Rozdział 11

Co znowu za czarna żółcianka? – naciskała na Hubaksisa Vanessa, podczas gdy jej ojciec badał puls na wpół martwego Kreola. Trzeba przyznać, że mag wyglądał bardzo źle – mniej więcej tak, jak po wyjściu z trumny.

– Choroba… – Załamał ręce dżinn. – Bardzo niebezpieczna choroba, bardzo niebezpieczna… Pan już kiedyś na to chorował, więc zapomnieliśmy o niej. A powinniśmy wziąć pod uwagę, że po powtórnych narodzinach pojawi się znowu! Wybacz mi, panie, wybacz!

– Szczegóły! – wysyczała Vanessa. – Co to za choroba? Jak się ją leczy?

– Niebezpieczna! – wyszczerzył się Hubaksis makabrycznie. – Przechodzi się ją tylko raz w życiu, ale niewyleczona na czas jest śmiertelna. Człowiek najpierw żółknie, potem czernieje, a potem umiera. Nie znasz tak powszechnej choroby?

– Nigdy o niej nie słyszałam. – Van machnęła ręką. – U nas nikt na to nie choruje.

– Macie szczęście… – Dżinn pokiwał z zazdrością głową. – Kiedyś wielu ludzi na nią chorowało… Pan ją leczył, przychodziło do niego dużo chorych…

– Mówisz, że już na to chorował?

– No, tak. – Z powagą pokiwał głową dżinn. – Ona, to znaczy choroba, może długo siedzieć w człowieku, zupełnie niezauważalnie – nie widać, że jest chory. A potem wystarczy mocno się zdenerwować, żółć podchodzi do serca, no i… Zazwyczaj tak bywa. Specjalnie na taką okazję pan zawsze miał pod ręką eliksir, gdyby nagle sam…

– I gdzie on jest?! – Vanessa solidnie potrząsnęła maleńkim dżinnem. – Gdzie ten wasz przeklęty eliksir?!

– Nie wzięliśmy go ze sobą! – wrzasnął Hubaksis. – I więcej nie robiliśmy! Po co, jeśli pan już chorował?! Kto mógł wiedzieć, że tak będzie…? No i całkiem zapomnieliśmy, to było tak dawno… U nas wtedy też epidemia się skończyła, przestali chorować… Jak tylko wytępili kłosów… chociaż to nieważne.

– Co robić? – zapytała Van z wymuszonym spokojem.

– Tylko bez paniki! – Mao wstał z kanapy i podszedł do Vanessy i Hubaksisa. – Jeśli lekarstwo przygotowano raz, to można przygotować i po raz drugi. Najważniejsze – znaleźć recepturę.

– Właśnie! – Oczy Vanessy zabłysły. – To niemożliwe, żeby w tej jego głupiej książce nie było receptury!

– W jakiej znowu książce? – nie zrozumiał ojciec.

– No tej magicznej, którą Kreol pisał przez dwa tygodnie… Potem ci opowiem. Hubi, jest tam receptura, czy nie ma?

– Powinna być… – odpowiedział Hubaksis po namyśle. – Trzeba poszukać.

– Mnie interesuje, ile mamy czasu – rzekł Mao. – Wygląda bardzo źle…

– Pan jeszcze nie zaczął żółknąć? – Hubaksis przeleciał przez jego głowę. – Jeszcze nie… Myślę, że trzy, cztery godziny…

– Ile?! – zdenerwowała się Vanessa. – Czemu milczałeś, ośle, chodźmy szybko przejrzeć książkę. Ej, Hubert, jesteś tutaj?

– Tak, ma’am – z namaszczeniem odpowiedział skrzat, wychodząc prosto z powietrza.

– A to kto znowu? – Zmrużył oczy Mao, którego nic już nie dziwiło.

– Nasz domowy skrzat, Hubert.

– Bardzo się cieszę z naszego spotkania, sir. – Ukłonił się urisk. – W czym mogę pomóc?

