Miejsce akcji – stary cmentarz w pobliżu Tournai, niewielkiego, belgijskiego miasteczka położonego niedaleko granicy z Francją.
Na cmentarzu tym od wielu lat nikogo nie grzebano. Niewielu ludzi go odwiedzało – ot, czasem zbłądzi w tę okolicę przypadkowy przechodzień albo zajrzy jakiś krewny kogoś dawno pochowanego. A teraz, o północy, nie było tu nawet bezpańskich psów.
Noc była mało sympatyczna. Nad cmentarzem, a także nad całym okręgiem, rozszalała się straszna burza, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Tournai. Błyskawice przecinały niebo jak ogniste kopie, gromy grzmiały tak, że mogłyby zagłuszyć setkę perkusistów.
Jedna z błyskawic przyćmiła pozostałe. Uderzyła dokładnie w środek cmentarza, niedaleko od najstarszej mogiły, z której nagrobka napis starł się tak dawno, że nikt już nie pamiętał, kto był tam pochowany. I na tym powinno się skończyć – pioruny uderzają wszędzie. Ale tym razem zdarzyło się coś więcej.
W miejscu, gdzie uderzyła błyskawica, rozwarło się coś na kształt gigantycznej szczeliny z postrzępionymi brzegami. Wynurzył się z niej bezkształtny kłąb i szczelina zamknęła się, wydając z siebie na pożegnanie cichy trzask, jaki zwykle towarzyszy słabemu wyładowaniu elektrycznemu.
Ów nieokreślony kształt przez kilka chwil leżał nieruchomo, następnie powoli wyprostował się i stanął na dwóch nogach, przybierając postać przystojnego, delikatnego młodzieńca w wieku około osiemnastu lat. Emanowało z niego dziwnie nieziemskie, nieludzkie piękno. Podobną urodę można zobaczyć na portretach aniołów lub twarzach chorych na suchoty. Młodzian nie był jednak ani wysłannikiem niebios, ani suchotnikiem.
Zrodzony przez błyskawicę młodzieniec zachował pozory podobieństwa do człowieka, lecz na pewno nim nie był. Po pierwsze, jego włosy, wąsy i ledwie widoczna bródka były idealnie białe jak świeży śnieg. Taką samą barwę miały jego paznokcie – zdawało się, że młodzieńcowi właśnie zrobiono manikiur w ekscentrycznym kolorze. Ale najważniejsze były oczy, białe jak para kurzych jaj. Nie posiadały ani źrenic, ani tęczówek – tylko niesamowite bielmo – jak u niewidomego.
Pojawiając się na naszej grzesznej ziemi, przybysz nie zawracał sobie głowy ubraniem. Był nagi jak Adam przed popełnieniem grzechu pierworodnego, ale bynajmniej nie tak nieszkodliwy.
Rozejrzał się dookoła, zastanowił się, a następnie zrobił coś na pierwszy rzut oka zupełnie nielogicznego.
Podskoczył, energicznie zgiął nogi w kolanach i zostawił je w takim położeniu. Zwykły człowiek, robiąc coś takiego, naraziłby się jedynie na bolesny upadek. Ale syn błyskawicy zawisł w powietrzu, wciąż rozglądając się z obrzydzeniem. Pomedytował jeszcze chwilę, a potem wolno ruszył do przodu, kiwając się równomiernie na boki. Zaczął przyspieszać, aż osiągnął prędkość samochodu wyścigowego.
Po kilku minutach lotu białowłosy dotarł do szosy i zaczął lecieć wzdłuż niej. W ciągu dnia na drodze tej pełno było samochodów wszelkiego rodzaju, lecz teraz – w środku nocy – asfalt był pusty jak okiem sięgnąć. Jednak szosa to szosa – nie minęły nawet dwie minuty, gdy w oddali pojawiło się światło reflektorów.
Zobaczywszy je, przybysz zademonstrował pewną znajomość Ziemi i jej mieszkańców. Wyprostował nogi i opadł na ziemię, przestając udawać bezskrzydłego anioła.
