanawiał się, co to było. Zebrawszy wszystkie siły, a nie miał ich zbyt wiele, zdołał odzyskać panowanie nad rękami w wystarczającym stopniu, by pchnąć to coś, co go ściskało. Nie ustąpiło, choć w dotyku było ciepłe i jakby sprężyste.

Znów się zacisnęło. Ręce Rolanda opadły, przed oczami zrobiło się żółto, potem pomarańczowo, a potem…

– Zabić zaraz! – zadudnił drugi głos, po którym rozległ się jakby huk pioruna. Po krótkim czasie, dzięki Bogu, ucisk się zmniejszył i Roland mógł wciągnąć do płuc wielkie hausty cuchnącego powietrza.

Kiedy przejaśniło mu się w oczach i odzyskał całkowicie zdolność widzenia, nagle poznał w rozmytej, brązowej plamie bosą i brudną stopę.

Trochę mniejsza od kajaka, pomyślał jak przez sen, kołysząc się w jedną i drugą stronę.

– Jezu! – Przerażenie dodało mu sił, by wykręcić głowę i spojrzeć w górę.

Olbrzym, który niósł go pod pachą, musiał mieć piętnaście stóp wzrostu. Jego idący obok towarzysz był trochę niższy. Obaj odziani byli w prymitywne tuniki bez rękawów, sporządzone z gnijących i śmierdzących skór.

Roland bił i kopał, a kiedy to nie pomagało, starał się wyślizgnąć z uchwytu. Wypłoszył mnóstwo much, które zerwały się znad skór, polatały w kółko i ponownie usiadły. Olbrzymi jednakże nie zwracali na niego uwagi. Rolanda opuściły siły. Głowa mu opadła, rzeczywistość ograniczyła się do skrawka ziemi, który kołysał się pod nim. Widząc, jak ścieżka ustępuje miejsca skałom, wyszeptał: – Zdaje mi się, że nie jestem już w Kansas. – Nie było to oryginalne, niemniej jedynie na to było go stać w obecnych okolicznościach. Odnosił wrażenie, że nie odczuwa już strachu – lęk opuścił go wraz z siłami. Czuł się jedynie odrętwiały – przypuszczał, że to się zmieni, kiedy tylko się dowie, czego ma się bać.

Olbrzymi brodzili w stertach rozkładających się odpadków, unosząca się woń sprawiła, że Roland dostał skurczów żołądka. Znów zaczął wymiotować. Okazało się to zbyt wielkim wysiłkiem dla jego niedotlenionego organizmu i ponownie pogrążył się w nieświadomości.

Ocknął się kilka minut później, gdy wylądował niezgrabnie na miękkim, uginającym się stosie, w którym wyczuł jednak twarde części. Uwierały go w posiniaczone boki. Było to najlepsze miejsce do odpoczynku, na jakie kiedykolwiek natrafił. Kiedy tak leżał i rozkoszował się możliwością swobodnego oddychania, nawet smród mu nie przeszkadzał. Zupełnie niczego nie widział, w uszach dzwoniło mu głośno, ale mimo to nie czuł się tak dobrze od – wspomnieniami czym prędzej ominął Ciemność – wielu godzin. Nagle rozbłysło światło i bez ruszania się z miejsca ujrzał stojącego w odległości około dziesięciu stóp jednego z olbrzymów, którego cień tańczył na stercie błyszczących w blasku ognia przedmiotów. W rękach trzymał gitarę Rolanda, która w porównaniu z jego rozmiarami wyglądała jak zabawka.

Roland drgnął i spróbował się podnieść. Jego ręka przebiła oparcie z mokrym odgłosem i zapadła się w głąb jamy wypełnionej czymś, co w dotyku przypominało ryżowy pudding – tylko że ziarnka ryżu się ruszały. Uciekając spiesznie do tyłu, dopóki kolanami nie dotknął skały, Roland spojrzał ze zgrozą na to, na czym leżał. Większość trupów uległa rozkładowi w stopniu uniemożliwiającym rozpoznanie, brzęczenie było dziełem niezliczonej ilości much, klatka piersiowa, do której wpadła mu ręka, poruszała się. Biorąc pod uwagę obecność much, nawet mimo słabego oświetlenia, nie trzeba było geniusza, żeby się domyślić, dlaczego.