– Tato, Hubercie, weźcie chorego i zanieście go do gabinetu. Niech będzie pod ręką.

– Ja też pomogę – zamruczał Butt-Krillach, pojawiając się, jak zwykle, nieoczekiwanie.

– Tylko ciebie nam brakowało… – Van spojrzała na niego niechętnie.

Gdy dotarli do osobistych pokoi maga, Mao tylko lekko uniósł brwi. Kreol nie zdążył jeszcze zmienić swojego barłogu w prawdziwy gabinet czarodzieja, nie było tam więc nic szczególnie niezwykłego.

Długo wertowali księgę. Najpierw od początku, potem od końca. Kreol na razie zapisał dwie trzecie grubego woluminu, ale tak drobnym pismem, że można było się tylko dziwić, jak udało mu się zrobić to w ciągu dwóch tygodni. Początkowo Hubaksis dawał różne rady, ale nie było z nich żadnej korzyści.

– W jakim to języku? – zapytał ojciec, zaglądając córce przez ramię.

– Sumeryjskim – krótko odpowiedziała Vanessa, nerwowo przewracając strony.

– Nie wiedziałem, że umiesz czytać po sumeryjsku… – Pokiwał ze zdziwieniem głową. – Kiedy zdążyłaś się nauczyć?

– To wszystko on, magik przeklęty… – wycedziła przez zęby Van. – Umie takie rzeczy.

– Może zajrzysz do spisu treści? – ciągnął Mao, widząc bezskuteczne poszukiwania cofki.

– Nie ma tu żadnego spisu treści! – odgryzła się coraz bardziej zła Vanessa. Kreol zaczął już żółknąć. – Ani numeracji stron! I w ogóle żadnego porządku! Chyba pisał wszystko jak leci – co mu się przypomniało, to pisze!

Minęło jeszcze dziesięć minut. Vanessa sapała coraz głośniej i głośniej.

– To bez sensu! – jęknęła, zatrzaskując książkę i z rozpaczą popatrzyła na Kreola. – Ledwie mogę się zorientować, co on tam naskrobał! Ej, Hubi, nie ma żadnego innego sposobu?

Hubaksis westchnął ze smutkiem. Z jego jedynego oka wypłynęła samotna łezka.

– Oczywiście, że są… – odpowiedział smętnie. – Mnóstwo. Można poprosić o pomoc maga-uzdrowiciela. Macie takiego? Można wezwać demona leczącego chorobę. Umiecie? Można złożyć ofiarę bóstwu uzdrawiania. Macie tu taką świątynię? Można podać mu Wielkie Panaceum. Macie tu takie lekarstwo?

– Nie poddawaj się, córeczko! – Poruszony do głębi ojciec potrząsnął Vanessą. – Poszukaj jeszcze w książce!

– Chwileczkę… – Twarz Vanessy rozchmurzyła się. – Jakże mogłam zapomnieć, idiotka!

Wyciągnęła spod koszulki wiszący wciąż na piersi amulet i głośno rozkazała:

– Sługo, otwórz magiczną księgę na stronie z recepturą lekarstwa na czarną żółciankę!

Książka sama otwarła się, strony zatrzepotały jak skrzydła motyla. Po kilku sekundach znieruchomiały i księga zaprezentowała wszystkim upragnioną recepturę.

– Jak to…? – Mao osłupiał. Przyzwyczaił się jakoś to otaczających go cudów, ale gdy jego własna córka…

– Potem ci wytłumaczę… – Machnęła ręką Vanessa, uważnie czytając recepturę.

Szybko poruszała wargami, z trudem radząc sobie z okropnym charakterem pisma maga – twarz Kreola wciąż jeszcze była żółta, ale z minuty na minutę stawała się coraz ciemniejsza.