Wkrótce samochód dotarł do punktu spotkania. Jego właściciel siedział już osiem godzin za kierownicą, był okropnie zmęczony, z tego też powodu drogę obserwował bardzo nieuważnie. Dlatego dopiero w ostatniej chwili zauważył tuż przed maską młodego mężczyznę i nerwowo nacisnął hamulec.
Stary, zaniedbany ford z okropnym piskiem opon zatrzymał się zaledwie pół metra od brzucha białowłosego.
– Ej, chłopie, życie ci niemiłe?! – wrzasnął rozzłoszczony kierowca, wychylając głowę przez okno. – Co to za nowa moda rzucać się pod koła?
Młodzieniec popatrzył smutnym wzrokiem na tego, kto o mało nie stał się przyczyną jego śmierci, a potem otworzył usta i wypowiedział tylko jedno słowo:
– Ubranie.
– Co? Co? – Kierowca osłupiał. – Słuchaj, chłopcze, skąd się w ogóle wziąłeś? Szwendasz się goły w środku nocy… Nudysta, czy co? A może cię obrabowali? Podwieźć?
Na wszystkie te pytania białowłosy odpowiedział jednym zdaniem:
– Potrzebuję ubrania.
Kierowca zmarszczył brwi. Usłyszane zdanie wywołało u niego dziwne uczucie. Był gotów przysiąc, że nie zna języka, którym mówi ten dziwny nieznajomy, a jednak rozumiał świetnie każde słowo. Lecz w następnej sekundzie dotarła do niego istota jednoznacznej prośby i o mało nie udusił się od złości.
– Ty co, chłopie, całkiem zgłupiałeś?! – wrzasnął. – Terminator dla ubogich! No już, znikaj zanim cię…
Szofer nagle umilkł. Dopiero teraz zauważył okropne oczy nieznajomego. Włosy na karku zaczęły mu powoli stawać dęba.
Białowłosy nie wypowiedział więcej ani słowa. Energicznie machnął ręką i z czubków jego palców wystrzelił oślepiający snop elektryczności na kształt krótkiej, grubej błyskawicy.
Piorun uderzył w samochód – jego właściciel, wijąc się w konwulsjach jakby posadzono go na krześle elektrycznym, zawył straszliwie, a potem zamilkł na zawsze.
Białowłosy potraktował całe zdarzenie w sposób beznamiętny. Wyciągnął trupa na pobocze i metodycznie zdjął z niego garderobę, nie zapominając nawet o ciemnych okularach i parze spinek do mankietów. Tak samo spokojnie i metodycznie włożył to wszystko na siebie. Prezentował się nieco śmiesznie (kierowca był niższy o prawie dziesięć centymetrów i ze dwa razy szerszy w pasie), ale wyglądał i tak lepiej, niż kiedy świecił golizną. Przeniósł byłego właściciela samochodu do przydrożnego rowu, przysypał go suchymi liśćmi i zastanawiał się, co dalej.
Nadeszła pora, aby wyjaśnić pewne rzeczy. Przybysz z innego wymiaru miał na imię Guy. W każdym razie był to najbliższy ziemski odpowiednik jego imienia, jaki da się zapisać na papierze. Należał do rasy yirów i z całego serca nienawidził Ziemi oraz jej mieszkańców.
Nienawidził naszej planety z tego samego powodu, z jakiego ryba nienawidzi pustyni – za to, że nie da się tam żyć. Rasa yirów nie potrzebuje ani powietrza, ani pożywienia, ani wody. Do podtrzymania funkcji życiowych potrzebują tylko jednego – elektryczności. W ich rodzimym wymiarze nie ma z tym problemu – elektryczności mają więcej niż my… no, czegokolwiek. Ich świat w dziewięciu dziesiątych składa się z elektryczności. Oni sami w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach to czysta energia. Człowiek umarłby tam szybciej niż na dnie Oceanu Spokojnego bez akwalungu.
