Rozdział 8

Minęło piętnaście dni i stary dom stopniowo zaczął ożywać. Przez czterdzieści lat nikt w nim właściwie nie mieszkał. W tym czasie zmieniło się jedenastu właścicieli, ale żaden z nich nie wytrzymał dłużej niż trzy miesiące. Kreol i Vanessa byli dwunastymi.

Mag całkowicie pogrążył się w pracy. Odrywał się od niej tylko po to, żeby coś zjeść, a od potrzeby snu uwolnił się zaklęciem Bezsenności. Nie mógł jednak robić tego bezkarnie – oczy miał zaczerwienione, a powieki opuchnięte. Vanessa na wszelkie sposoby starała się przekonać go, żeby przestał znęcać się nad organizmem i choć raz wyspał się jak należy, ale mag tylko oganiał się od niej niecierpliwie. Zajmował się dwiema rzeczami – nieustannie pisał magiczną księgę i otulał dom magiczną ochroną. I jedno, i drugie wymagało mnóstwa czasu, a Kreol w żaden sposób nie mógł się zdecydować, co jest dla niego ważniejsze, dlatego zajmował się obiema sprawami na przemian. Na początku martwił się, że tylko patrzeć, jak po jego skórę przyjdzie Troy, ale z czasem uspokoił się, doszedłszy do wniosku, że ten nie wie nawet o zmartwychwstaniu starego wroga.

Vanessie udało się przynajmniej uwolnić od prac domowych. Urisk Hubert, zachowując cały czas kamienny wyraz twarzy, sprzątał, gotował i obsługiwał wszystkich domowników. Obiady i kolacje wychodziły mu nadzwyczaj smaczne, chociaż Vanessie niezbyt podobało się, że tak bardzo nalega na serwowanie egzotycznych dań. Korzystał z książki kucharskiej, którą pozostawił w domu jeden z poprzednich właścicieli, prawdziwy smakosz. Ale wszystko jednak nadawało się do jedzenia.

Sama Vanessa podkasała rękawy i na serio zajęła się remontem. Początkowo planowała wynająć brygadę, która doprowadziłaby tę szopę do porządku, ale pojawiło się pytanie, gdzie w takiej sytuacji ukryć cały ten nadnaturalny zwierzyniec? Normalnego człowieka większa część mieszkańców wprawiłaby, w najlepszym przypadku, w silne zdumienie. Dlatego postanowiła zrobić to sama.

Wszystko, czego potrzebowała, zamawiała przez telefon. Tapety, farby, klej, drewno, szyby, gwoździe, narzędzia i inne drobiazgi, nawet klamki do drzwi. Zamówiła też stertę książek w rodzaju „Zrób to sam”. Na szczęście dziadek Vanessy ze strony matki był stolarzem, ubóstwiał majsterkowanie i czegoś tam wnuczkę nauczył, nie musiała więc zaczynać od zera.

Oczywiście, w pojedynkę wiele by nie zdziałała. Potrzebni byli pomocnicy. Najpierw skonfiskowała Kreolowi amulet Sługi. Kto jak kto, ale on musiał dobrze się napracować! Van poganiała go od rana do wieczora, nie dając ani chwili wytchnienia. Nie protestował.

Szybko jednak zauważyła, że magiczny Sługa ma szereg wad. Przede wszystkim często rozumiał rozkazy inaczej niż ten, kto je wydawał. Vanessa kazała mu, na przykład, wyciąć z drewna stopnie, potrzebne do zrobienia nowych schodów. Niby wszystko było w porządku, pierwszy stopień wyszedł wprost idealnie, więc Vanessa spokojnie poszła napić się kawy. Wróciła po półgodzinie i odkryła, że popełniła straszny błąd – zapomniała określić potrzebną liczbę stopni. Sługa zdążył wykorzystać trzy czwarte wszystkich desek i zapełnił pokój stopniami aż pod sufit. Trzeba było zamówić nowe deski i intensywnie myśleć, jak zagospodarować taką ilość niepotrzebnych wyrobów drewnianych.

Czasami Sługa był całkowicie bezradny wobec, wydawałoby się, najprostszych zadań. Nie miał bladego pojęcia o elektryczności i gdy Vanessa kazała mu wymienić zepsuty przewód, nawet się nie ruszył. Czasami wszystko psuła jego nadmierna szybkość. Po prostu nie mógł pracować wolniej, i czasami to przeszkadzało. Nie umiał, na przykład, wbijać gwoździ – walił w nie z taką częstotliwością, że pogrążały się głęboko w ścianę, zostawiając po sobie nierówną dziurę.

