Trantor.
Przez osiem tysięcy lat Trantor był stolicą jednostki politycznej, która obejmowała swym zasięgiem stale rozszerzający się związek układów planetarnych. Przez następne dwanaście tysięcy lat był stolicą jednostki politycznej, która obejmowała swym zasięgiem całą Galaktykę. Był centrum, sercem, istotą Imperium Galaktycznego. Nie sposób było myśleć o Imperium nie myśląc o Trantorze.
Trantor osiągnął szczyt rozwoju, kiedy rozkład Imperium był już daleko posunięty. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego, że Trantor błyszczał polerowanym metalem, nikt nie spostrzegł, że Imperium straciło swój pęd i rozmach i że zamarł wszelki postęp.
Szczyt jego rozwoju przypadł na moment, kiedy był jednym obejmującym całą planetę miastem. Jego ludność utrzymywała się na (regulowanym przez prawo) poziomie czterdziestu pięciu miliardów, a jedynymi pokrytymi zielenią miejscami był teren wokół pałacu imperatora i Zespół Uniwersytecki połączony z biblioteką.
Powierzchnia Trantora pokryta była metalowym płaszczem. I pustynie, i żyzne ziemie zostały wchłonięte przez miasto i zamienione w rojowiska ludzi, dżungle urzędów, skomputeryzowane gigantyczne ośrodki, rozległe magazyny żywności i części zamiennych. Łańcuchy górskie zostały zrównane, a przepaści zasypane. Pod powierzchnią kontynentów wykopano niekończące się korytarze, a oceany zamieniono w rozległe podziemne zbiorniki wodnorolnicze, które stały się jedynym (nie wystarczającym dla zaspokojenia potrzeb) rodzimym źródłem żywności i minerałów.
Połączenia z zewnętrznymi światami, z których Trantor otrzymywał potrzebne produkty i surowce, podtrzymywało tysiąc portów kosmicznych, sto tysięcy statków handlowych i milion frachtowców kosmicznych, a chroniło dziesięć tysięcy statków wojennych.
Żadne inne tak rozległe miasto w dziejach ludzkości nie miało tak rozbudowanego zamkniętego obiegu wody. Żadna inna planeta w Galaktyce nie wykorzystywała tak dużych ilości energii słonecznej ani nie przedsięwzięła tak radykalnych środków, aby pozbywać się zużytego ciepła. Błyszczące radiatory sterczały w niebo, sięgając aż do cienkiej zewnętrznej warstwy atmosfery, na pogrążonej w nocnym mroku półkuli, a po drugiej, skąpanej w blasku dnia, schowane były pod metalową osłoną. W miarę obrotu planety i przechodzenia dnia w noc, wynurzały się stopniowo, podczas gdy te, które znajdowały się po stronie, gdzie zaczynało dnieć, chowały się pod metalową skorupę. W ten sposób Trantor zachowywał zawsze sztuczną symetrię, która stała się niemal jego symbolem.
Wtedy, będąc u szczytu swego rozwoju, Trantor rządził Galaktyką.
Rządził kiepsko, ale nikt i nic, żadna planeta, nie mogło rządzić dobrze takim imperium. Było ono zbyt rozległe, nawet dla najbardziej energicznych — władców. A poza tym, czy Trantor mógł rządzić dobrze, skoro w czasach rozkładu Imperium jego koroną frymarczyli przebiegli politycy, skoro nosili ją nieudolni władcy, a biurokracja wytworzyła specyficzną podkulturę przekupstwa?
Ale nawet w najgorszym okresie maszyna ta, raz puszczona w ruch, kręciła się sama. Imperium Galaktyczne nie mogło się obyć bez Trantora.
Imperium kruszyło się, ale tak długo jak Trantor pozostawał Trantorem, istniało jego jądro, a w nim atmosfera potęgi, dumy z liczącej tysiące lat tradycji i… egzaltacji.
Dopiero kiedy nastąpiło to, co było dotąd nie do pomyślenia, kiedy Trantor padł i został złupiony, kiedy zginęły miliony jego mieszkańców, a miliardy zaczęły ginąć z głodu, kiedy jego potężna metalowa skorupa została podziurawiona i porozrywana w wyniku ataku „barbarzyńskiej” floty, dopiero wtedy uznano, że Imperium przestało istnieć. Pozostali przy życiu niedobitkowie dokonali dzieła, i tak, za życia jednego pokolenia, Trantor przeistoczył się z największej planety, jaką kiedykolwiek władał rodzaj ludzki w niezmierzone morze ruin.
Minęło blisko dwieście pięćdziesiąt lat od tamtej chwili, ale Trantor wciąż trwał w pamięci mieszkańców reszty Galaktyki. Był ulubionym miejscem akcji powieści historycznych, ulubionym symbolem przeszłości, a jego nazwa stałym elementem takich powiedzeń, jak „Wszystkie statki lądują na Trantorze”, „To tak, jakby szukać kogoś na Trantorze” czy „Tak się ma do tego, jak do Trantora”.
Tak było w całej Galaktyce, ale nie na Trantorze. Tam zapomniano o świetnej przeszłości. Metalowy płaszcz okrywający przedtem planetę znikł prawie doszczętnie. Trantor był teraz rzadko zaludnionym światem samowystarczalnych rolników, miejscem, do którego rzadko zawijały statki handlowe, a te, które zawijały, nie były zbyt życzliwie witane. Samo słowo „Trantor”, mimo że nadal oficjalnie używane, zniknęło z języka potocznego. Współcześni Trantor — czycy mówiąc o nim, używali po prostu słowa „tutaj”, a siebie zwali Tutejszymi.
Quindor Shandess rozmyślał o tym i o innych sprawach, siedząc wygodnie w fotelu w stanie błogiej półdrzemki i pozwalając, by jego mózg snuł sam z siebie przędzę nieskoordynowanych myśli.
Był Pierwszym Mówcą Drugiej Fundacji już od osiemnastu lat i — jeśli jego umysł zachowa sprawność i jeśli dalej będzie w stanie brać udział w rozgrywkach politycznych — może nim pozostać jeszcze przez następnych dziesięć czy dwanaście.
Był analogiem, lustrzanym odbiciem, burmistrza Terminusa, który sprawował rządy w Pierwszej Fundacji, ale różnił się od niego (od niej) pod każdym względem. Burmistrza Terminusa znała cała Galaktyka, a Pierwsza Fundacja była dla wszystkich światów po prostu „Fundacją”, bez żadnych określeń. Pierwszego Mówcę Drugiej Fundacji znali tylko jego towarzysze.
A jednak to właśnie Druga Fundacja, tak za jego czasów, jak i za czasów jego poprzedników, sprawowała faktyczną władzę. Pierwsza Fundacja była potęgą w dziedzinie fizyki, techniki i — broni. Druga Fundacja była potęgą w dziedzinie psychologii, woli i umiejętności wpływania na innych. Gdyby doszło do konfliktu między Fundacjami, to jakie znaczenie miałoby to, iloma statkami i jaką bronią rozporządza Pierwsza Fundacja, skoro Druga mogłaby kierować poczynaniami tych, którzy kierują statkami i dysponują bronią?