Yirowie, dzięki większej witalności, mogli przebywać w naszym wymiarze, ale było to dla nich dość niemiłe przeżycie. Dlatego (w przeciwieństwie do, powiedzmy, dżinnów) praktycznie nigdy nie odwiedzali naszego wymiaru. Na Ziemi mogli czerpać energię tylko z chmur burzowych, a od niedawna także z przewodów elektrycznych, ale jest to dla nich równie niewystarczające, jak lodówka dla śniegowego bałwana. Na dodatek w świecie ludzi musieli przywdziewać sztuczne ciało, inaczej nie przetrwaliby nawet kilku godzin. Proste różnice w prawach fizyki sprawiały, że niemożliwe było przeżycie w ich postaci naturalnej.
Guy za nic nie pojawiłby się na Ziemi z własnej woli, ale niestety, musiał wypełnić kontrakt, zawarty niegdyś między jednym z mieszkańców Ziemi, a jego praprapraprapradziadkiem. Tych „pra” mogłoby być znacznie więcej, ale yirowie żyją prawie trzydziestokrotnie dłużej niż ludzie.
Była to niezwykła transakcja. Morderstwo na zlecenie. Praprapraprapradziadek zobowiązał się do zabicia człowieka o imieniu Kreol. Zapłatę otrzymał z góry i niewątpliwie wykonałby zamówienie, lecz przeszkodziły w tym czynniki obiektywne.
Konkretnie – śmierć Kreola.
Kontrakt uległby anulowaniu, gdyby praprapraprapradziadek Guya oddał zapłatę zamawiającemu, ale nie mógł tego zrobić ze względu na specyfikę honorarium. Zwrócić je byłoby niesłychanie trudno, a nawet jeśliby jakoś się udało, nie sprawiłby żadnej radości zleceniodawcy. Tak więc kontrakt nadal obowiązywał. Utraciłby ważność w chwili śmierci klienta – ale do tego na razie nie doszło.
Oczywiście, Guy nie przypuszczał, że przeklęta ofiara wpadnie na pomysł, żeby zmartwychwstać i zmusi go tym samym do wypełnienia umowy sprzed pięciu tysięcy lat. Nie mógł jednak po prostu zignorować praw klanu. Nie mógł po prostu wynająć podwykonawcy – nie pozwalały na to te same surowe prawa klanu. Dlatego właśnie tak nienawidził Ziemi i wszystkich, którzy ją zamieszkiwali.
Do tego Guy czuł się nie najlepiej. Obyczaje i warunki panujące na Ziemi znał tylko z teorii, dlatego całkiem zapomniał, jak szybko wyczerpują się tutaj zapasy energii. Lewitacja, uderzenie piorunem, a także samo istnienie w cudzym ciele pochłonęły praktycznie całe zapasy, jakie zabrał ze sobą z domu. Musiał szybko się podładować, inaczej czekały go poważne nieprzyjemności. Mniej więcej takie, jakie są udziałem człowieka, któremu w pół drogi między Marsem a Jowiszem skończy się powietrze w skafandrze.
Na szczęście Guy wyczuł bliskie źródło energii. Całkiem małe, ale lepsze to niż nic. Energicznie podniósł maskę samochodu, nie zauważając nawet, że była zablokowana i wyrwał z trzewi samochodu akumulator. Palce mu zaiskrzyły, pokryły się setkami miniaturowych błyskawic, a oczy zaświeciły jeszcze jaśniej, otrzymawszy nową porcję energii.
Wyssawszy akumulator, Guy odrzucił go niedbale na bok, jak skorupkę orzecha. Poczuł się lepiej, a to oznaczało, że może przystąpić do wykonania zadania. Jednakże tym razem nie zdecydował się po prostu lecieć wprost do celu. Przynajmniej dopóki nie napełni się elektrycznością. Potrzebował obfitego źródła pożywienia. Wiedział, że na Ziemi istnieją takie rzeczy jak elektrownie, w których znajduje się wystarczająca ilość jedzenia dla jednego yira. Trzeba było znaleźć jedno z takich miejsc.
