Rozdział jedenasty

– Pani pozwoli, że jej pomogę.

Duża Blondyna Z Głębi Korytarza wdzięczyła się do przystojnego mężczyzny, któremu pozwoliła wciągnąć po schodach swój wózek z zakupami.

– Taka kobieta jak pani – mruczał młodzieniec – powinna nosić urny jak kreteńska bogini albo kwiaty jak nimfa strumienia, a nie zakupy.

Wtaczała się za nim na schody z głupawym uśmiechem i choć zwykle brakło jej tchu, by jednocześnie wspinać się i mówić, zdołała wysapać:

– Mój szwagier twierdzi, że spośród wszystkich osób, jakie widział, mam najlepszą budowę kości.

Adept Mroku uśmiechnął się.

– Pani szwagier jest bardzo wnikliwym człowiekiem. – Cierpliwie zaczekał na nią na pierwszym piętrze. – Ale co sobie wyobraża pani mąż, że pozwala pani tak samej chodzić. – Spuścił głos. – W tym mieście jest wielu obcych, niebezpiecznych ludzi. Szczególnie dla samotnej, pięknej kobiety.

– Jakbym o tym nie wiedziała. – Odpoczęła chwilkę, trzepocząc nad sercem jedną dłonią, która przypominała pulchnego kolibra wśród fioletowych kwiatów na jej bluzce. Spuściła grubo wysmarowane tuszem rzęsy. – Niestety, ja nie mam męża.

– Mądra decyzja, aby nie ograniczać się tylko do jednego mężczyzny. Kobieta taka jak pani potrzebuje swobody.

Przytakiwała mu podczas całej drogi przez korytarz.

Samolubna, próżna i głupia, pomyślał, kiedy dotarli do jej drzwi. Już jest moja.

– Czy zechciałby pan wejść na chwilę? Moglibyśmy napić się herbaty, albo może wina. Sądzę, że mam butelkę bardzo dobrego wina. – Uśmiechnęła się do niego tak, jak jej zdaniem uśmiechają się kobiety światowe.

– Bardzo chętnie wejdę. Mam wobec pani pewne plany.

– Ojej! – Nie mogła trafić kluczem do zamka, bo niemal zapomniane uczucie bycia pożądaną uczyniło ją niezdarną.

W chwili gdy kieliszki znalazły się na stole, nie musiał już ukrywać, kim jest. Należała do niego.

– No, koleś, otwórz oczy. Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko siedzieć z tobą w zaułku przez całą noc?

– Pani Ruth? – Roland usiłował skupić wzrok na bezdomnej kobiecie, lecz jej twarz wciąż uciekała mu na boki i zachodziła mgłą. Wydawało mu się, że nie warto trzymać oczu otwartych, więc je zamknął. Nie czuł się najlepiej. Prawdę mówiąc, czuł się parszywie. Był cały obolały, ale sądził, że ból skupia się w prawym ramieniu, lewej nodze, krzyżu i twarzy. Najpierw prawy policzek. Potem lewy. Potem znów prawy. Trwało to jakiś czas – jego umysł był równie zbolały jak reszta ciała – lecz wreszcie zobaczył, co się dzieje. – Pani Ruth… – Zwilżył wargi i spróbował jeszcze raz: – Pani Ruth, proszę przestać mnie bić.

– Dopiero jak otworzysz oczy, koleś.

Roland westchnął. Po co się fatygować. Lewy policzek. Prawy policzek. Lewy…

– Au! – Raptownie podniósł powieki. – To zabolało!

Pani Ruth siadła w kucki z zadowoloną miną.

– Bo miało. No, zbieraj się. Masz dziś robotę.

– Gdzie ja jestem? – Skrzywił się na jej widok. – Dobra, nieważne. Sam popatrzę. – Zacisnąwszy zęby, uniósł się na łokciach. Pani Ruth zasłaniała mu widok z przodu, ostrożnie więc pokręcił głową. Z jednej strony w mroku nocy majaczył zardzewiały, niebieski pojemnik na śmieci, woń gnijącego jedzenia podsuwała myśl, że znajduje się na tyłach restauracji. Z drugiej strony, dużo dalej, na końcu zaułka widać było przejeżdżające samochody. Odległość tłumiła odgłosy silników. Ledwo widać było brzeg szyldu „Pekiński Og…” – Chinatown. – Wtedy to do niego dotarło. – Chinatown. Jestem w domu. – Popatrzył na panią Ruth, która pokiwała głową. – W domu – powtórzył, usiłując usiąść. Wciąż był ubrany w czarny jedwab i aksamit; poza zasięgiem jego ręki leżała błyszcząca w słabym świetle harfa. Wróciły wspomnienia; olbrzymi, dziecko, las, niedźwiedzie, słońce, preria, włócznie, księżniczka, czarna zbroja i ostatni, przerażający skok w przepaść…

– Sza, koleś, sza. – Pani Ruth wepchnęła Rolandowi chusteczkę do ręki i poklepała pocieszająco po drżącym ramieniu.

Roland zdusił szloch, usiłował wziąć się w garść i ledwo tego dokonał. Wziął kilka głębokich, urywanych oddechów i przetarł twarz kawałkiem płótna, które, o dziwo, pachniało płynem do zmiękczania tkanin. Nic, co przydarzyło mu się w królestwie cieni, nie doprowadziło go na skraj tak kompletnego załamania psychicznego, jak wspomnienie strachu połączone z oszałamiającą ulgą powrotu do domu.