Jedynie odraza do trupów powstrzymała Rolanda od zareagowania odrazą na obecność robaków. Choć miał wielką ochotę biegać w kółko i wrzeszczeć: „Zabierzcie je ode mnie! Zabierzcie je ode mnie!”, otrzepał tylko rękę i przykląkł z oczami rozszerzonymi z przerażenia.

Jedyny nieboszczyk, jakiego widział Roland – podobnie jak większość jego pokolenia w tej części świata – leżał na marach niczym woskowa kukła, nie sprawiając wrażenia, że kiedykolwiek żył. Te trupy były jednocześnie mniej i bardziej realne; jedyne posiadane przez Rolanda wiadomości na temat postępowania z nimi pochodziły z filmów, o których wolałby raczej nie pamiętać. Tym niemniej nie sposób było tej sytuacji pomylić z filmem ani nawet z koszmarem. Ani kino, ani senne mary nie były w takim stopniu bezpośrednie. Coś go boleśnie ugniatało w kolano. Przesunął się na bok i spuścił oczy. Zgniótł swoim ciężarem trzy czwarte palca nieboszczyka, odsłaniając lśniący staw. Roland zaczął się trząść w nieopanowany sposób i czuł, jak w głębi trzewi wzbiera w nim wrzask.

– Na twoim miejscu nie krzyczałbym. – Jeden z trupów poruszał szczęką, lecz jego głos był głosem Mroku. – Przypomnij tylko tym dwóm o swojej obecności, a mogą zdecydować się na wcześniejszy lunch.

Roland załkał, lecz był to jedyny dźwięk, jaki wydał. Obejrzał się przez ramię. Jeden olbrzym nadal dorzucał do ognia, drugi zaś grzebał w rupieciach pod przeciwległą ścianą groty.

– Stąd jest wyjście – ciągnął Mrok. – Wystarczy mnie wezwać. Poproś mnie o pomoc, a zabiorę cię do domu. – Wargi pożyczonych ust nie były zdolne do śmiechu, lecz Roland usłyszał rozbawienie w głosie Adepta Mroku, który dodał: – Nie czekaj za długo.

– Czekaj za długo – powtórzył słabym głosem Roland, gdy nieboszczyk zamilkł. Umysł Rolanda chwiał się na granicy obłędu. Spoglądał w czarną czeluść z uczuciem bliskim niecierpliwego oczekiwania.

Tak właśnie, zrezygnuj, szydził cichy głos w jego głowie. Wybierz łatwe rozwiązanie, jak zawsze powiada wuj Tony.

Kusiła go możliwość ucieczki. Cofnął się jednak. Jeszcze czego. Zmusił się do znieruchomienia. Ci faceci są nieżywi. Nie mogą mnie skrzywdzić. A gdyby spróbowali, wystarczy jedno dobre pchnięcie, żeby rozpadli się na kawałki. Odważne słowa, nawet jeśli nie wierzył w nie całkowicie. Jego nadmiernie wybujała wyobraźnia bez przerwy ożywiała makabryczne szczątki. On chce, żebym był zbyt przerażony, aby myśleć, pragnie, żeby jedynym moim wyjściem było wezwanie go na pomoc. Cóż, może sobie… Oderwał się od myślenia o Ciemności – to doprowadzi go do załamania – i wrócił do naglącego problemu, jak wymknąć się olbrzymom. Adept Mroku w pewnym sensie wyświadczył mu przysługę, bo strach, jaki wzbudzała w nim Ciemność, był tak wielki, iż nie pozostawiał wiele miejsca na ziemskie lęki. Kiedy Roland skupił się na kwestii przeżycia, uznał, że jakoś sobie poradzi.

