Munn Li Compor, radny z Terminusa, wyciągnął z niepewną miną rękę do Trevizego. Trevize obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem i rzekł, jakby mówił w powietrze:
— Nie chcę stwarzać sytuacji, w wyniku której mógłbym zostać zaaresztowany za zakłócanie spokoju na obcej planecie, ale jeśli to indywiduum zrobi jeszcze krok w moją stronę, to nie odpowiadam za siebie.
Compor zatrzymał się w pół kroku. Przez chwilę nie wiedział, co robić, a potem — rzuciwszy niepewne spojrzenie na Pelorata — rzekł cicho:
— Czy mogę chwilę z tobą porozmawiać? Chcę coś wyjaśnić. Wysłuchasz mnie?
Pelorat spoglądał to na jednego, to na drugiego, lekko marszcząc swą długą twarz. — O co tu chodzi, Golan? — spytał. — Ledwie przylecieliśmy na ten odległy świat, a już spotykasz jakiegoś znajomego?
Trevize miał wzrok utkwiony w Compora, ale obrócił nieco tułów, aby było jasne, że zwraca się do Pelorata. — To indywiduum tutaj, istota ludzka, sądząc z pozorów, było kiedyś moim przyjacielem. Ufałem mu, tak jak się ufa przyjaciołom. Zwierzyłem mu się z moich myśli, których raczej nie należało szeroko rozgłaszać, a on powtórzył wszystko szczegółowo władzom i nie zadał sobie trudu, żeby mnie o tym fakcie powiadomić. Tym sposobem wpadłem w zręcznie zastawioną pułapkę i w efekcie jestem teraz na wygnaniu. I teraz to indywiduum chce, żebym traktował go jak przyjaciela.
Obrócił się całym ciałem do Compora i przeczesał palcami włosy, przez co stały się jeszcze bardziej potargane. — Słuchaj no — powiedział. — Mam do ciebie pytanie. Co tutaj robisz? W Galaktyce jest tyle światów, a ty znalazłeś się akurat na tym. Dlaczego? I dlaczego właśnie teraz?
Wyciągnięta aż do tej chwili ręka Compora opadła i uśmiech zniknął z jego twarzy. Zniknęła też jego zwykła pewność siebie. Wyglądał teraz na młodszego, niż był w istocie. Wydawał się też nieco przygnębiony. — Zaraz wszystko wyjaśnię — powiedział — ale muszę zacząć od początku.
Trevize rozejrzał się szybko. — Tutaj? Naprawdę chcesz mówić o tym tutaj? W miejscu publicznym? Chcesz, żebym cię walnął tutaj, kiedy już będę miał dosyć twoich łgarstw?
Compor podniósł obie ręce w uspokajającym geście. — Tu jest najbezpieczniej, wierz mi. — I zaraz, domyślając się, co Trevize ma zamiar powiedzieć, poprawił się: — Zresztą, jak chcesz, to możesz mi nie wierzyć. To nieważne. Mówię szczerą prawdę. Jestem na tej planecie parę godzin dłużej niż wy i sprawdziłem to. Dzisiaj jest jakiś szczególny dzień dla mieszkańców Sayshell. Jest to, z jakiegoś powodu, dzień medytacji. Prawie wszyscy są w swoich domach, a przynajmniej powinni tam być… Widzisz, jakie tu pustki. Chyba nie przypuszczasz, że jest tu tak codziennie.
Pelorat kiwnął głową i powiedział: — Właśnie zastanawiałem się, dlaczego tu tak pusto. — Nachylił się do ucha Trevizego i szepnął: — Dlaczego nie chcesz go wysłuchać, Golan? Wygląda na nieszczęśliwego i może chce spróbować cię przeprosić. To nieładnie nie dać mu takiej szansy.
— Wydaje się, że profesor Pelorat ma ochotę cię wysłuchać — rzekł Trevize. — Wyświadczę mu tę przysługę, ale ty mnie wyświadczysz przysługę, jeśli będziesz się streszczał. W dzisiejszym dniu mogę sobie pozwolić na to, żeby stracić cierpliwość. Jeśli wszyscy pogrążeni są w medytacji, to być może zakłócenie spokoju w miejscu publicznym nie ściągnie stróżów prawa. Juro mogę już nie mieć takiej okazji. Dlaczego nie miałbym więc skorzystać z tej, która właśnie mi się nadarza?
— Słuchaj — powiedział Compor nieswoim głosem — jeśli chcesz mnie walnąć, to proszę bardzo. Nawet nie będę próbował się bronić. No śmiało — uderz mnie, ale wysłuchaj tego, co chcę powiedzieć.
— No więc mów. Daję ci parę minut.
— Po pierwsze, Golan…
— Proszę, żebyś mówił do mnie Trevize. Nie jestem już z tobą po imieniu.
— Po pierwsze, Trevize, dobrze zrobiłeś, przekonując mnie do swoich poglądów…
— Dobrze ukryłeś to swoje przekonanie. Przysiągłbym, że cię tym tylko ubawiłem.
— Udawałem ubawionego, żeby ukryć przed samym sobą niepokój, jaki we mnie wzbudziłeś… Słuchaj, usiądźmy tam, pod ścianą. Jest tu co prawda pusto, ale może ktoś wejść, a sądzę, że nie musimy niepotrzebnie rzucać się komuś w oczy.
Przeszli powoli przez całą salę. Compor znowu miał na twarzy niepewny uśmiech, ale na wszelki wypadek trzymał się w bezpiecznej odległości od Trevizego.
Usiedli w fotelach, których siedzenia poddały się ciężarowi ich ciał i dopasowały się do kształtów ich bioder i pośladków. Pelorat zrobił zaskoczoną minę i wykonał ruch, jak gdyby chciał się podnieść.
— Niech pan się uspokoi, profesorze — powiedział Compor. — Ja mam już to za sobą. Jak widać, wyprzedzili nas w pewnych rzeczach. Sayshell to świat, gdzie ceni się drobne wygody.
Obrócił się do Trevizego, kładąc rękę na oparciu fotela. Teraz mówił już spokojnym głosem.
— Wzbudziłeś we mnie niepokój. Zacząłem wierzyć, że Druga Fundacja naprawdę istnieje i było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Zastanów się, co by się stało, gdyby istnieli. Czy nie jest prawdopodobne, że zajęliby się tobą? Że usunęliby cię w jakiś sposób, żebyś im nie przeszkadzał? Otóż gdybym zachowywał się tak, jak gdybym ci uwierzył, to mnie też mogliby usunąć. Rozumiesz o co mi chodzi?
— Rozumiem, że jesteś tchórzem.
— A co by komu przyszło z tego, że zachowywałbym się jak bohater jakiejś powieści przygodowej? — spytał Compor spokojnie, ale w jego oczach widać było oburzenie. — Czy ty albo ja mamy jakieś szansę z. organizacją, która może dowolnie kształtować nasze uczucia i myśli? Jeśli chce się walczyć z takimi ludźmi i wygrać, to trzeba zacząć od tego, żeby starannie ukryć fakt, że się w ogóle coś wie o nich.
— A więc ukryłeś ten fakt i czułeś się bezpiecznie, tak? Ale jakoś nie zatroszczyłeś się o to, żeby ukryć go przed Branno, prawda? To przecież było ryzykowne.
— Tak. Ale myślałem, że to się opłaci. Nasze rozmowy na ten temat mogły doprowadzić tylko do tego, że zaczęliby manipulować naszymi myślami albo doprowadzili nas do zupełnej demencji. Z drugiej strony, jeśli powiedziałem o tym burmistrzowi, to … Wiesz o tym, że znała dobrze mojego ojca. Obaj z ojcem byliśmy emigrantami ze Smyrno, a babka Branno…
— Tak, tak — przerwał mu niecierpliwie Trevize — a twoi przodkowie sprzed iluś tam pokoleń wywodzili się z sektora Syriusza. Opowiadasz o tym wszystkim swoim znajomym. Daj już temu spokój, Compor.
