Rozdział 2

W końcu, niegłupiej przecież Vanessie, udało się wyjaśnić, o co chodzi. Historia, którą opowiedzieli jej Kreol i Hubaksis brzmiała nieprawdopodobnie, ale dowody były całkiem przekonywające. Demony, które widziała na własne oczy, najprawdziwsza magia, nieznany język opanowany w ciągu sekundy, wygląd Kreola i oczywiście dżinn. Wszystko to mogło przekonać nawet większego niedowiarka.

Kreol, początkowo traktujący Vanessę z pogardą, po pewnym czasie zainteresował się jej opowieścią… no, przynajmniej jej znaczną częścią. Za nic na świecie nie przyznałby się nawet przed samym sobą, ale w głębi duszy bał się wyjść na ulicę i znaleźć się tam, pośród tych zaczarowanych świateł, gigantycznych domów i okropnych ludzi władających takimi strasznymi miotającymi gromy amuletami. Dziewczyna ani trochę nie wyglądała jak magini, a to znaczyło, że takie przedmioty są w tym świecie czymś normalnym. Uciekając ze swoich czasów, nie przypuszczał, że świat zmieni się aż tak. Zaczął nawet zastanawiać się, czy aby nie popełnił pomyłki. W końcu z Eligorem można było się dogadać…

Natomiast Vanessa całkiem otrząsnęła się z lęku. Oczywiście, to wydawało się dziwne, lecz człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, a po bliższym poznaniu Kreol okazał się całkiem przyzwoitym gościem. Szczególnie gdy już się uspokoił i zaczął trzeźwo myśleć.

Do tego w Van obudził się duch handlowca. W głębi duszy często marzyła, że szybko się wzbogaci, a teraz nagle pojawiła się przed nią taka możliwość. Na razie nie wiedziała jeszcze, jak Kreol miałby jej w tym pomóc, ale przecież sam powiedział, że w poprzednim życiu żył w pałacu i posiadał mnóstwo niewolników, a to znaczy, że magowie dobrze zarabiają. A tutaj, gdzie praktycznie nie ma konkurencji, będzie jeszcze łatwiej. Co prawda od razu odrzuciła przestępczość. Oczywiście, magia Kreola umożliwiłaby bezkarne wypatroszenie paru banków, ale na samą myśl o naruszeniu prawa sumienie policjantki oraz wnuczki policjanta zaczynało się buntować.

Vanessa zastanowiła się chwilę i zdecydowała się pomyśleć o tym później. Najpierw trzeba pomóc nowemu znajomemu zadomowić się we współczesnym świecie, a dopiero potem można zabrać się za planowanie. W muzeum nic nie będą od niej chcieli do samego rana, więc o tym też można było nie myśleć. Van w zadumie pokiwała głową i zdecydowanie wzięła w swoje kobiece ręce los przybyszów z przeszłości.

– Na początek musimy się stąd wynieść – zarządziła. – Nie wiem, kiedy wróci profesor Green, ale lepiej na niego nie czekać.

– Kto wróci? – Kreol spojrzał na nią spod oka. – O czym mówisz, kobieto?

– Profesor Green – cierpliwie wyjaśniła Vanessa. – W waszym świecie byli profesorowie?

Jako że w sumeryjskim, który tak nieoczekiwanie opanowała, nie istniało takie słowo, można było się bez trudu domyślić, że pięć tysięcy lat temu profesorowie nie istnieli, ale Van wolała się upewnić.

– Nie wiem, jak ich nazywaliście – zbagatelizowała. – Mędrcy, filozofowie, myśliciele…

– O czym mówisz, kobieto? Co ma do tego jakiś filozof?!

– To człowiek, który tutaj mieszka! – wyjaśniła Vanessa z niecierpliwością. – Ten, który przyniósł tu trumnę i… ciebie.

– I mnie, panie, i mnie! – przypomniał o sobie Hubaksis.

– Tak, i ciebie – burknęła Vanessa.

– A, to tak! – zrozumiał w końcu Kreol. – A po co mamy gdzieś chodzić? Niech no tu tylko przyjdzie, tak go podsmażę…! Od razu załaduję laskę i choćby był nawet potrójnym magiem, przerobię go na pokarm dla robaków, na Tiamat i jej wodza Kingu!

– Nawet o tym nie myśl! – zdenerwowała się Vanessa. – Nie wolno zabijać ludzi!

– Dlaczego? – zdziwił się Kreol.

– No właśnie, dlaczego? – jeszcze bardziej zdziwił się Hubaksis. – Pan i ja zabiliśmy wielu różnych ludzi, dlaczego teraz nie wolno?

– Nie interesuje mnie, co się z wami działo w starożytnym Babilonie! – podniosła głos Vanessa. – Teraz jesteście w San Francisco, więc bądźcie uprzejmi przestrzegać prawa! Inaczej nie pomogę wam i róbcie sobie co chcecie!

Kreol zbaraniał. Za jego czasów, w Sumerze, kobieta zajmowała miejsce gdzieś między meblami a domowymi zwierzętami. Żadna z jego niewolnic nie śmiałaby nie tylko rozmawiać z nim, ale nawet spojrzeć mu prosto w oczy. A ta wrzeszczy na niego, jakby to było całkiem normalne. Początkowo Kreol chciał się rozzłościć, ale mag raczej nie lubił pochopnie podejmować decyzji. Zwłaszcza po tej pamiętnej. Pomyślawszy chwilę, przypomniał sobie, że w niektórych narodach kobiety były równe mężczyznom, a nawet chyba słyszał o takim, gdzie rządziły. Dlatego postanowił wybaczyć głupiej dzikusce i przez jakiś czas traktować wyrozumiale jej dziwactwa.