– Pić teraz. Zjeść je później.

To brzmiało zachęcająco.

– Zjeść je teraz. Zanim umrze.

To już mniej.

Roland odwrócił się ostrożnie. Większy olbrzym leżał na ziemi przy ogniu, wsparty plecami o kupę rupieci, i tulił w objęciach drewnianą beczułkę. Mniejszy siedział i obgryzał koniec piszczeli.

– Zjeść je teraz – powtórzył nadąsanym tonem, gdy kość pękła z głośnym trzaskiem. Roland skrzywił się. – Nieżywe nie takie smaczne.

– Nie umrze – upierał się drugi, pociągając długi łyk z beczułki. – Nie ma niczego złamanego.

– Zawsze umierają – wymamrotał pierwszy.

Roland zdał sobie sprawę, jak łatwo byłoby wpaść w pułapkę myślenia o tych olbrzymach jak o śmierdzących durniach. Może nie są zanadto błyskotliwi, ale sterta trupów za jego plecami świadczyła o skuteczności ich metod. Ponieważ był nieprzytomny, kiedy go zabrali, podejrzewał, że jest pierwszym posiłkiem, jaki wrzucili do spiżarni bez uprzedniego pobicia niemal na śmierć. Jeśli nikt przedtem nie próbował im uciec, jego szanse na powodzenie niezmiernie wzrosły. Musiał jedynie iść po cichu w cieniu pod ścianą, wymknąć się niepostrzeżenie z jaskini i biec co sił w nogach.

Problem w tym, że mniejszy olbrzym siedział pomiędzy nim i Cierpliwością, a nie zamierzał jej zostawić.

Przyglądał się, jak większy olbrzym leje pozornie nieskończony strumień płynu do ust, podczas gdy mniejszy wysysa szpik z kości, którą rozgryzł, jakby to był jakiś żółtoszary lizak miętowy. Przecież muszą pójść się wysikać czy coś w tym rodzaju. Kiedyś wreszcie muszą. Miał nadzieję, że opuszczą grotę, żeby to zrobić. Aby czymś się zająć, zaczął zbierać czerwie z ręki, którą niechcący włożył w trupa. W pewnym sensie było to najokropniejsze, co mu się przydarzyło, bo brał w tym czynny udział, a nie był jedynie obserwatorem. Pokusa wrzaśnięcia: „Zabierzcie mnie stąd!” i zapłacenia każdej ceny za wybawienie rosła z każdą chwilą oczekiwania, z każdą larwą, z każdą muchą, z każdym spojrzeniem czy zerknięciem na gnijące zwłoki dookoła, tak że nerwy Rolanda były napięte mocniej od strun gitary.

Wreszcie mniejszy olbrzym wstał i kopnął towarzysza, który tylko chrapnął i mocniej ścisnął beczułkę.

– Wychodzę – oznajmił. – Nie jedz!

To się spodobało Rolandowi. Na widok człapiącego prześladowcy zamarł w bezruchu, a potem szedł za nim po zaścielonej kośćmi podłodze, aż sylwetka olbrzyma znikła za wyjściem z groty. Weź Cierpliwość i uciekaj. Weź Cierpliwość i uciekaj, tak brzmiała melodia, w takt której się poruszał. Weź Cierpliwość. Chwycił gitarę. I weź… o w mordę! Chociaż Roland nie grał na harfie, miał znajomych, którzy grali, i spędził z nimi dość czasu, by się zorientować, że ten tak niedbale ciśnięty na stos rdzewiejących zbroi instrument – cały z drewna różanego, zmatowiałego srebra i giętego złota – należał niegdyś do mistrza. Miał ochotę trącić istniejące jeszcze struny albo musnąć gładką krzywiznę harfy, lecz powstrzymał się. Wiedział, że gdyby jej dotknął, zabrałby ją, a to byłaby kradzież. Nie wolno okradać nawet takich napompowanych sterydami typów. Człowiek, który kroczy w Mroku, powinien być cholernie ostrożny, żeby nie urazić Światłości.