— No dobrze… A więc wysłuchała mnie. Gdybym mógł, używając twoich argumentów, przekonać burmistrza, że z tej strony grozi nam niebezpieczeństwo, to Federacja mogłaby podjąć odpowiednie działania. Nie jesteśmy już tacy bezbronni jak w czasach Muła, a w najgorszym wypadku fakt istnienia Drugiej Fundacji stałby się szeroko znany i my dwaj nie bylibyśmy już w takim niebezpieczeństwie, jak przedtem.
— No tak, lepiej wystawić na niebezpieczeństwo całą Fundację i ocalić własną skórę — rzekł drwiąco Trevize. — To się nazywa patriotyzm.
— To byłaby najgorsza ewentualność. Liczyłem na najlepszą — czoło Compora pokryło się kroplami potu. Widać było, że bardzo męczy go walka z niezłomną pogardą, którą okazywał mu Trevize.
— Ale nie pomyślałeś o tym, żeby mi powiedzieć o tym swoim sprytnym planie, co?
— Nie, nie pomyślałem i bardzo cię za to przepraszam, Trevize. Burmistrz mi zabroniła. Powiedziała, że chce wiedzieć wszystko, co ty wiesz, ale że jesteś taki, że zaraz byś się zamknął w. sobie, gdybyś się zorientował, że przekazuję jej twoje opinie.
— I miała rację!
— Nie wiedziałem… nie domyślałem się… nie przyszło mi do głowy, że chce cię zaaresztować i zesłać na wygnanie.
— Czekała tylko na odpowiedni moment, na chwilę, kiedy moja pozycja radnego nie będzie mnie mogła przed tym uchronić. Nie przewidziałeś tego?
— A jak miałem to przewidzieć? Ty sam się tego nie spodziewałeś.
— Gdybym wiedział, że zna moje opinie, to bym się spodziewał.
— Łatwo tak mówić po fakcie — powiedział Compor. W tej sytuacji wyglądało to na bezczelność.
— A czego chcesz tutaj ode mnie? Teraz ty też mówisz po fakcie.
— Chcę to wszystko naprawić. Chcę naprawić krzywdę, którą ci niechcący — niechcący — wyrządziłem.
— Coś takiego — rzekł sucho Trevize. — To bardzo miło z twojej strony. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak to się stało, że znalazłeś się na tej samej planecie, co ja?
— Odpowiedź jest prosta. Przyleciałem twoim śladem! — odparł Compor.
— Przez nadprzestrzeń? Po całej serii skoków, które zrobiłem?
Compor potrząsnął głową. — Nie ma w tym nic tajemniczego. Mam taki sam statek jak ty, z takim samym komputerem. Wiesz o tym, że zawsze miałem pewną intuicyjną zdolność zgadywania w jakim kierunku poleci przez nadprzestrzeń dany statek. Nie robiłem tego bezbłędnie — myliłem się dwa razy na trzy, ale z komputerem idzie mi to o wiele lepiej. A przy tym na początku trochę zwlekałeś ze skokiem, co dało mi możliwość ocenienia kierunku twego statku i szybkości, z jaką się poruszałeś, jeszcze zanim wszedłeś w nadprzestrzeń. Wprowadziłem do komputera odpowiednie dane razem z moimi intuicyjnymi wyliczeniami, a on zrobił resztę.
— I zdążyłeś dotrzeć tu przede mną?
— Tak. Nie korzystałeś z grawitacji, a ja tak. Domyśliłem się, że przylecisz do stolicy, więc udałem się tam prostą drogą, gdy tymczasem ty… — Compor zatoczył palcami krótką spiralę, naśladując statek okrążający planetę zgodnie z naprowadzającym sygnałem radiowym.
— Mogłeś narazić się na kłopoty z sayshellską biurokracją.
— No cóż… — na twarzy Compora pojawił się rozbrajający uśmiech i Trevize poczuł, że jego niechęć z wolna zaczyna topnieć. — Nie zawsze jestem tchórzem.
Trevize ponownie nasrożył się. — Jak to się stało, że dostałeś taki sam statek jak ja?
— Dostałem go dokładnie tak samo, jak ty. Przydzieliła mi go Branno.
— Dlaczego?
— Jestem z tobą całkowicie szczery. Miałem za zadanie śledzić cię. Burmistrz chciała wiedzieć dokąd się udasz i co będziesz robić.
— I myślę, że informowałeś ją wiernie o wszystkim… A może ją także zawiodłeś?
— Informowałem ją. Praktycznie nie miałem wyboru. Umieściła na moim statku nadajnik nadprzestrzenny. Myślała, że go nie znajdę, ale znalazłem.
— No i co?
— Niestety, został tak zainstalowany, że nie można go usunąć nie unieruchamiając statku. A w każdym razie, ja tego nie potrafię. W konsekwencji wie, gdzie jestem… a stąd, gdzie ty.
— Załóżmy, że nie mógłbyś za mną lecieć. Wtedy przecież nie dowiedziałaby się, gdzie jestem. Nie pomyślałeś o tym?
— Oczywiście, że pomyślałem. Myślałem już o tym, żeby donieść jej, że zgubiłem twój ślad, ale przecież nie dałaby temu wiary. W takim przypadku nie mógłbym powrócić na Terminusa przez nie wiadomo ile czasu. A ja jestem w innej sytuacji, Trevize, niż ty. Nie jestem samotną osobą, bez żadnych zobowiązań. Zostawiłem na Terminusie żonę, która akurat jest w ciąży i chcę do niej wrócić. Ty możesz myśleć tylko o sobie. Ja nie mogę… Poza tym przyleciałem tu, żeby cię ostrzec. Na Seldona, naprawdę chcę to zrobić, ale ty mnie nie słuchasz. Cały czas mówisz o czym innym.
— Twoja nagła troska o mnie nie robi na mnie wrażenia. Przed czym możesz mnie ostrzec? Wydaje mi się, że właśnie ty jesteś tym, przed czym trzeba mnie ostrzec. Zdradziłeś mnie, a teraz depczesz mi po piętach, żeby mnie zdradzić jeszcze raz. Nikt inny mi nie szkodzi.
— Człowieku, zostaw te teatralne gesty — powiedział żarliwie Compor. — Trevize, ty masz ściągnąć na siebie burzę! Masz być naszym piorunochronem! Zostałeś wysłany, żeby sprowokować Drugą Fundację… jeśli ona faktycznie istnieje. Moja intuicja nie ogranicza się tylko do wyczuwania kierunku statków w nadprzestrzeni. Jestem pewien, że o to właśnie jej chodzi. Jeśli będziesz nadal próbował znaleźć Drugą Fundację, to zorientują się, jakie masz zamiary i zrobią coś, żeby cię powstrzymać. A jeśli to zrobią, to w ten sposób zdradzą się. I wtedy Branno dobierze się do nich.
— Szkoda, że zabrakło ci intuicji, kiedy Branno planowała moje uwięzienie.
Compor zaczerwienił się i wybąkał:
— Wiesz, że intuicja niekiedy zawodzi.
— Za to teraz podpowiada ci, że ona chce zaatakować Drugą Fundację. Nigdy nie odważy się tego zrobić.
— Myślę, że się odważy. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że teraz posłużyła się tobą jako przynętą.
— A więc?
— A więc, na wszystkie czarne dziury w przestrzeni, daj temu spokój! Nie szukaj Drugiej Fundacji. Ją nie obchodzi nic a nic, że możesz zginąć, ale mnie to obchodzi. Czuję się winny i dlatego nie chcę do tego dopuścić.
— Jestem tym naprawdę głęboko wzruszony — rzekł zimno Trevize — ale tak się składa, że w tej chwili mam zupełnie inny cel na oku.
— Naprawdę?
— Pelorat i ja jesteśmy na dobrej drodze do znalezienia Ziemi, planety, która — zdaniem pewnych badaczy — była pierwotną siedzibą ludzkości. Prawda, Janov?
Pelorat skinął głową. — Tak, to sprawa czysto naukowa, która od dawna mnie interesuje.
Compor zmieszał się. — Szukacie Ziemi? — spytał po chwili. — Ale po co?
