Rozdział 9

W tym samym czasie Hubaksis zajmował się głównie smętnym wzdychaniem i starał się nie zgubić majaczącej w oddali bladoróżowej plamy. Z każdą chwilą dżinn był coraz bardziej przekonany, że Butt-Krillach po prostu spaceruje – w każdym bądź razie przemieszczał się bez widocznego celu.

Demon przemierzał miasto z szybkością kota napojonego walerianą. Po ścianach wieżowców wspinał się równie zgrabnie jak Spiderman. W skokach Butt-Krillach też mu nie ustępował. I jak do tej pory nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Oczywiście, oprócz Hubaksisa.

– Nie lubię szpiegować!… – powiedział cicho dżinn sam do siebie. – Nie lubię i nie umiem!

Wydawszy ten krzyk z głębin duszy, Hubaksis zaczął miotać się ze strachu. Obiekt, który przed chwilą siedział na krawędzi dachu, gdzieś zniknął. W tej samej chwili dżinn zrozumiał także, że za nic na świecie nie da rady sam wrócić – nie miał pojęcia, gdzie jest jego nowy dom.

– Pan mnie zabije…! – westchnął Hubaksis, siadając na parapecie.

– Przepiękna noc, nieprawdaż? – za nim rozległ się świszczący szept. – W taką noc spacer po dachach to czysta przyjemność.

Hubaksis odwrócił się gwałtownie. Za jego plecami stał demon, który podkradł się ukradkiem i uśmiechał się, bardzo zadowolony z siebie.

– Przestraszyłeś mnie! – odpowiedział dżinn z widoczną ulgą. – Nigdy więcej nie podchodź do mnie od tyłu!

– Dobrze, nie będę. Szpiegujemy?

– Dawno zauważyłeś? – zawarczał niezadowolony Hubaksis.

– Prawie od razu. Mogę udzielić ci kilku lekcji, całkiem ci to nie wychodzi.

– Sam wiem! – odburknął dżinn. – Pan mi kazał…

– Pan? – chytrze uśmiechnął się Butt-Krillach. – A może jednak pani?

– Co masz na myśli?

– Przecież to jasne! – Klasnął przednimi łapami demon. – Dziś rano panna Lee dowiedziała się, że nocami spaceruję. A teraz odkrywam, że mam ogon. No i?

– Masz rację – przyznał niechętnie Hubaksis.

– Nie uwierzyła, że po prostu chodzę sobie po ulicach? – Demon ze smutkiem pokiwał głową. Co prawda, gdy to mówił, w oczach błysnęły mu chytre iskierki.

– Nie uwierzyła.

– A ty?

– Też nie.

– A pan?

– On akurat uwierzył.

– Jedyny rozsądny człowiek. – Butt-Krillach zademonstrował wszystkie dwieście zębów. – Czyli on uwierzył… Uwierzył, a mimo to posłuchał, gdy panna Lee poprosiła, żeby cię wysłać. To zastanawiające…

– Co masz na myśli? – Dżinn zrobił głupią minę.

– Wszystko trzeba ci podać jak na tacy. Podoba ci się panna Lee?

– I to jak! – Hubaksis oblizał się mimo woli. – Ale to niemożliwe! Pan i kobiety wykluczają się nawzajem!

– Za nic na świecie nie uwierzę, że w starożytności żył jak eunuch. – Butt-Krillach wzruszył przednimi ramionami.

– Nie, oczywiście miał zwykle dwie lub trzy nałożnice w najdalszej komnacie – przyznał Hubaksis. – Ale rzadko do nich zaglądał.

– Rozumiem… Ożenił się ze swoją pracą, tak? Hubaksis zmarszczył czoło, starając się odgrzebać w pamięci nieznane połączenie słów. Chociaż Butt-Krillach nie oczekiwał odpowiedzi.

– Widzisz, mój jednooki przyjacielu… – westchnął. – Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi…

Zamilkł i ze smutkiem popatrzył w górę – na wygwieżdżone niebo. Stąd, z dachu wieżowca, było bardzo dobrze widoczne. Szczególnie dla demona obdarzonego kocim wzrokiem.

– Pięknie, prawda? – westchnął. – Lubię patrzeć w gwiazdy, a ty?