Ale jak długo będzie mógł się rozkoszować swą ukrytą siłą?
Był dwudziestym piątym z kolei Pierwszym Mówcą i jego kadencja trwała już nieco dłużej niż przeciętna kadencja. Być może nie powinien już sprawować swej funkcji i dopuścić młodszych kandydatów? Choćby Mówcę Gendibala, najbystrzejszego, mimo że o najkrótszym stażu, uczestnika posiedzeń. Dzisiejszy wieczór mieli spędzić razem i Shandess właśnie go oczekiwał. Czy powinien oczekiwać również tego, by Gendibal zastąpił go pewnego dnia?
Problem w tym, że Shandess nie myślał poważnie o ustąpieniu ze swego stanowiska. Za bardzo je polubił.
Był stary, ale w pełni umysłowo sprawny i doskonale wywiązywał się ze swych obowiązków. Włosy miał już co prawda siwe, ale zawsze miały one jasny kolor, a poza tym strzygł je tylko na cal, tak że kolor niewiele znaczył. Miał wyblakłe niebieskie oczy, a jego ubiór dostosowany był do szarych strojów rolników trantorskich.
Gdyby chciał, Pierwszy Mówca mógłby uchodzić wśród tutejszej ludności za jednego z nich, ale istniała jeszcze jego skrywana moc. Wystarczyłoby, żeby skoncentrował wzrok i myśli na którymś z nich, by ten zrobił wszystko, co mu Shandess nakaże i zapominał zaraz o tym na zawsze.
Mógł to zrobić w każdej chwili, ale korzystał z tego rzadko. Prawie nigdy. Złota zasada Drugiej Fundacji głosiła: „Nie rób nic, dopóki nie musisz, a kiedy musisz działać — zastanów się”.
Pierwszy Mówca westchnął cicho. Żyjąc na terenie dawnego uniwersytetu i widząc majestatyczne ruiny pałacu imperatora znajdujące się nieopodal, miał nieraz okazję podziwiać słuszność owej złotej zasady.
W dniach Wielkiej Grabieży złota zasada omal nie została złamana. Nie można było ocalić Trantora nie poświęcając przy tym Planu Seldona i nie przekreślając nadziei na stworzenie Drugiego Imperium. Uratowanie czterdziestu pięciu miliardów istnień ludzkich byłoby niewątpliwie bardzo szlachetnym uczynkiem, ale nie można ich było uratować nie zachowując jednocześnie jądra Pierwszego Imperium, a to by tylko opóźniło to, co i tak nieuchronnie musiało nastąpić. Ba, doprowadziłoby to po kilku stuleciach do jeszcze większej katastrofy i być może Drugie Imperium nigdy by…
Nim doszło do zagłady, ówcześni Pierwsi Mówcy przez dziesiątki lat łamali sobie głowy nad tym, jak do niej nie dopuścić, ale nie znaleźli żadnego rozwiązania — żadnego sposobu, by ocalić Trantor i równocześnie zapewnić warunki dla utworzenia w przyszłości Drugiego Imperium. Trzeba było wybrać mniejsze zło, więc Trantor zginął.
Członkowie Drugiej Fundacji zdołali tylko — starając się w jak najmniejszym stopniu zdradzić ze swymi umiejętnościami — ocalić od zagłady zespół uniwersytecko — biblioteczny, a i to miano im odtąd za złe. Mimo iż nikt nigdy nie wykazał, że ocalenie tego zespołu doprowadziło w końcu do zawrotnej, choć krótkotrwałej kariery Muła, to zawsze istniało podejrzenie, że między tymi wydarzeniami był jakiś związek. Jak niewiele brakowało, by ten postępek zniszczył wszystko!
Ale po Wielkiej Grabieży i po Mule nastąpił złoty wiek Drugiej Fundacji. Wcześniej, przez dwieście pięćdziesiąt lat po śmierci Seldona, ludzie Drugiej Fundacji kryli się, niczym krety, w podziemiach biblioteki, starając się tylko o to, by schodzić z oczu ludziom Imperium. Żyjąc w rozkładającym się społeczeństwie, które coraz mniej obchodziła Biblioteka Galaktyczna, traktowana jako anachroniczny przeżytek, co najbardziej odpowiadało interesom Drugiej Fundacji, Fundacjoniści byli bibliotekarzami.
Było to podłe życie. Ich całe działanie ograniczało się do ochrony Planu, podczas gdy na końcu Galaktyki Pierwsza Fundacja — bez żadnej pomocy ze strony Drugiej, a praktycznie też i bez wiedzy o niej — walczyła z coraz to potężniejszymi wrogami o przetrwanie.
To właśnie Wielka Grabież przyniosła wolność Drugiej Fundacji. Był to jeszcze jeden (młody Gendibal, który miał odwagę, by to powiedzieć, twierdził, że główny) powód, dla którego nie zrobiono nic, żeby jej zapobiec.
Po Wielkiej Grabieży Imperium przestało istnieć i od tej pory ci z Trantorczyków, którym udało się przeżyć, nigdy nie ośmielili się wejść nieproszeni na terytorium Drugiej Fundacji. Fundacjoniści zadbali o to, by zespół uniwersytecko — biblioteczny, który przetrwał nienaruszony czasy Wielkiej Grabieży, przetrwał w takim samym stanie czasy Wielkiej Odnowy. Uchroniono też od tego ruiny pałacu imperatora. Z całej prawie reszty planety zdarto metal. Ogromne, niekończące się korytarze zasypano, zniszczono, zakryto i w końcu zapomniano o nich. Wszystko przykryła — ziemia, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie metal wciąż odgradzał dawne otwarte przestrzenie.
Można je było uważać za pomniki dawnej wielkości, za grobowiec Imperium, ale dla Trantorczyków — teraz Tutejszych — były to miejsca nawiedzone, opanowane przez duchy, których lepiej było nie niepokoić. Tylko członkowie Drugiej Fundacji stąpali niekiedy po posadzkach starożytnych korytarzy i dotykali ścian z lśniącego tytanu.
A mimo to niewiele brakowało, by wszystko zniweczył Muł.
On sam zjawił się na Trantorze. Co by było, gdyby odkrył prawdziwe oblicze świata, na którym się znalazł? Jego broń fizyczna była potężniejsza niż ta, którą rozporządzała Druga Fundacja, a broń psychiczna prawie tak potężna, jak ich własna. Drugą Fundację powstrzymałby przed działaniem zakaz robienia czegokolwiek oprócz tego, co musiała robić, jak również świadomość, że zwycięstwo nad bezpośrednio zagrażającym w danej chwili wrogiem może grozić nieuchronną klęską w dalszej przyszłości.
Gdyby nie Bayta Darell i jej szybkie działanie… I to też odbyło się bez pomocy Drugiej Fundacji.