– Ale on zabrał nas z mogiły do siebie, do domu – po chwili namysłu powiedział dżinn. – Okradać groby też nie jest dobrze.

– O czym wy mówicie? – zdziwiła się Vanessa. – Przecież to była ekspedycja archeologiczna, rozumiecie? Jeśli grób ma tyle lat, to już nie jest grobem, tylko zabytkiem! Skąd profesor miał wiedzieć, że nie całkiem umarliście?

– Ja tam umarłem całkowicie – sprostował Kreol. – Po prostu potem zmartwychwstałem.

– Nieważne jak było – zbagatelizowała Van. – Spróbujcie tylko sobie wyobrazić jego minę, kiedy wróci i zobaczy pustą trumnę.

Kreol wyobraził sobie i rozchylił usta w uśmiechu. Przez chwilę jeszcze walczył z wątpliwościami, ale w końcu zgodził się wybaczyć także profesorowi.

– Niech tak będzie, zabierajmy się stąd. – Ugodowo kiwnął głową. – Gdzie jest wyjście z tego niedorzecznego domostwa?

– Ej, ej, poczekaj no, poczekaj. – Vanessa podniosła ręce. – Masz zamiar tak się wybrać na ulicę?

– A co ze mną jest nie tak? – znowu obraził się Kreol.

– No, nie wiem jak tam u was, w starożytnym Sumerze, ale u nas po ulicy nie spacerują zombi w rozsypujących się szmatach! Gdybym teraz była na służbie, natychmiast bym cię aresztowała.

– Jeśli wolno mi się odezwać, panie, w Babilonie też by cię zatrzymał pierwszy napotkany strażnik – uprzejmie dodał Hubaksis. – Żywych trupów nigdzie nie lubią.

– Może zrobisz jakąś sztuczkę, żeby doprowadzić się do porządku? – zapytała Van z nadzieją. Miała ogromną ochotę jeszcze raz przekonać się, że trafiła na prawdziwego cudotwórcę.

– Właśnie, panie, wezwij demona-uzdrowiciela! – zaproponował dżinn z entuzjazmem. – Na przykład Walefora.

– Demony szybko mi się skończą, jeśli będę wzywał je do każdej bzdury – odgryzł się Kreol. – Nie zapomniałeś czasem o charakterze mojej umowy? Jedno życzenie, a potem czekaj sobie jedenaście lat. W legionie Eligora jest raptem sześćdziesiąt demonów, a wszystkie chciwe, trzeba im płacić… A ja mam tylko jedną duszę i nie zamierzam znowu jej sprzedawać! Jeden raz wystarczy. Nie, damy sobie radę sami.

Zaklęcie Uzdrowienia mag miał już gotowe. Wymamrotał słowo-aktywator i przeciągnął ręką po twarzy. Na wynik nie trzeba było długo czekać. Jego skóra wróciła do normalnego stanu, chociaż w dotyku nadal była zimna jak u gada. Oczy nabrały zwyczajnej szarej barwy i tylko białka pozostały odrobinę zaczerwienione, ale to zdarza się wielu ludziom. Jedynie włosy nie odrosły, ale do tego zwykłe zaklęcie leczące nie wystarczy.

– Wyglądasz znacznie lepiej! – zachwyciła się Vanessa.

Z nową twarzą Kreol nieco przypominał mieszkańca Kaukazu albo Araba, ale było to i tak znacznie lepsze od poprzedniej twarzy jak u potwora Frankensteina. W poprzednim życiu dożył do dziewięćdziesiątki, ale teraz wyglądał co najwyżej na czterdziestkę.

– A dlaczego tylko twarz? – spytała Van po namyśle, przyglądając się dokładniej Kreolowi.

Rzeczywiście, od ramion w dół wszystko zostało po staremu. Ta sama skóra biała jak brzuch zdechłej ryby, liczne ubytki, a w kilku miejscach – wręcz otwarte rany. Największa i najwstrętniejsza dziura znajdowała się na samym środku piersi, tak że można było podziwiać przez nią wystające żebra.

– Mogę zająć się całością, ale to potrwa długo – beztrosko odpowiedział Kreol. Jego samego nic to nie obchodziło; najważniejsze, że organizm działał normalnie.

– Dobrze, i tak pod ubraniem nikt nie zobaczy – niechętnie zgodziła się Van. – Tylko ubranie też trzeba zmienić.

– A co ci się znowu nie podoba w moim okryciu?

– Panie, spójrz na siebie! – zachichotał Hubaksis. – W Babilonie najgorszy włóczęga był lepiej ubrany!

– U nas też – przytaknęła Vanessa. – Trzeba sprawdzić, może profesor trzyma tutaj jakieś ciuchy?

– A może ma jakieś jedzenie? – zapytał dżinn z zaciekawieniem. – Wiesz Van, nic nie jadłem od pięciu tysięcy lat.

– Trzeba zajrzeć do lodówki. Myślę, że nie będzie miał nam za złe, jeśli trochę sobie weźmiemy.

Lodówka stała się tuż obok. Ani mag, ani dżinn do tej pory nie zwrócili na nią uwagi, bo nawet im do głowy nie przyszło, że takie cudo istnieje.