– I tak… – mamrotała. – Najpierw jakieś kulinaria. Trzy łyżki suszonych goździków, szczypta gałki muszkatołowej, trzy krople soku z cytryny, jedna czwarta filiżanki surowej wody… Dalej jakieś świństwa. Żółć szczura, środek oka żaby, kropla mózgu niedojrzałego mężczyzny, który zmarł na zakaźną chorobę… Brrr! Co za świństwo! Gdzie ja to wszystko znajdę w ciągu godziny?! – Głos Vanessy zmienił się w desperacki pisk.

– Połowę tego mam w kuchni, ma’am – oznajmił nieporuszony Hubert. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko, przyniosę wszystko, co jest potrzebne.

– Dawaj, dawaj. – Mao pokiwał głową. – Tylko nie pokazuj się na oczy tym nienormalnym damom, bo inaczej w miejskim zoo pojawi się nowy mieszkaniec.

– Jak pan rozkaże, sir – sucho odpowiedział skrzat, stając się znów niewidzialny.

– A skąd wziąć resztę? – westchnęła Van ze zmęczeniem.

– Córeczko… a twój kawaler nie ma jakiegoś tam… no, nie wiem… laboratorium, albo czegoś w tym stylu…? Może poszukamy?

– Co ja bym bez ciebie zrobiła, tatusiu! – Van uśmiechnęła się z wdzięcznością, wyskakując za drzwi.

– Beze mnie w ogóle byś się nie urodziła… – burknął stary Chińczyk dobrodusznie, ruszając w ślad za nią. Za nim malowniczo podążał czteroręki demon i malutki dżinn.

Mimo że Kreol i Vanessa mieszkali w domu Katzenjammera dopiero dwa tygodnie, mag zdążył już zgromadzić pokaźną kolekcję składników do wywarów i eliksirów. Znakomita większość tej kolekcji wywoływała mdłości.

– Szczurza żółć… szczurza żółć… szczurza żółć… – Van wodziła palcem po byle jak naklejonych kartkach z niewyraźnymi napisami. Kreol przykleił je tylko po to, żeby nie pomylić krwi żmii z krwią zaskrońca. Albo coś w tym rodzaju. – Mam żółć szczura! Fuj, co za świństwo… a pachnie jeszcze gorzej.

– A tu są oczy żaby – poinformował Hubaksis. – Stoją tam, na półce.

– To ja mu nałapałem – wyszczerzył się zadowolony Butt-Krillach. – I szczury, i żaby, i wiele innych stworzeń. Co wieczór dawał mi listę czego potrzebuje.

– Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że chodzisz załatwiać sprawy? – zaburczała Van, która nie wybaczyła jeszcze demonowi, że dostał się do gazet wcześniej niż ona.

– Lepiej by ciebie, jednooki, wysłał po szczury – uśmiechnął się Mao. – Byłaby uczciwa walka – jeden na jeden, akurat masz odpowiednie rozmiary.

– Mnie pan odprawił na cmentarz – nadął się Hubaksis i zaraz spytał: – Cały czas jest nieprzytomny?

Van kiwnęła głową, nie odwracając się.

– W takim razie powiem, że jest bydlak i tyle! – zwycięsko krzyknął Hubaksis. – Nasz demon sam się wyrywał pokopać w mogiłach, a on mnie posłał! Najważniejsze – zdobyć dla niego mózg kogoś, kto umarł na jakąś zarazę!

– I zdobyłeś?! – Vanessa energicznie odwróciła się do niego.

– O, to! – fuknął dżinn, przeżywający cały czas nieprzyjemne wydarzenie. – Tam jest, na trzeciej półce od dołu.

– A dlaczego tak mało? – nachmurzyła się Van, zaglądając do pudełeczka z różową kaszą. Dobrze chociaż, że Van swego czasu musiała prawie pół roku pracować w kostnicy – w przeciwnym przypadku czułaby jeszcze większe obrzydzenie.