A potem nastał złoty wiek, kiedy to ówcześni Pierwsi Mówcy znaleźli jakoś sposób na to, żeby zacząć działać, powstrzymać Muła przed dalszymi podbojami i w końcu zdobyć władzę nad jego umysłem, a dalej na to, żeby powstrzymać samą Pierwszą Fundację, która zaczęła się zanadto interesować istotą i działaniem Drugiej Fundacji. To Preem Palver, dziewiętnasty i największy z Pierwszych Mówców, zdołał zażegnać wszystkie te niebezpieczeństwa i — nie bez bolesnych ofiar — uratować Plan Seldona.
Teraz, od stu dwudziestu lat, Druga Fundacja jest ponownie taka, jak dawniej i kryje się w zakamarkach Trantora. Nie kryje się już przed ludźmi z Imperium, lecz nadal przed Pierwszą Fundacją, która jest niemal tak potężna jak dawne Imperium Galaktyczne, a w dziedzinie techniki nawet potężniejsza niż ono.
Pierwszemu Mówcy zrobiło się ciepło i przyjemnie. Opadły mu powieki i zapadł w ten nieokreślony stan błogiego odprężenia, który nie jest jeszcze snem, ale nie jest już jawą.
Dość już tych ponurych rozważań. Wszystko dobrze się ułoży. Trantor wciąż jeszcze jest stolicą Galaktyki, bo istnieje tu Druga Fundacja, która jest potężniejsza i lepiej panuje nad sytuacją niż jakikolwiek imperator w jego dziejach. Pierwsza Fundacja zostanie okiełznana i tak pokierowana, żeby robiła to, co do niej należy. Choćby miała nie wiadomo jak wspaniałe statki i broń, nie może nic zrobić, dopóki można, w razie potrzeby, sterować myślami jej przywódców.
I w końcu powstanie Drugie Imperium, ale nie będzie ono podobne do pierwszego. Będzie federacją, której poszczególne części będą miały znaczną autonomię, dzięki czemu nie będzie ono stwarzało pozorów siły przy faktycznej słabości, jak to zawsze ma miejsce w scentralizowanych, autokratycznie rządzonych państwach. Nowe Imperium, składające się z luźniej połączonych części, stanie się strukturą bardziej giętką i elastyczną, bardziej odporną na wewnętrzne napięcia, a poza tym zawsze — zawsze — kierować nim będą z ukrycia mężczyźni i kobiety z Drugiej Fundacji. Trantor pozostanie zatem na zawsze jego stolicą, a czterdzieści tysięcy psychohistoryków będzie lepszą gwarancją jego potęgi niż zamieszkujące go dawniej czterdzieści pięć miliardów…
Pierwszy Mówca nagle się ocknął. Słońce było już nisko. Czyżby mruczał coś do siebie? Czyżby coś głośno mówił?
Jeśli Druga Fundacja musiała dużo wiedzieć i mało mówić, to Mówcy, którzy sprawowali władzę, musieli wiedzieć jeszcze więcej i mówić jeszcze mniej, a Pierwszy Mówca musiał wiedzieć najwięcej i mówić najmniej.
Uśmiechnął się krzywo. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że w Drugiej Fundacji rozbudzi się patriotyzm lokalny — że Drugie Imperium stanie się dla niej środkiem dla ustanowienia w Galaktyce hegemonii Trantora. Seldon ostrzegał przed tym. Przewidział to niebezpieczeństwo na pół tysiąca lat przed jego pojawieniem się.
Drzemka Pierwszego Mówcy nie trwała jednak zbyt długo. Było jeszcze dużo czasu do posłuchania wyznaczonego Gendibalowi.
Shandess wiązał z tym spotkaniem w cztery oczy pewne nadzieje. Gendibal był na tyle młody, żeby mieć świeże spojrzenie na Plan, a przy rym na tyle bystry, by dojrzeć to, co mogło umknąć innym. I było zupełnie możliwe, że Shandess może się czegoś od niego nauczyć.
Nikt się nigdy nie dowie ile Preem Palver — r sam wielki Palver — zawdzięczał rozmowie z młodym, nie mającym jeszcze trzydziestki, Kołem Benjoamem, który przyszedł podzielić się z nim uwagami na temat możliwych sposobów pokierowania Pierwszą Fundacją. Benjoam, który został później uznany za największego teoretyka od czasów Seldona, nigdy nie wspominał o tej rozmowie, ale w końcu został dwudziestym pierwszym Pierwszym Mówcą. Byli tacy, którzy wielkie sukcesy osiągnięte przez Drugą Fundację za rządów Palvera przypisywali raczej Benjoamowi niż Palverowi.
Shandess zastanawiał się, co też takiego może mu powiedzieć Gendibal. Zgodnie z tradycją, rokujący duże nadzieje młodzieńcy przedstawiali w czasie swego pierwszego spotkania z Pierwszym Mówcą swój wniosek już w pierwszym zdaniu. I na pewno nie zabiegali o to cenne pierwsze posłuchanie z błahych powodów, dla jakiegoś drobiazgu, który — gdyby został przez Pierwszego Mówcę poczytany za dowód ich niskiej sprawności intelektualnej — mógł zniszczyć ich całą przyszłą karierę.
Cztery godziny później Gendibal stanął naprzeciw niego. Nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. Czekał spokojnie, aż przemówi Pierwszy Mówca.
— Prosiłeś o prywatną audiencję w sprawie wielkiej wagi — rzekł Shandess. — Czy mógłbyś mi krótko streścić o co chodzi?
— Pierwszy Mówco, Plan Seldona nie ma sensu! — powiedział Gendibal tak spokojnie, jakby opowiadał p tym, co właśnie jadł na obiad.
Stor Gendibal nie potrzebował uznania innych, aby znać swoją wartość. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, że jest niezwykłym człowiekiem. Został zwerbowany do Drugiej Fundacji, kiedy miał zaledwie dziesięć lat, przez agenta, który w porę zauważył jego nieprzeciętne zdolności.
Dawał sobie świetnie radę z nauką, a psychohistoria pociągała go tak, jak pole grawitacyjne przyciąga statek. Pociągała go, a on nieuchronnie zmierzał ku niej, czytając prace Seldona poświęcone jej podstawom, podczas gdy jego rówieśnicy próbowali dopiero rozwiązywać równania różniczkowe.
Kiedy miał piętnaście lat, rozpoczął studia na Uniwersytecie Galaktycznym (tak brzmiała oficjalna nazwa uniwersytetu trantorskiego). W czasie rozmowy kwalifikacyjnej przed rozpoczęciem studiów na pytanie o to, jakie są jego plany, odpowiedział zdecydowanie: „Zostać Pierwszym Mówcą zanim dojdę do czterdziestki”.
Nie przejmował się tym, że nie ma odpowiednich kwalifikacji, żeby ubiegać się o taki urząd. To, że w taki czy inny sposób dojdzie do tej godności, było dla niego zupełnie oczywiste. Chodziło mu tylko o to, żeby uzyskać ją w młodym wieku. Nawet Preem Palver został Pierwszym Mówcą dopiero w czterdziestym drugim roku życia.