Hubaksis najeżył się. Dżinny są bardziej odporne na różnice temperatur niż ludzie, ale ich żywiołem jest ogień, nic więc dziwnego, że bardziej niż chłodne kalifornijskie noce odpowiadają im piaski Arabii.

– W dzień nie wychodzę z domu – melancholijnie oznajmił Butt-Krillach. – Wasz świat jest za gorący – w dzień bolą mnie oczy i swędzi skóra. Ale niebo macie przepiękne – błękitne… U nas jest szare jak… jak… jak niebo.

– Dlaczego „wasz”? – Hubaksis zerknął w górę. – W moim świecie niebo jest czerwone, jak ludzka krew.

– Ach tak, przecież jesteś dżinnem! – przypomniał sobie demon. – Jaki on jest, ten wasz świat?

– Gorący… – westchnął dżinn z nostalgią. – Mamy trzy słońca, dużo wulkanów, oceany pełne są płynnego ognia… Nie ma wcale lasów, za to całe mnóstwo gór i pustyń.

– Au nas słońce jest tylko jedno i to bardzo blade – podzielił się wspomnieniami demon. – Ale za to mamy aż cztery księżyce, dlatego i w dzień, i w nocy panuje taki sam miły półmrok… Nie ma oceanów, za to są gigantyczne bagna. I pełno lasów, ale rosną w nich głównie skrzypy i paprocie… Jest chłodno – mniej więcej tak jak teraz. Co prawda, tutaj też nie jest źle… Szczególnie w nocy.

– Tęsknisz za domem? – zapytał dżinn.

– Nie wiem… Minęło dwieście lat – wszyscy już o mnie zapomnieli. A ty?

– Jestem w takiej samej sytuacji… Do tego w domu od razu wykonaliby na mnie wyrok śmierci.

– W takim razie, oczywiście…

Siedzieli dziesięć minut, wpatrując się w gwiazdy. Potem Hubaksis poruszył się i powiedział ze smutkiem:

– A od pana i tak mi się dostanie…

– Dlaczego?

– Nie wykonałem zadania… A tak a propos, odprowadzisz mnie do domu, co? Sam pewnie nie znajdę drogi. Nie martw się, powiem Van, że mówiłeś prawdę.

– A kto ci uwierzy? – Butt-Krillach znowu przyjął swoją zwyczajną, chytrą postawę. – Jeśli wrócimy razem, pomyślą, że się umówiliśmy. Nie ma co do tego wątpliwości. Mam lepszy pomysł.

– Słucham. – Dżinn wykazał niewielkie zainteresowanie.

– Śledź mnie dalej. Do domu wrócimy rano i opowiesz o wszystkim, co widziałeś. I nikomu się nie dostanie!

Hubaksis pomyślał chwilę. W jego maleńkiej główce z trudem mieściły się pojęcia bardziej skomplikowane niż „zjeść”, „pospać”, „mieć stosunek z osobą płci żeńskiej”. Ale w końcu zrozumiał propozycję.

– Niech będzie. – Kiwnął głową. – Biegnij dalej, a ja będę cię śledzić.

Butt-Krillach westchnął ciężko, patrząc na maleńkiego dżinna z niedowierzaniem.

– A po co masz się teraz chować? Chodźmy razem – we dwóch będzie weselej.

– Niech będzie. – Po raz drugi kiwnął głową Hubaksis.

Budka była otwarta przez całą noc. W centrum miasta nawet w nocy znajdzie dość klientów, a wielu z nich ma ochotę się napić. Oczywiście, większość takich klientów przechwytują bary, ale i dla małej budki zostaje więcej niż trzeba.

Sprzedawca ze zdziwieniem przetarł oczy. Był gotów przysiąc, że dopiero co tuż obok stała butelka piwa. Odwrócił się tylko na chwilę – żeby poprawić leżącą krzywo paczkę papierosów. Oczywiście nie widział, jak przez okienko błyskawicznie wsunęła się cienka ręka pokryta skórą w nienaturalnie różowym odcieniu, złapała butelkę i natychmiast cofnęła się z powrotem.

– Poczęstuj się – gościnnie zaproponował Butt-Krillach dżinnowi. – Wiesz, co ostatecznie przekonało mnie do tego wymiaru?

– Co? – zabulgotał z butelki Hubaksis.