Guy w zadumie oglądał samochód. Człowiek jechał w tym czymś, a to znaczy, że można było wykorzystać je do poruszania się. Niestety, zupełnie nie umiał kierować takimi rzeczami. Do tego yir nie był pewien, czy po uderzeniu prądem samochód nadal nadaje się do użytku. Podejrzewał też, że przed chwilą sam wyssał siłę wprawiającą ten aparat w ruch. Ostatecznie więc Guy poszedł na piechotę.
Mniej więcej po dwudziestu minutach dogoniła go niewielka ciężarówka. Kierujący nią przysadzisty, krótko ostrzyżony młodzieniec, zahamował tuż obok i przyjaźnie krzyknął do Guya:
– Cześć chłopie! Podwieźć?
Guy zatrzymał się i powoli odwrócił głowę. Czuł, że we wnętrzu tego aparatu znajduje się jeszcze jedno źródło pokarmu i jeszcze kilka innych, mniejszych, gdzieś w kabinie. Jednakże, aby zdobyć tę elektryczność, musiałby najpierw pozbyć się kierowcy, a to mogło wyczerpać cały jego mizerny zapas energii. Było to nierozsądne, dlatego Guy wolał skorzystać z możliwości poruszania się za pomocą maszyny i jak najszybciej znaleźć się w mieście. Miał nadzieję znaleźć tam dużo źródeł energii i najeść się do wypęku.
– Zgoda – władczo kiwnął głową, włażąc do kabiny.
Szofer zamrugał ze zdziwieniem. On także zwrócił uwagę na dziwną mowę przybysza – słowa dźwięczały niezrozumiale, ale sens był zupełnie jasny. Dobrze chociaż, że teraz oczy Guya były zasłonięte ciemnymi okularami, dzięki czemu kierowca niczego nie podejrzewał.
– Do Brukseli? – zapytał krótko.
Guy zamyślił się po raz kolejny. Nazwa brzmiała dla niego jak bezsensowny zbiór dźwięków, ale najwyraźniej oznaczało coś ważnego.
– Tak – odpowiedział. – Właśnie tam.
– A propos, kolego, to czasem nie twój samochód stoi tam dalej na drodze? – zapytał ciekawie kierowca, kręcąc gałką radioodbiornika. – Co się z nim stało? Piorun w niego walnął?
Guy spojrzał na niego spod oka, zastanawiając się, co odpowiedzieć. O ludziach wiedział mniej niż weterynarz o psach – znał ogólne zasady fizjologii, ale nic więcej. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten mężczyzna twierdzi, że jakiś samochód należy do niego i o jakim piorunie mówi?
Guy nie był nierozgarnięty. Po prostu był yirem. Sposób myślenia yirów znacznie różni się od ludzkiego. Na przykład, nie są w stanie kłamać – nie znają nawet takiego pojęcia. Co za tym idzie, brakuje im fantazji – nie potrafią niczego zmyślić, nie rozumieją metafor, tylko nieliczni umieją formułować hipotezy. W ciągu całego swego istnienia ich cywilizacja nie stworzyła ani jednego dzieła sztuki – wyłącznie formy dokumentalne. W świecie ludzi taki brak bardzo utrudnia życie, ale u yirów jest to norma. Oczywiście, Guy wiedział, że ludzie mogą „mówić o tym, czego nie są całkowicie pewni”, ale jego stosunek do tej informacji był mniej więcej taki, jak nasz stosunek do opowieści o yeti. Nie, nie wątpił w to – yirowie nie tylko nie mogą kłamać, ale nie mogą także nie wierzyć w to, co usłyszeli. Automatycznie zakładają, że inni też zawsze mówią prawdę. Jednakże aż do dzisiaj Guy nie mógł się przekonać o przedziwnych w swoim mniemaniu właściwościach ludzi i z tego powodu uważał je za mało prawdopodobne. Yirowie nie mogą kłamać, ale mogą ich zmylić błędne informacje.
– No to co się stało z twoim samochodem? – jeszcze raz zapytał kierowca tonem swobodnej pogawędki.
– Nic – odpowiedział Guy zimno.