W końcu Van postanowiła dołączyć jeszcze kogoś do pracy. Kreol odpadał w przedbiegach – wyobraziła sobie tylko przez moment, jaką miałby minę, gdyby poprosiła go, by popracował jako budowlaniec i natychmiast porzuciła tę myśl. Hubaksis zasadniczo nie odmawiał pomocy, ale sama widziała, ile jest w stanie zrobić. Co najwyżej coś przytrzymać. I to coś bardzo małego. Ten sam problem dotyczył sir George’a. Major rezerwy za życia był postawnym mężczyzną, który umiał pracować rękami, ale po śmierci utracił wszystkie umiejętności. Po prostu nie mógł niczego dotknąć ze względu na swą niematerialną postać. Hubert i tak był obciążony pracą do granic możliwości – starannie czyścił i szorował dom. Przez lata wymuszonego bezrobocia ani trochę się nie rozleniwił i teraz zdecydowanie nadrabiał zaległości.

Ku wielkiemu zaskoczeniu Vanessy pomoc pojawiła się w osobie okropnego chichoczącego po nocach sąsiada. Ten-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą nie miał nic przeciwko temu, by podlizać się nastawionej wyraźnie przeciwko niemu dziewczynie i sam zaproponował swoje usługi. Jego cztery ręce i nadzwyczajna zręczność okazały się jak najbardziej na miejscu. Szczególnie sprawnie malował ściany i sufity – nie potrzebował nawet drabiny.

Po dłuższym namyśle Vanessa zrezygnowała z tapet, jakoś nie pasowały do tego domu, i zadowoliła się malowaniem. Zaczęła od swojego pokoju. Bez względu na wysiłki Van, dom Katzenjammera pozostał ponury i złowieszczy, więc chciała, żeby przynajmniej jej sypialnia odbiegała od schematu. Ale wyszło nie najlepiej.

Mimo wszystko Vanessa była zadowolona. Pomijając wszystkie wady tego okropnego domu, była to najprawdziwsza piętrowa willa z licznymi pokojami, balkonami, ogromną piwnicą, a teraz także ze strychem. Na tyłach domu odkryła najprawdziwszy sad, co prawda bardzo zaniedbany, ale mimo wszystko sad. Do tego przed domem wykopała basen. Dobrze, nie ona sama, tylko Sługa amuletu, ale co to za różnica? Oczywiście, zrobił to w nocy, żeby sąsiedzi nie zdziwili się, widząc dół, który sam się wykopuje. A Kreol obiecał, że gdy skończy ze swoimi sprawami, rzuci jakieś zaklęcie, które sprawi, że woda w basenie będzie zawsze ciepła. Chociaż sam pomysł mu się nie spodobał, znowu gadał o jakimś „kocebu” i o tym, że basen i tak trzeba będzie potem zlikwidować.

Mag zakończył swoje prace dopiero pod koniec szesnastego dnia. Prawie jednocześnie dobiegł końca przyspieszony remont. Oczywiście, dom jak poprzednio, przypominał rozsypujący się zamek średniowiecznego feudała, ale teraz przynajmniej nie trzeba było się obawiać, że komuś coś zleci na głowę. Na przykład całe pierwsze piętro…

Van znalazła Kreola w salonie. Znaczną część odrestaurowanego pomieszczenia zajmował elegancki kominek i para foteli, w których bardzo przyjemnie i wygodnie siedziało się z butelką wina, wyciągając przy tym nogi w stronę ognia. Teraz w jednym z nich siedział Kreol, w drugim Hubaksis. Oczywiście, dżinn zajmował co najwyżej jedną dwudziestą fotela, ale minę miał przy tym taką, jakby się w nim z trudem mieścił. Mag nie wiadomo po co owinął głowę ręcznikiem, przypominając hinduskiego radżę.

– Siedzicie…? – powiedziała Vanessa zamiast powitania, groźnie biorąc się pod boki.

– Właśnie tak – wesoło odpowiedział dżinn. – Jak leci?