Wyprostował się, pomyślał przez chwilę i nagle podjął decyzję: zostawienie harfy na stercie śmieci, żeby została roztrzaskana lub, co gorsza, rozpadła się powoli z powodu zaniedbania, byłoby jeszcze większą krzywdą dla Światłości niż kradzież instrumentu. Uniósł ją ostrożnie, by nie poruszyć nielicznych całych strun, i łudził się nadzieją, że Jasność tak to potraktuje. Wsunął ją pod pachę i chwycił gitarę.

Kiedy plastikowy uchwyt znalazł się znów w dłoni Rolanda i znajomy ciężar Cierpliwości zawisł u jego boku, odwrócił się i odkrył, że wbrew przypuszczeniom większy olbrzym nie spał.

Zaskakująco blade oczy przyglądały mu się spod krzaczastych brwi, na wąskich wargach zakwitł niewiarygodnie pusty uśmiech.

Świetnie. Jest wkurzony. Może pomyśli sobie, że jestem przywidzeniem.

– Mięso?

A może jednak zgłodniał. Cholera! Roland uchylił się przed wymachem ręki olbrzyma i szybko pobiegł do wyjścia z jaskini, porzuciwszy ostrożność. Może powinienem się zatrzymać i spróbować kołysanki. Olbrzym ryknął i wstał. Może nie. Roland wyskoczył w blask wczesnego poranka, wyminął bardzo zaskoczonego mniejszego olbrzyma, który półprzytomnie próbował go złapać, i popędził w dół kamienistego zbocza. Gdyby udało mu się dotrzeć do lasu, który widniał w odległości ledwo stu jardów lub mniej, wśród drzew z łatwością zdołałby prześcignąć większych i bardziej niezdarnych olbrzymów.

Miał taką nadzieję.

– Czy jesteś pewien, że powinnam iść do pracy, Evanie? – Rebecca stała w drzwiach, z niepokojem obserwując Adepta, który krążył po jej małym mieszkaniu. – Mogłabym zostać w domu i pomóc ci szukać.

– Bardzo pragnąłbym twej pomocy, Pani. – Evan zrobił dwa kroki i wziął ją za rękę. – Wiesz jednak, że każde zakłócenie jeszcze bardziej osłabia granice pomiędzy twoim światem a Ciemnością. A jeśli nie pójdziesz do pracy? – Przycisnął policzek do jej dłoni.

– Gdybym nie poszła do pracy, zakłóciłoby to życie wielu ludzi. – Rebecca z powagą pokiwała głową. – Ale Roland jest jednym z moich najspecjalniejszych przyjaciół. Chciałabym pomóc go szukać.

– Każde z nas ma swoją rolę do odegrania, Pani. – Burza ucichła w szarych oczach Adepta, który wydawał się nienaturalnie spokojny.

– Rozumiem. – Dziewczyna westchnęła. – Mimo to wolałabym być z tobą.

– A ja wolałbym mieć cię przy sobie, Pani. – Rzeczywiście tego chciał; kiedy była z nim, czuł się silniejszy, pewniejszy siebie i lepiej kontaktował się ze Światłością, choć nie rozumiał dlaczego. Podejrzewał, że Roland został porwany, by wciągnąć go w pułapkę, i nie chciał, żeby Rebecca była w pobliżu, gdy znajdzie się w potrzasku. Nie mógł narażać się na takie ryzyko. Nie mógł jej narażać. Rebecca będzie bezpieczna w pracy. Cała reszta była prawdą.

Gałęzie targały go za włosy, szarpały na strzępy podkoszulek i zostawiały bolesne pręgi na odsłoniętej skórze ramion. Roland spuścił głowę, by uniknąć zetknięcia ze szczególnie agresywną, zimnozieloną gałęzią, i zaklął, gdy zahaczył stopą o wystający korzeń i omal się nie przewrócił. Poruszałby się szybciej i łatwiej, gdyby wyrzucił harfę: wtedy jedną ręką mógłby odginać gałęzie przed sobą. Ta sama zawziętość, która trzymała go na ulicy w każdą pogodę, kazała mu jednak nie wypuszczać instrumentu spod pachy. Obtarł sobie łydki o zwalony pień, znów zaklął i zatrzymał się.