– Niczego sobie! – zachwycił się Hubaksis. – Mrożący kufer!

– Nic szczególnego – wydął wargi Kreol. – W pałacu miałem całą piwnicę. Nałożyłem na nią specjalne zaklęcie, żeby jedzenie się nie psuto, pamiętasz?

– Pamiętam ile złota sypnął nam imperator, gdy zrobiliśmy mu taką samą. – Dżinn pokiwał głową.

– Dobrze jest być czarnoksiężnikiem… – westchnęła Vanessa z zazdrością, grzebiąc we wnętrzu lodówki.

– Magiem, kobieto, magiem! – Kreol zmarszczył się z niezadowoleniem.

– A co za różnica?

– Ogromna! – mag podniósł głos. – Podobałoby ci się, gdybym nazwał cię dziwką?

– Ej, uważaj, co mówisz, draniu! – wzburzyła się Van. – Myślisz, że jeśli umiesz czarować, to możesz obrażać innych?

– Widzisz, nie podoba ci się. – Kreol uśmiechnął się zjadliwie. – A taka jest mniej więcej różnica. Mag jest artystą, dla mnie magia jest sztuką. Od nikogo nie zależę, robię co zechcę. Czarnoksiężnik to niewolnik, co sprzedaje duszę demonowi w zamian za magiczną siłę. Mag może być białym, czarnym albo szarym, jak ja. Czarnoksiężnik – tylko czarnym. Granica między magiem a czarnoksiężnikiem jest bardzo subtelna, ale istnieje! Na łono Tiamat, po to sam siebie pochowałem żywcem, żeby nie przekroczyć tej granicy! Żeby uratować DUSZĘ, oto dlaczego przeniosłem się do tego świata!!! Rozumiesz, bezmózga dzikusko?!!

Z każdym zdaniem w Kreolu narastała złość, a po słowie „dusza” ryczał jak wściekły mamut. Jednak i Hubaksis, i Vanessa patrzyli obojętnie na szalejącego maga. A to go złościło jeszcze bardziej.

– Wybacz, nie wiedziałam. – Dziewczyna beztrosko wzruszyła ramionami, kiedy w końcu Kreol opadł z sił. – Dobra, na razie jedzcie, a ja poszukam, w co by cię można było wystroić.

Na pospiesznie napełnionym przez dziewczynę talerzu pyszniła się kurza nóżka, kawałek pizzy, rozcięty na pół pomidor i dwa ogórki konserwowe. Obok stały dwie puszki – z piwem i coca-colą. W lodówce nic więcej nie udało się znaleźć, profesor dość rzadko jadał obiady w laboratorium.

Pizza bardzo spodobała się Hubaksisowi. Mimo swych rozmiarów, dżinn miał apetyt godny pozazdroszczenia. Nóżkę i ogórki zjadł Kreol. A pomidor obu ich zadziwił.

– Jaki dziwny owoc – mruknął mag, oglądając nieufnie pomidora. – Jak myślisz, niewolniku, jest trujący?

– Nie wiem, panie. Może każemy najpierw spróbować kobiecie?

– Nie. – Mag pokręcił głową. – Nie chcę, by pomyślała, że jestem tchórzem. Ty spróbuj, niewolniku.

– Ależ, panie…

– Próbuj! Do kogo mówię?!

Hubaksis fuknął ze złością, ale odgryzł kawałeczek. A potem wgryzł się z całych sił.

– Jakie smaczne, panie! – zakrzyknął. – Nigdy wcześniej nie próbowałem niczego podobnego!

– Tak? – Kreol pełen wątpliwości odgryzł kawałek. – Masz rację, niewolniku! No już, oddaj mi swoją część!

Oburzony Hubaksis zawył i jak najszybciej mógł, wpakował do paszczy to, co jeszcze zostało z pomidora. Za co od razu dostał po łbie. Ale niezbyt mocno – z powodu maleńkich rozmiarów dżinna, Kreol bał się walnąć go z całej siły. Wcale nie miał ochoty zamienić stosunkowo przydatnego niewolnika w maleńkiego trupka.

– A co to takiego? – Kreol zajął się puszkami. – Zdaje mi się, że coś w środku chlupie.

– Moim zdaniem to taki metal – zasugerował dżinn. – Tylko jak wydostać to, co jest w środku?

Kreol jeszcze raz obmacał puszkę. Kółeczko, za które należało pociągnąć, w ogóle go nie zainteresowało – wziął je za ozdobę. Żadnych otworów nie znalazł.

– Pozwolisz panie, że sprawdzę, co jest w środku? – zaproponował Hubaksis.

Kreol w milczeniu kiwnął głową i dżinn wskoczył do środka przez ścianę puszki. Z wnętrza natychmiast rozległo się apetyczne chłeptanie – trafił na piwo.

– Wspaniały napój, panie! – Napęczniały dżinn wypełznął na zewnątrz. – Trochę przypomina piwo, ale jest znacznie lepszy. Niestety, nic tam już nie zostało. Pozwolisz, że sprawdzę drugie naczynie?

– Obejdzie się! – oburzył się Kreol. Dokładnie obejrzał puszkę i z całej siły cisnął nią o ścianę. Puszka pozostała cała. Uderzenia laski także nie były w stanie rozbić wytrzymałego metalu. Wtedy Kreol uniósł rytualny nóż. Magiczne ostrze, zdolne przeciąć kamień jak kawałek masła, bez trudu rozpruło puszkę, niszcząc podłogę i zostawiając na niej dużą czarną kałużę.