– Piwo. Wyobrażasz sobie – przez dwieście lat nawet nie miałem pojęcia, że tutaj jest taki cud! Dwieście lat przetrzymałem na samych pająkach! Widzisz, co tu jest napisane? „A-me-ri-can beer”… Amerykańskie piwo, prawda?

– Chwilunia… – Hubaksis wylazł z butelki. – Dopiero teraz do mnie dotarło… Skąd znasz miejscowy język? Gdzie się nauczyłeś?

– To… standardowa procedura – Butt-Krillach wzruszył ramionami. – Gdy demon zjawia się na wezwanie maga, automatycznie opanowuje język wzywającego. Przynajmniej na czas działania zaklęcia. Jak byśmy się inaczej mogli zrozumieć? A z tobą było inaczej?

– Masz rację… – przypomniał sobie Hubaksis. Od chwili, gdy Kreol wezwał go po raz pierwszy, minął szmat czasu, ale dżinn pamiętał wszystko. Mag oglądał przez magiczne lustro świat dżinnów i odpowiedział na bezgłośne wołanie Hubaksisa, gotowego wtedy zgodzić się na wszystko, byle tylko uniknąć kary śmierci. Szczegóły umowy ustalili później.

Dżinny od niepamiętnych czasów nawiedzały świat ludzi. Nawet teraz odwiedzają go od czasu do czasu, ale w tamtych odległych czasach podróżowały znacznie częściej. Wiele z nich mieszkało tu bardzo długo, a niektóre nawet przeniosły się na stałe. Znana jest, na przykład, historia o dżinnie-cesarzu, który około czterdziestu lat rządził Imperium Chińskim (i wcale nieźle sobie radził).

Obiegowe opinie o dżinnach powstały przede wszystkim w oparciu o tych kilku osobników, którzy pozostawili po sobie ślad w historii Ziemi. Nie trzeba chyba wspominać, że były to, przede wszystkim, silne osobowości – wielcy magowie, cesarze i dowódcy. W rzeczywistości rasa dżinnów nie różni się aż tak bardzo od ludzi. Są wśród nich i dobrzy, i źli, ale najwięcej (tak jak i u nas) przeciętniaków. Oczywiście, dżinny żyją znacznie dłużej niż ludzie. Starzeją się, ale bardzo wolno, więc trzy czy cztery tysiące lat nie robi na nich wrażenia. Do tego magiczne zdolności przeciętnego dżinna są znacznie większe niż człowieka. Nawet taki lichy przedstawiciel tego plemienia jak Hubaksis, mógł pochwalić się paroma magicznymi sztuczkami, a co dopiero mówić o innych… Ale to tylko średnia – Najwyżsi Magowie dżinnów niczym nie przewyższają Najwyższych Magów ludzi. Najdobitniej potwierdza to fakt, że wielu magów dżinnów (i to wcale nie najsłabszych) służyło magom ludziom, a odwrotne sytuacje jakoś się nie zdarzały.

Demon dopił resztkę piwa i z westchnieniem wyrzucił butelkę.

– To poniżające, kraść piwo u ulicznych handlarzy – zauważył. – A dlaczego by nie wejść i nie wypić w normalnych warunkach?

– Byłoby dobrze… Ale jak?

– Widziałem tu niedaleko takie miejsce, coś w stylu karczmy. Wchodzą do niego ludzie i piją różne trunki. Piwo też.

Hubaksis uśmiechnął się krzywo, pokazując, że zrozumiał dowcip.

– Mówię poważnie. – Butt-Krillach nie chciał porzucić pomysłu.

– Aha, oczywiście! – Dżinn mrugnął swym jedynym okiem. – Tak więc my, dżinn i demon z mrocznego świata, tak po prostu wchodzimy do karczmy i każemy sobie nalać piwa? To nie przeszłoby nawet w starożytnym Babilonie… A teraz ludzie zrobili się jacyś nerwowi, tchórzliwi – od razu zaczną uciekać.

– To, oczywiście, prawda. – Butt-Krillach nie miał zamiaru się sprzeczać. – Ale przecież nie wejdziemy tak, po prostu! Zamaskujesz nas!

– Ahaaa… – zaczął domyślać się Hubaksis.