Początkowo słyszał tylko własny oddech. Po chwili przestał sapać jak cała klasa uprawiająca aerobik i zaczęły do niego docierać inne odgłosy lasu.

Śpiew ptaków.

Szelest liści na wietrze.

Ciche tarcie dwóch gałęzi o siebie.

Co ważniejsze, nie słyszał trzasku poszycia leśnego ani ryku olbrzymów. Początkowo sytuacja wyglądała groźnie, jednak nawet mniejszy olbrzym nie mógł się rozpędzić wśród drzew i dzięki zwinności Roland wkrótce zostawił ich daleko w tyle. Sądząc po odgłosach, był już bezpieczny.

Oparł delikatnie harfę o zwaloną kłodę i zostawił Cierpliwość w bezpiecznym miejscu za pniem olbrzymiego drzewa. Następnie pofolgował swym nerwom, dostając dobrze zasłużonego ataku histerii.

Po ataku poczuł się dużo spokojniejszy. Był zmęczony i wciąż wystraszony, lecz już nie napięty do granic wytrzymałości. Usiadł na kłodzie, wytarł wilgotne policzki dłonią i westchnął.

– I co teraz? – spytał harfy.

Jedna z pękniętych strun drgnęła na wietrze i cicho brzęknęła o całą strunę, która znajdowała się obok niej.

Roland uśmiechnął się po raz pierwszy od dość dawna.

– Nie ma za co – rzekł i sięgnął ręką po Cierpliwość.

Futerał zyskał kilka nowych wgnieceń i zadrapań, lecz kiedy wydobył zeń gitarę, by ją obejrzeć, instrument sprawiał wrażenie całego.

– To jest moja pani – oznajmił harfie, odpinając taśmę i znów układając delikatnie Cierpliwość na gąbce i filcu. – Przypuszczam, że byłaś kiedyś czyjąś panią. – Trzymając harfę na kolanach, przyczepił pasek haftowanego płótna do zakręconych końców instrumentu. – A dama zasługuje na lepsze traktowanie. Proszę. – Zarzucił taśmę na ramię i wstał. – Może trochę nisko, ale zostawia mi wolną rękę do obrony. – Albo odolbrzymiania, dodał bezgłośnie, ton jego wewnętrznego głosu wyraźnie sugerował: „mnie nie nabierzesz”.

Przesunął lekko Cierpliwość, poprawiał jej ułożenie tylko po to, by nacieszyć się jej dotykiem, i mocno zatrzasnął wieko. Nagle z futerału rozległ się cichy dźwięk, stłumiona, lecz stanowcza odpowiedź.

Roland otworzył futerał.

Cierpliwość wyglądała jak zawsze. Trącił palcem jej struny. Brzmiała jak zawsze. Tyle że nigdy się nie odzywała, gdy na niej nie grał. Wreszcie, gdy minęło kilka minut, a gitara i harfa nadal milczały, wzruszył ramionami i zamknął futerał. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeżył, oceniał to zdarzenie na trzy w dziesięciopunktowej skali i nie sądził, aby skutki były groźniejsze od strachu, jaki wywołało.

– W porządku. – Wyprostował się. – Przepasałem swe biodra. Jak się stąd wydostaniemy?

Wydawało mu się, że gdzieś kiedyś czytał o tym, że mech porasta drzewa od północnej strony. Mech wokół niego rósł tam, gdzie mu się podobało, w kilku miejscach oznaczało to całe drzewo. Las uniemożliwiał Rolandowi dostrzeżenie słońca i żaden pomocny harcerz pragnący zdobyć sprawność tropiciela nie pojawił się, by wskazać mu drogę.

– I tak nie wiem, dokąd mam iść.