– Powoli do przodu. – Vanessa zagryzła wargi. – Niepokoi mnie ten… jak mu tam… no, ten co mieszka na naszym strychu… W żaden sposób nie mogę zapamiętać jego imienia.

– Butt-Krillach – podpowiedział Hubaksis. – Skrócona forma. Van, a co konkretnie cię niepokoi? Podgląda, jak się kąpiesz, tak?

– Nie! – oburzyła się na taką sugestię dziewczyna.

– A to głupek – cmoknął dżinn z dezaprobatą. – Dużo stracił. Widzisz, panie, w suficie jest taka wspaniała dziurka, wszystko świetnie widać… mmmm…

– Lubieżny ponad wszelką miarę, jak większość dżinnów… – zauważył Kreol filozoficznie i wzruszył ramionami, widząc, że Vanessa pęka ze złości. – Więc co chciałaś powiedzieć o naszym łuskowatym przyjacielu?

Van zazgrzytała zębami, z trudem powstrzymując się, żeby nie złapać wstrętnego dżinna i nie spuścić go w toalecie. Kiedyś postąpiła tak ze szczurem, który złapał się w pułapkę. Zasadniczo Van nie miała nic przeciwko gryzoniom, ale ten szczur zniszczył jej najdroższą sukienkę, kupioną za dwumiesięczną pensję, a czegoś takiego nie wybaczy żadna prawdziwa kobieta.

Najwyraźniej na jej twarzy wszystko odbijało się jak w lustrze, bo przestraszony Hubaksis zatrajkotał:

– Co ty, Vanesiu, wzięłaś to na serio? Żartowałem, tam nie ma żadnej dziurki! To znaczy jest, oczywiście, ale ja nie jestem taki, ja nigdy! No może raz… ale tylko jednym okiem…!

– Masz szczęście, że jesteś taki mały i nędzny. – Vanessa kategorycznie skończyła dyskusję na ten temat. – Wiecie, że Butt-Krillach co noc wychodzi z domu i wraca dopiero nad ranem?

– Wiem – odpowiedział Kreol obojętnie.

– Ja też wiem – uznał za stosowne dodać Hubaksis, zadowolony, że rozmowa zboczyła na inny temat.

– Tak? – nienaturalnie spokojnym tonem powiedziała Vanessa. Jej mina nie zwiastowała nic dobrego. – I od dawna o tym wiecie?

– Od pierwszego dnia – mruknął mag. – Powiedz, kobieto, czy według ciebie magiczną ochronę budowałem dla zabawy? Nikt nie może wejść do tego domu bez mojej wiedzy!

– To, oczywiście, dobrze. – Vanessa powoli kiwnęła głową, zapamiętując jednocześnie, że w takim razie nie ma sensu tracić pieniędzy na zamówiony już alarm anty włamaniowy. – Szkoda tylko, że ja dowiedziałam się o tym dopiero dzisiaj! A jeśli wy obaj jesteście tacy mądrzy, to może wiecie, co on robi po nocach?

– A dlaczego by jego o to nie zapytać? – uśmiechnął się Kreol.

– Już spytałam!

– I…?

– Powiedział, że spaceruje! – fuknęła z irytacją.

– To w pełni zrozumiałe życzenie. Gdybym to ja spędził dwieście lat zamknięty na strychu, też miałbym ochotę rozprostować nogi.

– Byłeś zamknięty znacznie dłużej – przypomniała Van. – I nie na strychu, tylko w trumnie.

– Tak, ale ja byłem martwy. Było mi wszystko jedno.

– Nieważne! – Vanessa rozłożyła ramiona w desperackim geście. – Chcę wiedzieć, gdzie on chodzi i co robi!

– A na mnie się złości za podglądanie… – cicho zawarczał Hubaksis.

Kreol potarł czoło, myśląc o postawionym ultimatum.

– I tak planowałem przygotować magiczne lustro… – przyznał niechętnie. – Kiedy zacznę woj… nieważne, i tak mi się przyda. Jeśli trochę poczekasz, będziesz mogła zobaczyć co zechcesz.

– Kiedy? – Vanessa zażądała natychmiast dokładnych danych.

– Myślę, że ze trzy dni… Wszystko zależy od tego, jak szybko zbiorę składniki.