– Wiesz panie, to smakuje zupełnie inaczej – w zamyśleniu oznajmił Hubaksis, pociągając łyk z ocalałej połówki. – Ale też jest niezłe.

– Niezłe – zgodził się Kreol, dopijając to, co udało się ocalić. – Dziwne uczucie, jakby w tym płynie było dużo malutkich bąbelków.

– Co żeście tu beze mnie narobili? – westchnęła Vanessa, stając na progu.

Kreol i Hubaksis najeżyli się w poczuciu winy.

Z ubraniem Vanessa męczyła się dość długo. Najprawdopodobniej profesor Green wykorzystywał swoje drugie mieszkanie także jako skład niepotrzebnych rzeczy. Znalazła aż trzy szafy nabite po brzegi starą odzieżą. Mogłoby się wydawać, że wybór jest ogromny – od piżamy do stroju do pochówku (o dziwo, znalazła nawet i to). Z tym że pojawił się jeden drobny problem – rozmiar. Kreol miał całkiem imponującą figurę – był wysoki, szeroki w barach, talię i biodra miał wąskie. Profesor na odwrót, był niski i pulchny. Każda jego rzecz wyglądałaby na rosłym magu nie lepiej niż obecne ubranie. Nawet bielizna osobista.

W końcu Vanessie mimo wszystko udało się znaleźć coś odpowiedniego. Prawdopodobnie strój należał do syna profesora albo do kogoś z jego krewnych. Tak czy inaczej wyglądał jak uszyty dla Kreola na miarę. I wątpliwe, czy był noszony więcej niż jeden raz. Szkoda tylko, że frak nieszczególnie nadaje się do nocnych spacerów po mieście. Zazwyczaj takim strojem można pysznić się na proszonych kolacjach i uroczystych przyjęciach. Ale nie było z czego wybierać.

– Jakie… dziwne… ubranie – wysapał Kreol, bezskutecznie próbując wciągnąć lewą nogawkę. – Jesteś pewna, że wasi mężczyźni noszą coś takiego?

Oczywiście, że jestem – powiedziała Vanessa z odrobiną niepewności w głosie. – To bardzo dobry frak i świetnie na ciebie pasuje, a to najważniejsze. Jutro kupię ci coś innego.

– Nie wierzę, że w tym można się normalnie poruszać – burknął Kreol, zginając ręce. Nie był w najmniejszym stopniu przyzwyczajony do takiej odzieży, więc utrudniało mu to poruszanie. – No nic, rozkręcę się jak należy, wypełnię Plan – słowo „plan” zdawał się wymówić dużą literą – i wszystkich przebiorę w normalne rzeczy…

– A co nosili w starożytnym Egipcie?

– W jakim znowu Egipcie, jestem z Sumeru! – odgryzł się Kreol.

– Oj, wybacz, zapomniałam. – Vanessa uśmiechnęła się wesoło. – No więc co tam nosili?

– W Babilonie nosili płaszcze, tuniki, kaftany – odpowiedział Hubaksis. – Do tego pan nigdy nie pokazywał się bez dwóch skrzyżowanych szarf. A pantalonów nikt u nas nie nosił. To barbarzyński strój.

– Po pierwsze, to nie pantalony, tylko spodnie. – Vanessa ujęła się za współczesną modą. – Po drugie, wcale nie barbarzyński tylko bardzo wygodny – sama tak chodzę.

– Kobieta w pantalonach?! – Kreol dopiero teraz zwrócił uwagę na strój Vanessy. – Co za wstrętny widok!

– No mój drogi! – Vanessa obraziła się jeszcze bardziej. – Lepiej byś porzucił te swoje przestarzałe poglądy – na świecie jest dwudziesty pierwszy wiek!

– Dwudziesty pierwszy? – zasępił się Kreol i zaczął coś liczyć na palcach. – A od jakiego wydarzenia liczycie? Za moich czasów mieliśmy sześćdziesiąty wiek po Wielkim Potopie…

– A co znowu za potop? – zbagatelizowała Vanessa. – Liczymy lata od narodzin Chrystusa. Ale o tym opowiem ci później. W ogóle musisz się wiele dowiedzieć.

Vanessa cofnęła się i sceptycznie popatrzyła na ubranego maga. W nieznanym ubraniu było mu strasznie niewygodnie, z trudem powstrzymywał się od drapania tu i ówdzie. Ale ogólny obraz spodobał się jej – teraz Kreol przypominał wyłysiałego Jamesa Bonda. W takiej postaci nie powinien przynajmniej wywołać zdziwienia na ulicy.

– Brakuje krawata – powiedziała w zadumie. Nie znalazła porządnych krawatów – tylko kilka szmatek w strasznym kolorze, które zazwyczaj daje się w prezencie na urodziny, gdy zabraknie lepszych pomysłów. – Dobrze, dobrze, na początek może być. Zbieraj swoje rzeczy i idziemy.