– Wiem, koleś, wiem. – Nie były to tylko zwykłe pomruki współczucia; rzeczywiście sprawiała wrażenie, że wie, co uspokoiło Rolanda jeszcze bardziej. – Zetknąłeś się z potwornościami, jakie niewielu ludzi potrafi sobie wyobrazić, lecz choć teraz wydaje ci się to straszne, dzięki temu staniesz się lepszym bardem. – Jej głos przestał brzmieć współczująco i ponownie nabrał energicznego, rzeczowego tonu. – Później możesz sobie pofolgować. W tej chwili jesteś potrzebny.

– Co się stało z Tomem? Wrócił?

– Oczywiście. Przecież to kot, prawda?

Roland nie miał zielonego pojęcia, co miał z tym wspólnego fakt bycia kotem, tym niemniej pokiwał głową i zaczął przekonywać swe posiniaczone ciało, że musi wstać.

Dwie noce do Letniego Przesilenia. Dwie noce. Tylko dwie. Te słowa uporczywie krążyły Evanowi po głowie. Westchnął, żałując, że nie może poświęcić ani chwili na rozkoszowanie się tym światem. Pod tak wieloma względami bliższy był Światłości niż Mrokowi; bliżsi jej byli zarówno tutejsi ludzie, jak i żywoty, które wiedli.

Deszcz wypłukał z powietrza lepki upał, wieczorny podmuch wiatru niósł ze sobą delikatny zapach żywej zieleni. Evan nie przepadał za miastami; odgradzały swych mieszkańców od tego, co miało znaczenie. Jednakże w porównaniu z innymi to miasto nie było takie złe; można było w nim zobaczyć drzewa, otwarte przestrzenie i dowody świadczące o tym, że nie stało się ważniejsze od żyjących w nim ludzi.

Gromadka dzieci kręciła mu się wokół nóg i pobiegła ulicą, wypełniając wieczór Światłością. Evan posłał za nimi czuły uśmiech błogosławieństwa. Jedna z dziewczynek zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego z wyrazem zdumienia, zastanawiając się, co ją tak przyciągnęło. Evan narysował znak w dzielącej ich przestrzeni i dziewczynka się uśmiechnęła, wyciągając rękę, by dotknąć delikatnych linii Światła.

– Marian, chodź już!

Ich spojrzenia zetknęły się. Marian skinęła głową z powagą, odwróciła się i z radosnym okrzykiem pobiegła do swych kolegów.

Oto powód, dla jakiego należy powstrzymać Ciemność, pomyślał Evan i powrócił myślami do czekającego go zadania.

Niezupełnie rozumiał, co się wczoraj wydarzyło pomiędzy Rebecca i Adeptem Mroku. Kiedy przybył, uwolniony spod uroku, jaki rzucił na niego nieprzyjaciel, walka była zakończona. Pozostały tylko ślady mocy i Rebecca.

– Zegarek na wystawie lombardu spóźniał się, Evanie – powiedziała, zdumiona jego nagłym przybyciem. Ze śladów mocy wyczytał, że Ciemność zaatakowała i coś ją powstrzymało; coś olbrzymiego, co ledwie się ruszyło, ale mimo to przegnało Mrok.

Dziś towarzyszył Rebecce w drodze do pracy i z powrotem, pozostały czas spędzając na poszukiwaniu słabego tropu, jaki zostawił w czasie ucieczki Adept Mroku, zbyt wstrząśnięty, by odpowiednio go zamaskować. Dzisiejszej nocy pójdzie tym tropem i miał nadzieję, że dotrze nim do kryjówki Ciemności.

Dwie noce do Letniego Przesilenia. Dwie noce. Tylko dwie.

– Gdzieś ty był, do licha?

Roland westchnął i oparł się ciężko o ścianę gabinetu Daru.

– To długa historia – rzekł, podrzucając ciężką harfę na ramieniu.

– Lepiej, żeby była dobra. Rebecca umiera z niepokoju o ciebie. – Obejrzała go od stóp do głów i parsknęła. – Wyglądasz, jakbyś wrócił z balu przebierańców.

– Nie. To raczej nie był bal. – Po jego obliczu przebiegł cień.

Twarz Daru trochę złagodniała. Odniosła wrażenie, że Roland wydoroślał podczas tych czterdziestu ośmiu godzin nieobecności. Była w nim teraz głębia, jakiej wcześniej nie dostrzegała.

– Co ci się stało w twarz?

– Nic takiego. – Dotknął policzka, gdzie czubek czarnego miecza narysował delikatną kreskę, i musnął palcem szkarłatne paciorki zakrzepłej krwi. – Nie chcę o tym mówić.

– Wdałeś się w bójkę z Adeptem Mroku. – Nie było to pytanie, lecz Roland i tak pokiwał głową. – Nic ci nie jest?

Roland zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Wyglądało na to, że nie jest z nim zupełnie źle.

– Był taki czas – powiedział – kiedy byłem o włos od utraty zmysłów. W tej chwili nie czuję się dużo lepiej, lecz w porównaniu z poprzednim stanem nic mi nie jest. – Wyprostował się z wysiłkiem, nie zważając na przeraźliwy ból w nerkach. – Pani Ruth twierdzi, że musimy natychmiast pójść do Rebeki.

– Pani Ruth tak twierdzi?

– Zgadza się.

– Przyjaciółka Rebeki, ta zwariowana, bezdomna staruszka?

– Znów się zgadza.

Daru zmarszczyła brwi i machnęła dłonią w kierunku stosu papierów na biurku.

– Muszę jeszcze uporać się z tonami roboty papierkowej, jeśli chcę jutro wyjść w teren, a ty każesz mi to po prostu zostawić, bo jakaś stara, bezdomna wariatka mówi, że tak powinnam zrobić?