Nie skłamał. Nie miał żadnego samochodu, czyli nic się z nim nie mogło zdarzyć.
– Jak to nic…? – Zdezorientowany kierowca spojrzał na niego spod oka. – Sam widziałem.
– To nie mój samochód – oznajmił Guy po namyśle.
Kierowca chciał jeszcze o coś zapytać, ale popatrzył na obojętną twarz towarzysza podróży i rozmyślił się. Zamiast tego znalazł w końcu w radiu jakąś stację muzyczną. Z głośników rozległy się dźwięki wesołej polki.
Guy mimowolnie skrzywił się. Słuch yirów różni się od ludzkiego i większość naszej muzyki brzmi dla nich tak, jak dla nas zgrzyt noża po szkle. Zresztą ich pozostałe zmysły także są mało podobne do naszych. Widzą dalej i lepiej niż ludzie, ale zupełnie nie odróżniają kolorów, odbierając świat w czarno-białej kolorystyce. Takich zmysłów jak węch, dotyk i smak w ogóle nie posiadają. Yir nie jest w stanie odróżnić za pomocą dotyku kawałka lodu od rozżarzonego węgla. Mają za to inny, niedostępny dla nas zmysł – wyczucie elektryczności. Yirowie czują poruszające się potoki elektronów, dlatego każdy z nich bez trudu odnajdzie baterię zakopaną na głębokości dziesięciu metrów.
Po około czterdziestu minutach ciężarówka zatrzymała się na przedmieściach belgijskiej stolicy. Kierowca radośnie klasnął w dłonie i oznajmił:
– Przyjechaliśmy! Sypnij drobniakami i rozejść się!
– Gdzie sypać? Kto ma się rozejść? – dopytywał się Guy.
– Czego znowu nie rozumiesz? – Kierowca spochmurniał. – Jechałeś moim samochodem? Jechałeś. Korzystałeś z mojej benzyny? Korzystałeś. Słuchałeś mojej muzyki? Słuchałeś. Trzeba płacić. Piątak wystarczy – zakończył.
Kiedy taka, niby to przyjacielska przysługa nieoczekiwanie zamienia się w płatną, wygląda to zawsze nieładnie. Jednakże tego człowieka podobne drobiazgi niezbyt interesowały. Pieniądz cenił bardziej niż wszystkie problemy moralne razem wzięte.
Guy siedział z dość głupią miną, starając się rozgryźć tyradę kierowcy. Spędził w tym świecie jakieś pół godziny, ale już świetnie zrozumiał, że nie wie właściwie nic o tych zagadkowych stworzeniach – ludziach. Szczególnie zdziwił go ciąg pytań i odpowiedzi. Yirowie nie mają w zwyczaju odpowiadać na pytania, które sami zadali.
– Czego chcesz? – postanowił w końcu uściślić. Gdyby miał do dyspozycji porządny zapas energii, nie starałby się w ogóle budować żadnego porozumienia z tym człowiekiem, a po prostu by go podsmażył, ale całej elektryczności, którą dysponował Guy starczyłoby co najwyżej na niedużego kota. W najlepszym wypadku na kilkuletnie dziecko.
Kierowca z rozczarowaniem pokiwał głową i zmierzył pasażera spojrzeniem. W swej obecnej postaci Guy wyglądał na słabeusza, dlatego kierowca nie tracąc czasu na dalsze rozmowy zaczął bezceremonialnie przeszukiwać jego kieszenie. Guy nie sprzeciwiał się, bezskutecznie starając się zrozumieć, co robi ten człowiek. Nie słyszał o niczym podobnym, gdy studiował obyczaje gatunku ludzkiego.
– Aha! – rzekł kierowca z tryumfem, wyciągając portfel należący wcześniej do właściciela forda. – I po co było strugać wariata…?
Zawartość portfela zadowoliła go w pełni. Nie przetrząsał go zresztą zbyt dokładnie. Nie był bandytą, dlatego ograniczył się do jednego banknotu o nominale dziesięciu euro, a resztę wepchnął z powrotem do kieszeni Guya.