Kreol zgarnął przedmioty zabrane z muzeum i znieruchomiał na środku pokoju, niezdecydowany. Wówczas Vanessa także zrozumiała, że z taką kupą złota w rękach będzie tak czy siak wyglądał podejrzanie, ruszyła więc na poszukiwanie jakiejś torby łub walizki. W końcu znalazła torbę z kijami golfowymi. Sądząc po ich wyglądzie, nie były używane co najmniej od zeszłego roku, Vanessa nie czuła więc specjalnych wyrzutów sumienia, wyrzucając wszystkie kije na podłogę. Do opróżnionego pojemnika włożyli narzędzia Kreola. Co prawda nie wszystkie – tylko ruszt, czarę i łańcuch. Amulet został na jego szyi, a nóż wyśmienicie zmieścił się w lewej kieszeni spodni. Mag nie zgodził się też na rozstanie z laską, motywując, że jest to najcenniejsza rzecz ze wszystkiego co ma i wolałby już wyrzucić resztę. Van musiała szybciutko odświeżyć całą swą wiedzę na temat krawiectwa i dorobić pod połą fraka coś w rodzaju dwóch pętelek ze sznurka, w które wsunęli laskę. Kreol upewnił się, że może wyciągnąć ją jednym ruchem ręki i to go zadowoliło.

– Teraz trzeba jakoś otworzyć drzwi – powiedziała w zamyśleniu. – Oczywiście, profesor zamknął je od zewnątrz… Nie masz czasem przy sobie karty kredytowej? A w ogóle o co ja pytam… Dobrze, zaraz coś wymyślę…

– Otworzyć drzwi? – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Już się robi.

– Nawet o tym nie myśl! – krzyknęła Van, ale mag już uruchomił zaklęcie Błyskawicy.

Z ręki Kreola wystrzelił ogromny ładunek elektryczny, zamieniając i tak wielce żałosne drzwi w coś wiszącego na jednym zawiasie. Kreol z dumną miną popchnął smętny kawałek drewna, który z trzaskiem upadł na podłogę, podnosząc obłoczek kurzu.

– Sprytnie – westchnęła Vanessa, rozumiejąc, że już za późno na kłótnie. – A tak przy okazji, jeśli bez wysiłku władasz taką mocą, to może oddałbyś mi pistolet? Tak w ogóle noszenie broni bez pozwolenia podlega u nas karze!

Kreol wyciągnął broń, o której już zdążył zapomnieć. Amulet ochronny milczał, a to znaczyło, że dziewczyna nie żywi względem niego żadnych wrogich uczuć. Do tego w międzyczasie zdążył już odbudować jedną warstwę Osobistej Ochrony. Było to jedno z nielicznych zaklęć, których nie da się umieścić w lasce.

– Co to jest „pozwolenie” i skąd wiesz, że go nie mam? – zapytał podejrzliwie, wyciągając w jej stronę rękę z pistoletem.

– No, to jest… – spróbowała Vanessa, ale szybko się poddała. Mimo że mówiła po sumeryjsku tak, jakby był to jej ojczysty język, jednak wiele słów musiała, tak jak przedtem, wymawiać po angielsku. W sumeryjskim po prostu nie istniały pojęcia, jakie oznaczały. – Potem postaram się wyjaśnić…

Kreol zdecydowanie przestąpił przez rozwalone drzwi i ruszył na klatkę schodową. Hubaksis pomknął w ślad za nim.

– Ejże, poczekajcie! – zawołała Vanessa. – Nie wiem, jak tam było u was, ale u nas po ulicach nie latają dżinny. No już, szybko do torby!

– Van, a może lepiej schowam się u ciebie za pazuchą? – zaproponował dżinn. – Tam też nikt mnie nie zauważy, a będzie cieplej…

– Jeszcze czego! – oburzyła się, zauważywszy, z jakim pożądaniem gapi się na nią dżinn-liliput. – Schowaj się u swojego pana, jeśli boisz się zmarznąć!

– On jest zimny! I wstrętny…

– Nie zwracaj na niego uwagi. – Kreol machnął ręką z obrzydzeniem. – Nie jest wyjątkiem, dżinny ganiają za wszystkim, co się rusza. Jeśli to „wszystko” jest płci żeńskiej, jak dotąd nigdy nie słyszałem o dżinnach sodomitach.

– I tak nic mu z tego nie wyjdzie, należymy do różnych kategorii wagowych – z pogardą fuknęła Vanessa.

– Ej, ślicznotko, jeśli trzeba, mogę powiększyć się do twoich rozmiarów, wtedy zobaczysz! – Hubaksis rozpłynął się w uśmiechu. – Chcesz popatrzeć?

– Obejdzie się! Naprawdę potrafisz? – zapytała na wszelki wypadek Van.

– Może, może – zmęczonym głosem odpowiedział mag. – Na bardzo krótko, ale tyle mu wystarczy.

– I to jeszcze jak starczy! – potwierdził dżinn. – Do tej pory nikt nie narzekał!

– Trzymaj się jak najdalej ode mnie! – Van podsunęła pięść pod samą twarz Hubaksisa, a drugą ręką jednoznacznie dotknęła kabury.

– Uspokój się, kobieto. – Kreol spojrzał na nią spod oka. – Mój sługa ma za długi język, za to całą resztę króciutką. Nie wierzysz – zobacz sama. Pamiętam, w domu ciągle czepiał się moich niewolnic, a jak przyszło co do czego…

Mag popatrzył na dżinna i zaśmiał się obrzydliwie. Najwyraźniej przypomniało mu się coś śmiesznego. Hubaksis zasyczał ze złością i wyleciał przez sufit. Vanessa pomyślała z nadzieją, że o tej porze może na górze nikogo nie ma.

– Dam ci radę na przyszłość: lepiej zapomnij o słowie „niewolnik” – ostrzegła Kreola. – Niewolnictwa już nie ma.