Roland wzruszył ramionami. Miał uczucie, że ważą sto funtów. Każde z osobna.

– Słuchaj, wiem tylko tyle, ile powiedziała mi pani Ruth. Twierdzi, że Rebecca nas potrzebuje, i mnie to wystarcza.

– Wierzysz jej?

– Tak.

– Dlaczego?

Roland przymrużył oczy. Nie miał na nic ochoty.

– Bo kiedy już się zawrze bliższą znajomość z Ciemnością – rzekł – naprawdę nietrudno dostrzec Światłość.

Patrząc mu w oczy, Daru musiała uwierzyć. Wstała i chwyciła torebkę.

– Chodźmy – powiedziała i pierwsza poszła w stronę windy.

Rebecca przyglądała się sokowi pomarańczowemu w dzbanku. Była pewna, że ostatnim razem było go więcej. Podniosła pustą puszkę i zmarszczyła brwi, patrząc na nalepkę. Większość długich słów nie docierała do niej, lecz umiała przeczytać: „Dopełnić trzema szklankami zimnej wody”. Znów zajrzała do dzbanka. Może mieli na myśli inną, większą puszkę? Może zeszłym razem puszka była większa. Wydawało jej się, że kupiła taką samą puszkę. Obrazek był taki sam.

Spłoszona nagłym, głośnym waleniem w drzwi omal nie upuściła dzbanka z sokiem do zlewu.

Może to Roland, pomyślała, szybko biegnąc do drzwi. Może wrócił! Szamotała się z łańcuchem, odsunęła zasuwę – Evan nalegał, by zawsze używała obu zamknięć, gdy nie była w jego towarzystwie – i otworzyła drzwi na oścież.

– Och – rzekła.

W otwartych drzwiach stała Duża Blondyna Z Głębi Korytarza. Jej włosy, zwykle schludnie polakierowane, były w dzikim nieładzie. Blada, zapuchnięta twarz była pokryta rozmazanymi resztkami grubego makijażu. Jej ciało, wyzwolone z kajdan stanika i paska, dygotało i trzęsło się pod luźną, hawajską suknią koloru bzu. Rebecca przyglądała się z pełną zgrozy fascynacją sutkom jej masywnych piersi, które kołysały się w tę i z powrotem.

– To wszystko twoja wina! – wrzasnęła kobieta, rzucając się naprzód.

Rebecca usiłowała zamknąć drzwi, lecz ciężar napierającej Dużej Blondyny Z Głębi Korytarza nie pozwalał na to. Odsunęła się do tyłu, gdy kobieta wtargnęła na kolejny krok czy dwa do jej mieszkania.

– Co jest moją winą? – pytała błagalnie dziewczyna, z każdą sekundą bojąc się coraz bardziej. – Ja niczego nie zrobiłam.

Kobieta rozłożyła grube ręce i w kurczowo zaciśniętej dłoni matowo błysnął nóż kuchenny. – Kiedyś to był przyzwoity blok, dopóki ty się tu nie sprowadziłaś! – Rzuciła się na nią z nożem, który wykonał w powietrzu morderczy łuk.

Rebecca odskoczyła ze szlochem. Cios chybił, lecz poczuła towarzyszący mu zimny podmuch.

– Nie rozumiem! – załkała. Chciała uciec, lecz Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zagradzała jej drogę do otwartych drzwi.

– Powinni cię zamknąć! – Krok. Ciach. – Z dala od normalnych ludzi! – Krok. Ciach. – Dlaczego mamy być zmuszeni patrzeć na ciebie! – Krok. – Jesteś chora! – Ciach. – Wariatka!

Nóż nie trafił, lecz uderzona ręką Rebecca zatoczyła się pod ścianę. Dotknęła czegoś twardego i metalowego. Pusta puszka po soku pomarańczowym. Złapała ją i rzuciła z całych sił. Puszka odbiła się z brzękiem od przeciwległej ściany, odwracając uwagę Dużej Blondyny Z Głębi Korytarza na tyle długo, by Rebecca zdołała chwycić dzbanek soku pomarańczowego i chlusnąć nim jej w twarz.

Kobieta zawyła i chwyciła się za oczy, upuszczając nóż.

Rebecca dygotała w swym kącie. Nie potrafiła wyminąć jej i dojść do drzwi. Po prostu nie mogła.

Kobieta spojrzała na Rebeccę załzawionymi oczami i uśmiechnęła się.

– Tak naprawdę zabicie cię się nie liczy – oświadczyła przerażająco wyraźnie. – Bo jesteś inna. – Zostawiła nóż na podłodze i zaczęła się do niej zbliżać.

Rebecca uciekała wzdłuż ściany, rzucając wszystkim, co wpadło jej w ręce. Tosterem stojącym na malutkiej lodówce. Roślinami z parapetu. Pluszowym smokiem z półeczki nad telewizorem. Zawiniątkiem z ręcznika…

Ręcznik trafił Dużą Blondynę Z Głębi Korytarza w podbródek i rozwinął się. Czarny sztylet upadł u jej stóp. Opuchnięte wargi odsłoniły wielkie, białe zęby. Nachyliła się, by podnieść broń.

Wydawała się absurdalnie maleńka w jej ogromnej dłoni i ani trochę groźna.

I wtedy z ostrza zaczęła się wylewać Ciemność.

Zapadła dziwna cisza, gdy dwie kobiety przyglądały się, jak chmura cienia owinęła się wokół ręki trzymającej sztylet i zaczęła rosnąć. Kiedy dosięgła dołeczków jej łokcia, Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zaczęła krzyczeć.