– Nie mam zamiaru czekać trzech dni! – Vanessa nachyliła się tak, że jej twarz znalazła się tuż przed twarzą Kreola i bardzo wyraźnie wymawiała każde słowo. – Boję się oglądać wiadomości – a nuż poinformują tam, że na ulicy znaleźli stertę pogryzionych trupów?

– Nie poinformują – beztrosko odpowiedział mag. – On należy do mało jedzących demonów.

– Tak, on je jedną miseczkę fasoli dziennie – przytaknął Hubaksis. – Co prawda w mięsnym sosie…

– Muszę wiedzieć na pewno.

– Czego ty ode mnie chcesz, kobieto? – oburzył się Kreol. – Jestem strasznie zmęczony, absolutnie nie mam ochoty czarować! Na łono Tiamat, nie chce mi się nawet ruszyć!

– To niech on go śledzi! – zaproponowała Vanessa, dźgając palcem Hubaksisa. – Umie latać, przechodzić przez ściany i jest taki mały, że nikt go nie zauważy. Idealny szpieg!

– W zasadzie, tak… – powiedział w zamyśleniu Kreol, patrząc na dżinna.

– Nie chcę! – natychmiast sprzeciwił się Hubaksis. – Nie trzeba, panie! A w ogóle mam ważny powód!

– Jaki? – zmarszczyła się Vanessa.

– Ja też jestem zmęczony! – bezczelnie oznajmił dżinn.

Ta odpowiedź zadecydowała, rozwiewając resztki wątpliwości maga. Kreol rozparł się wygodnie w fotelu i rozkazał:

– Rób, jak ona mówi, niewolniku. I to szybko!

– Słucham, panie… – zaburczał dżinn niewyraźnie, wstając z tak wygodnego fotela. Teraz, gdy czekała go cała noc latania po mieście za jakimś głupim demonem, fotel wydawał się dwa razy bardziej wygodny.

– A ja i tak wiem, po co cała ta afera – chytrze oznajmił Kreol, odprowadzając wzrokiem dżinna znikającego w ścianie.

– Niby po co? – zdziwiła się Van.

– Żeby ustąpił ci miejsca w fotelu. Siadaj, a co tam. Chcesz kawy?

Van z przyjemnością zapadła się w miękki, głęboki fotel i z nie mniejszą przyjemnością przyjęła zaproponowane cappuccino. Między fotelami stał niewielki stolik, a na nim dzbanek z kawą, cukiernica i dwie filiżanki.

– Pijasz teraz kawę? – Dziewczyna z zainteresowaniem popatrzyła na maga.

– Hubert mnie nauczył. – Wzruszył ramionami. – Wspaniały napój. Aż szkoda, że nie było go za moich czasów…

Vanessa przez chwilę milczała, wpatrując się w ogień. Było tak przytulnie i dobrze siedzieć w ciepłym salonie, wiedząc, że na zewnątrz jest ciemno, wyje wiatr, a być może nawet leje deszcz. A myśl o tym, że Hubaksis jest gdzieś tam i zostanie aż do samego rano sprawiała, że salon robił się jeszcze bardziej przytulny.

– Chciałam cię zapytać… – zaczęła w zamyśleniu.

– Pytaj – odpowiedział Kreol, siorbiąc zawartość filiżanki.

– Chodzi o twoje imię…

– A co z nim nie tak?

– Nie, nie o to chodzi… Masz na imię Kreol, prawda?

– No, trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. – Mag uśmiechnął się pod nosem.

– A gdzieś tam, w Azji, jest cały naród Kreolów* [*Vanessa myli się, uważając, że Kreole są Azjatami. W rzeczywistości Kreolami nazywano Hiszpanów urodzonych w amerykańskich koloniach. Oczywiście, nie mają oni nic wspólnego z bohaterem książki, jest to tylko przypadkowa zbieżność słów. (przyp. autora)]. Czy to ma jakiś związek?

– Nie sądzę – odpowiedział, pomyślawszy chwilę. – Za moich czasów nie było takiego narodu. Za to moje imię było bardzo popularne. Mój ojciec też się tak nazywał… Przyjemnie byłoby oczywiście myśleć, że na moją cześć nazwano całe plemię, ale… to raczej nieprawdopodobne. Nie zostawiłem przecież potomstwa.

– Rozumiem… – odpowiedziała Vanessa niejednoznacznie.