– No właśnie. Ze mnie zrobisz człowieka, a z siebie… no… jakiegoś ptaka. Przedwczoraj widziałem jednego człowieka z zielonym ptakiem na ramieniu – i nikt się nie dziwił. Dasz radę?

– Na krótko… – niechętnie wymamrotał dżinn.

– A dokładniej?

– Na godzinę, nie dłużej… Może plus jakieś pięć minut… Ale pod warunkiem, że nikt nas nie dotknie.

Kreol i Hubaksis bardzo szybko nauczyli się mierzyć czas we współczesny sposób. Inna sprawa, że sposób ten został niemal w całości zapożyczony od starożytnych Sumeryjczyków. To oni właśnie podzielili dobę na dwadzieścia cztery godziny, godzinę na sześćdziesiąt minut, a minutę na sześćdziesiąt sekund. A tak przy okazji, to oni właśnie jako pierwsi wprowadzili pozycyjny system zapisu liczb – z setkami, dziesiątkami i jednostkami. Co prawda, podstawą ich systemu nie była, tak jak u nas dziesiątka, ale „sześćdziesiątka”.

– Myślę, że to wystarczy. – Butt-Krillach podjął decyzję po chwili namysłu. – Zaczynaj.

– Tylko będziesz musiał chodzić na tylnych łapach! – złośliwie krzyknął Hubaksis.

Demon uśmiechnął się przez chwilę i stanął na tylnych rękach. Stał na nich niezbyt pewnie, ale mimo wszystko dość stabilnie, upadek mu nie groził. Przynajmniej w najbliższym czasie.

Bar „Złota Ostryga” nie był szczególnie prestiżowym miejscem. Przychodzili tu głównie robotnicy wracający z pracy, bezrobotni, zalewający robaka oraz różne ludzkie śmieci: bezdomni, pijacy, narkomani i przedstawiciele świata przestępczego. Przybytek ten miał jednak bezsprzeczną zaletę, która zwróciła uwagę Butt-Krillacha. Znajdował się najbliżej.

Bar pracował przez całą dobę, ale nawet w dzień bywało w nim niewielu klientów. Teraz w pomieszczeniu było tylko sześć osób – podejrzanie wyglądająca dziewczyna i takiż mężczyzna siedzieli przy długim stole, a wzdłuż bufetu siedziało sześciu alkonautów o różnej głębokości zanurzenia. Jeden z nich spał z głową wtuloną w pusty talerz.

Tym niemniej, gdy drzwi otwarły się i na progu stanął Butt-Krillach w nowej postaci, wszystkie usta otwarły się ze zdziwienia, a brwi uniosły się. Tylko śpiący nadal spał.

Hubaksis nie był mistrzem iluzji. Nie potrafił zrobić nic wyższego niż dwa metry (a także szerszego ani dłuższego). Nie potrafił stworzyć więcej niż dwie, góra trzy iluzje naraz. Nie mógł też utrzymać ich dłużej niż godzinę. W najlepszym wypadku półtorej godziny. Miał jednak pewną niezaprzeczalną zaletę – był skrajnie precyzyjny. Nawet najbystrzejsze oko nie było w stanie odróżnić jego iluzji od prawdziwego przedmiotu – tak dokładne i wiarygodne były jego twory. To właśnie cenił w nim Kreol – w magicznych pieczęciach bardzo wiele zależało od dokładności.

Pojawia się pytanie – co do tego stopnia zadziwiło tę zbieraninę moczymordów, skoro iluzja była tak dobra? Wygląd. Oczywiście nie twarz – nowa twarz Butt-Krillacha praktycznie nie różniła się niczym od fizjonomii przeciętnego Amerykanina. No, może co najwyżej był nieco bardziej smagły. Ale ubranie…

Hubaksis spędził w XXI wieku niewiele czasu, z czego znaczną część przebywał w zamkniętych pomieszczeniach, nie poznał zbyt wielu osób. Jasne jest więc, że nie miał zbyt bogatej wiedzy na temat współczesnej mody. Dlatego na potrzeby iluzji wykorzystał te przedmioty, które udało mu się zapamiętać. A nie miał zbyt wiele do wspominania.