Twarz egzaminatora drgnęła, kiedy usłyszał odpowiedź Gendibala, ale bystry młodzieniec znał już nieco psychojęzyk i zorientował się, co znaczy to drgnienie. Wiedział już, że w jego aktach znajdzie się krótka uwaga, iż będzie nim trudno kierować. Był tego tak pewien, jakby egzaminator oświadczył mu to wprost.
No i bardzo dobrze.
Gendibal chciał, żeby było nim trudno kierować.
Teraz miał trzydzieści lat. Za dwa miesiące będzie miał trzydzieści jeden, a już był członkiem Stołu Mówców. Zostało mu najwyżej dziewięć lat, żeby zostać Pierwszym Mówcą i wiedział, że nim zostanie. To spotkanie z obecnym Pierwszym Mówcą miało przełomowe znaczenie, więc przygotowując się dokładnie do tego, by zrobić na nim odpowiednie wrażenie, nie starał się nawet dobierać bardziej eleganckich sformułowań psychojęzyka.
Kiedy dwóch Mówców z Drugiej Fundacji komunikuje się ze sobą, to ich język nie przypomina żadnego innego języka. Jest to w takim samym stopniu język ulotnych gestów jak słów, jest to raczej odczytywanie wzorów zmian fal mózgowych u rozmówców niż cokolwiek innego.
Obcy słyszałby z tej rozmowy niewiele lub zgoła nic, a tymczasem umysły pozostające ze sobą w bezpośrednim kontakcie wymieniałyby informacje, które w ich literalnej formie, mogłyby być przekazane tylko innemu Mówcy.
Język Mówców posiadał tę przewagę nad innymi, że umożliwiał bardzo szybkie przekazanie nieskończenie dokładnych, subtelnych i niewyrażalnych w inny sposób informacji, ale jednocześnie miał pewną istotną wadę. Otóż było prawie niemożliwe, posługując się nim, ukryć swój prawdziwy sąd o temacie rozmowy.
Gendibal dobrze wiedział, co sądzi o obecnym Pierwszym Mówcy. W jego odczuciu Pierwszy Mówca miał już za sobą szczytowy okres sprawności umysłowej. Pierwszy Mówca nie spodziewał się — w ocenie Gendibala — żadnego kryzysu, nie miał odpowiedniego przygotowania, żeby mu stawić czoła, gdyby się pojawił, ani koniecznej przenikliwości, żeby mu zaradzić. Przy całej swej dobrej woli i życzliwości Shandess wręcz prowokował katastrofę.
Gendibal musiał uważać, aby nic z tego, co naprawdę sądził o Pierwszym Mówcy, nie pojawiło się nie tylko w jego słowach czy gestach, ale nawet w myślach. Za dobrodusznością i życzliwością Pierwszego Mówcy, zupełnie zresztą nieskrywaną i raczej szczerą, Gendibal wyczuwał pewną protekcjonalność i rozbawienie, wzmocnił więc kontrolę wewnętrzną, aby nie ujawnić, że go to oburza, a przynajmniej nie dopuścić do tego, aby jego irytacja stała się zbyt wyraźna.
Pierwszy. Mówca uśmiechnął się i poprawił się w fotelu. Nie położył co prawda nóg na biurku, ale jego poza zawierała akurat tyle spokojnej pewności siebie a jednocześnie życzliwości, by utrzymać Gendibala w niepewności co do efektu, jaki wywarło na Pierwszym Mówcy jego oświadczenie.
Ponieważ Gendibal nie otrzymał zaproszenia, żeby usiąść, miał niewielki wybór gestów i póz dla ukrycia tej niepewności. Było niemożliwe, żeby Pierwszy Mówca nie wiedział o tym.
— A więc Plan Seldona nie ma sensu? — spytał Pierwszy Mówca. — To doprawdy nadzwyczajne stwierdzenie! Czy korzystałeś ostatnio z Pierwszego Radianta?
— Często korzystam z jego informacji, Pierwszy Mówco. To dla mnie zarówno obowiązek, jak i przyjemność.
— A czy przypadkiem nie korzystasz tylko z tych informacji, które dotyczą tego, czym się obecnie zajmujesz? Czy nie korzystasz z danych w mikroskali, studiując tu jakiś zespół równań, tam ciąg poprawek i uzupełnień? To jest oczywiście bardzo ważne, ale zawsze uważałem, że prześledzenie całego wyliczenia jest wspaniałym ćwiczeniem dla umysłu. Studiowanie po kawałku rozwiązań zawartych w Pierwszym Radiancie jest pożyteczne, owszem — ale prześledzenie całości rozumowania jest inspirujące. Prawdę mówiąc, Mówco, ja sam już od dawna tego nie robiłem. Może zrobilibyśmy to razem?
Gendibal nie śmiał zbyt długo zwlekać z odpowiedzią. Trzeba to było zrobić, i to w sposób lekki i przyjemny, albo można sobie to było w ogóle darować. — To byłby dla mnie prawdziwy zaszczyt i przyjemność, Pierwszy Mówco — odrzekł.
Pierwszy Mówca nacisnął dźwignię umieszczoną z boku biurka. Taka dźwignia znajdowała się w gabinecie każdego Mówcy i ta, która była w gabinecie Gendibala, nie była w niczym gorsza od dźwigni w biurku Pierwszego Mówcy. W sprawach czysto zewnętrznych, a więc nieistotnych, Druga Fundacja była społecznością ludzi absolutnie równych. Jedyną oficjalną prerogatywą Pierwszego Mówcy było to, na co wskazywał jego tytuł, że zawsze zabierał głos pierwszy.
Z naciśnięciem dźwigni pokój pogrążył się w ciemności, ale ciemność ta zaraz zmieniła się w perłową szarość. Obie dłuższe ściany pokoju przybrały lekko kremowy kolor, potem jeszcze bardziej pojaśniały i stały się zupełnie białe, aż w końcu pojawiły się na nich zgrabne rządki równań, ale tak małe, że z trudnością można je było odczytać.
— Jeśli nie masz nic przeciw temu — powiedział Pierwszy Mówca tonem, który wskazywał, że jest to czysta grzeczność, bo i tak żaden sprzeciw nie zostanie uwzględniony — to zmniejszę powiększenie, żebyśmy mogli objąć spojrzeniem jak najwięcej.
Rządki równań wyglądały teraz jak cienkie, o grubości zaledwie włosa, czarne linie, wijące się niczym meandry na białoperłowej powierzchni ścian.
Pierwszy Mówca położył rękę na klawiszach małego pulpitu wbudowanego w poręcz fotela. — Cofniemy się do początku, do czasów Hariego Seldona i nastawimy aparat na powolne przesuwanie. Nastawimy przesłonę tak, żeby widzieć na raz tylko jedną dekadę. Będziemy czuć bieg historii, nie rozpraszając uwagi na śledzenie szczegółów. Ciekaw jestem, czy robiłeś to już kiedy.
— W dokładnie taki sposób nigdy, Pierwszy Mówco.