– Zabierzcie ją ode mnie! Zabierzcie ją ode mnie! – Próbowała wypuścić sztylet, lecz palce nie zareagowały. Cień przesunął się wzdłuż jej ramienia i zaczął pokrywać klatkę piersiową, zyskując na szybkości. Wrzaski zmieniły się w nieartykułowane wycie, a potem ucichły, gdy cień szybko zasłonił jej twarz. Orzechowe oczy wyjrzały jeszcze na chwilę z Ciemności, wyrażając cierpienie i zaskoczenie.

Kiedy ciało upadło na podłogę, cień i sztylet zniknęły.

Z tylnego siedzenia samochodu dobiegł akord tak pobrzmiewający zagładą, że Daru omal nie zjechała na pobocze.

– Co to było? – spytała, ledwo wymijając klnącego rowerzystę.

Roland poruszył się na siedzeniu.

– Harfa – rzekł krótko.

– Dlaczego…

– Ja tego nie zrobiłem.

– Więc dla…

– Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć. – Zacisnął wargi.

Daru zatrzymała się z piskiem pod znakiem zakazu parkowania przed blokiem Rebeki i wraz z Rolandem wyskoczyła z samochodu. Już stamtąd słyszeli krzyki. Roland biegł za Daru z Cierpliwością obijającą mu się o nogi i harfą wciśniętą pod pachę.

– Drzwi! – krzyknęła Daru, bijąc pięścią w szybę. – Są zamknięte!

– Co? – Roland zatrzymał się gwałtownie. – To ty nie masz klucza?

– Dlaczego miałabym mieć? – zaprotestowała Daru. – Przecież ja tu nie mieszkam!

– Świetnie, żeby to szlag trafił! Musi być tylne… – Z futerału dobiegł stłumiony, przenikliwie wysoki dźwięk. Harfa obróciła mu się w ręku i powtórzyła ten dźwięk niczym echo. Głośno.

Jednakże niewystarczająco głośno. Pojawiło się kilka pęknięć, lecz drzwi nadal trzymały.

– O, tak? – Roland ostrożnie odłożył Cierpliwość i wsparł harfę na biodrze. – Zatkaj sobie uszy – powiedział do Daru, zrobił głęboki oddech i szarpnął za najcieńszą strunę, wkładając w to całą swoją duszę, jak zawsze, gdy grał.

Szklane drzwi zadrżały i rozsypały się.

Słysząc wciąż brzmiący w głowie ostry dźwięk, Roland podniósł Cierpliwość i wszedł za Daru do budynku. Poślizgnął się na potłuczonym szkle i boleśnie uderzył zranionym ramieniem o ścianę. Świat znikł na chwilę, a kiedy wrócił, wydawało się, że korytarz faluje. Nic nie słyszał przez echo, które odbijało się we wnętrzu jego czaszki. Powinienem był wiedzieć, że za to zapłacę, pomyślał, ale jakoś zdołał dojść do schodów.

Daru przepchnęła się przez tłum lokatorów zgromadzonych przed drzwiami Rebeki i weszła do środka.

– Dobry Boże.

Mieszkanie wyglądało, jakby stoczono w nim wielką bitwę. Dookoła leżały skorupy potłuczonych donic i połamane rośliny, wszystko pokrywała cieniutka warstwa ziemi. Kanapa była zepchnięta prawie pod przeciwległą ścianę, obok niej leżało ogromne, wzdęte ciało w fioletowej sukience. Spoczywało w pozie zbyt bezwładnej jak na żywą istotę. Rebecca siedziała skulona w kącie pod kaloryferem. Kolana miała podciągnięte pod brodę, oczy zamknięte i kołysała się wprzód i w tył.

Daru przestąpiła nad opiekaczem do grzanek i przyklękła przy zwłokach na podłodze. Wciskając głęboko palce w zwały tłuszczu, poszukała pulsu na szyi. Nic. Przyjęła to bez zaskoczenia. Widziała wielu nieboszczyków, lecz żaden nie wyglądał na tak nieżywego, jak ta kobieta. Wytarła rękę o udo, bowiem skóra zmarłej była zimna i wilgotna, obciągnęła jej fioletową sukienkę, przysłaniając pulchne nogi. Śmierć i tak ma niewiele godności, pomyślała, dobrze wiedząc, jakie zdanie będzie miała na ten temat policja. Nie lubią manipulowania dowodami rzeczowymi.

Podeszła do Rebekki.

– Ach. Ach. Ach. – Przy każdym sapnięciu Rebecca wydawała cichy okrzyk, świadczący o zagubieniu i poczuciu skrzywdzenia.

– Rebecco? Rebecco, to ja, Daru. Otwórz oczy, złotko. Wszystko jest już dobrze, jestem tu.

Rebecca nie dawała po sobie poznać, że słyszy. Jej krzyki stawały się coraz głośniejsze, a kołysanie bardziej uporczywe. Nagle rzuciła się w bok i Daru ledwo zdążyła ją uchronić przed uderzeniem głową w kaloryfer.

– Hej, dziecino, spokojnie, już po wszystkim. Już po wszystkim. – Roland pomógł Daru i razem ją unieruchomili.

– Nie! Nie! Nie! – Wyrywała im się z rąk, jej okrzyki zmieniły się we wrzaski protestu.

– Może by ją spoliczkować? – zaproponował Roland, przekrzykując dziewczynę.

– Zbyt ryzykowne. To ją może jeszcze bardziej przestraszyć. Musimy ją uspokoić. Dotrzeć do niej w jakiś sposób.

Roland zmarszczył brwi i spróbował przypomnieć sobie, dlaczego ta scena wydaje mu się znajoma. Dawno, dawno temu. Nie, poprawił się, mniej niż przed tygodniem, tylko wydawało się nieskończenie dawno temu.