Butt-Krillach miał na sobie czarny frak, dokładnie taki sam, w jaki musiał wystroić się Kreol na początku nowego życia, pod frakiem widać było śnieżnobiałą koszulę. Niby nic, ale frak kiepsko komponował się z wyblakłymi dżinsami naciągniętymi na nogi Butt-Krillacha. Z obuwiem było jeszcze gorzej – Hubaksis niezbyt często przyglądał się ludzkim butom, a sam nie miał nóg. Jedyne, co był w stanie sobie przypomnieć, to futrzane kapcie w kształcie piesków, do włożenia których Van zmusiła Kreola, żeby nie zadeptał czystej podłogi. Co prawda podłogę wyszorowała nie ona, a magiczny Sługa, ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Dzieło wieńczyło nakrycie głowy. Hubaksis z pewnością widział we współczesnym świecie ludzi w kapeluszach, beretach i innych czapkach, ale jakoś nie zapadły mu w pamięć. Z tego powodu na głowie Butt-Krillacha pyszniło się jedno z nakryć głowy, jakie noszono w starożytnym Sumerze – coś w stylu opaski ze zwisającymi z niej wstążkami ozdobionymi miedzianymi wisiorkami. Taki kostium przywodził na myśl tylko jedno słowo – awangarda. Siedząca na ramieniu papuga idealnie dopełniała całości.

Zresztą usta niezbyt długo pozostały otwarte. Napatrzywszy się przez trzy sekundy do woli na dziwnego przybysza, wszyscy wrócili do swoich spraw. Czyli do picia. Żeby na dłużej zadziwić typowego mieszkańca San Francisco, trzeba czegoś więcej niż młodzieniec w głupim ubraniu.

– Ej, człowieku, dwa piwa! – powiedział Butt-Krillach, zbliżając się do lady. Nie miał pojęcia, co należy mówić w ludzkich przybytkach tego typu, dlatego powtórzył zdanie, które usłyszał wczoraj w tym miejscu. Wtedy demon chował się za oknem – zresztą bardzo brudnym.

Barman, mały, kędzierzawy człowieczek o zadziwiająco nieprzyjemnej twarzy, popatrzył na niego bacznie, zwracając szczególną uwagę na wypchaną kieszeń fraka. Widok tej kieszeni, a zwłaszcza wystający z niej rożek banknotu, uspokoił asekuranta, który w milczeniu napełnił dwa kufle. Między nami mówiąc, nie było tam żadnych pieniędzy, a jedynie iluzja, o którą poprosił zapobiegliwy Butt-Krillach. Niegłupi demon dawno zauważył, że jeśli sprzedawca widzi pieniądze klienta, obsługuje go znacznie chętniej.

Barman, omiótłszy jeszcze raz wzrokiem Butt-Krillacha od stóp do głów, postawił przed nim dwa wysokie kufle ozdobione czapkami pianki. W każdym kuflu było pięćdziesiąt siedem setnych decymetra sześciennego smacznego piwa. Czyli inaczej pinta.

Butt-Krillach podejrzliwie pociągnął nosem. Kufle pachniały piwem, ale podświadomie nie dowierzał człowiekowi, który je nalał. W myślach wzruszył ramionami, zrobił wydech i jednym haustem wypił od razu połowę. Obok pluskał się Hubaksis, który o mało co nie utopił się w swoim kuflu.

Obok Butt-Krillacha siedział najwierniejszy gość „Złotej Ostrygi” – Billy Kid. Nazywano go tak, gdyż miał ponad dwa metry wzrostu – przemówiła tu typowa logika miłośników marnych dowcipów.

– Hy, hy, papuga-pijaczka!

Hubaksis przerwał swoje zajęcie i uważnie popatrzył na tępą twarz Kida, potem oznajmił, że jego rozmówca jest zwykłym kawałkiem psich fekaliów i poradził mu udać się tam, skąd owe fekalia pochodzą. Potem dodał, że odbywał intymne stosunki z matką Kida, a także z nim samym, przy czym w niezwykle oryginalnej pozycji, z wykorzystaniem pewnych narzędzi stolarskich.