– Więcej nie dałem rady podnieść – zazgrzytał zębami dżinn. – Nawet za te trochę powinniście być mi wdzięczni.

Hubert dostarczył przyprawy, więc Van zaczęła, zaglądając co chwila do magicznej księgi, mieszać razem wszystkie paskudztwa. Szło jej kiepsko – Kreol używał starosumeryjskich jednostek miary, a Van w żaden sposób nie potrafiła przeliczyć ich na współczesne gramy i łyżki stołowe. Dobrze chociaż, że szczypta była taka sama, jak w starożytnym Babilonie.

– Słuchaj dżinnie… jak ci tam? Hubaksis…? – Mao w zadumie tarł dolną wargę. – A ten kawale… to znaczy twój pan, posyłał cię na cmentarz tylko po ten mózg, czy po coś jeszcze?

– Tylko po mózg – odrzekł dżinn, jak zaczarowany patrząc na Vanessę, miotającą się przy przesypywaniu gałki muszkatołowej. – Był mu do czegoś pilnie potrzebny!

– Posłuchaj… mmmm… Hubercie, a Kreol nie prosił cię ostatnio o takie same przyprawy? – w zadumie ciągnął Mao.

– Tak, sir, prosił – odpowiedział urisk, zaciskając wargi. – Trzy dni temu, jeśli to pana interesuje.

– Córeczko! – Mao uderzył się w czoło.

– Tato, nie przeszkadzaj, jestem zajęta! – zjeżyła się miła córunia.

– Córeczko, wysłuchaj mnie, proszę! – powiedział ojciec smutnym głosem. – Bądź tak dobra i spójrz własnymi oczami na przedmiot, który trzymam w prawej ręce, a potem możesz zajmować się swoimi niezwykle ważnymi sprawami!

Vanessa odwróciła się z rozdrażnieniem, szykując się, aby powiedzieć ukochanemu tatusiowi wszystko, co myśli o ludziach, którzy w tak ważnej chwili zawracają jej głowę głupotami, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła napis widniejący na flakoniku w ręku ojca. Było na nim napisane (po angielsku!): „Lekarstwo na czarną żółciankę. Podać mi, gdy zachoruję. Zabiję wszystkich, jeśli umrę!”.

– Przygotował się zawczasu… – wyszeptała uszczęśliwiona Vanessa, obracając w ręku flakonik. – Wiedział, i zawczasu przygotował lekarstwo!

– I specjalnie postawił w najbardziej widocznym miejscu – podkreślił Mao. – A tak przy okazji, buteleczka stała tutaj, na środku stołu.

– Lepiej by było, gdyby pan kogoś uprzedził – powiedział Hubaksis. – Nie trzeba by było szukać…

– Pewno nie zdążył – wtrącił swoje trzy grosze Butt-Krillach. – Albo zapomniał.

Vanessa ostrożnie przysunęła flakonik do warg Kreola, marszcząc się zawczasu – taki „aromat” bił z lekarstwa. Najprostszy ludzki odruch nakazywał dać mu coś słodkiego do popicia, ale w magicznej księdze wyraźnie było napisane: „Dokładnie przestrzegać receptury! Nie rozcieńczać! Wypić jednym haustem, nie popijać!”. Vanessa z całych sił starała się nie pamiętać, że w skład lekarstwa wchodzi ludzki mózg. Tylko kropla, ale zawsze…

Przynajmniej działało skutecznie. Z twarzy maga prawie natychmiast znikła czarna barwa, zastąpiła ją żółć, a potem skóra odzyskała naturalny, śniady kolor. Oczy otwarły się, błysnęły szarą stalą i Kreol, wciąż jeszcze słabym głosem wymamrotał:

– Dziękuję…

– Panie, panie! – zapiszczał szczęśliwy Hubaksis, przepychając się bliżej.

– Nie dotykaj mnie, niewolniku, śmierdzisz! – Kreol zmarszczył się, z obrzydzeniem pociągając nosem.