Wreszcie postanowił nadal podążać w kierunku, który wybrał podczas panicznej ucieczki – mniej więcej w dół – kurczowo trzymając się myśli, że w końcu musi napotkać kogoś, kto pokaże mu drogę do domu. Zwrócenie się do Ciemności nie może być jedynym wyjściem.

Wtedy ten przeklęty, cichy głos spytał: A jeśli to prawda?

– Przepraszam, czy my się skądś znamy?

Evan odwrócił się i spojrzał na młodą kobietę. Była tym, na kogo wyglądała, a nie wytworem Mroku, uśmiechnął się więc i odpowiedział:

– Nie sądzę.

Kobieta wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia powyżej bransolet.

– Jest pan pewien? – Czubkiem palca zakreślała kółeczka na jego skórze.

– Tak.

Powoli przesuwała dłoń po jego ramieniu i dotarła do barku, który zaczęła masować. Zbliżyła się tak bardzo, że przycisnęła biust do jego klatki piersiowej.

– To nieważne – westchnęła – teraz jesteśmy razem.

Evana na chwilę oszołomiła żądza, jaka płonęła w jej oczach, lecz zdołał potrząsnąć głową i łagodnie uwolnił się z objęć kobiety. Światłość ciągnie do Światłości, pomyślał, idąc dalej z uśmiechem, gdy młoda kobieta odeszła; zachował jedynie mętne wspomnienie zdarzenia, skutki nie były bardzo przykre.

Jednakże, gdy przeszedł dwie przecznice dzielące mieszkanie Rebeki od Yonge Street, podobne „skutki” odczuły kolejno trzy kobiety, z których jedna mogła być jego prababcią, dwaj mężczyźni, trzynastoletni chłopiec i żenująco kochliwy pies. Evan zatrzymał się na rogu, żeby się nad tym zastanowić. Zdawał sobie sprawę, że co najmniej dwie pary oczu wpatrują się w niego z nie ukrywanym pragnieniem.

Niczego nie może mi zrobić, bobym go znalazł, więc wydaje mu się, że utrudni moje poszukiwania, stawiając tych ludzi na drodze. Ponieważ Mrok nie naraził nikogo na niebezpieczeństwo, Evan był pełen podziwu dla jego zręcznego zagrania. Nie mógłby prowadzić poszukiwań, gdyby co chwila musiał się zatrzymywać i wyplątywać z objęć kolejnego wielbiciela; straty zarówno czasu, jak i mocy byłyby ogromne, zważywszy te pierwsze dwie przecznice. Po głębszym zastanowieniu zrobiło mu się zimno z wściekłości.

On manipuluje Światłością w tych ludziach; nie Mrokiem, ale Światłością!

Kiedy zabłysła moc rozgniewanego Evana, troje stojących najbliżej ludzi, w których Adept Mroku już wzbudził żądzę Światła, padło na kolana z wyrazem zachwytu i szczęścia na twarzach. Evan poczuł, że reaguje na ich pragnienie, że jego moc się objawia; wiedział, że każde z nich doznaje własnego objawienia Światłości. Chęć kontynuowania, przeciągnięcia całkowicie na stronę Jasności przynajmniej tych trojga, była silna i stanowiła być może największą pokusę, z jaką zmagał się na tym świecie.

Światłość bowiem mogła zniszczyć równowagę równie łatwo jak Mrok.

Każde zachwianie równowagi osłabiało jednak bariery i wspomagało Ciemność.

Wyciszył swą moc i zajął się naprawianiem szkód. Światłość była zbyt potężna, by mógł wymazać ją z pamięci, ale uczynił wszystko, co było w jego mocy, by zmniejszyć jej wpływ. Schronił się w zaciszu mieszkania Rebeki i zastanawiał się nad tym, co robić dalej.

Szarpiącemu się z harfą Rolandowi burczało w brzuchu. Do ust napływała mu ślina.