– Co? Nie ma niewolnictwa? A kto zbuduje mi wieżę… i pałac… i całą resztę?! Co za barbarzyństwo, jak do tego doszliście?

– A tak, tak, doszliśmy – westchnęła Van. – O, wrócił potworkowaty Casanovą? Szybko do torby, do kogo mówię?!

– Wiesz, Van, jestem tylko jego niewolnikiem! – obraził się Hubaksis. – Nie mam obowiązku cię słuchać!

– Nie chcesz do torby, to nie właź – fuknął Kreol. – Ale w takim razie musisz się zmniejszyć.

– Tak już lepiej – burknął dżinn, zmniejszając się szybko, aż stał się nie większy od wyrośniętej mrówki. Teraz prawie nie można było go zauważyć.

– Mówiłeś przecież, że nie może zmienić się na długo – przypomniała Vanessa.

– Zwiększyć się nie może – poprawił ją Kreol. – A zmniejszyć, proszę bardzo, nawet na zawsze.

Winda nie działała. Być może gospodarz wyłączył ją na noc, a może po prostu ktoś ją zepsuł. Musieli zejść po schodach.

Po przejściu pięciu pięter Van dosłyszała, że Kreol coś burczy pod nosem. Zaczęła nasłuchiwać, ale słowa brzmiały niezrozumiale jak jakaś „abrakadabra”.

– Z kimś rozmawiasz? – zaciekawiła się.

Niezadowolony mag rzucił na nią okiem i zaczął burczeć szybciej. Gdy pokonali jeszcze kilka stopni, skończył i odpowiedział:

– Szykuję zaklęcie. Należy wykorzystać każdą wolną chwilę, nigdy nie wiesz, kiedy się przyda.

– Super. A dużo znasz zaklęć?

– Zależy jakich – odpowiedział Kreol niechętnie. – Łatwych – jakieś sześćset… albo siedemset, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je policzyć.

– A co, są i trudne?

– Oczywiście. Proste zaklęcie wystarczy wypowiedzieć na głos. Tacy mocni magowie jak ja, mogą i po cichu, ale to jest znacznie trudniejsze… a potem ono siedzi sobie w pamięci, dopóki nie postanowisz go użyć. Trudniejsze trzeba nie tylko wymówić, ale jeszcze wykonać czynności towarzyszące. Na przykład spalić zioła, rozlać wywar, krąg narysować, złożyć ofiarę… Zależy od okoliczności. Jak myślisz, do czego są mi potrzebne narzędzia?

– Rozumiem, rozumiem… – Vanessa zamyśliła się, wyobrażając sobie, jak można wykorzystać rzeczy z torby. – A do czego jest łańcuch?

– Żeby podporządkować sobie demony, z którymi nie mam umowy – skrzywił się Kreol. – Niemiła sprawa.

– A jakie masz zaklęcia? – Van nie chciała się odczepić.

– Różne!

– Ale jakie?

– Długo by wymieniać… – Mag zmarszczył brwi. – Znajdę trochę czasu, przepiszę moją księgę na pergamin, wtedy zobaczysz…

Co, można będzie poczytać? – zdziwiła się Vanessa. – Słyszałam, że czarnoksięż… oj, przepraszam, magowie nikomu nie opowiadają o swoich tajemnicach. I co, każdy może tak po prostu przeczytać zaklęcie, a ono zadziała?

– Też coś! – prychnął Kreol wzgardliwie. – Gdyby tak było, świat składałby się z samych magów! Nie, nie wystarczy po prostu przeczytać tekst, aby zastosować zaklęcie, trzeba się najpierw długo uczyć. A teraz nawet przeczytać nikt nie może, skoro nikt nie zna sumeryjskiego. Jeśli chcesz, potem opowiem ci więcej. Nigdy nie odmawiałem nauki magii innym…

Nie wiadomo dlaczego przy tych słowach Hubaksis ironicznie zachichotał.

Na ósmym piętrze Vanessa usłyszała, że Kreol znowu coś burczy pod nosem.

– A jakie zaklęcie teraz szykujesz? – spytała z ciekawością.

– Daj mu spokój – zapiszczał jej do ucha malusieńki dżinn. – Jeśli teraz przerwie, będzie musiał zacząć wszystko od początku. Tobie by się coś takiego spodobało?

– Aaa. – Van kiwnęła głową ze zrozumieniem. – A ile on może… no, utrzymać zaklęć?

– W pamięci – z jedenaście, dwanaście… W lasce – jeszcze z pięć razy tyle. Przeciętnie, oczywiście.

– To znaczy?

– No, jedne zaklęcia zajmują więcej miejsca, inne mniej. Trzęsienie Ziemi albo Piekielny Grad, na przykład, zajmują połowę pamięci albo jedną dziesiątą laski. A Światło, wręcz przeciwnie, można setkami zapamiętywać i jeszcze na coś innego miejsca zostanie…

– Trzęsienie Ziemi…? – zainteresowała się Vanessa. Wygląda na to, że jednak nie doceniła Kreola.

Recepcjonistka odprowadziła tę dwójkę zdziwionym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała tutaj ani łysego mężczyzny we fraku, ani Chinki w policyjnym mundurze. Ale pracodawcy kazali jej zatrzymywać wchodzących, a nie wychodzących, więc nic nie powiedziała.