— Aby ją zbadać — powiedział Pelorat. — Powinna być fascynującym obiektem badań, jako jedyny świat, na którym powstały istoty ludzkie — prawdopodobnie z niższych form życia — a nie, jak na innych światach gdzie przybyły ostatecznie już uformowane.
— I — powiedział Trevize — jako świat, na którym być może dowiem się czegoś więcej o Drugiej Fundacji… Być może.
— Ale przecież nie ma żadnej Ziemi — rzekł Compor. — Nie wiecie o tym?
— Nie ma Ziemi? — Pelorat. zrobił obojętną minę, jak zawsze, kiedy upierał się przy czymś. — Chce pan powiedzieć, że nie ma planety, na której narodziła się ludzkość?
— Ależ skąd! Oczywiście, Ziemia istniała. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Ale teraz nie ma już Ziemi. A w każdym razie nie jest zamieszkana. Już po niej!
— Istnieją przekazy… — zaczął niewzruszony Pelorat.
— Chwileczkę, Janov — przerwał mu Trevize. — A ty skąd o tym wiesz, Compor?
— Jak to skąd? To należy do mojej rodzinnej tradycji. Muszę znowu przypomnieć fakt, którego powtarzanie tak cię nudzi — mój ród wywodzi się z sektora Syriusza. W tym sektorze wiedzą o Ziemi wszystko. Leży ona właśnie w tym sektorze. Znaczy to, że nie jest częścią Federacji Fundacyjnej i dlatego właśnie nie obchodzi nikogo na Terminusie. Ale nie zmienia to faktu, że Ziemia jest właśnie tam.
— Istnieje taka hipoteza, zgoda — powiedział Pelorat. — W czasach Imperium „teoria Syriusza”, jak wtedy nazywano tę hipotezę, miała wielu gorących zwolenników.
— To nie jest teoria — rzekł porywczo Compor. — To fakt.
— A co by pan powiedział, gdybym panu oznajmił, że słyszałem o wielu różnych miejscach w Galaktyce, które są lub były zwane Ziemią przez ludzi żyjących w ich sąsiedztwie? — spytał Pelorat.
— Ale to jest rzecz pewna — powiedział Compor. — Sektor Syriusza jest najstarszą zamieszkaną częścią Galaktyki. Wszyscy o tym wiedzą.
— Rzeczywiście, tak twierdzą Syriańczycy — powiedział niewzruszonym głosem Pelorat.
Compor miał przygnębioną minę. — Mówię wam…
— Powiedz lepiej, co się stało z Ziemią — przerwał mu Trevize. — Powiedziałeś, że nie jest już zamieszkana. Dlaczego?
— Ze względu na radioaktywność. Cała jej powierzchnia jest radioaktywna. Może w wyniku reakcji jądrowych, które wymknęły się spod kontroli, a może z powodu wojny jądrowej — nie wiem, ale nie może tam istnieć życie.
Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu, a potem Compor widocznie stwierdził, że musi to powtórzyć. — Mówię wam, że nie ma żadnej Ziemi. Nie ma sensu jej szukać — powiedział.
Twarz Pelorata straciła naraz poprzedni, obojętny wyraz. Nie znaczy to, że pojawił się na niej gniew, złość czy jakieś inne niestałe uczucie. Ale jego oczy zwęziły się i — napiął się każdy mięsień jego twarzy.
— Skąd — powiada pan — wie pan o tym? — spytał. W jego głosie nie było ani śladu typowej dla niego niepewności.
— Mówiłem już, że to należy do mojej rodzinnej tradycji — powiedział Compor.
— Niech pan nie będzie niemądry, młody człowieku. Jest pan radnym. Znaczy to, że musiał się pan urodzić na którymś ze światów Federacji… Na Smyrno, wydaje mi się, powiedział pan wcześniej.
— Zgadza się.
— No to o jakiej tradycji rodzinnej pan mówi? Chce pan mi wmówić, że w pana syriańskich genach zakodowane są syriańskie mity dotyczące Ziemi? Że to wiedza wrodzona?
— Ależ skąd! — żachnął się Compor.
— No to o czym pan właściwie mówi?
Compor milczał przez chwilę i zdawał się zbierać myśli. W końcu powiedział cicho:
— Moja rodzina posiada stare książki dotyczące historii Syriusza. Jest to więc wiedza nabyta, nie wrodzona. To nie jest coś, o czym rozmawiamy z obcymi, szczególnie jeśli ktoś jest zdecydowany zrobić karierę polityczną.
Trevize pewnie myśli, że ja o tym marzę, ale — wierzcie mi — to, co wam powiedziałem, mówię tylko dobrym przyjaciołom.
W jego głosie brzmiała gorycz. — Teoretycznie, wszyscy obywatele Fundacji są równi, ale ci, którzy pochodzą ze światów od dawna należących do Federacji, są równiejsi, a ci, których rodziny pochodzą ze światów spoza Federacji, są najmniej równi. Ale mniejsza z tym. Oprócz tego, że czytałem te książki, odwiedziłem kiedyś te stare światy. Trevize, hej…
Trevize podczas tej rozmowy podszedł do drugiej ściany i właśnie wyglądał przez trójkątne okno. Ukazywało ono niebo i pomniejszony widok miasta, dając więcej światła i stwarzając bardziej intymny nastrój. Trevize wspiął się na palce, aby spojrzeć na dół.
Teraz wrócił do nich. — Ciekawe okno — powiedział. — Wołałeś mnie, Compor?
— Tak. Pamiętasz, jak wybrałem się w tę podróż po studiach?
— Po studiach? Pamiętam doskonale. Byliśmy przyjaciółmi. Była to dozgonna przyjaźń. Wzajemne zaufanie. Mieliśmy ramię w ramię ruszyć na podbój świata. Ty wybrałeś się w tę swoją podróż. Ja, przepełniony patriotyzmem, wstąpiłem do floty wojennej. Jakoś nie czułem pokusy, żeby się wybrać z tobą… powstrzymywał mnie przed tym jakiś instynkt. Szkoda, że później mi go zabrakło.
Compor udał, że nie chwyta aluzji. — Poleciałem na Comporellon — powiedział. — Według rodzinnej tradycji stamtąd pochodzili moi przodkowie, przynajmniej ze strony ojca. W zamierzchłych czasach, zanim wchłonęło nas Imperium, mój ród władał tą planetą, od niej właśnie pochodzi moje nazwisko… tak w każdym razie podaje tradycja rodzinna. W naszym języku zachowała się stara, poetycka nazwa gwiazdy, wokół której krążył Comporellon — Epsilon Eridani.
— Co to znaczy? — spytał Pelorat.
Compor potrząsnął głową. — Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy to w ogóle coś znaczy. Ot, po prostu tradycja. W ogóle kultywują tam różne tradycje. To stary świat. Mają długie, szczegółowe opisy historii Ziemi, ale nie lubią o tym rozmawiać. Są w tym względzie bardzo przesądni. Za każdym razem, kiedy pada to słowo, podnoszą w górę obie ręce ze skrzyżowanymi palcami środkowym i wskazującym, co ma odegnać nieszczęście.
— Mówiłeś o tym komuś, po powrocie stamtąd?
— Oczywiście, że nie. Kogo by to zainteresowało? Nie miałem zamiaru zmuszać nikogo do słuchania takich opowieści. Nie, dziękuję! Chciałem zrobić karierę polityczną i podkreślanie mojego obcego pochodzenia byłoby ostatnią rzeczą, na którą bym się zdecydował.
— A co z satelitą? Niech pan powie, jak wyglądał — rzekł ostro Pelorat.
Na twarzy Compora pojawiło się zdumienie.
— Nic o tym nie wiem — powiedział.
— Nie ma satelity?
— Nie przypominam sobie, żebym o tym słyszał albo czytał. Ale jestem pewien, że gdyby pan przejrzał zapisy comporelliańskie, to znalazłby pan informacje o tym.
— Ale pan nic o tym nie wie?
— O satelicie — nic. Nie przypominam sobie.
— Ha! A jak doszło do tęgo, że Ziemia stała się radioaktywna?
Compor potrząsnął głową i nic nie powiedział.
— Niech pan pomyśli! — rzekł Pelorat. — Musiał pan coś słyszeć.