– Rebecca wpadła w panikę. – Wstał, ciągnąc za sobą Rebeccę i Daru. – Musimy wyprowadzić ją na dwór.

– Co?

– Na zewnątrz. Słuchaj, nie kłóć się i zaufaj mi. To się już raz zdarzyło. Daru rzuciła pełne zgrozy spojrzenie na zwłoki.

– Nie to! – warknął Roland, potrząsając lekko Rebecca. – To!

Nie mając lepszego pomysłu, Daru pomogła wyprowadzić prawie bezwładną Rebeccę z mieszkania na oczach tłumu gapiów stojących z otwartymi ustami i sprowadzić ją po schodach. Kiedy dotarli do parteru, usłyszeli zbliżające się syreny.

– Przynajmniej jeden z tych idiotów miał dość rozumu, by zadzwonić na policję – sapnęła Daru, z wysiłkiem przeprowadzając Rebeccę po potłuczonym szkle.

– I co teraz?

– Tutaj. – Roland zszedł z chodnika na trawę. Odwrócił się i przycisnął Rebeccę do pnia drzewa.

Krzyk ucichł jak ucięty nożem. Zaczerpnęła głęboko tchu, przywarła bezwładnie do szorstkiej kory i zaczęła szlochać, powoli osuwając się na ziemię.

Roland przyklęknął i wziął ją w ramiona, szepcząc wszystkie pocieszające bzdury, jakie przychodziły mu na myśl.

Podjechał pierwszy samochód policyjny. Potem drugi.

Daru wyszła im na spotkanie. Tym umiała się zająć.

– Sastri? Daru Sastri? Z opieki społecznej? – Posterunkowy Patton nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Że też wśród wszystkich obecnych ludzi… – Chciałabym zamienić z panią kilka słów na temat pani przyjaciela. Niejakiego pana Evana Tarina.

– Teraz? – W wydziale mówiono, że Daru potrafi zabić uniesieniem brwi. Skorzystała z tej umiejętności.

Posterunkowy Patton poczuła, że się czerwieni. Usłyszała, jak stojący obok Jack kręci się nerwowo.

– Nie, nie teraz – wymamrotała.

Do czasu, gdy Daru pozwoliła im zakłócić spokój Rebeki, ciało zostało usunięte, zeznania świadków spisano, a kuchenny nóż zabrano jako dowód.

– Rebecco. – Posterunkowy Patton mówiła cichym głosem, którego używała w rozmowach z małymi dziećmi. – Rebecco, muszę zadać ci trochę pytań. – Sastri podała jej kilka faktów z życia Rebeki i policjantka obiecała postępować ostrożnie. „Nie jestem ludojadem!”, warknęła. Sastri przeprosiła.

Rebecca uniosła głowę znad piersi Rolanda i wytarła twarz dłonią.

}


– Pani jest z policji – powiedziała, pociągając nosem. – Policja to nasi przyjaciele.

– Właśnie. Policja to wasi przyjaciele. – Tak zwani normalni ludzie powinni być tak chętni do współpracy.

– Muszę cię zapytać, co się dziś stało w twoim mieszkaniu.

Rebecca wykrzywiła usta i oczy znów zaszły jej łzami, jednak odpowiedziała na pytanie dość spokojnie, choć jednym tchem.

– Zapukała do drzwi i odpowiedziałam, i powiedziała, że powinni mnie zamknąć, i miała nóż, więc rzuciłam w nią dzbankiem soku i teraz go nie mam i upuściła nóż, ale wciąż starała się zrobić mi krzywdę i wtedy Ciemność ją zjadła.

– Ciemność ją zjadła?

– Aha. – Znów zasłoniła twarz.

Policjantka wstała.

– Słyszałeś? – zapytała swego towarzysza.

Posterunkowy Brooks pokiwał głową.

– Dość dobrze się zgadza z tym, co zeznali inni świadkowie. Z wyjątkiem tego ostatniego stwierdzenia. Ciemność ją zjadła. Ciekawe, co to znaczy.

– Zupełnie nie rozumiem. – Patton zwróciła się do Daru. – A pani?

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała jej zgodnie z prawdą Daru. Nie dodała, że chciała się dowiedzieć.

– Wydział zabójstw uważa, że to był rozległy zawał. – Patton skinęła głową w stronę trzech stojących na chodniku mężczyzn bez marynarek. Ponieważ nie było morderstwa, nadrabiali zaległości w sprawach prywatnych. – Tak więc, sądzę, że nie mamy się czym martwić. Zostanie pani z nią na noc?

– Jeśli nie, ja zostanę – wtrącił się Roland.

Posterunkowy Patton kiwnęła głową do niego. Człowiekowi o takim spojrzeniu można zaufać, pomyślała podczas powrotu do samochodu patrolowego. Wygląda, jakby przeszedł przez piekło i uszedł z życiem. Tylko dziwnie się ubiera.

– Nie poznała mnie – powiedział Roland ze zdumieniem w głosie.

– Nie wyglądasz tak samo. – Daru parsknęła.

Roland wzruszył ramionami i postawił Rebeccę na nogi.

– Chodź, dziecino. Wracamy do środka.

Rebecca czknęła.

– Ciemność ją zjadła, Rolandzie.

– Ciekawe, co ma na myśli – szepnęła Daru.

Roland popatrzył jej w oczy nad głową Rebeki.

– Ciekawe, gdzie jest Evan – rzekł. – I znów z nią nie porozmawialiśmy. Posterunkowy Patton zakręciła kierownicą i wóz patrolowy z piskiem skręcił w Dundas Street.