– No i po wszystkim! – uśmiechnął się wesoło, otwierając drzwi. – Na razie, przyjacielu!
Stojąc na chodniku, Guy z niedowierzaniem patrzył na odjeżdżającą ciężarówkę. Potem wyjął portfel i otworzył go, nie rozumiejąc, co to jest i dlaczego tak zainteresowało tego dziwnego typa.
W portfelu było prawo jazdy, kilka niezapłaconych rachunków, paragon za zakup ekspresu do kawy, notatnik z dziesiątką nazwisk i telefonów i, oczywiście, pieniądze. Około dwudziestu banknotów o łącznej wartości mniej więcej stu euro. W większej części o niskich nominałach. Guy wyjął jeden papierek i dokładnie obejrzał go ze wszystkich stron. Zanim przeniósł się do naszego świata, postarał się, by go rozumiano. Odpowiednio on także rozumiał, co się do niego mówi. Nie dotyczyło to jednak pisma, chociażby z tego powodu, że yirowie nie znają pojęcia pisma, dlatego dla Guya banknot był tylko kawałkiem kolorowego papieru. Nie, nawet nie kolorowego, a czarno-białego, tak jak wszystko inne co widział. Nie było w nim elektryczności, a więc dla yira nie przedstawiał żadnej wartości.
Jednak w końcu Guy przypomniał sobie, że ludzie wykorzystują takie rzeczy do opłacania towarów i usług. Nazywało się to chyba „pieniądze”. Co prawda, wydawało mu się, że „pieniądze” robi się z metalu, ale nie był tego całkiem pewien. Pamięć mogła go zawodzić.
Dla yirów, którzy nigdy nie stworzyli żadnej teorii ekonomii, nawet w najbardziej prymitywnej postaci, wszystko to było niezwykle osobliwe, ale na Ziemi te papierki mogły się przydać, więc Guy włożył portfel z powrotem do kieszeni. Zaczął żałować, że bez oporu oddal banknot przypadkowemu towarzyszowi podróży.
Po przybyciu do miasta, Guy obojętnie oglądał piękny widok nocnej Brukseli. Dla yira niewiele różnił się on od widzianego wcześniej cmentarza i drogi. Teraz interesowało go tylko jedno – jakiekolwiek źródło energii. A energii akurat było wokół pełno…
Pierwszą ofiarą Guya padł neon jakiegoś baru. Bar był podły i neon też miał podły – połowa liter nie działała, a te, które świeciły, cały czas mrugały. Po napadzie yira i one zgasły.
Guy zaiskrzył. Jego śnieżnobiałe włosy stanęły dęba i zaświeciły słabo w nocnym mroku. Yira opanował dobry nastrój, zaczął rozglądać się za dalszym ciągiem bankietu.
Na kolejne danie nie trzeba było długo czekać, pojawiło się pod postacią niewielkiej tablicy rozdzielczej, do której podłączony był nieszczęsny neon. Dla Guya wyglądało to jak niewielka chmurka elektryczności, ciągle zasilana z oddalonego źródła. Nic lepszego nie mogło mu się trafić.
Chwycił przewód, energicznie przegryzł go i warcząc drapieżnie, wsunął oba końce pod policzki. Ssał energię, mlaskając obrzydliwie i rozsypując wokół siebie coraz więcej iskier. Wkrótce na ulicy zaczęły gasnąć latarnie. Potem światła w oknach. Minęło całkiem niewiele czasu i cała dzielnica pogrążyła się w ciemnościach.
Yir beknął z przejedzenia i wyjął przewody z ust. W oknach znowu pojawiło się światło.
Guy ruszył, gdzie oczy poniosą. Czuł się bardzo dziwnie. Z jednej strony czuł niewiarygodną siłę i pewność, że nikt tutaj nie jest w stanie go kontrolować. Z drugiej strony, nie spodziewał się, że w tym świecie można znaleźć tak bogate źródło pokarmu i zwyczajnie się przejadł. Rozsądek podpowiadał, że powinien pozbyć się nadmiaru energii, ale było to ponad jego siły. Yir bał się strasznie, że drugi raz nie trafi na tak obfitą biesiadę.