— To było siedem lat temu, profesorze. Nie przypuszczałem wtedy, że teraz będzie mnie pan o to wypytywał. Jest tam jakaś legenda o tym… oni uważają, że to prawdziwa historia…
— Jaka to legenda?
— Że Ziemia była radioaktywna… że Imperium miało do niej zły stosunek i nie chciało z nią utrzymywać żadnych kontaktów… że kurczyła się liczba jej mieszkańców… że Ziemia chciała w jakiś sposób zniszczyć Imperium.
— Jeden ginący świat miałby zniszczyć całe Imperium? — wtrącił się Trevize.
— Mówiłem, że to legenda — powiedział, usprawiedliwiając się, Compor. — Nie znam szczegółów.
Wiem, że miał z tą opowieścią jakiś związek Bel Afvardan.
— A kto to był? — spytał Trevize.
— Postać historyczna. Sprawdziłem to. Był rzetelnym archeologiem, żyjącym w początkach istnienia Imperium. Utrzymywał, że Ziemia leży w sektorze Syriusza.
— Słyszałem to nazwisko — powiedział Pelorat.
— On jest bohaterem opowieści ludowych na Comporellonie. Słuchajcie, jeśli interesują was te rzeczy, to lećcie na Comporellon. Nie ma sensu tkwić tutaj.
— Więc — jak pan powiada — Ziemia zamierzała zniszczyć Imperium? — spytał Pelorat.
— Nie wiem — w głosie Compora słychać już było pewne zniecierpliwienie.
— Czy ta radiacja miała z tym coś wspólnego?
— Nie wiem. Opowieści mówią o jakimś urządzeniu wynalezionym na Ziemi, które jakoby miało potęgować możliwości mózgu… o jakimś synapsofikatorze czy o czymś takim.
— Czy to urządzenie wytwarzało supermózgi? — spytał Pelorat z głębokim niedowierzeniem.
— Nie wiem. Pamiętam tylko, że to się nie udało. Ludzie zyskiwali nadzwyczajne zdolności intelektualne, ale młodo umierali.
— To prawdopodobnie umoralniająca opowieść mitologiczna — powiedział Trevize. — Jeśli chcesz mieć za dużo, to tracisz nawet to, co już masz.
— A co ty możesz wiedzieć o umoralniających opowieściach mitologicznych? — rzekł do niego z nagłą irytacją Pelorat.
Trevize uniósł w górę brwi. — To, że nie jestem ekspertem w twojej dziedzinie, Janov, nie znaczy jeszcze, że jestem w tych sprawach zupełnym ignorantem — powiedział.
— Pamięta pan coś więcej, panie radny — zwrócił się Pelorat do Compora — o tym urządzeniu, które nazywa pan synapsyfikatorem?
— Nie pamiętani i nie mam zamiaru poddawać się
dłużej temu przesłuchaniu. Śledziłem was na polecenie burmistrz Branno. Branno nie kazała mi kontaktować się z wami osobiście. Zrobiłem to tylko po to, żeby was ostrzec, że jesteście śledzeni i że, wysyłając was, Branno miała w tym swój cel. Nie rozmawiałbym z warni o niczym więcej, gdybyście niespodziewanie nie poruszyli sprawy Ziemi. A więc powtarzam jeszcze raz — to wszystko, co było w przeszłości, Bel Arvardan, synapsyfikator i wszystko inne, nie ma nic wspólnego z tym, co jest teraz. Mówię wam jeszcze raz: Ziemia jest martwą planetą. Radzę wam gorąco — lećcie na Comporellon. Tam dowiecie się wszystkiego, co chcecie wiedzieć. Tylko nie zostawajcie tutaj.
— A ty, oczywiście natychmiast zameldujesz burmistrz Branno, że lecimy na Comporellon… i polecisz za nami, żeby się upewnić, czy naprawdę tam się udamy. A może Branno wie już o tym? Przypuszczam, że dokładnie ci powiedziała, co masz nam tu mówić i że nauczyłeś się tego na pamięć i powtarzasz słowo w słowo, bo ona chce, żebyśmy polecieli na Comporellon. Może nie?
Twarz Compora pobladła. Poderwał się na równe nogi. Powiedział, z trudem starając się opanować głos:
— Starałem się wyjaśnić sprawę. Starałem się wam pomóc. Nie powinienem był tego robić. Trevize, możesz się zapaść w czarną dziurę.
Odwrócił się na pięcie i odszedł szybko, nie oglądając się.
Pelorat miał z lekka osłupiałą minę. — To było trochę nietaktowne, Golan. Może udałoby mi się wyciągnąć z niego coś więcej.
— Na pewno nie udałoby ci się — odparł poważnie Trevize. — Nie udałoby ci się wyciągnąć z niego nic oprócz tego, co sam chciał powiedzieć. Nie znasz go, Janov… Do dzisiejszego dnia ja też go nie znałem.
Trevize siedział nieruchomo w swym fotelu, pogrążony w myślach. Pelorat nie mógł się zdecydować, żeby przerwać te rozmyślania. W końcu przełamał się i rzekł:
— Będziemy tak siedzieć całą noc, Golan? Trevize drgnął. — Nie, skąd! Masz rację, poczujemy się lepiej wśród ludzi. Chodź!
Pelorat wstał. — Nie znajdziemy żadnych ludzi. Compor mówił, że dziś jest tu jakiś dzień medytacji — powiedział.
— Tak mówił? Był ruch na ulicach, kiedy tu jechaliśmy samochodem?
— Tak, niewielki.
— Ja myślę, że całkiem duży. A zresztą, czy miasto było puste, kiedy tu przybyliśmy?
— Nie bardzo… Mimo to musisz przyznać, że tutaj jest pusto.
— Owszem, jest. Zauważyłem to… Ale idziemy, Janov. Jestem głodny. Musi być tu gdzieś jakieś miejsce, gdzie można coś zjeść. Możemy sobie pozwolić na dobry lokal. W każdym razie możemy znaleźć jakiś lokal, gdzie podają jakieś specjalności kuchni sayshellskiej, a jeśli nam to nie posmakuje, to zamówimy sobie coś z dań ogólnogalaktycznych… No chodź, a jak znajdziemy się w bezpiecznym otoczeniu, to powiem ci, co — moim zdaniem — naprawdę się tu wydarzyło.
Trevize oparł się o poręcz krzesła z przyjemnym uczuciem odprężenia. Restauracja była z pewnością oryginalna i, w porównaniu z lokalami na Terminusie, niedroga. Potrawy przygotowywano na otwartym palenisku, które, znajdując się w sali, częściowo ją ogrzewało. Mięso podawano pokrajane na małe kawałki, z dodatkiem przeróżnych ostrych sosów. Jadło się je palcami, ujmując — aby się nie pobrudzić i nie poparzyć — przez gładkie, zielone liście, które były chłodne i wilgotne i miały lekko miętowy smak. Zawijało się kawałek mięsa w liść i wkładało się cały kęs do ust. Kelner dokładnie wytłumaczył im, jak się to robi. Najwidoczniej przyzwyczajony do gości z innych planet, uśmiechał się pobłażliwie, kiedy Trevize i Pelorat ostrożnie zabierali się do parujących kawałków mięsa i był wyraźnie ucieszony, kiedy zobaczył, z jaką ulgą stwierdzili, że liście nie tylko chronią palce przed poparzeniem, ale także ochładzają nieco mięso wkładane do ust.
— Pyszne! — stwierdził Trevize i zamówił jeszcze raz to samo. Pelorat też.
Siedzieli teraz nad gąbczastym, o słodkawym smaku, deserem i kawą, która miała zapach karmelu. Pokręcili nieco głowami i dodali do niej syropu, na co z kolei kelner pokręcił głową.
— No więc, co się zdarzyło w centralnej informacji turystycznej? — spytał Pelorat.
— Myślisz o Comporze?
— A czy stało się coś jeszcze, o czym warto by było rozmawiać?