– Wiem.

– Uważam, że powinniśmy zawiadomić sierżanta.

– O czym? Nie mamy mu nic do powiedzenia.

– No tak, ale…

– Powiemy mu, kiedy z nią porozmawiamy.

– Sam nie wiem, Mary Margaret.

– Ja wiem. – Nagłe przyspieszenie podczas wymijania tramwaju wcisnęło ich oboje w oparcia. – Daruj to sobie, Jack.

To było tutaj. Każdy, kto Widzi, mógłby to dostrzec, ponieważ dwupiętrowy, wiktoriański dom otaczała atmosfera posępności. Idąc tropem wiodącym do kryjówki Adepta Mroku, Evan zachowywał się bardzo ostrożnie. Użył jedynie ułamka swej mocy, tyle tylko, by wykonać zadanie, za mało jednak, by się zdradzić. Dlatego też to, co mogłoby potrwać kilka sekund, zajęło mu wiele godzin, lecz miał nadzieję, że Mrok nadal nie zdaje sobie sprawy, że został odkryty.

Wysłał do domu sondę i zastał tylko jedną żywą istotę – mroczną, lecz ludzką – oraz obfitość dowodów, że dotarł do końca tropu. Odgarnął włosy z twarzy, podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek. Usłyszał jego echo rozbrzmiewające w całym domu, a potem zbliżające się kroki.

– Tak, w czym mogę pomóc? – Siwe włosy, bladoniebieskie oczy i zaskakująco czarne brwi. Pewny siebie głos, starannie modulowany, lecz pozbawiony emocji, nawet ciekawości.

Evan musiał powstrzymać się z całych sił, by nie rozbłysnąć i nie przeciągnąć tego mężczyzny tak daleko w Światłość, daleko jak był teraz pogrążony w Ciemności. Zamiast tego wyciągnął rękę – drżącą z niepokoju – dotknął jego piersi i przywrócił do stanu, w którym się znajdował, nim Adept Mroku zaczął deprawować go i niszczyć. Pozostawił mu jednak wspomnienie Ciemności i tego, kim się omal nie stał.

Mężczyzna wybałuszył oczy, zakrztusił się i odbiegł od drzwi.

Evan wszedł i zamknął drzwi cicho za sobą. W ciszy szedł śladem Ciemności schodami na górę do pomieszczenia, które niegdyś było dużą i ładną sypialnią. Widok nie był tak straszny jak w hotelu, bo Mrok przebywał tu krócej.

Nagle równowaga została zakłócona, wstrząs był tak silny, że Evan omal nie wykrzyknął. Naprawdę krzyknął chwilę później, gdy dotarło do niego wysłane z odległego mieszkania przerażenie Rebeki. Ze łzami spływającymi po twarzy stał jak skamieniały, serce mu pękało.

Przykro mi, Pani, lecz jeśli będę zmuszony cię poświęcić, by zniszczyć Ciemność, uczynię to.

Adept Mroku, ucieleśnienie odnoszącego sukcesy młodego kierownika, pogwizdując skręcił w dróżkę wiodącą do domu. Tego wieczora dobrze się bawił; jego zdaniem nie mógł przegrać. Bez względu na to, czy Rebecca przeżyje czy zginie, Światłość będzie miała pełne ręce roboty, pragnąc udaremnić zamiary jego narzędzia. A cóż to było za narzędzie – całe życie urojeń i wydumanych krzywd zmienione w wyostrzoną broń. Jej dziewictwo, odebrane tylko dlatego, że tak je sobie ceniła, było dodatkową premią.

Otworzył drzwi i zaczął iść na górę.

– Mistrzu, nad tobą!

Ostrzeżenie nadeszło w ostatniej chwili. Adept Mroku uchylił się przed błyskiem aureoli, której bliskość sprawiła mu ból. Warknął w twarz Światłości i znikł.

Evan powoli schodził po schodach, otoczony promiennym blaskiem swej natury.

– Już drugi raz – powiedział do mężczyzny, który trząsł się, skomlał i zasłaniał oczy – z własnej woli wybrałeś Ciemność. Niewielu dostaje drugą szansę. Ty jej nie dostaniesz. – Złączył dłonie i spomiędzy nich wyrósł miecz Światłości.

Jedynym oświetleniem w mieszkaniu Rebeki była wpadająca przez okna poświata unosząca się nad miastem w nocy. Rebecca dostała kubek ciepłego mleka i została położona do łóżka. Daru wyciągnęła się na kanapie, jej warkocz leżał na podłodze. Roland siedział na kuchennym krześle, brzdąkając kołysankę na Cierpliwości. Kiedy pojawił się Evan, wstał powoli i jeszcze wolniej odłożył gitarę.

– Witaj w domu – rzekł.

Twarz Evana rozpromieniła się. Doprawdy nie sądził już, że ujrzy Rolanda.

– Ty też – powiedział, przeplatając słowa radością.

Roland nie chciał odpowiedzieć uśmiechem.

– Gdzie się, do licha, podziewałeś? – spytał. – Rebecca cię potrzebowała.

– Wiem. – Radość znikła. – Czułem jej strach.

– I nic cię to nie obchodziło?

– Nie mogłem przyjść.

– Przypuszczam, że nie mogłeś też przyjść, kiedy ja cię potrzebowałem. – Roland wyminął go i zapalił światło. Evan zbyt mocno jaśniał w ciemności, stawał się zbyt nierealny, by można mu było coś zarzucić.

Daru poskarżyła się mruknięciem i usiadła, przecierając oczy. Spostrzegła Evana, minę Rolanda i doszła do wniosku, że może zaczekać z powitaniem.