– Och, wybrałaś sobie świetny moment na zawieranie bliższej znajomości z krzakiem – mruknął, starając się rozplatać struny harfy z gąszczu liści i gałązek. Jego palce były dziwnie niezdarne, być może dlatego, że myślał tylko o kuszącej woni pieczonego mięsiwa. Na ledwo widocznej wśród drzew polanie widział zarys domu; byłby już tam, gdyby harfa nie zaplątała się w zaroślach.

Roland zmarszczył czoło, ostrożnie odczepiając pękniętą strunę, która owinęła się wokół mocnej gałęzi. To prawda, że gnany głodem pędził przed siebie dość szybko, jednak wydawało mu się, że dobrze przywiązał taśmę do harfy; nie powinna była się obluzować. Znów zaburczało mu w brzuchu. Minęło ponad dwanaście godzin od chwili, gdy zjadł ostatni posiłek. Umierał z głodu.

– Już. – Odczepił wreszcie harfę i przerzucił ją przez ramię. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zajmę się zdobyciem czegoś do jedzenia. – Chwycił Cierpliwość i ruszył w stronę polany. – Może za śpiew dostanę kolację. Śniadanie. Cokolwiek.

Harfa brzęknęła cicho. Cierpliwość odpowiedziała.

Roland westchnął.

– W porządku, będę uważał. W końcu – sięgnął do tyłu i poklepał rzeźbione drewno – przypuszczam, że nie było to dla ciebie milsze niż dla tego krzaka. Ale ty – dodał, potrząsając delikatnie Cierpliwością – jesteś w futerale. Na co ty się uskarżasz?

Rozległ się stłumiony przez filc i winyl niedwuznaczny dźwięk gwałtownie szarpniętej struny G.

– Kobiety. – Roland przewrócił oczami. Nawet szczególnie mu nie przeszkadzało, że teraz gitara wydawała dźwięki bez jego dotyku. Zawsze uważał, że ma własną osobowość. Poza tym, pomyślał, przedzierając się powoli przez zarośla, nic, co wydarzy się w ciągu dnia, nie może cię zaskoczyć, jeśli o świcie o mało co nie zostałeś zjedzony przez olbrzymów.

Zatrzymał się na skraju polany i osłupiał ze zdziwienia.

Ściany małej chatki o stromym dachu zrobione były z kwadratowych pierników, które ustawiono jeden na drugim i połączono zaprawą z twardego, białego lukru. Okrągłe gonty na dachu były z ciasteczek – z kawałkami czekolady, sądząc z wyglądu – a drzwi i okiennice z cukrowych tafli z orzeszkami ziemnymi. Na podwórzu zauważył kilka okrągłych zagród i sądził, że przeznaczone były dla bydła, bo wykonano je z drewna. Pod ścianą chatki dymił mały, ceglany piec – to z niego bił ten cudowny zapach, który go tutaj przywiódł.

Chłonął zapach i już miał zamiar zbliżyć się do domku, ale cofnął się, dręczony jakimś nieuchwytnym wspomnieniem. Wszystko wydawało się takie znajome…

Drzwi chatki otworzyły się. Roland zamarł, gdy spiesznie wyszła z nich siwowłosa staruszka. Niosła wielką, drewnianą łopatę i Roland domyślił się, że chciała wyjąć to, co piekło się w piecu. Nigdy nie widział, żeby ktoś używał takiej łopaty poza pizzerią, jednakże do tej pory nie widział też pieca na wolnym powietrzu ani chatki z piernika, więc zbył to wzruszeniem ramion. Nie będzie staruszce teraz przeszkadzał, bo jeszcze się poparzy. Poczeka, aż odejdzie na bezpieczną odległość, i wtedy zajmie się śniadaniem.

Przez śnieżnobiały fartuch staruszka otworzyła drzwiczki pieca. Woń buchająca z wnętrza była jeszcze silniejsza.

Roland szybko przełknął ślinę. Jestem taki głodny, że zjadłbym… dziecko.