Spacerując po ulicach, Guy coraz lepiej zdawał sobie sprawę, jak trudne zadanie przypadło mu w udziale. Jego praprapraprapradziadek, który tak pochopnie przyjął zamówienie, często pracował w świecie łudzi, poznał go mniej więcej, mógłby więc prawdopodobnie odszukać tego całego Kreola. Ale Guy po raz pierwszy usłyszał o tym wymiarze około dwóch tygodni temu, gdy dotarł do niego sygnał, że ofiara niespodziewanie zmartwychwstała. Od tamtej pory pilnie studiował wszystko, co było wiadomo na temat świata ludzi, szczegółowo nauczył się wszystkiego, co tylko udało mu się znaleźć, ale… Nie miał bladego pojęcia od czego zacząć.
Guy doszedł do wniosku, że sposoby stosowane w jego świecie, tutaj do niczego się nie nadają. Nie wyczuwał ani śladu energopola, w którym mógłby prowadzić poszukiwania, a tubylcy nie mieli tak wyrazistej energetycznej aury, na podstawie której yirowie rozpoznają się nawzajem nawet na ogromne odległości. To znaczy, energopole było, ale wyjątkowo słabiutkie… W skali stosowanej przez yirów, oczywiście.
Mimo to, Guy na wszelki wypadek wysłał sygnał w przestrzeń. Jak można było przewidzieć, nie doczekał się odpowiedzi. Kreol nie należał do energoidów – królestwa stworzeń rządzących w świecie yirów. Podobnie jak inni ludzie, należał do królestwa zwierząt, których Guy nie wyczuwał.
A mimo to yir odniósł z tej próby pewną korzyść. Odkrył, że chociaż energopole Ziemi jest bardzo słabe, to jednak można prowadzić w nim poszukiwania, tym bardziej, że nie ma tutaj energożycia. Co więcej, przypomniał sobie przydatną informację – Kreol był magiem. A więc można odszukać go, śledząc przejawy magii. Oczywiście będzie to znacznie trudniejsze, niż gdyby był yirem; trzeba będzie czekać, aż przyjdzie mu ochota poczarować, a i wtedy na pewno nie uda się za pierwszym razem, poszukiwania trzeba będzie powtarzać nawet ze dwadzieścia razy, zanim uda się ustalić coś konkretnego, ale mimo wszystko była to jedyna metoda.
Nie zwracając uwagi na nic, Guy uniósł twarz do góry i poszybował ku niebu. Usadowił się wygodnie na jednym z najwyższych budynków w mieście, otoczył błyszczącym energetycznym kokonem i wysłał sygnał poszukiwania. Planeta okazała się dość uboga w magię. Zarejestrował nie więcej niż tysiąc źródeł emitujących jakiekolwiek magiczne fale, a tym samym mogących okazać się jego „zwierzyną” i zaczął cierpliwie je odsiewać – jedno za drugim.
Na tym zajęciu zastał go świt. Guy przerwał proces i ze zdziwieniem skoncentrował się na źródle światła. W jego ojczystym wymiarze nie istniało nic podobnego i zdziwił się szczerze, zobaczywszy to, co my widzimy codziennie. Po krótkim namyśle Guy doszedł do wniosku, że źródło energii, będące w stanie oświetlić całą planetę, musi być niezwykle bogate i spróbował dotrzeć do odległego światła, żeby pożywić się nim. Oczywiście, nic z tego nie wyszło. Co więcej – zdumiał się jeszcze bardziej, gdy zrozumiał, że emitowana przez Słońce energia nie ma nic wspólnego z elektrycznością i nie nadaje się zbytnio do jedzenia. Mniej więcej tak samo zdziwiłby się leopard, odkrywszy, że upolowana antylopa ma smak kapuścianego głąba.
Guy zostawił więc w spokoju nowe zjawisko i wrócił do pracy. Sprawy posuwały się naprzód.