— A powinieneś. To cudowne uczucie! Zauważ jak rzadkie są odgałęzienia tych linii na początku. W kilku pierwszych dziesięcioleciach istniało tylko bardzo niewielkie prawdopodobieństwo alternatywnych dróg biegu wydarzeń. Jednak w miarę upływu czasu linia główna rośnie wykładnikowo. Gdyby nie fakt, że jak tylko wypadki zaczynają toczyć się wzdłuż którejś z tych odnóg, to automatycznie przestają się liczyć i znikają inne możliwości, to zorientowanie się w tej plątaninie, a co dopiero rozsupłanie jej, byłoby absolutnie niemożliwe. Oczywiście, zajmując się przyszłością, musimy być ostrożni w usuwaniu tych linii, które — naszym zdaniem — przestają się liczyć.
— Wiem o tym, Pierwszy Mówco — w odpowiedzi Gendibala dał się wyczuć ślad zniecierpliwienia, którego nie potrafił ukryć.
Pierwszy Mówca nie zareagował na to. — Zwróć uwagę na te wijące się ciągi czerwonych symboli. Jest w nich jakaś prawidłowość. Sądząc z pozorów, ich rozmieszczenie powinno być przypadkowe, jako — że każdy Mówca zdobywa swą pozycję dzięki wprowadzeniu poprawki czy rozwinięciu jakiegoś punktu pierwotnego Planu Seldona. Mogłoby się wydawać, że nie ma sposobu, żeby przewidzieć, w którym miejscu znajdzie się taka poprawka albo co zainteresuje jakiegoś Mówcę czy co będzie odpowiadało jego szczególnym zamiłowaniem lub zdolnościom, a jednak już od dawna podejrzewam, że to dodawanie przez Mówców czerwonych usprawnień do czarnego oryginału Seldona odbywa się zgodnie z jakimś ścisłym prawem, które jest zależne od czasu i chyba od niczego więcej.
Gendibal patrzył jak mijają lata i jak czarne i czerwone symbole układają się w niemal hipnotyzujący wzór. Ten wzór sam w sobie oczywiście nic nie znaczył. To, co się liczyło, to były symbole, z których wzór ten był utworzony.
To tu, to tam pojawiał się jasnobłękitny sznurek równań, pęczniał, rozrastał się, wypuszczał odnogi, aby wreszcie skurczyć się, zapaść i rozpłynąć w morzu czerni i czerwieni.
— Błękit dewiacji — powiedział Pierwszy Mówca i uczucie niesmaku, rodzące się na widok tego błękitu w każdym z nich, zalegało między nimi.
— Pojawia się coraz częściej, aż w końcu dojdziemy do stulecia Dewiacji.
No i doszli. Można było dokładnie stwierdzić w którym momencie ów zadziwiający fenomen, Muł, rozpoczął swą niszczycielską, rozsadzającą Galaktykę działalność, gdyż obraz wypełniły nagle rozrastające się i rozpadające na liczne odnogi ciągi niebieskich symboli, a było ich tyle, że nie wszystkie mogły być doprowadzone do końca — aż w końcu cały pokój zdawał się pogrążony w błękitnej poświacie, tak gęstniejące rządki niebieskich równań zanieczyściły (było to jedyne odpowiednie słowo) go swym blaskiem.
W pewnym momencie zanieczyszczenie to osiągnęło szczyt, a potem błękit zaczął stopniowo zanikać, niebieskie linie stawały się coraz cieńsze, aż wreszcie — po dobrym stuleciu — rozpłynęły się bez śladu. Kiedy ostatecznie znikły i Plan powrócił do czerni i czerwieni, było jasne, że przyłożył do tego rękę Preem Palver.
Dalej, dalej…
— To czasy obecne — rzekł z widocznym zadowoleniem Pierwszy Mówca.
Dalej, dalej… i w końcu ukazał się prawdziwy węzeł ciasno splecionych czarnych rzędów znaków z czerwoną kropką pośrodku.
— To moment ustanowienia Drugiego Imperium — powiedział Pierwszy Mówca.
Wyłączył Pierwszy Radiant i pokój zalało normalne światło.
— Było to wielkie przeżycie — rzekł Gendibal.
— Tak — uśmiechnął się Pierwszy Mówca — i jesteś na tyle ostrożny, żeby nie nazwać tego przeżycia bardziej precyzyjnie, a przynajmniej żeby starać się nie móc go określić. Ale to nieważne. Pozwól, że teraz przedstawię swoje uwagi.
Otóż, po pierwsze, zauważ, że poczynając od czasów Preema Palvera, nic ma w Planie prawie zupełnie błękitu Dewiacji. Weź pod uwagę, że nie istnieje żadna licząca się możliwość wystąpienia dewiacji powyżej piątek klasy w najbliższych pięciuset latach. Zauważ też, że zaczęliśmy stosować najnowsze zdobycze psychohistorii do okresu po ustanowieniu Drugiego Imperium. Jak na pewno wiesz, Hari Seldon, który niewątpliwie był geniuszem, nie był jednak, bo nie mógł być, wszechwiedzącym. Udoskonaliliśmy jego naukę. Wiemy dziś o psychohistorii więcej niż on.
Seldon zakończył swoje obliczenia na Drugim Imperium, a my prowadzimy je dalej. Mogę tu powiedzieć bez niczyjej obrazy, że nowy plan, Hiperplan, który obejmuje okres już po ustanowieniu Drugiego Imperium, jest w dużej części moim dziełem i jemu właśnie zawdzięczam swoje obecne stanowisko.
Mówię ci o tym wszystkim po to, żeby zaoszczędzić ci zbytniego gadania. Jak w tej sytuacji możesz twierdzić, że Plan Seldona nie ma sensu? Plan jest bezbłędny. Już sam fakt, że przetrwał stulecie Dewiacji jest — przy całym szacunku dla geniusza Palvera — tego niezbitym dowodem. Gdzie jest ten błąd, młodzieńcze, który — twoim zdaniem — czyni cały Plan bezsensownym?
Gendibal stał sztywno wyprostowany. — Masz rację, Pierwszy Mówco. Plan Seldona nie ma słabych punktów.
— A więc wycofujesz swoje oskarżenie?
— Nie, Pierwszy Mówco. Właśnie brak błędów jest jego błędem. Ta bezbłędność jest katastrofalna.
Pierwszy Mówca patrzył na Gendibala ze spokojem. Nauczył się kontrolować swoje reakcje i bawiła go niezaradność Gendibala w tym względzie. Podczas każdej wymiany zdań młody człowiek starał się jak mógł ukryć swe emocje, ale za każdym razem ujawniał je w całej pełni.
Shandess przyglądał mu się chłodnym okiem. Gendibal był chudym mężczyzną, o wzroście nieco powyżej średniego, cienkich ustach i kościstych, niespokojnych rękach. Miał ciemne, poważne oczy, — w których zdawał się tlić ogień.
Pierwszy Mówca wiedział, że będzie ciężko wyperswadować mu jego poglądy.