Kreol zaczął odwijać ręcznik. Van w tym czasie patrzyła w inną stronę i odwróciła się dopiero, gdy ją zawołał:

– I co o tym sądzisz? Dziewczyna otwarła usta ze zdumienia.

– Wstrząsające… – westchnęła. – Po prostu super!

– Prawda? – Mag z dumą rozpłynął się w uśmiechu, gładząc świeżo wyrosłą czuprynę. – Najtrudniej było znaleźć łodygę krwawnika…

– Super! – Vanessa uniosła kciuk do góry. – Nie sądziłam, że jesteś blondynem, masz smagłą cerę…

– Blondyn? – nie zrozumiał Kreol. – Co to znaczy „blondyn”?

– No, to ktoś, kto ma jasne włosy. Takie trochę żółtawe.

– Co takiego?! Przez całe życie miałem włosy w kolorze nocnego nieba! Gdzie jest lustro?! Sługo, przynieś lustro!

Po kilku sekundach trzymał w ręku niewielkie lusterko. Kreol obejrzał swoje rzeczywiście bardzo jasne włosy i westchnął głęboko.

– Teraz rozumiem, dlaczego w przepisie tak podkreślali, że kot powinien być koniecznie czarny… – Pokiwał głową. – Przedtem zawsze korzystałem z takich właśnie, a teraz… Przyznaję, dałem plamę… Niewybaczalny błąd…

– Chwileczkę… – ożywiła się Vanessa, przyglądając się dokładniej nowej fryzurze. – Wziąłeś włosy Fluffiego?

– Tylko kilka kłaczków – przyznał mag z poczuciem winy. – Bardzo delikatnie…

– Teraz wiem, skąd ten kremowy odcień… – Van z zadowoleniem opadła na fotel. – Co teraz, będziesz przerabiał? Czy po prostu przefarbujesz?

– Pomyślę o tym… – wykręcił się Kreol, smętnie zagapiony w swoje odbicie.

Jasne włosy rzeczywiście wyglądały dziwnie na jego głowie. I to nie po prostu jasne, a dokładnie takiej barwy, jaką spotyka się wyłącznie u kotów syjamskich.

– A co do twojego magicznego lustra… – Vanessa postarała się zmienić temat.

– Tak?

– Co jest potrzebne, żeby je zrobić?

Magiczne lustro, w którym można zobaczyć wszystko, o czym się tylko zamarzy, bardzo zainteresowało Vanessę. Jeśli wierzyć Kreolowi, to takie lustro rzeczywiście jest bezcenne.

– Przede wszystkim potrzebny będzie mi talerz – zaczął mag niechętnie. – Duży i płaski. Potem trzeba będzie przygotować magiczny wywar… a właściwie aż trzy różne wywary. Pierwszym należy natrzeć powierzchnię spodka, tak jak naciera się tłuszczem blachę do ciasta. Drugi należy nalać do talerzyka, aż po brzegi. A trzeci jest potrzebny do tego, żeby pokryć spodek wypełniony drugim wywarem, jak… ty to nazywasz folia. W najgorszym przypadku można wziąć po prostu zwyczajne miedziane lustro i zaczarować je, ale w takim wiele się nie zobaczy.

– A co jest potrzebne do wywarów? – z ciekawością dopytywała się Van, szczegółowo zapamiętując cały przepis. Nie dlatego, że planowała zrobić to samodzielnie, a dlatego, że ją to interesowało.

– Do nacierania – zmieszane w równych proporcjach olejki akacjowy, cynamonowy i anyżowy, z dodatkiem kilku kropel olejku z gałki muszkatołowej. To najprostszy skład. Do napełnienia talerzyka – mieszanka jałowca, paczuli, cynamonowca, drzewa sandałowego i żywicy z drzewa mastyksowego. Wszystko zmieszać, zemleć na proszek, a potem dodać kilka kropel ambry zmieszanej z piżmem. Potem dodać olejku z gałki muszkatołowej i olejku goździkowego, ale to nie jest konieczne. Mieszanka musi się odstać co najmniej trzy dni. Ostatni wywar składa się z jednej części goździków, trzech części korzenia cykorii i trzech części pięciornika. Dodać krew białej kury. I, oczywiście, przygotowaniu wywarów muszą towarzyszyć zaklęcia.

Vanessa, która przez cały czas kołysała się rytmicznie, straciła wątek opowieści gdzieś w okolicach trzeciego zdania.