Na ulicy Kreol zjeżył się. Był przyzwyczajony do cieplejszych okolic. Co prawda, San Francisco ma całkiem ciepły klimat, ale w październiku, do tego w nocy, było tam dość chłodno, a mag nie był odpowiednio ubrany.

Wpół do czwartej nad ranem to późna godzina (lub bardzo wczesna, zależy jak na to patrzeć), a laboratorium profesora znajdowało się dość daleko od centrum, na ulicach nie było więc tłoku.

Gdy czekali na taksówkę, Kreol zdążył wrzucić do pamięci aż trzy pełne zaklęcia.

– Tak, najważniejsze: nie bój się – szybko uprzedziła go Vanessa, przypominając sobie, jakie przerażenie budziły samochody w różnych cudakach z przeszłości, jakich widywała na filmach.

– Przecież wiem – odparł rozdrażniony mag. – Myślałby kto, samobieżny rydwan, miałem podobny. Nie bierz mnie za dzikusa, kobieto.

– No dobrze. – Vanessę ucieszyła jego reakcja. – W takim razie wsiadaj.

Właśnie jakiś kierowca zauważył jej znaki i taksówka zatrzymała się przy krawężniku.

Kreol był przyjemnie zaskoczony, gdy odkrył, że za kierownicą siedzi Murzyn. Sam był w jednej czwartej Afrykaninem i miał dla czarnych więcej szacunku niż dla białych. Jeśli trafił się jeden czarnoskóry, to znaczy, że jest ich tu więcej. Kreol był zadowolony.

– Co, pani oficer, aresztowaliśmy kogoś? – wesoło zapytał kierowca.

– Nie. My… wracamy z balu karnawałowego. Tak, właśnie, to kostiumy z maskarady. – Vanessa znalazła wytłumaczenie. Nie miała ochoty przyznawać się, że jest prawdziwą policjantką, chociaż było to tchórzostwo.

– Tak, tak, rozumiem – przytaknął szofer.

W rzeczywistości nie uwierzył jej. Doświadczone oko starego taksówkarza od razu dostrzegło, że w kaburze dziewczyny tkwi prawdziwy pistolet, a nie atrapa. Ale po co ma się wtrącać w nie swoje sprawy? Ma dość własnych problemów.

– Dokąd jedziemy? – podejrzliwie zapytał Kreol.

– Do mnie, do domu – odpowiedziała Van. – Pomieszkacie tam kilka dni, a potem poszukamy czegoś lepszego.

– Na początek trzeba się zaopatrzyć w pieniądze. Zdobądź mi pomieszczenie do odprawiania rytuałów, kobieto, a szczodrze cię wynagrodzę.

Odpowiadało to w pełni planom Vanessy, kiwnęła więc z zadowoleniem głową. Kierowca obserwował ich we wstecznym lusterku, starając się zgadnąć, w jakim języku rozmawiają.

Vanessa mieszkała na przeciwnym krańcu miasta, w niemalże takim samym domu, jak ten, który opuścili.

Wynajmowała mieszkanie na spółkę z koleżanką Louise McDougal, kasjerką z supermarketu.

– Tylko cicho – uprzedziła, otwierając drzwi. – Jeśli czegoś nie zrozumiecie, pytajcie mnie. Nie czarować bez pozwolenia, nie wychodzić z domu, nie hałasować za bardzo. Jasne?

– Panie, kto tu jest najważniejszy? – zapiszczał Hubaksis z pretensją.

– Milcz, niewolniku – dobrodusznie nakazał Kreol.

Okazało się, że mieszkanie Vanessy i Louise jest tylko trochę większe od pracowni profesora Greena. Ale za to był tu telewizor, meble wypoczynkowe i inne przyjemne osiągnięcia cywilizacji. Było widać, że tutaj ktoś naprawdę mieszka, a nie tylko przychodzi od czasu do czasu popracować.

Telewizor nie zainteresował Kreola – pudełko jak pudełko, co w nim ciekawego? Vanessa nie włączyła go, postanowiwszy pokazać później. Pozostałe wyposażenie też nie przyciągało uwagi – w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Za to Kreol po prostu osłupiał, zobaczywszy domowego pieszczocha dziewcząt – puszystego kota syjamskiego o imieniu Fluffi.

– Święte zwierzę! – zawołał z zachwytem. Nabrał do Van większego szacunku. – Nie mówiłaś, że należysz do szlachetnych!

– O czym mówisz? – Wzruszyła ramionami Vanessa, zrzucając bezczelnego kota z poduszki.

– Świętokradztwo! – zakrzyknął wzburzony Kreol. – Nie waż tak się obchodzić z Kotem!

Niemalże było słychać, jak ostatnie słowo wymawia wielką literą.

– A myślałam, że tylko Egipcjanie czcili koty… – zauważyła Vanessa w zamyśleniu, patrząc, z jaką atencją Kreol gładzi prężącego się Fluffiego.

– Sumeryjczycy ich nie czcili – zapiszczał jej do ucha dżinn. – Po prostu odnosili się do nich z szacunkiem. Posiadać je mogli tylko członkowie arystokratycznych rodów, a za zabicie kota groziła kara śmierci.

– No nie wiem, według mnie to właśnie nazywa się oddawaniem czci – burknęła Vanessa.

Drzwi do pokoju Louise otwarły się i pojawiła się w nich sama Louise – zaspana, mrugająca od oślepiającego ją jasnego światła. Platynowa blondynka z długimi nogami, znacznie ładniejsza od swojej przyjaciółki. Chociaż wszystko jest sprawą gustu.