– Poznaję starego, dobrego Kreola… – słabo uśmiechnęła się Van.

Po dziesięciu minutach mag był już w idealnym porządku. Pospiesznie wymówił słowo Uzdrowienia, ostatecznie pozbył się choroby i przeciągnął się, aż trzasnęło mu w stawach.

– Chcę jeść! – oznajmił gromkim głosem.

– I co jeszcze?! – fuknęła Vanessa. – Ty, magiku zapowietrzony, dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że możesz zachorować? A w ogóle, czy to nie jest zaraźliwe?

– Teraz już nie jest zaraźliwe, nie bój się…

– Szykujesz mi jeszcze jakieś siurpryzy?

– Co niby szykuję? – zacukał się mag. – Dlaczego nie znam tego słowa?

Ktoś zapukał do drzwi. To stukanie – zdecydowane, pewne siebie, mówiące, że drzwi za chwilę otworzą się bez względu na to, czy ktoś powie „Proszę!” – Vanessa rozpoznałaby pośród tysiąca innych. Tak stukała tylko jej matka.

– Uciekać, ale już! – syknęła w stronę stworów różnej maści.

Hubert w mgnieniu oka stał się niewidzialny, Hubaksis przeleciał przez ścianę. Butt-Krillach znowu wlazł pod kanapę.

Agnes Lee wpadła do środka jak wicher, ze zdziwieniem mrugając na widok pazurzastej łapy znikającej pod kanapą. Demon spóźnił się o ułamek sekundy. Nie dała po sobie nic poznać, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że coś się jej przywidziało.

– Mój drogi wybacz to moja wina dopiero co przyjechaliśmy ale to jest bardzo pilne i ja po prostu nie mogę zawieść moich przyjaciół samolot mam za dwie godziny nie obrazisz się bilety już są zamówione taki nieoczekiwany telefon myślałam że tydzień później jeszcze raz przepraszam! – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.

Kreol zamrugał, starając się wyłowić sens z tego terkotania, ale bez powodzenia. Za to Van i jej ojciec słuchali całkiem spokojnie, bo przez lata, które spędzili z mamuśką, zdążyli przyzwyczaić się do jej sposobu prowadzenia rozmowy.

– I co tym razem? – zainteresował się Mao, niezbyt poruszony. – Zieloni? Walka o pokój? Obrona feminizmu?

Rzecz w tym, że Agnes była bardzo energiczną osobą. Za dawnych czasów w Związku Radzieckim takich ludzi nazywano aktywistami. Jednak tego rodzaju porywy były jakoś uporządkowane (chociaż w nie najlepszy sposób), natomiast w USA było całkiem inaczej. Dlatego Agnes kierowała swoją burzliwą działalność we wszystkie strony naraz. Dzisiaj leciała do Hagi na konferencję dotyczącą ratowania wielorybów przed wymarciem, a dnia następnego już broniła prawa kanibali do samowyrażania poprzez spożywanie współbraci. Była członkiem tuzina różnego sortu stowarzyszeń, przy czym we wszystkich zajmowała dość wysokie stanowiska. Wałczyła o wszystko równo. Albo przeciwko wszystkiemu – jak popadło. Rozsadzająca ją energia nasiliła się znacznie w ciągu kilku ostatnich lat. Mao dawno pogodził się z tym i tylko wzruszał ramionami, gdy Agnes nieoczekiwanie zawiadamiała, że dosłownie za chwilę leci do Wietnamu pomagać weteranom wojennym, więc nie trzeba czekać na nią z kolacją.

– Wiedziałam że zrozumiesz to jest zjazd artystów-abstrakcjonistów-homoseksualistów walczących o swoje prawo do swobodnego tworzenia w Amsterdamie nie wszędzie ludzie zrozumieli że sztuka nie zna granic i może być jakakolwiek to potrwa trzy – cztery dni być może nawet cały tydzień a już na pewno wrócę za dziesięć dni ale może polecisz ze mną zdążę jeszcze kupić drugi bilet.