– A jeśliby użyć szklanej kuli? – zapytała, byleby coś powiedzieć.

– Do czego? – nie zrozumiał Kreol.

– No, żeby zobaczyć przyszłość albo coś tam jeszcze…

– Czyżby w niej można było coś zobaczyć? – Mag podniósł brwi. – Czasami korzystam ze szklanej kuli, ale tylko po to, żeby się skoncentrować. W tym samym celu można wykorzystać brylantowy pierścień, a nawet zwykłą plamę z atramentu. A przyszłości nigdy nie widziałem, nie jestem prorokiem. Teraźniejszość i, w określonych warunkach, przeszłość – to wszystko co mogę obiecać.

– Rozumiem… Powiedz no, czym w ogóle planujesz się teraz zajmować?

– To znaczy? – zasępił się mag.

– Dlaczego nie zostałeś w tym swoim Sumerze? Po co ci to wszystko potrzebne?

– Miałem swoje powody… – burknął Kreol, dolewając sobie kawy do filiżanki. – Całe mnóstwo przyczyn… Odpocznę kilka dni i będę kontynuował pracę. Czekaj na mnie Lengu, czekaj… – wyszeptał z jawną pogróżką.

Vanessa zmarszczyła czoło i zamyśliła się nad jego słowami. Już miała otworzyć usta, żeby zapytać, kto to taki ten Leng, gdy przeszkodził jej zupełnie powszedni dźwięk – dzwonek do drzwi.

Vanessa i Kreol jednocześnie spojrzeli na siebie.

– Kto to może być? – powoli powiedziała Van.

– Butt-Krillach i Hubaksis nie będą dzwonić – logicznie odpowiedział mag. – Sir George i Hubert są w domu.

– Hubert…! Czy uprzedziłeś Huberta, żeby nie otwierał drzwi?

– Nie. A ty?

Jeszcze przez ułamek sekundy Kreol i Vanessa patrzyli na siebie. Po chwili wyskoczyli z foteli i na wyścigi pognali do drzwi wejściowych, energicznie rozpychając się przy tym łokciami.

– Stać!!! – wrzasnął Kreol, widząc, że urisk już naciska klamkę. Van, której od tego wrzasku zadzwoniło w uszach, z oburzeniem pisnęła coś niecenzuralnego.

– Tak, sir? – Hubert sztywno odwrócił się do maga. Cała jego postawa mówiła, że ma nadzieję, iż państwo wytłumaczą mu, co też im przyszło tym razem do głowy.

– Szybciutko zapamiętaj dwie zasady – rzucił Kreol. – Po pierwsze: nigdy nie otwieraj drzwi. Po drugie: jeśli w domu są obcy, nie pokazuj im się na oczy. Wykonać!

– Tak jest, sir – odparł nieporuszony skrzat, powoli rozpływając się w powietrzu.

– Co mu się stało? – zapytała zagubiona Vanessa, ciągłe jeszcze dłubiąc w uchu.

– Nic wielkiego, tylko stałem się niewidzialny, ma’am – z pustki dobiegł głos skrzata. – Mogę już iść?

Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz, tym razem bardziej natarczywie. Biorąc pod uwagę, że minęło już wpół do jedenastej, a na zewnątrz było dość chłodno, nieznani goście i tak byli bardzo uprzejmi.

Van nacisnęła klamkę i energicznie otwarła drzwi, gotowa powiedzieć nieproszonym gościom, co o nich myśli. Ale gdy zobaczyła, kto stoi na progu, skamieniała z otwartymi ustami jak słup soli.

Na progu stały dwie osoby. Mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, o chińskich rysach twarzy, w okularach i korpulentna kobieta, mniej więcej w tym samym wieku, z farbowanymi włosami. Wokół nich piętrzyły się walizki.

– Mamo… tato… – wyszeptała Van, przełamując bezwład. – Przecież jesteście w Pekinie…?

– Samolot wylądował dwie godziny temu i od razu pojechaliśmy do ciebie ale oczywiście cię nie zastaliśmy twoja koleżanka dała nam twój nowy adres i przyjechaliśmy tutaj czarujący dom moja córeczko po prostu czarujący tylko nieco smutny nie sądzisz? – wyrzuciła z siebie matka.

– Witaj, córciu – uśmiechając się, objął ją serdecznie ojciec.