Trevize rozejrzał się. Siedzieli w głębokiej niszy, w pewnym odosobnieniu od reszty sali, ale w restauracji było tłoczno i naturalny w takiej sytuacji gwar doskonale zagłuszał ich rozmowę, chroniąc przed ewentualnym podsłuchem. Powiedział cicho:
— Czy to nie dziwne, że leciał za nami aż do Sayshell?
— Powiedział, że ma intuicyjną zdolność odgadywania kierunku, w którym leci jakiś statek.
— Tak, był uniwersyteckim mistrzem w tropieniu statków przez nadprzestrzeń. Aż do dzisiejszego dnia nie dziwiło mnie to. Rozumiem, że — jeśli się ma odpowiednie wrodzone zdolności — to na podstawie czyichś przygotowań do skoku można przewidzieć, gdzie się ten ktoś znajdzie po skoku, ale nie rozumiem, jak można przewidzieć całą serię skoków. Przygotowujesz się tylko przed pierwszym skokiem, pozostałe oblicza komputer. Tropiciel może przewidzieć ten pierwszy, ale za pomocą jakich czarów może odgadnąć, co obliczy komputer?
— Ale on to zrobił, Golan.
— Oczywiście, że zrobił — rzekł Trevize — i jedyne możliwe wytłumaczenie tego faktu jest takie, że z góry wiedział, gdzie chcemy lecieć. Że wiedział, a nie, że przewidział.
Pelorat zastanawiał się nad tym przez chwilę. — Nie, mój drogi, to zupełnie niemożliwe — powiedział w końcu. — Skąd mógłby o tym wiedzieć? O tym, dokąd lecimy, zdecydowaliśmy dopiero wtedy, kiedy byliśmy już na pokładzie „Odległej Gwiazdy”.
— Wiem o tym… A ta historia z dniem medytacji?
— Compor nic kłamał, jeśli chodzi o to. Kelner przecież potwierdził, że dzisiaj jest dzień medytacji.
— Owszem, potwierdził, ale powiedział też, że restauracje nie są w tym dniu zamknięte. Dokładnie powiedział tak: „Nie jesteśmy jakąś zapadłą dziurą. Życie u nas nie zamiera”. Mówiąc innymi słowy, mieszkańcy Sąyshell święcą co prawda dzień medytacji, ale nie dotyczy to wielkich miast, gdzie ludzie są bardziej światli i gdzie nie ma miejsca na małomiasteczkową pobożność. I dlatego na ulicach jest ruch. Może nie tak duży, jak w normalny dzień, ale jest.
— Jednak kiedy byliśmy w centralnej informacji turystycznej, nikt tam nie wszedł. Widziałem dobrze, że nikt nie wszedł.
— Ja też to zauważyłem. W pewnej chwili podszedłem nawet do okna, żeby się przekonać, czy na ulicach jest pusto. Wyjrzałem i stwierdziłem, że jest pełno pieszych i samochodów, ale mimo to nikt jakoś nie wszedł do budynku. Dzień medytacji był doskonałym wytłumaczeniem tego faktu. Nie przyszłoby nam do głowy zastanawiać się, jak to dziwnie szczęśliwie dla Compora złożyło się, że byliśmy z nim tam sami, gdybym nie postanowił mieć się na baczności i absolutnie mu nie ufać.
— No i o czym to wszystko ma świadczyć? — spytał Pelorat.
— Myślę, Janov, że to proste. Oto mamy tu kogoś, kto, mimo iż znajduje się w innym statku, od pierwszej chwili naszej podróży wie, dokąd lecimy. Dalej — mimo iż wokół budynku znajdują się ludzie — potrafił zadbać o to, żeby nikt do niego nie wszedł, żebyśmy mogli rozmawiać w pustej sali.
— Chcesz, żebym uwierzył, że on potrafi czynić cuda?
— Oczywiście. Jeśli tak się składa, że Compor jest agentem Drugiej Fundacji i potrafi wpływać na umysły innych ludzi, jeśli potrafi odczytać twoje i moje myśli, chociaż znajdujemy się w statku znacznie oddalonym od niego, jeśli potrafi tak wpłynąć na celników, że natychmiast przepuszczają jego statek, jeśli potrafi wylądować grawitacyjnie nie zatrzymywany przez żaden patrol z powodu pogwałcenia zasad ruchu i jeśli potrafi tak wpływać na umysły, że nikt nie wejdzie do budynku, kiedy on tego nie chce, to jak to nazwać?
Na wszystkie gwiazdy! — ciągnął dalej Trevize z wyraźną nutą żalu. — Teraz dopiero widzę, że tak samo było wtedy, kiedy skończyliśmy studia. Nie poleciałem z nim w tę podróż. Pamiętam, że nie chciałem lecieć. Czy to nie on skłonił mnie do tego, że nie chciałem? Musiał być sam. Gdzie on wtedy naprawdę poleciał?
Pelorat odsunął od siebie naczynie, jak gdyby chciał mieć więcej miejsca, żeby spokojnie pomyśleć. Gest ten był chyba sygnałem dla robota, samoczynnie poruszającego się stolika, bo zjawił się zaraz koło nich i czekał aż ułożą na nim naczynia i sztućce.
Kiedy robot odjechał, Pelorat powiedział:
— To szalony pomysł. Nie zdarzyło się nic takiego, co nie mogłoby się zdarzyć zupełnie naturalnie. Kiedy wbijesz sobie do głowy, że ktoś kieruje zdarzeniami, to możesz wszystko interpretować w ten sposób i nigdzie nie znajdziesz żadnego zupełnie przekonującego, rozsądnego wyjaśnienia. Daj spokój, przyjacielu, to wszystko sprawa przypadku i można to różnie tłumaczyć. Nie pogrążaj się w paranoję.
— Ale nie mam też zamiaru pogrążać się w błogostanie.
— No dobrze, przeanalizujmy to logicznie. Załóżmy, że Compor jest agentem Drugiej Fundacji. Dlaczego miałby wzbraniać komuś wstępu do biura informacji, ryzykując w ten sposób, że wzbudzi w nas podejrzenia? Czy powiedział coś aż tak ważnego, że nie chciał, żeby było przy tym nawet parę osób znajdujących się w innym miejscu sali .i zajętych przecież swoimi własnymi sprawami?
— Odpowiedź na to jest prosta, Janov. Musiał śledzić reakcje naszych umysłów, więc nie chciał, żeby mu w tym przeszkadzały fale wytworzone przez mózgi innych osób. Nie życzył sobie żadnego pola statycznego. Chciał wyeliminować możliwość chaosu w przestrzeni psychicznej.
— To znowu tylko twoja interpretacja. O jakich to ważnych sprawach rozmawialiśmy z nim? Możemy przyjąć, że — jak sam mówił — spotkał się z nami tylko po to, żeby się wytłumaczyć z tego, co zrobił, przeprosić cię i przestrzec nas przed ewentualnymi kłopotami. To ma sens. Dlaczego mamy się w tym doszukiwać jakichś innych powodów?
Znajdujący się na drugim końcu stołu kasownik zamrugał dyskretnie i w jego okienku pojawiły się cyfry wskazujące rachunek za kolację. Trevize wsunął rękę za pas, szukający karty kredytowej, która — mając nadruk Fundacji — była respektowana w każdym miejscu Galaktyki, a w każdym razie w każdym miejscu, do którego mógł się udać obywatel Fundacji. Włożył ją w odpowiedni otwór. Opłacenie rachunku zajęło chwilę. Trevize (z charakterystyczną dla Fundacjonistów dokładnością w interesach) sprawdził resztę, zanim wsunął kartę z powrotem do kieszeni.
Rozejrzał się wokół z pozornym roztargnieniem, aby upewnić się, czy na twarzach kilku znajdujących się jeszcze w restauracji gości nie widać niepożądanego zainteresowania jego osobą, a potem powiedział:
— Pytasz, dlaczego mamy się w tym doszukiwać jakichś innych powodów? Dlaczego? Dlatego, że mówił nie tylko o tym. Mówił też o Ziemi. Powiedział nam, że Ziemia jest martwa i bardzo nalegał, żebyśmy polecieli na Comporellon. No i co, polecimy?
— Zastanawiałem się nad tym, Golan — przyznał Pelorat.
— Po prostu odlecimy stąd?