— Lubisz paradoksy, Mówco.
— To brzmi jak paradoks, Pierwszy Mówco, bo wiele z tego, co jest zawarte w Planie Seldona, przyjmujemy za niepodważalny pewnik i za coś, czego nie sposób kwestionować.
— Co zatem kwestionujesz?
— Samą podstawę Planu. Wszyscy wiemy, że Plan przestanie działać, jeśli o jego istocie, a nawet tylko o istnieniu, dowie się zbyt wielu z tych, których zachowania ma przewidywać.
— Wydaje mi się, że Hari Seldon zdawał sobie z tego sprawę. Wydaje mi się nawet, że uczynił z tego jeden z dwóch podstawowych aksjomatów psychohistorii.
— Ale nie przewidział pojawienia się Muła, Pierwszy Mówco, a zatem nie mógł też przewidzieć do jakiego stopnia Druga Fundacja stanie się obsesją ludzi z Pierwszej Fundacji, kiedy Muł uświadomi im jej znaczenie.
— Hari Seldon… — zaczął Pierwszy Mówca, ale w tej chwili wzdrygnął się i zamilkł.
Wszyscy członkowie Drugiej Fundacji wiedzieli jak wyglądał Hari Seldon. Wszędzie pełno było jego dwu — i trójwymiarowych podobizn, fotografii i hologramów, rzeźb i płaskorzeźb, przedstawiających go w postawie siedzącej i stojącej. Wszystkie te podobizny przedstawiały go takim, jakim był w ostatnich latach swego życia, a więc jako starszego dobrodusznego pana, o mądrej, pokrytej zmarszczkami twarzy, która była niejako kwintesencją ludzkiego geniuszu.
Ale oto Pierwszy Mówca przypomniał sobie fotografię, która miała przedstawiać Seldona w latach młodości. Fotografia ta nie była znana ani uznawana, jako że samo zestawienie „młody Seldon” brzmiało niemal jak sprzeczność. Ale Shandess widział ją i teraz błysnęła mu nagle myśl, że Stor Gendibal przypomina do złudzenia młodego Seldona.
Bzdura! Było to przesądne uczucie, z rodzaju tych, które od czasu do czasu nawiedzają każdego, nawet stuprocentowych racjonalistów. Po prostu uległ złudzeniu. Gdyby miał przed sobą tę fotografię, to na pewno z miejsca by spostrzegł, że nie istnieje między Gendibalem a Seldonem żadne podobieństwo. Ale dlaczego ta głupia myśl przysźła mu do głowy akurat teraz?
Otrząsnął się. Było to chwilowe zaburzenie — przelotna utrata kontroli nad myślami, zbyt krótka, aby mógł ją spostrzec ktokolwiek poza Mówcą. Gendibal może to sobie interpretować, jak mu się podoba.
— Hari Seldon — powtórzył, tym razem stanowczo — bardzo dobrze wiedział, że istnieje nieskończona liczba możliwości, których nie może przewidzieć i właśnie dlatego powołał do istnienia Drugą Fundację. My też nie przewidzieliśmy pojawienia się Muła, ale poznaliśmy się na nim od razu, jak tylko wziął się za nas, i powstrzymaliśmy go. Nie przewidzieliśmy, że w następstwie działalności Muła Pierwsza Fundacja dostanie obsesji na naszym punkcie, ale zorientowaliśmy się w czym rzecz, kiedy się to zaczęło i położyliśmy temu kres. Czy możesz nam tu coś zarzucić?
— Po pierwsze — rzekł Gendibal — to obsesyjne zainteresowanie Pierwszej Fundacji nami bynajmniej nie wygasło.
Gendibal nie odnosił się już do Pierwszego Mówcy z taką pokorą, jak poprzednio. Dostrzegł w jego glosie ślad tego zaburzenia (tak ocenił to Shandess) i zinterpretował to sobie jako niepewność. Trzeba to było naprawić.
— Uprzedzę to, co chcesz powiedzieć — rzekł energicznie Pierwszy Mówca. — Znajdą się w Pierwszej Fundacji ludzie, którzy — porównując ogromne trudności, z jakimi musieli się mierzyć w czasie pierwszych czterech stuleci jej istnienia ze spokojną egzystencją, którą wiodą od dwunastu dziesiątków lat — dojdą do wniosku, że byłoby to niemożliwe, gdyby Druga Fundacja nie dbała o realizację Planu i — oczywiście — będą mieli rację. Pomyślą, że Druga Fundacja nie została jednak zniszczona i oczywiście będą mieli rację. Prawdę mówiąc, otrzymaliśmy doniesienia, że na stołecznym świecie Pierwszej Fundacji, na Terminusie, jest pewien młody człowiek, członek ich rządu, który jest całkowicie przekonany o tym… Zapomniałem, jak się nazywa…
— Golan Trevize — powiedział cicho Gendibal. — To ja pierwszy zwróciłem uwagę na te doniesienia i ja skierowałem tę sprawę do pana biura, Pierwszy Mówco.
— Ach tak? — rzekł Shandess z przesadną uprzejmością. — A jak to się stało, że skupiłeś na nim swoją uwagę?
— Jeden z naszych agentów na Terminusie przysłał nudny raport o nowo wybranych członkach ich Rady — zwykły formalny raport, jakie napływają stale i są lekceważone przez Mówców. Ten akurat zainteresował mnie z racji opisu jednego z.nowych radnych, Golana Trevize. Sądząc z tego opisu, jest to niezwykle pewny siebie i wojowniczy osobnik.
— Rozpoznałeś w nim pokrewną duszę, tak?
— Nic podobnego — odparł sztywno Gendibal. — Wydaje się, że jest lekkomyślny i lubi robić absurdalne rzeczy, a ten opis nie pasuje do mnie. W każdym razie przeprowadziłem dokładne badania. Szybko się zorientowałem, że byłby dla nas cennym nabytkiem, gdyby został zwerbowany w młodym wieku.
— Być może — powiedział Pierwszy Mówca — ale wiesz, że nie werbujemy na Terminusie.
— Wiem o tym dobrze. Tak czy inaczej, nawet bez naszego szkolenia ma niezwykłą intuicję. Oczywiście jest ona całkowicie niezorganizowana. Nie byłem więc szczególnie zaskoczony, że odkrył fakt dalszego istnienia Drugiej Fundacji. Uważałem, że jest to na tyle ważne, żeby skierować w rej sprawie notatkę do pana biura.
— Z twojego zachowania wnioskuję, że jest w tej sprawie coś nowego.
— Odkrywszy, dzięki swej wyjątkowej intuicji, fakt naszego istnienia, postąpił potem z tym odkryciem w charakterystyczny dla siebie, nierozsądny sposób i w rezultacie został skazany na wygnanie.