Na końcu łopaty leżał skulony w pozycji embrionalnej siedmioletni chłopiec. Gorąco zmieniło jego włosy w skręconą szczecinę. Skóra, z wyjątkiem miejsc, w których tłuszcz wypłynął na powierzchnię, wciąż jeszcze skwiercząc i trzaskając, była przypieczona na złotobrązowy kolor.

Żołądek podszedł Rolandowi do gardła, świat zawirował przed oczami; zanim uciekł, przez głowę przebiegła mu histeryczna myśl: w bajce nigdy ich najpierw nie rozbierała.

Gdyby astralna postać Evana mogła westchnąć, uczyniłaby to podczas zataczania coraz szerszych kręgów, których środkiem było Eaton Centrę. Choć w postaci bezcielesnej Evan nie mógł niczego zrobić, bez trudu zauważył pozostałości mocy – Adept Mroku nie próbował ich ukryć. Teraz wiedział już, co się stało z Rolandem, ale nadal nie miał pojęcia, gdzie on jest. Po jakimś czasie go znajdzie, czas był jednak jedyną rzeczą, jakiej mu brakowało, jeśli chciał udaremnić zamiary Ciemności, zanim nadejdzie noc Letniego Przesilenia.

Wiedząc, iż na jednej szali leżało życie Rolanda, na drugiej zaś wszystkich innych ludzi na świecie, Evan mógł podjąć tylko jedną decyzję – Ciemność bezwzględnie trzeba było powstrzymać. Gdyby mu się nie powiodło, Roland nie byłby w gorszym położeniu niż reszta ludzi. Gdyby mu się udało i Roland nadal by żył, zdołałby go odnaleźć. Miał nadzieję, że Roland będzie jeszcze wtedy chciał żyć.

Tymczasem w mieszkaniu Rebeki Tom wskoczył Adeptowi na kolana i trącił go łebkiem w zmarszczkę pomiędzy dżinsami a podkoszulkiem. Brak reakcji najwyraźniej rozzłościł kota, który przysiadł, wymachując gniewnie ogonem. Wczepił pazury głęboko w spodnie Evana, delikatnie powęszył i parsknął. Z uszami położonymi na płask zeskoczył na podłogę, pomaszerował w stronę okna i zatrzymał się na parapecie, by wyrazić swe zdanie wymownym miauknięciem. Następnie znów parsknął i zeskoczył, znikając z oczu.

Roland nie przestawał biec, z wyjątkiem przerw, gdy skurcze żołądka zmuszały go do osunięcia się na kolana i wyrzucania z siebie gorzkiej żółci na leśną ściółkę. Uciekał najdalej, jak mógł, od grozy tego, co ujrzał na polanie. Nie widział, przez co przeskakuje, z czym się zderza, przez co się przedziera; przed oczami tańczyły mu tylko wizje olbrzymów, trupów i dzieci upieczonych na kolor brązowej grzanki.

Kiedy w końcu upadł, nie mając już sił, by wstać, obrazy te osaczały go i pragnął tylko jednego.

Chcę do domu.

Nie obchodzi mnie cena. Chcę do domu.

Nie mogę już tego znieść.

Nic się nie stało. Najwyraźniej Mrok pragnął, by przyznał się do porażki.

Z jego krtani wydobyło się udręczone, zdławione łkanie, szloch, który rozdzierał gardło. Wreszcie zdołał zaczerpnąć tchu wystarczająco głęboko, by wykrztusić słowa.

– Chcę…! – krzyknął.

– A cóż my tu mamy?

Głos był ciepły i głęboki. Przyjaźnie przeciągał zgłoski i był tak odległy od wszystkiego, co przydarzyło się Rolandowi, że przylgnął doń z całych sił.

– Całyś jest, młodzieńcze?

– Ja… – Roland z wysiłkiem podniósł się na łokciu i ujrzał nad sobą zatroskaną mordę wielkiego, brązowego niedźwiedzia. Wielkiego, brązowego niedźwiedzia, który był ubrany w farmerki, a na szyi miał zawiązaną chustkę w groszki. – Ja – powtórzył słabym głosem i zemdlał.

Загрузка...