– No? – Roland złapał Evana za ramię i odwrócił go, szarpiąc. – Gdzie byłeś, kiedy ja… kiedy ja… – Głos mu się załamał i otarł łzę. – Kiedy cię potrzebowałem?

Evan rozłożył ręce i jego srebrne bransolety zabrzęczały cicho.

– Nie mogłem zaprzestać swoich zmagań z Mrokiem nawet po to, by cię ocalić. Przepraszam.

– Przepraszam nie wystarczy!

– Najmocniejszą stal – rzekła cicho Daru – hartuje się w najgorętszym ogniu.

– Tak? – Roland gwałtownie się do niej odwrócił. – Nikt się, kurwa, nie pyta stali, co ona o tym myśli, no nie? – Szybko spojrzał na Evana, wiedząc, że Adept ma rację. Nie mógł oczekiwać niczego więcej niż każda inna żywa istota zagrożona przez Ciemność, lecz miał również świadomość, że to nie umniejsza poczucia krzywdy. – A co z Rebeccą? – spytał.

– Ja rozumiem, Rolandzie. – Nieśmiały głos Rebeki dobiegł zza drzwi do wnęki sypialnej.

– Ja też, dziecino – westchnął. Opuściła go złość. Popatrzył Evanowi w oczy. – Naprawdę. – Nie próbował jednak ukryć urazy.

Evan pokiwał głową, przyjmując jego cierpienie do wiadomości, bo nic więcej nie mógł zrobić.

– Gdybym tylko mógł, przyszedłbym do ciebie – rzekł do Rebeki.

– Wiem – powiedziała i uśmiechnęła się.

– W takim razie – Daru podkuliła pod siebie nogi, robiąc miejsce na kanapie – siądź lepiej, Evanie, a my opowiemy ci, co cię ominęło. Chyba że już znasz szczegóły…

– Nie, nie znam. – Przeszedł przez pokój, usiadł i posadził Rebeccę obok siebie. Objął ją czule ramieniem, przytulając mocno do serca. Jedno po drugim, zaczynając od Rolanda, który ocknął się w zaułku – zgodnie z cichą umową nikt go nie pytał, co się działo wcześniej – przyjaciele opowiedzieli mu o wydarzeniach owego wieczora.

– A kiedy policjanci wyszli – zakończyła Rebecca – poszliśmy na górę i Daru kazała mi… – Zmarszczyła ze zdumieniem czoło i popatrzyła na okno. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku.

Na parapecie siedział Tom i wyglądał na ogromnie zadowolonego z siebie. W pyszczku trzymał wijący się kawałek Ciemności. Kot zeskoczył, przebył pokój w ciszy i upuścił zdobycz u stóp Evana.

Otoczyła ją klatka ze światła.

– Dziękuję – rzekł poważnie Evan do kota.

Tom ziewnął.

– Co to jest? – spytała Daru, przyglądając się pulsującej, czarnej masie.

– To, na co wygląda. Oderwany kawałek Mroku, który obdarzono ograniczonym życiem.

– Jest żywy?

– O tak. Jest go tu nie więcej niż w sercach wielu ludzi, a taką ilość łatwo przeoczyć. Sądzę, że pełnił funkcję oczu i uszu Adepta Mroku.

– Co z nim zrobimy? – zainteresował się Roland, zdumiony spokojnym tonem swego głosu. Nie wiedział, czy pragnie wgnieść to małe obrzydlistwo w podłogę czy wybiec z pokoju z krzykiem.

Adept Światłości wyciągnął rękę, klatka zmieniła się w sferę i wzniosła na wysokość około czterech i pół stopy.

– Przesłuchamy go.

Grudka skurczyła się z wrzaskiem przerażenia.

– Niczego nie wiem! – zapiszczała.

– Opowie nam o planach swego mistrza – dokończył Evan, jakby nic mu nie przerwało. Klatka zalśniła mocniej.

Łatwo byłoby mu współczuć, pomyślała Daru, gdyby w takim stopniu nie symbolizował zła. Ciemność stopniowo powiększa swe królestwo, a my wzruszamy ramionami i zauważamy to, gdy jest już za późno.

Posłaniec Adepta Mroku wił się i kulił pośrodku klatki. Odsuwał się od jej ścian najdalej, jak mógł.

Evan czekał; a z nim wszyscy pozostali.

– Otworzy bramę w noc Letniego Przesilenia – wyjęczał wreszcie skrawek Ciemności.

– To już wiemy. Gdzie?

Roland przypuszczał, że tym tonem Evan zmusiłby do składania zeznań nawet betonowy chodnik.

– Nie mówił. Naprawdę. Naprawdę. Naprawdę. Ofiara musi utrwalić bramę.

– Ofiara?

Kawałek Ciemności odsunął się najdalej, jak mógł, od grożącego mu Evana.

– Krew szykuje drogę – wybełkotał.

Klatka skurczyła się i Mrok zawył, zetknąwszy się z Jasnością. Po kilku sekundach został jedynie olśniewająco jasny pyłek, który w końcu zniknął.

– Czy on umarł? – spytała Rebecca.

– Nie można zabić Ciemności – wyjaśnił Evan – lecz tylko wygnać ją na jakiś czas.

Stojący za nim Roland przewrócił oczami, patrząc na Daru. Kobieta wzruszyła ramionami. Z doświadczenia wiedziała, że kiedy raz na jakiś czas świat się kurczył, jedynym wyjściem było robić swoje.

– Jaka ofiara? – spytała.