Pierwszy Mówca uniósł brwi. — Nagle przerwałeś. Chcesz, żebym docenił wagę tej sprawy i zinterpretował ją. Pozwól, że nie będę korzystał z komputera i dokonam w myśli przybliżonych obliczeń według równań Seldona. Zgaduję, że bystra burmistrz Terminusa, która może sama podejrzewać, że Druga Fundacja nadal istnieje, woli się pozbyć niezdyscypLionowanego osobnika, który mógłby wykrzyczeć swoje rewelacje na całą Galaktykę i tym samym ostrzec Drugą Fundację o grożącym jej niebezpieczeństwie. O ile dobrze zrozumiałem, Żelazna Branno zdecydowała, że Terminus będzie bezpieczniejszy bez Trevizego.
— Mogła go uwięzić albo zgładzić po cichu.
— Jak dobrze wiesz, nie można za bardzo polegać na równaniach w odniesieniu do pojedynczych osób. Stosują się one tylko do dużych skupisk ludzkich. Stąd zachowanie się poszczególnych jednostek jest nieprzewidywalne i można przypuścić, że burmistrz jest osobą, która uważa, że uwięzienie, nie mówiąc już o zabójstwie, jest okrucieństwem.
Gendibal przez chwilę nic nie mówił. Było to wymowne milczenie. Milczał tak długo, aby Pierwszy Mówca poczuł się niepewnie, ale nie na tyle długo, by wywołać jego gniew.
Obliczył, że wystarczy sekunda. Po jej upływie powiedział:
— Moja interpretacja jest inna. Uważam, że Trevize jest teraz ostrzem największego niebezpieczeństwa, jakie kiedykolwiek zawisło nad Drugą Fundacją, że jest dla nas nawet groźniejszy niż Muł.
Gendibal był zadowolony. Siła tego stwierdzenia podziałała. Pierwszy Mówca nic spodziewał się takiego obrotu sprawy i został wytrącony z równowagi. Od tej chwili inicjatywa należała do Gendibala. Jeśli nawet nie był tego zupełnie pewien, to następna wypowiedź Pierwszego Mówcy rozproszyła jego wątpliwości.
— Czy to ma jakiś związek z twoim twierdzeniem, że Plan Seldona nie ma sensu?
Gendibal zagrał ostro, udał całkowitą pewność siebie i przyjął mentorską pozę, starając się nie dopuścić do tego, żeby Pierwszy Mówca się pozbierał. Powiedział:
— Pierwszy Mówco, opinia, że to Preem Palver uratował Plan po strasznych zniekształceniach, do których doszło w wieku Dewiacji, i że skierował Galaktykę ponownie na właściwe tory, stała się dla nas swego rodzaju artykułem wiary. Jeśli przestudiuje pan dokładnie to, co podaje Pierwszy Radiant, to przekona się pan, że dewiacje zanikają dopiero dwadzieścia lat po śmierci Palvera i że potem doszło też do niejednego zniekształcenia. Ich usunięcie można oczywiście przypisać Pierwszym Mówcom, którzy nastąpili po Palverze, ale to nieprawdopodobne.
— Nieprawdopodobne? Z pewnością nikt z nas nie był nowym Palverem, ale dlaczego miałoby to być nieprawdopodobne?
— Jeśli pozwolisz, Pierwszy Mówco, to zaraz tego dowiodę. Posługując się matematyką psychohistorii, jestem w stanie niezbicie wykazać, że prawdopodobieństwo całkowitego usunięcia dewiacji było stanowczo zbyt małe, aby mogła tego w jakikolwiek sposób dokonać Druga Fundacja. Zajęłoby mi to pół godziny, ale jeśli nie masz czasu czy ochoty na uważne prześledzenie moich wywodów, to nie musisz mnie słuchać. Mogę zamiast tego zażądać zwołania walnego zgromadzenia Mówców i przedstawić to na tym zebraniu. Oznaczałoby to jednak stratę czasu i niepotrzebne spory.
— Tak, a dla mnie utratę twarzy. Przedstaw mi to teraz. Ale ostrzegam cię — Pierwszy Mówca czynił heroiczne wysiłki, aby dojść do siebie. — Jeśli to, co mi przedstawisz, okaże się bezwartościowe, nie zapomnę tego.
— Jeśli okaże się bezwartościowe — powiedział Gendibal z takim spokojem i godnością, że zrobiło to wrażenie na Pierwszym Mówcy — to z miejsca złożę rezygnację.
Zajęło to jednak znacznie więcej czasu niż pół godziny, gdyż Pierwszy Mówca kwestionował prawidłowość obliczeń z bliską furii zaciekłością.
Przeciągnęłoby się to jeszcze bardziej, gdyby nie wprawa, z jaką Gendibal korzystał z mikroradianta. Urządzenie to, dzięki któremu można było szybko odnaleźć i przedstawić holograficznie dowolną część niezmiernie obszernego Planu bez potrzeby korzystania z pustej ściany i aparatury wielkości biurka — weszło w użycie dopiero dekadę wcześniej i Pierwszy Mówca nigdy nie posiadł sztuki posługiwania się nim. Gendibal wiedział o tym, a Pierwszy Mówca zdawał sobie sprawę z tego, że Gendibal wie.
Gendibal zawiesił mikroradiant na kciuku prawej dłoni, a pozostałymi palcami naciskał odpowiednie guziki, jak gdyby grał na jakimś instrumencie. (Prawdę powiedziawszy, napisał nawet swego czasu niewielki artykuł na temat analogii między operowaniem mikroradiantem a grą na instrumencie klawiszowym.)
Równania, które Gendibal ukazywał (i odnajdywał z zadziwiającą łatwością), poruszały się niczym posłuszne jego rozkazom węże, to wysuwając się w przód, to cofając dla zilustrowania odpowiednich partii jego teorii. W miarę potrzeby pojawiały się to definicje, to aksjomaty, to znów wykresy, i to zarówno dwu — jak i trójwymiarowe (nie mówiąc już o wielowymiarowych zależnościach).
Komentarz Gendibala był jasny i przekonujący, więc Pierwszy Mówca dał za wygraną. Przyznał słuszność Gendibalowi i powiedział: . — Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział analizę tego rodzaju. Czyje to dzieło?
— Moje własne, Pierwszy Mówco. Opublikowałem podstawy matematyki, którą tu zastosowałem.
— To bardzo pomysłowe, Mówco Gendibalu. Coś takiego może ci zapewnić godność Pierwszego Mówcy, jeśli umrę… lub ustąpię ze stanowiska.
— Wcale o tym nie myślałem, Pierwszy Mówco… ale ponieważ nie sądzę, żebyś mi uwierzył, odwołuję to oświadczenie. A więc tak, myślałem o tym i mam nadzieję, że zostanę Pierwszym Mówcą, bo ten, kto obejmie po tobie to stanowisko, będzie musiał zrobić coś, co tylko ja wiem, jak zrobić.
— Tak — rzekł Pierwszy Mówca — fałszywa skromność może być bardzo niebezpieczna. Ale co będzie musiał zrobić? Być może obecny Pierwszy Mówca będzie w stanie tego dokonać. Chociaż jestem za stary, żeby wpaść na to, na co ty wpadłeś, to nie jestem taki stary, żeby nie potrafić zrobić tego, co mi wskażesz.