Ojciec Van urodził się w Pekinie. Tak jak i jego rodzice, był czystej krwi Chińczykiem. Jednak ponad czterdzieści lat przemieszkał w Stanach, dlatego po angielsku mówił bez śladu obcego akcentu. Jej matka, wręcz przeciwnie, była Amerykanką, ale mówiła tak, jakby urodziła się gdzieś za oceanem. Absolutnie nie robiła pauz między słowami. Prawdopodobnie słyszała gdzieś o istnieniu znaków przestankowych, ale dawno i zdecydowanie postanowiła, że jej nie dotyczą.

– Witajcie… – wymamrotała Van niezdecydowanie, oswobodziwszy się z rodzicielskich objęć. Kochała swoich staruszków, ale tym razem pojawili się wyjątkowo nie w porę. Vanessa liczyła, że jej protoplaści spędzą w Chinach jeszcze dwa tygodnie. – Ale dlaczego nie pojechaliście od razu do domu?

– Jak dobrze cię widzieć córuś bardzo dobrze wróciliśmy wcześniej wzięliśmy taksówkę sprzedaliśmy nasze mieszkanie jeszcze przed wyjazdem przecież mówiliśmy ci chcemy też kupić dom na łonie natury wyprzedziłaś nas oczywiście nie taki staromodny chcieliśmy zatrzymać się przez jakiś czas w hotelu ale jeśli masz taki duży dom to oczywiście nie odmówisz i przygarniesz nas na kilka dni kim jest twój kawaler no przedstawże nas!

– Mao Lee. – Ojciec Van wyciągnął do Kreola rękę, a ten uścisnął ją z wahaniem. – Moja żona, Agnes.

– Dali mu imię na cześć Mao Zedonga dziwne prawda wtedy on dopiero doszedł do władzy w rzeczywistości nazywa się Lee Mao u Chińczyków wszystko jest na odwrót najpierw nazwisko potem imię jak się pan nazywa pan przyszedł w gości do naszej drogiej córeczki?

– Ma na imię Laurence. – Vanessa gorączkowo zbierała myśli, rozumiejąc, że nie ma co liczyć na pomoc ze strony maga. – Laurence Kreol. My… my mieszkamy razem. Jest… jest moim narzeczonym! Tak, właśnie, zamierzamy się pobrać!

– Cooooo? – Kreolowi opadła szczęka. Van zakryła mu usta dłonią, mając przy tym nadzieję, że nie ugryzie jej, i jednocześnie starała się pokryć zmieszanie głupim uśmiechem.

Ojciec zasępił się. Matka, ani trochę nie zbita z tropu takim zwrotem akcji, zaterkotała, pełna szczęścia:

– Taka nieoczekiwana niespodzianka kiedy to się stało dlaczego nic nam nie powiedziałaś kiedy odbędzie się ślub on mi się podoba chociaż powinien pan Larry przefarbować włosy w tym kolorze jest panu nie do twarzy.

– Gra-gratuluję – niezręcznie wymamrotał tatuś, poszturchiwany przez żonę łokciem.

Przynajmniej nie zrobił uwagi na temat koloru włosów Kreola. Teraz, gdy mag do końca zregenerował się po swej okresowej śmierci i wyhodował nowe włosy, można mu było dać nie więcej niż trzydzieści pięć lat. A jeśliby spojrzeć życzliwie – trzydzieści.

Van uśmiechnęła się nieszczerze i mamrocząc jakieś uprzejmości, prawie na siłę wciągnęła oboje rodziców do salonu, a potem rozkazała Słudze przenieść walizki do holu, oczywiście tak, żeby goście go nie zauważyli. W końcu zaciągnęła Kreola do jednego z pustych pokojów.

– Żenić się?! – ryknął mag, gdy tylko zostali sami. – Nawet o tym nie myśl, kobieto! Starano się mnie ożenić ze dwadzieścia razy, raz nawet z kuzynką imperatora, ale nie poddałem się, o nie, za nic! Zapomnij!

– Wcale nie zamierzam wychodzić za ciebie za mąż! – fuknęła Vanessa z pogardą. – Musiałam jakoś wyjaśnić, dlaczego mieszkamy razem! Co niby miałam powiedzieć – że jesteśmy partnerami w interesach?