– Nie, nie – odmówił przestraszony mąż. – Nie chcę ci przeszkadzać…

Agnes z zadowoleniem pokiwała głową. Rzeczywiście, podczas tego typu imprez mąż był dla niej tylko ciężarem.

– A co z domem? – zainteresował się bez większej nadziei.

– Ach zajmiemy się tym po moim powrocie wybacz wiem że z przyjemnością załatwiłbyś wszystko sam ale zupełnie nie masz gustu i możesz kupić coś podobnego do tego koszmaru wybacz córeczko ale jestem pewna że ty i Larry nie macie nic przeciwko temu aby Mao pomieszkał z wami przez kilka dni przecież wasz dom jest taki duży.

– Jestem za. – Vanessa objęła ojca. – A ty?

– A? – Kreol wzdrygnął się, gdyż dotąd jak zaczarowany patrzył na usta Agnes. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę się zamknęły.

– Nie masz nic przeciwko temu, żeby tata pomieszkał przez tydzień w którymś z pustych pokoi?

– A dlaczego by nie? – Wzruszył ramionami Kreol. Agnes irytowała go, ale jej mąż był o wiele sympatyczniejszy. – Nie mam nic przeciwko, kobieto, jedź na ten swój… no tam, gdzie się wybierasz – zakończył niezgrabnie.

– Posłuchaj Larry jesteś bardzo miłym młodzieńcem ale z pewnością nie zaszkodziłoby ci zapisać się na kurs dobrych manier – wypaliła oburzona Agnes. – Jedna z moich znajomych prowadzi takie kursy jeśli chcesz polecę cię bo to po prostu koszmar!

– Nie przejmuj się, mamo, po prostu tam, skąd on pochodzi, tak jest przyjęte – czule wyszeptała Vanessa, obejmując matkę. – Ale pracujemy nad tym, prawda?

Kreol tępo utkwił w niej wzrok, nie rozumiejąc, czego od niego chce.

– Prawda? – zapytała jeszcze czulej, nadeptując mu przy tym na stopę.

– Tak!!! – wypalił mag, ledwie powstrzymując się, by nie wrzasnąć z bólu. Van ważyła nie więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo, ale miał wrażenie, że po jego nodze przespacerował się hipopotam, i to nie zwyczajny, ale cierpiący na otyłość.

Agnes jeszcze raz spojrzała spod oka na Kreola. Jako zaangażowana feministka nie tolerowała słowa „kobieta”, uważając, że poniża ono jej ludzką godność.

– Nie musicie mnie odprowadzać wezwę taksówkę – powiedziała, nadal zła.

Vanessa natychmiast zapewniła matkę, że żadna taksówka nie jest potrzebna, że będzie po prostu szczęśliwa, odwożąc ją na lotnisko, że bardzo ją kocha, i tak dalej. Świetnie wyczuła, że jeśli tego nie powie, matka obrazi się na dobre i długo będzie potem się dąsać. Nie byłby to pierwszy raz.

Mao zamknął za Vanessą drzwi i odwrócił się, żeby zobaczyć, czym zajmuje się Kreol. Skrajnie zdziwiony mag przysłuchiwał się dźwiękom dochodzącym ze słuchawki telefonu. Potem odłożył słuchawkę na widełki i wyraźnie powiedział:

– Ja, Kreol, Pierwszy Mag Imperium Sumeru, chcę rozmawiać z Vanessą. Wykonaj!

Telefon milczał głucho. Kreol odczekał chwilę i powtórzył rozkaz. Nic się nie zmieniło.

– To tak nie działa – spróbował wyjaśnić Mao. Kreol zasępił się, ale nic nie odpowiedział, z uporem starając się przekonać telefon do wykonywania jego poleceń.

Загрузка...