To, że Pierwszy Mówca zdawał się na niego, pochlebiło Gendibalowi, więc poczuł, raczej nieoczekiwanie, że serce mu mięknie, choć w tej samej chwili uświadomił sobie, że o to właśnie chodziło Pierwszemu Mówcy.
— Dziękuję ci. Pierwszy Mówco, bo będę bardzo potrzebował twojej pomocy. Nie sądzę, żebym zdołał przekonać zgromadzenie bez twego światłego przewodnictwa. (Pochlebstwo za pochlebstwo.) A więc przypuszczam, że moje wywody przekonały cię, iż było zupełnie niemożliwe, żeby nasze zabiegi zlikwidowały straszliwe skutki stulecia Dewiacji albo zapobiegły występowaniu zniekształceń po tym okresie.
— Jest to dla mnie oczywiste — odparł Pierwszy Mówca. — Jeśli w twojej matematyce nie ma błędu, to po to, by Plan został uratowany, co faktycznie się stało, i działał tak znakomicie, jak wydaje się działać, musielibyśmy być w stanie obliczyć i przewidzieć reakcje niewielkich grup ludzi, nawet jednostek, i to z dość znaczną pewnością.
— Dokładnie tak. A ponieważ matematyka, na której opiera się psychohistoria, nie pozwala na dokonanie takich obliczeń, dewiacje nie tylko by nie znikły, ale nawet powstałyby nowe. Rozumiesz teraz, Pierwszy Mówco, co miałem na myśli mówiąc, że błędem Planu Seldona jest właśnie jego bezbłędność.
— A zatem — powiedział Pierwszy Mówca — albo Plan Seldona zawiera od początku momenty prowadzące do jego zniekształceń i dewiacji, albo w twojej matematyce jest jakiś błąd. Ponieważ muszę przyznać, że Plan Seldona przez całe stulecie, a nawet dłużej, nie wykazywał żadnej tendencji do dewiacji, musi być jakiś błąd w twoich obliczeniach, z tym, że ja nie wykryłem w nich żadnych pomyłek ani fałszywych kroków.
— Źle czynisz, Pierwszy Mówco — rzekł Gendibal — wykluczając trzecią możliwość. Jest przecież możliwe, że Plan Seldona nie zawiera niczego, co prowadziłoby do dewiacji, a mimo to moje obliczenia wskazujące, że to jest niemożliwe, są też bezbłędne.
— Nie widzę trzeciej możliwości.
— Przypuśćmy, że Plan Seldona jest regulowany i uzupełniany za pomocą jakiejś metody psychohistorycznej, która jest tak rozwinięta, że pozwala przewidywać zachowania małych grup ludzi, a nawet być może poszczególnych jednostek, za pomocą metody, której my, Druga Fundacja, nie znamy. Wtedy i tylko wtedy moje obliczenia wykazywałyby, że Plan Seldona faktycznie nie ulega żadnym zniekształceniom!
Przez chwilę (według pojęć Drugiej Fundacji) Pierwszy Mówca nic nie mówił. Potem powiedział:
— Nie ma takiej, na tyle zaawansowanej metody, która byłaby znana mnie czy, sądząc z twego przedstawienia tej sprawy, tobie. Jeśli nie znamy jej ani ty, ani ja, to prawdopodobieństwo, że jakiś inny Mówca, czy grupa Mówców, stworzył taką mikropsycho — historię — jeśli można ją tak nazwać — i utrzymał to w tajemnicy przed resztą, jest nieskończenie małe. Chyba się ze mną zgodzisz?
— Zgadzam się.
— A więc albo wykonana przez ciebie analiza jest błędna, albo mikropsychohistoria jest narzędziem w rękach jakiejś grupy ludzi spoza Drugiej Fundacji.
— No właśnie, Pierwszy Mówco, ta druga możliwość musi być prawdziwa.
— Możesz udowodnić prawdziwość tego twierdzenia?
— W sposób formalny nie mogę, ale zastanów się… Czy nie było do tej pory nikogo, kto potrafił wpłynąć na Plan Seldona, zajmując się jednostkami?
— Przypuszczam, że masz na myśli Muła.
— Oczywiście.
— Muł potrafił tylko niszczyć. Problem polega na tym, że Plan Seldona działa zbyt dobrze, że jest o wiele bliższy perfekcji, niż dopuszczają to twoje obliczenia. Trzeba by tu jakiegoś anty — Muła, kogoś, kto potrafiłby, tak jak Muł, zmienić Plan, ale kto działałby z zupełnie innych pobudek, kto zmieniałby nie po to, żeby niszczyć, ale po to, żeby poprawiać.
— Właśnie, Pierwszy Mówco. Żałuję, że sam nie pomyślałem o takim sformułowaniu. Kim był Muł? Mutantem. Ale skąd pochodził? Skąd się wziął? Nikt tego nie wie. A może jest ich więcej?
— Z pewnością nie. Jedyne, co dobrze wiemy o nim, to to, że był bezpłodny. Stąd jego przydomek. A może uważasz, że to bajka?
— Nie miałem na myśli jego potomków. Czy Muł nie mógł być anormalnym członkiem jakiejś większej grupy ludzi o takich samych zdolnościach, którzy — dla jakichś ważnych dla nich powodów — nie tylko nie niszczą — Planu Seldona, ale nawet go chronią?
— A dlaczego, na Galaktykę, mieliby go chronić? — A dlaczego my go chronimy? Chcemy stworzyć Drugie Imperium, w którym my, a raczej nasi intelektualni potomkowie, będą decydentami. Jeśli jakaś inna grupa chroni Plan bardziej skutecznie niż my, to na pewno nie po to, żeby później zostawić nam decydowanie o losach Drugiego Imperium. To oni będą decydowali, ale jaki będą mieli w tym cel? Czy nie powinniśmy postarać się dowiedzieć do jakiego Drugiego Imperium nas prowadzą?
— A jak, twoim zdaniem, mamy się o tym dowiedzieć?
— Dlaczego burmistrz Terminusa skazała na wygnanie Golana Trevizego? Robiąc to, pozwoliła potencjalnie niebezpiecznej osobie poruszać się swobodnie po całej Galaktyce. Nie wierzę, że zrobiła to z powodów humanitarnych. Władcy Pierwszej Fundacji zawsze postępowali racjonalnie, to znaczy, nie dbając o zasady moralne. Jeden z ich bohaterów, Salvor Hardin, nawet zalecał, żeby postępować wbrew zasadom moralnym. Nie, myślę, że burmistrz Terminusa działała pod wpływem agentów tych anty — Mułów, używając twojego, Pierwszy Mówco, sformułowania. Myślę, że Trevize został przez nich zwerbowany i że jest on grotem niebezpieczeństwa, które zawisło nad nami. Śmiertelnego niebezpieczeństwa.
— Na Seldona, możesz mieć rację! — rzekł Pierwszy Mówca. — Ale jak przekonamy o tym walne zgromadzenie?
— Nie doceniasz swych możliwości, Pierwszy Mówco.