Kid wysłuchał tej tyrady i głośno zasapał. Przez piętnaście lat był zawodowym bokserem i to, trzeba przyznać, niezłym. Potem zaczął pić, musiał porzucić sport, ale diabelski charakterek i ciężkie pięści mu zostały. Gdyby słowa te wypowiedział ktokolwiek inny, to ten „ktokolwiek” leżałby już ze złamaną szczęką. Ale bójka z papugą to gruba przesada, nawet dla takiego rozrabiaki jak Billy Kid. Powoli rozejrzał się po barze. Nikt się z niego nie śmiał – większość bywalców aż za dobrze wiedziała, że śmiać się z Kida może tylko samobójca, ale nikomu nie udało się powstrzymać zduszonego chichotu. Oczy byłego boksera powoli nabiegały krwią. Złość musiała się uzewnętrznić.

Pomyślawszy chwilę, Kid doszedł do prostego wniosku – za zwierzęta domowe odpowiada właściciel, czyli ten typ w czapce klauna. Czyli trzeba mu przyłożyć. Tak zrobił.

Gdyby Butt-Krillach był trzeźwy, bez trudu uchyliłby się przed takim dość niezgrabnym ciosem. Niestety, dzisiaj zdążył wypić prawie litr, skądinąd wyśmienitego pod każdym względem, piwa. Dla człowieka nie jest to zbyt dużo, ale jak wiadomo, to, co dla jednego jest lekarstwem, dla innego może okazać się śmiertelną trucizną. Na elweny – rasę demonów, do której należał Butt-Krillach, alkohol działał znacznie silniej niż na ludzi, dlatego Butt-Krillach był już praktycznie zalany w trupa. Za to Hubaksis czuł się wyśmienicie – na dżinny, przeciwnie, alkohol działa słabiej niż na ludzi. Niewiele, ale jednak.

W efekcie pięść Kida trafiła prosto w twarz mrugającego wolno Butt-Krillacha. Demon zwalił się pod stół, rozpłaszczył na podłodze i w barze natychmiast rozległo się kilka wystraszonych głosów. Krzyczano, oczywiście, nie dlatego, że ktoś kogoś uderzył – nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale dlatego, że Hubaksis nie na darmo ostrzegał, że iluzja zniknie, jeśli ktoś dotknie demona. Rozpłynęła się jak obłoczek dymu i oto oczom wszystkich ukazał się Butt-Krillach w swej prawdziwej postaci – różowy, czteroręki demon z okropną paszczą. Co prawda w danej chwili wyglądał dość żałośnie.

Pijany, a do tego częściowo ogłuszony demon z trudem uniósł się na jednej ręce i cicho zasyczał. Krzyki przerażenia nasiliły się. Barman już dawno schował się pod ladą i teraz jak oszalały walczył z tarczą telefonu zainstalowanego tam jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych. Co prawda w żaden sposób nie mógł się zdecydować, gdzie zadzwonić – na policję, do służb ratowniczych czy do dziennikarzy? Najchętniej wezwałby łowców duchów, ale miał poważne wątpliwości, czy taki numer jest w książce telefonicznej.

Hubaksis starał się ocenić sytuację. Butt-Krillach niemrawo tarzał się po podłodze, ludzie cały czas krzyczeli, ale wrzaski stopniowo milkły – strach mijał. Niebawem do obecnych bez wątpienia dotrze, że w obecnym stanie potwór jest absolutnie bezradny – Hubaksis wolał nawet nie myśleć, co wtedy będzie.

Wyleciał z kufla, strząsnął z siebie iluzję, co zresztą przeszło niezauważone w ogólnym rozgardiaszu i z wielkim wysiłkiem przewrócił kufel, w którym zostało jeszcze pół pinty przepysznego pszenicznego napoju.

Piwny prysznic nieco otrzeźwił Butt-Krillacha. Podniósł się z trudem i w dwóch susach wyskoczył z baru. Nie mógł znaleźć drzwi, skorzystał więc z okna – jedynego w tym przybytku, ale za to dużego. Odłamki rozsypały się na wszystkie strony. W ślad za nim wyfrunął Hubaksis, który i tym razem pozostał niezauważony.

Wszystkie opisane powyżej wydarzenia trwały nie dłużej niż pół minuty – nikt nie zdążył nawet zorientować się, co tak naprawdę widział. Nikt, oprócz barmana – ten zdążył zadzwonić do dziennikarzy, postanowiwszy zarobić nieco na sensacji, a teraz pstrykał aparatem fotograficznym w ślad za uciekającym demonem, wierząc święcie, że uda mu się coś uchwycić.

Загрузка...