— Możemy tu wrócić po sprawdzeniu sektora Syriusza.
— Nie przyszło ci do głowy, że jedynym powodem jego spotkania z nami było odciągnięcie nas od Sayshell i pozbycie się nas stąd? Że chodziło mu o to, żebyśmy polecieli gdziekolwiek, byleby tu nie zostawać?
— Dlaczego?
— Tego nie wiem. Zauważ, że spodziewali się, iż polecimy na Trantor. To było to, co ty chciałeś zrobić i możliwe, że liczyli na to. Tymczasem ja się wmieszałem i wszystko pokręciłem, upierając się, żebyśmy lecieli na Sayshell, a to jest ostatnia rzecz, jakiej sobie życzą, a więc teraz muszą się nas stąd pozbyć.
Pelorat miał wyraźnie nieszczęśliwą minę. — Ależ, Golan, to są czcze słowa. Dlaczego mieliby nie życzyć sobie nas na Sayshell?
— Nie wiem, Janov. Ale wystarczy, że nie chcą, żebyśmy tutaj byli. Ja zostaję. Nie mam zamiaru ruszać się stąd.
— Ale… ale… słuchaj, Golan, gdyby Druga Fundacja chciała, żebyśmy stąd odlecieli, to czy po prostu nie wpłynęłaby tak na nasze umysły, że sami chcielibyśmy stąd odlecieć? Dlaczego mieliby się wysilać, żeby nas do tego przekonać?
— Skoro sam podniosłeś tę sprawę… czy przypadkiem nie zrobili tak w twoim przypadku? — Trevize zmrużył podejrzliwie oczy. — Czy ty nie chcesz odlecieć?
Pelorat spojrzał ze zdziwieniem na Trevizego. — Po prostu myślę, że to nie jest takie głupie.
— Oczywiście tak właśnie byś myślał, gdyby wpłynęli na twój umysł.
— Ale nie…
— Oczywiście przysiągłbyś też, że nie wpłynęli, gdyby wpłynęli.
— To są twierdzenia bez pokrycia, ale jeśli dyskutujesz w ten sposób, to wszystkie moje argumenty zdadzą się na nic. Co zamierzasz zrobić?
— Zostanę na Sayshell. Ty też zostaniesz. Nie potrafisz sam pokierować statkiem, więc jeśli Compor wpłynął na twój umysł, to wybrał nie ten umysł, który trzeba.
— Bardzo dobrze. Pozostaniemy na Sayshell dopóki nie będziemy mieli innych powodów, żeby stąd odlecieć. W końcu najgorsze, co możemy zrobić, znacznie gorsze od pozostania tu czy odlecenia stąd, to pokłócić się. No, stary, powiedz, czy gdybym był pod wpływem Drugiej Fundacji, to byłbym w stanie rozmyślić się i bez żalu zostać z tobą? Bo właśnie mam zamiar to zrobić.
Trevize zastanawiał się przez chwilę, a potem jak gdyby otrząsnął się, uśmiechnął i wyciągnął dłoń:
— Zgoda, Janov. Teraz wracajmy na statek, a jutro znowu wybierzemy się na poszukiwania… Jeśli zdołamy obmyśleć jakiś plan.
Munn Li Compor nie pamiętał, kiedy został zwerbowany. Po pierwsze był wtedy dzieckiem, a po drugie agenci Drugiej Fundacji starali się zacierać ślady tak dokładnie, jak to tylko było możliwe.
Compor był „obserwatorem” i było to od razu jasne dla każdego członka Drugiej Fundacji, który się z nim zetknął.
Oznaczało to, że Compor był obeznany z mentalistyką i mógł się w pewnej mierze porozumiewać z członkami Drugiej Fundacji w charakterystyczny dla nich sposób, ale też to, że znajdował się na najniższym szczeblu w hierarchii społeczeństwa Drugiej Fundacji. Potrafił czytać w myślach, ale nie potrafił kierować nimi. Nigdy nie osiągnął takiego poziomu edukacji. Był obserwatorem, a nie manipulatorem.
Jego rola była zatem drugorzędna, ale nie przejmował się tym za bardzo. Znał swoje miejsce.
W pierwszych stuleciach swego istnienia Druga Fundacja nie doceniała ogromu stojącego przed nią zadania. Myślała, że garstka jej członków może kontrolować całą Galaktykę i że dla właściwego funkcjonowania Planu Seldona wystarczy tylko od czasu do czasu wprowadzić zupełnie minimalną korektę.
Muł pozbawił ich tych iluzji. Pojawił się nagle znikąd, wziął Drugą Fundację (i oczywiście Pierwszą, ale to nie miało znaczenia) przez zaskoczenie i spowodował, że stali się zupełnie bezradni. Przygotowanie kontrataku zajęło im całe pięć lat, a i tak operacja ta pochłonęła wiele ofiar.
Doszli do siebie dopiero za czasów i za sprawą Palvera, choć i tym razem nie obyło się bez znacznych strat. Ostatecznie jednak podjęli odpowiednie kroki, aby nie dopuścić do takiej sytuacji w przyszłości. Palver zadecydował, że trzeba znacznie rozszerzyć działalność Drugiej Fundacji, minimalizując jednak możliwości jej wykrycia, i powołał do życia korpus obserwatorów.
Compor nie wiedział ilu obserwatorów jest w Galaktyce, a nawet ilu jest ich na Terminusie: To nie była jego sprawa. Między obserwatorami nie powinno być żadnych wykrywalnych związków, aby ewentualna wpadka jednego z nich nie pociągnęła za sobą wpadki drugiego. Wszyscy obserwatorzy kontaktowali się bezpośrednio tylko ze swymi zwierzchnikami na Trantorze.
Marzeniem i ambicją Compora było znaleźć się kiedyś na Trantorze. Zdawał sobie sprawę, że jest to bardzo mało prawdopodobne, wiedział jednak, że zdarzało się niekiedy, że ktoś z obserwatorów był wzywany na Trantor i awansował. Były to jednak rzadkie przypadki. Cechy, dzięki którym można było być dobrym obserwatorem, nie były jednak cechami, które kwalifikowałyby kogoś do Stołu Mówców.
Na przykład taki Gendibal był cztery lata młodszy od Compora. Musiał zostać, podobnie jak Compor, zwerbowany kiedy jeszcze był chłopcem, ale jego zabrano od razu na Trantor i teraz był już Mówcą. Compor nie miał żadnych wątpliwości co do tego, dlaczego tak się stało. Ostatnio często kontaktował się z Gendibalem i przekonał się o sile jego umysłu. Nie mógłby mu stawić oporu nawet przez sekundę.
Compor niezbyt często miał okazję, żeby odczuć swą niską pozycję. W końcu („tak jak w przypadku innych obserwatorów” myślał) pozycja ta była niska tylko wtedy, kiedy oceniało się ją według kryteriów przyjętych na Trantorze. Na swoich ojczystych planetach, żyjąc w normalnych, niementalistycznych społecznościach, obserwatorzy łatwo osiągali wysokie pozycje i stanowiska.
Compor, na przykład, nigdy nie miał problemów z dostaniem się do dobrej szkoły czy do dobrego towarzystwa. Potrafił w prosty sposób skorzystać ze swej znajomości mentalistyki, aby wzmóc swą naturalną intuicję (był pewien, że to właśnie dzięki tej wrodzonej zdolności został zwerbowany przez Drugą Fundację) i stać się asem gonitw w nadprzestrzeni. Już na uniwersytecie był gwiazdą tego sportu i dzięki temu wspiął się na pierwszy szczebel kariery politycznej. Nie można nawet przewidzieć, jak wysoko zajdzie kiedy zakończy się obecny kryzys.
Jeśli kryzys zakończy się szczęśliwie, a nie wątpił, że tak się stanie, to czy będą pamiętać, że to on właśnie, Compor, pierwszy właściwie ocenił Trevizego nie jako człowieka (bo to w końcu mógłby zrobić każdy), ale jako umysł?