– Mogłaś powiedzieć, że kupiliśmy dom na spółkę i do każdego z nas należy połowa – zaproponował mag rozsądnie.

– Dobry pomysł – stwierdziła Vanessa po chwili namysłu. – Ale już jest za późno. Dlaczego wcześniej milczałeś?!

Zirytowana, uderzyła maga pięścią w pierś, złoszcząc się jednocześnie na niego, na siebie i na swoich rodziców.

– Dobrze, zrobimy tak… – powiedziała, gdy się uspokoiła. – Pobędą u nas nie więcej niż dwa, trzy dni…

– A jeśli zostaną dłużej?

– Jeśli nie wyjadą pojutrze, osobiście zamówię dla nich najdroższy apartament w najdroższym hotelu! – wypaliła Vanessa. – Musisz tylko przez te kilka dni udawać, że mnie po prostu ubóstwiasz! Czy to takie trudne?

– Kiepski ze mnie aktor! – zajęczał Kreol ze smutkiem. – Nie dam rady! Nigdy nie byłem w nikim zakochany, nie wiem nawet, jak to wygląda…

– Będziesz musiał spróbować – przerwała jego jęki Van. – Wszystko trzeba kiedyś zrobić po raz pierwszy. A teraz szybko goń ich zabawiać.

– Jak?!

– Jak chcesz! A ja w tym czasie zarządzę, żeby przygotowano dla nich Zielony Pokój.

– Dlaczego właśnie ten?

– Bo jest w najdalszym końcu korytarza! Już, ruszaj się i uważaj co mówisz!

– Nie rozumiem, dlaczego nie można im po prostu powiedzieć, kim jestem! – zazgrzytał zębami mag.

– A dlatego, że i tak nie uwierzą! – Postukała się w czoło Vanessa.

– Mogę udowodnić!

– Tylko spróbuj – zawiążę ci język dookoła szyi zamiast szalika! Nawet nie myśl o tym, żeby przy nich czarować, zrozumiałeś?!

– Dobrze, już dobrze… – mamrotał mag, niechętnie odwracając się w stronę drzwi.

– Ej, poczekaj! Sir George cały czas jest w piwnicy?

– Tak, ani razu stamtąd nie wyszedł.

– Mam nadzieję, że nie wyjdzie… Na wszelki wypadek uprzedź go.

Rodzice Van ze szczerym zainteresowaniem oglądali salon. Szczególne wrażenie zrobił na nich płonący kominek – taka egzotyka w zurbanizowanym świecie!

– Taki miły dom oryginalny prawdziwy zabytek! – oznajmiła Agnes, energicznie gestykulując. – Widać że nasz przyszły zięć ma pieniądze jeśli był w stanie kupić takie cudo ale gustu nie ma wcale czy można w naszych czasach mieszkać w takim domu równie dobrze można zamieszkać w zamku Frankensteina nasza dziewczynka nigdy by takiego nie kupiła!

– No, jeśli zamierza ożenić się z naszą Van, to znaczy, że ma dobry gust – uśmiechnął się Mao.

Kreol wszedł, uśmiechnął się tak, jakby przed chwilą zjadł kawałek cytryny i udawał, że bardzo mu smakowała.

– Witaj Larry już się stęskniliśmy nasza dziewczynka opowiedziała o nas prawda ile ma pan lat gdzie pan pracuje czy naprawdę kocha pan naszą dziewczynkę kiedy ślub jak pan sądzi czy mogę przyjść na ślub w ciemnoniebieskiej sukni?

Kreol otworzył usta. Zamknął. Znowu otworzył. Prawie nic nie zrozumiał z tyrady swej pseudoteściowej, ale strasznie bał się żeby czegoś nie chlapnąć. Mag spędził w dwudziestym pierwszym wieku trochę ponad dwa tygodnie i nie zdążył jeszcze w pełni się zaadaptować. Zrozumiał jednak, że magów zostało tak mało, iż większość ludzi najzwyczajniej w świecie nie wierzy w ich istnienie.

Mao obserwował jego zdumioną minę i uśmiechał się łagodnie. Przyzwyczaił się już do tego, że większość ludzi słabo rozumie wypowiedzi jego żony. Prawdę mówiąc, nikt nie rozumie.

– Witajcie, witajcie! – Do pokoju wpadła Van. – Rozmawiacie sobie? Stęskniliście się za mną?

Загрузка...