– Brama musi zostać zakotwiczona w tej rzeczywistości – rzekł ponuro Evan. – Jutrzejszej nocy zginie niewinna osoba, by tak mogło się stać. – Zacisnął pięści. Odwrócił się gwałtownie i uderzył nimi w ścianę. – A ja nie mogę go powstrzymać, póki nie dowiem się, gdzie to będzie!

Rebecca podeszła i wzięła go za ręce.

– Znajdziesz to miejsce – oświadczyła z absolutnym przekonaniem. Daru i Roland pokiwali głowami potwierdzająco, bardziej z nadzieją niż absolutną pewnością.

Evan wziął Rebeccę w ramiona i oparł policzek o czubek jej głowy.

– Obyś miała rację, Pani – odrzekł ze znużeniem.

– Czy możemy coś jeszcze zrobić dzisiejszej nocy? – spytała Daru.

Evan potrząsnął głową.

– W takim razie – Daru wstała i zarzuciła na ramię torebkę – pójdziemy już sobie. Podwieźć cię do domu, Rolandzie?

– Myślałem, że mógłbym zostać. Jeśli nikomu to nie przeszkadza.

Rebecca odwróciła się w objęciach Evana i uśmiechnęła promiennie.

– Mnie nie, Rolandzie. Już spałeś na kanapie.

– Evan?

Mężczyzna podniósł głowę.

– Miło jest być wśród przyjaciół.

Daru podeszła do drzwi, szukając w torebce kluczyków od samochodu.

– Rebecco, masz mój numer do domu. Gdyby jeszcze coś niezwykłego – cokolwiek – zdarzyło się dziś w nocy, masz do mnie zadzwonić.

– Dobrze, Daru.

Kiedy drzwi się zamknęły, Evan odesłał Rebeccę do wnęki sypialnej. – Wracaj do łóżka, Pani – powiedział. – Za chwilę przyjdę do ciebie.

Rebecca pokiwała głową i zdusiła ziewnięcie.

– Czy mam przepędzić Toma z posłania?

– Nie. Zasłużył dziś sobie na to miejsce.

– Dobrze. Dobranoc, Rolandzie.

– Dobranoc, dziecino.

Kiedy Roland został sam z Evanem, nie wiedział, co ma powiedzieć i od czego zacząć.

– Jesteś zdrowy? To znaczy, na ciele? Królestwo cieni jest… – Pierwszy odezwał się Adept.

– Tak, jest. – Roland nie potrafił ukryć złości w głosie. Wydaje mi się, że mam prawo być wkurzony jak jasna cholera. Słyszał w gniewie pieśń, lecz Evan czekał cierpliwie na odpowiedź, więc przeprowadził szybko inspekcję, otworzył usta, by wymienić obrażenia i zatrzymał się, jakby piorun w niego strzelił. Nic go nie bolało. Marszcząc czoło, sięgnął pamięcią wstecz. Pamiętał ból, podczas gdy ukląkł obok Daru w mieszkaniu Rebeki, omal nie rozpłakał się z ogromnym wysiłkiem prowadząc rozhisteryzowaną dziewczynę po schodach do drzewa, lecz później… Nie przypominał sobie bólu po tym, jak Rebecca się uspokoiła, przyjmując schronienie w jego ramionach. – Nic mi nie jest – przemówił wreszcie, bo taka była prawda, nawet jeśli nie rozumiał, dlaczego.

Evan skinął głową.

– Daru ma rację, jesteś silniejszy.

Roland rozłożył ręce.

– Przeżyłem.

– Pogodziłeś się ze sobą. – Niebieskoszare oczy błagały o zrozumienie, gdy Adept dodał: – Przyszedłbym po ciebie, gdybym mógł. – Głos mu zachrypł. Roland nagle zdał sobie sprawę, że ta decyzja była równie bolesna dla Evana, jak i dla niego. Może nawet bardziej dla Evana, bo to on powinien być białym rycerzem i do jego obowiązków należało przychodzenie z pomocą.

– Hej, nie martw się. Naprawdę rozumiem. – Rzeczywiście zrozumiał. Wreszcie. Ścisnął lekko Evana za ramię, który popatrzył na niego z zaskoczeniem, wyczuwając nieobecny przedtem brak zahamowań.

– Z tym też się pogodziłeś? – spytał, uśmiechając się nieśmiało.

Roland również się uśmiechnął.

– Tak – odparł. – Pogodziłem się. – Pchnął lekko Evana w stronę wnęki sypialnej. – Porozmawiamy rano.

– Dobranoc, Rolandzie.

– Dobranoc, Evanie.

– Ten kawałek tutaj.

– Tamten tu.

– Czy to już cała ziemia?

– Chyba tak.

– Opiekacz do chleba z powrotem na chłodziarkę.

– Roślina się popsuła.

– To napraw.

– Nie umiem naprawić rośliny!

Roland nie był pewien, czy mu się to nie śni. Czuł, że leży na kanapie i ma nogi przykryte kocem, jednakże piskliwe głosiki docierające co jakiś czas do jego uszu były jak ze snu. Do rozstrzygnięcia wątpliwości wystarczyłoby pewnie otworzyć oczy, ale po prostu mu się nie chciało.

– Zamieć podłogę.

– Wypucuj opiekacz do chleba.

– Wypucuj wszystko.

– Teraz czysto, aż lśni.

Oczyma wyobraźni widział gromadę maleńkich ludzików ubranych jak Eroll Flynn w Robin Hoodzie.

– …lecz szewc i jego żona już więcej skrzatów nie ujrzeli – mruknął.

– O czym mamrocze bard?

– O sprawach bardów. Wracaj do roboty.

Загрузка...