Poznał Trevizego na uniwersytecie i początkowo widział w nim tylko wesołego i bystrego kompana. Jednak pewnego ranka, budząc się ze snu, poczuł w strumieniu podświadomości, który towarzyszył temu nieokreślonemu stanowi pół — snu, pół — jawy, żal, że Trevize nie został zwerbowany.
Trevize oczywiście nie mógł zostać zwerbowany, ponieważ był rodowitym Terminusczykiem, a nie, jak Compor, potomkiem rodu z innej planety. A zresztą i tak było już na to za późno. Tylko zupełnie młode osoby, dzieci, mają wystarczająco plastyczne umysły, aby można je było poddać kształceniu mentalistycznemu.
Żmudne wprowadzanie zasad tej sztuki — bo było to coś więcej niż nauka — do umysłów dorosłych, okrzepłych w nawykach i poruszających się utartymi koleinami, było konieczne tylko przez pierwsze dwa pokolenia po Seldonie.
Ale skoro Trevize nie mógł zostać zwerbowany z powodu pewnych, obowiązujących w Drugiej Fundacji zasad, a poza tym i tak już dawno przekroczył wiek, w którym można by go było zwerbować, to dlaczego Compor tak się tym przejął?
Otóż przy następnym spotkaniu z Trevizem Compor zagłębił się w jego umysł i odkrył to, co musiało go zaniepokoić na początku. Umysł Trevizego charakteryzował się cechami zupełnie nie pasującymi do reguł, których nauczono Compora. Po prostu wymykał się mu. Śledząc pracę jego mózgu, Compor odkrył luki… nie, właściwie to nie były luki, raczej miejsca, gdzie nic nie było. Były to miejsca, w których zupełnie nie można było prześledzić myśli Trevizego. Po prostu Compor nie był w stanie przeniknąć tak głęboko.
Compor nie potrafił określić, co to znaczy, ale zaczął uważnie analizować zachowanie Trevizego w świetle tego, co odkrył i nabrał podejrzenia, że Trevize ma niesamowitą zdolność wyciągania trafnych wniosków z danych, które wydawały się dalece niekompletne.
Czy miało to coś wspólnego z owymi lukami? Z pewnością był to problem, którego rozwiązanie przekraczała jego siły i wymagało zaangażowania wybitnych mentalistów, może nawet samego Stołu.
Compor miał przykre uczucie, że Trevize sarn nie w pełni zdaje sobie sprawę ze swych niezwykłych umiejętności podejmowania trafnych decyzji i że może jest nawet w stanie zrobić…
Co zrobić? Wiedza Compora w tym zakresie była niewystarczająca. Prawie dostrzegał znaczenie zdolności, które posiadał Trevize, ale nie potrafił tego dokładnie określić. Domyślał się intuicyjnie, a może raczej odgadywał, że Trevize może potencjalnie być osobą o nadzwyczajnym znaczeniu.
Musiał założyć, że tak właśnie jest i zaryzykować, że może to być przez Stół pocz} tane jako dowód, że nie nadaje się na swoje stanowisko. Ale w końcu, gdyby okazało się, że ma rację…
Teraz, spoglądając wstecz, sam nie wiedział, skąd wziął odwagę, aby trwać przy swym postanowieniu. Nie mógł się przebić przez administracyjne bariery odgradzające Stół od takich jak on. Już prawie pogodził się z myślą, że będzie miał nadszarpniętą reputację. W końcu zrobił rozpaczliwy krok i zwrócił się do najmłodszego członka Stołu. Stor Gendibal odpowiedział na jego wezwanie.
Gendibal wysłuchał go cierpliwie i od tamtej pory utrzymywał z nim specjalne stosunki. To Gendibal polecił mu kontynuować przyjaźń z Trevizem i udzielił wskazówek, jak ma zaaranżować sytuację, która doprowadziła do skazania Trevizego na wygnanie. I właśnie za pośrednictwem Gendibala Compor mógł (zaczynał mieć taką nadzieję) zrealizować swoje marzenie i dostać awans na Trantorze.
Jednak wszystkie przygotowania biegły w tym kierunku, aby ściągnąć Trevizego na Trantor. Jego odmowa udania się tam zupełnie zaskoczyła Compora i — jak myślał — także Gendibal nie przewidział takiego obrotu rzeczy.
W każdym razie Gendibal miał przybyć na miejsce i dla Compora oznaczało to, że kryzys jest znacznie głębszy, niż przypuszczał.
Compor wysłał swój sygnał przez nadprzestrzeń.
Gendibala wyrwało ze snu lekkie muśnięcie czyjejś myśli. Nie było to przykre, choć wywarło odpowiedni skutek. Został muśnięty ośrodek dyspozycji snu, więc po prostu Gendibal się przebudził.
Siadł na łóżku. Zsunęło się prześcieradło, którym był okryty, ukazując dobrze zbudowane ciało. Od razu rozpoznał to muśnięcie. Różnice między myślowymi dotykami poszczególnych osób były dla mentalistów równie wyraźne jak różnice głosów dla tych, którzy porozumiewali się głównie za pomocą słów.
Gendibal wysłał normalny sygnał potwierdzający odbiór i spytał, czy może się nieco spóźnić. W odpowiedzi usłyszał, że nic nie nagli. A zatem, bez zbytniego pośpiechu, zabrał się do zwykłych czynności porannych. Był jeszcze pod prysznicem (zużyta woda poddawana była procesowi powtórnego uzdatniania), kiedy znowu nawiązał kontakt.
— Compor?
— Słucham, Mówco.
— Rozmawiałeś z Trevizem i tym drugim.
— Z Peloratem. Z Janovem Peloratem. Tak.
— Dobrze. Poczekaj jeszcze pięć minut, to ustanowię kontakt wzrokowy. Idąc do sterowni, minął Surę Novi. Spojrzała na niego pytająco i zrobiła taki ruch, jakby chciała coś powiedzieć, ale położył palec na ustach i od razu wycofała się. Gendibal wciąż jeszcze czuł się nieco skrępowany intensywną mieszanką adoracji i szacunku, którą widział w jej umyśle, ale powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać jak do czegoś normalnego, a nawet sprawiało mu to pewną przyjemność.
Połączył jedną z wypustek swego umysłu z jej umysłem i nie sposób było teraz wpłynąć na nią, nie alarmując go od razu. Prostota jej umysłu (Gendibal nic mógł się oprzeć myśli, że kontemplacja prostej, szlachetnej symetrii jej mózgu była wspaniałym przeżyciem estetycznym) sprawiała, że było niemożliwe, aby pojawiło się w ich pobliżu jakieś obce pole myślowe i pozostało niewykryte. Poczuł nagły przypływ radości, że kiedy tak stał z nią wtedy przed bramą uniwersytetu, zrodził się w nim szlachetny odruch, który doprowadził niespodziewanie do tego, iż zjawiła się akurat w momencie, kiedy mogła być bardzo przydatna.
— Compor? — rzekł.
— Tak, Mówco.
— Odpręż się, proszę. Muszę zbadać twój umysł. Nie obrażaj się.
— Jak sobie życzysz, Mówco. Czy mogę wiedzieć w jakim celu?
— Aby upewnić się, czy nie zostałeś przez kogoś odmieniony.
— Wiem, Mówco, że masz przeciwników wśród członków Stołu — powiedział Compor — ale na pewno nikt z nich…
— Nie spekuluj, Compor. Odpręż się… Tak, jesteś nietknięty. Teraz, jeśli mi pomożesz, nawiążemy kontakt wzrokowy.
To, co potem nastąpiło, było iluzją w dosłownym znaczeniu tego terminu, bo nikt poza dysponującym siłą mentalną i do tego dobrze wyszkolonym członkiem Drugiej Fundacji nie byłby w stanie nic wyśledzić, i to nie tylko korzystając z własnych zmysłów, ale nawet posługując się urządzeniami do wykrywania.
Było to budowanie obrazu twarzy z konturów umysłu i nawet najlepszy mentalista nie potrafił stworzyć nic więcej poza mglistą J nieco nieokreśloną postacią. Gendibal ujrzał przed sobą, jakby zawieszoną w przestrzeni, twarz Compora. Oglądał ją jak przez falującą cienką warstwę gazy i wiedział, że jego własna twarz pojawiła się dokładnie w taki sam sposób przed Comporem.