– O, cześć, Van! – wymamrotała sennie. – Przecież miałaś dziś być w pracy przez całą noc?

– Tak, ale widzisz, pojawiły się pewne problemy… – wybąkała Vanessa.

– A to kto? – Louise zwróciła uwagę na Kreola, który cały czas jeszcze głaskał kota. – Twój nowy chłopak?

– No coś ty! – fuknęła Van. – Nie jest w moim typie. To mój daleki krewny. Z Chin. Przyjechał tak nieoczekiwanie… no i nie ma się gdzie zatrzymać. Nie masz nic przeciwko, żeby nocował u mnie przez kilka dni?

– Nie-eee, na Boga… – ziewnęła Louise. – Witamy w Stanach! – krzyknęła raptem głośno, zwracając się tym razem do Kreola. Wykonywała przy tym jakieś dziwne ruchy, jakby rozmawiała z głuchoniemym.

– Co mówi ta wariatka? – dopytywał się mag, który, porzuciwszy kota, ze zdziwieniem wpatrywał się w niezgrabne gesty panny McDougal.

– Wita się – wyjaśniła Vanessa. – Louise, on nie rozumie ani słowa po angielsku. I w ogóle jest trochę dziwny. Widzisz, całe życie spędził w górach Tien-szan… Więc nie dziw się, jeśli wykręci jakiś numer.

– Co, pierwszy raz w dużym mieście? – uśmiechnęła się Louise.

– No właśnie. Wyobrażasz sobie – dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył samochód!

– Co ty mówisz?! – szczerze zdziwiła się przyjaciółka. – Nie może być! A jak się nazywa?

– Kreol.

– I co, to wszystko? A nazwisko?

– Nazwisko…? – zająknęła się Vanessa. – Oj, widzisz no, wyleciało mi z głowy. Zaraz zapytam. Jak się nazywasz? – zapytała po sumeryjsku.

– Kreol. Nie powiedziałem ci? – Mag spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Nie o to chodzi! – Vanessa przewróciła oczami. – Człowiek nie może mieć tylko samego imienia!

Do tej pory mi wystarczało – zasępił się Kreol, zmartwiony tym, że potomkowie wprowadzili modę na noszenie kilku imion, a do tego jeszcze się dziwią, że ktoś ma tylko jedno. – A może chodzi o tytuł? W takim razie jestem Kreol, Syn Kreola, Arcymag Piątego Stopnia Magicznej Akademii Sześćdziesięciu Nauk, Pierwszy Mag Ur, Yolange i Babilonu, Posiadacz Tęczowej Laski Władców, Zwycięzca Szummy, Teja i Methu, Zwycięzca Esketynga i Trzech Wielkich Demonów Enku…

– No to jak? – nie wytrzymała Louise, która marzyła tylko o tym, aby znowu znaleźć się w łóżku. – On co, sam nie wie?

– Wygląda na to, że tam u nich nie używają nazwisk – niezręcznie wykręciła się Vanessa, z rozdrażnieniem spoglądając na Kreola, który wciąż jeszcze wymieniał swoje tytuły. Zdążyła już pożałować, że zadała mu to pytanie – mag najwyraźniej postanowił wymienić wszystkie co bardziej znaczące momenty ze swej biografii. – To zupełne dzikusy…

– Niech będzie… – powiedziała Louise obojętnie. – No dobrze, dobranoc, jest już bardzo późno…

– Raczej wcześnie – wymamrotała Vanessa, patrząc jak za sąsiadką zamykają się drzwi. – Mój Boże, piąta rano!

Zaprowadziła Kreola i, prawdopodobnie, Hubaksisa do swojej sypialni i zamknęła drzwi od wewnątrz. Dżinn natychmiast wrócił do swoich naturalnych rozmiarów i westchnął z ulgą. Nie lubił być mały. To znaczy jeszcze mniejszy niż zwykle.

W sypialni było dość ciasno. Łóżko, niewielki telewizor, toaletka, dwie szafki – oto wszystkie meble. Kreol od razu usiadł na brzegu łóżka – niezbyt lubił spać.

– Łóżko jest tylko jedno… – zaczęła Vanessa.

– Jedno mi wystarczy – przerwał jej Kreol. – O co chodzi, kobieto, boisz się, że się nie zmieszczę?

– Co za bezczelność. – Van pokiwała głową. – A gdzie ja będę spać, twoim zdaniem?

– Nie wiem, jak w waszym zwariowanym świecie, ale u nas miejsce kobiety było na podłodze – mruknął Kreol.

– Skończ już z tym swoim pierwotnym szowinizmem! – nadęła się Vanessa. W następnej sekundzie zobaczyła wesołe iskierki w oczach maga i nadęła się jeszcze bardziej.

– Pan żartuje – uspokoił ją dżinn. – Na podłodze spały tylko niewolnice, a kobiety wolne – w łóżkach, tak jak mężczyźni. Czasami nawet razem z nimi… Zrozumiałaś aluzję?

– Milcz, niewolniku – leniwie nakazał Kreol.

– Od razu widać, że poczucie humoru macie sprzed pięciu tysięcy lat – sucho zauważyła Vanessa.

– A co? – Hubaksis nie mógł się uspokoić. – Według mnie, świetnie zmieścimy się we trójkę…

– Milczeć, niewolniku!

– To ja powinienem powiedzieć! – oburzył się Kreol.

Загрузка...