Można było ustanowić łączność fizyczną, przez nadprzestrzeń, i wówczas obraz byłby tak wyraźny, że rozmówcy oddaleni od siebie o tysiące parseków widzieliby się tak dokładnie, jak gdyby stali twarzą w twarz. Statek Gendibala był wyposażony w odpowiednią do tego aparaturę.
Jednak wizja mentalistyczna miała swoje zalety. Podstawowa zaleta polegała na tym, że obrazu tego nie można było przechwycić za pomocą żadnych znanych Pierwszej Fundacji urządzeń. Zresztą, jeśli już o tym mowa, nie mógł go uchwycić także inny członek Drugiej Fundacji. Można było, co prawda, śledzić wymianę myśli, ale subtelne zmiany wyrazu twarzy, które były istotną cechą tego rodzaju komunikacji, pozostawały ukryte.
A jeśli chodzi o anty — Mułów… Czysty obraz umysłu Novi był najlepszym dowodem, że żadnego z nich nie było w pobliżu.
— Compor, zrelacjonuj mi dokładnie rozmowę, którą przeprowadziłeś z Trevizem i tym Peloratem. Z dokładnością do stanu umysłu — rzekł Gendibal.
— Oczywiście, Mówco — powiedział Compor.
Nie zajęło to dużo czasu. Połączenie dźwięku, wyrazu twarzy i myśli skondensowało całą rozmowę, mimo iż na poziomie umysłu było o wiele więcej do powiedzenia niż gdyby relacja ta ograniczała się tylko do przekazania słów.
Gendibal patrzył w skupieniu. W wizji mentalistycznej nie było zbędnych szczegółów, a jeśli nawet, to niewiele. W normalnym przekazie obrazu, a nawet w przekazie przez nadprzestrzeń, widziało się więcej podczas przekazu informacji niż to było absolutnie niezbędne dla ich zrozumienia, w związku z czym można było coś przeoczyć bez obawy.
Natomiast w przypadku wizji mentalistycznej zyskiwało się absolutną pewność, że informacje przekazywane tą drogą nie dotrą do nikogo niepowołanego, ale w zamian trzeba było skoncentrować całą uwagę, aby nie uronić nic z przekazu. Każdy szczegół był istotny.
Na Trantorze instruktorzy przekazywali uczniom opowieści grozy, opowieści, które miały im uświadomić jak ważna jest koncentracja. Ta, która była najczęściej powtarzana, była najmniej wiarygodna. Była to opowieść o pierwszym raporcie o podbojach Muła, wysłanym zanim jeszcze zajął on Kalgan.
Otóż urzędnik, który otrzymał raport, miał wrażenie, że chodzi tylko o jakieś zwierzę podobne do konia, ponieważ nie zauważył albo nie zrozumiał lekkiego ruchu ręki, który znaczył „nazwisko”. Zdecydował zatem, że jest to kwestia zbyt małej wagi, aby przekazywać ją na Trantor. Kiedy nadszedł następny raport, było już za późno, żeby podjąć przeciwdziałania i ta chwila nieuwagi kosztowała Drugą Fundację pięć lat ciężkich zmagań.
Było prawie pewne, że zdarzenie to nigdy nie miało miejsca, ale było to nieistotne. Ta dramatyczna opowieść miała po prostu skłonić uczniów do intensywnej koncentracji na przekazie, który otrzymywali. Gendibal dobrze pamiętał, jak jemu samemu zdarzyło się w czasie nauki popełnić w odbiorze błąd, który wydawał mu się minimalny i absolutnie bez znaczenia. Jego nauczyciel, stary Kendast, tyran do samych korzeni móżdżka, uśmiechnął się tylko szyderczo i powiedział „Zwierzę podobne do konia, co, gołowąsie?” i co wystarczyło, żeby Gendibal zatrząsł się ze wstydu.
Compor skończył.
— Podaj mi, proszę, swoją ocenę reakcji Trevizego — rzekł Gendibal. — Znasz go lepiej niż ja, lepiej niż ktokolwiek inny.
— To było zupełnie jasne — odparł Compor. — Reakcje jego umysłu były jednoznaczne. Uważa, że to, co robiłem i mówiłem, świadczyło o tym, że usilnie pragnę, aby poleciał na Trantor, czy do sektora Syriusza, czy gdziekolwiek, byle nie tam, gdzie się faktycznie wybiera. Moim zdaniem, znaczy to, że zostanie tam, gdzie jest. Krótko mówiąc, fakt, że przywiązywałem tak wielkie znaczenie do tego, żeby zmienił miejsce, spowodował, że on te ż zaczął do tego przywiązywać duże znaczenie, a ponieważ uważa, że jego interesy różnią się diametralnie od moich, będzie rozmyślnie postępował na przekór temu, czego — jak uważa — ja pragnę.
— Jesteś tego pewien?
— Zupełnie pewien.
Gendibal zastanawiał się nad tym przez chwilę i doszedł do przekonania, że Compor ma rację. — Jestem z ciebie zadowolony — powiedział. — Wykazałeś się dobrą robotą. Twoja opowieść o radioaktywnej zagładzie Ziemi została zręcznie przygotowana i wywołała właściwą reakcję bez potrzeby uciekania się do bezpośredniej ingerencji w jego umysł. Zasłużyłeś na pochwałę!
Przez krótką chwilę Compor wydawał się prowadzić wewnętrzne zmagania. — Mówco — powiedział w końcu — nie zasłużyłem na tę pochwałę. Nie wymyśliłem tej opowieści. Jest ona prawdziwa. W sektorze Syriusza jest naprawdę planeta zwana Ziemią i naprawdę uważa się, że ona była kolebką ludzkości. Była radioaktywna albo od początku, albo potem taką się stała i stopień napromieniowania stale się zwiększał, aż zamarło na niej życie. Ten wynalazek, który miał potęgować możliwości mózgu i z którego ostatecznie nic nie wyszło, to też prawda. Na planecie, z której pochodzili moi przodkowie, uważa się to wszystko za fakty historyczne.
— Naprawdę? To interesujące — powiedział Gendibal bez widocznego przekonania. — To nawet lepiej. Temu, kto wie, kiedy wystarczy szczera prawda, należą się wyrazy uznania, bo żadnej nieprawdy nie można przekazać z takim szczerym przekonaniem jak prawdy. Palver powiedział kiedyś „Kłamstwo jest tym lepsze, im jest bliższe prawdy, a sama prawda, jeśli można z niej skorzystać, jest najlepszym kłamstwem”.
— Muszę powiedzieć jeszcze jedno — rzekł Compor. — Wypełniając twoje instrukcje i starając się zatrzymać Trevizego w sektorze Sayshell do czasu twojego przybycia — za wszelką cenę, jak powiedziałeś — posunąłem się tak daleko, że jest teraz dla mnie oczywiste, że podejrzewa mnie, iż jestem pod wpływem Drugiej Fundacji.
Gendibal skinął głową. — To, myślę, jest w tych okolicznościach nieuniknione. Jego obsesja na naszym punkcie sprawia, że widzi Drugą Fundację nawet tam, gdzie jej nie ma. Po prostu musimy się z tym liczyć.
— Mówco, jeśli jest absolutnie konieczne, żeby Trevize pozostał tam, gdzie jest aż do czasu twego przybycia, to uprościłoby sprawę, gdybym wyleciał na twoje spotkanie, wziął cię na mój statek i przywiózł tutaj. To nie zajęłoby nawet jednego dnia…
— Nie, Obserwatorze — uciął ostro Gendibal. — Nie zrobisz tego. Na Terminusie wiedzą, gdzie jesteś. Masz na pokładzie nadajnik nadprzestrzenny, którego nie możesz usunąć, prawda?
— Tak, Mówco.
— A jeśli Terminus wie, że wylądowałeś na Sayshell, to wie też o tym jego ambasador na Sayshell… i wie też, że wylądował tam Trevize. Ten nadajnik nadprzestrzenny na twoim statku poinformuje tych na Terminusie, że udałeś się w pewne miejsce odległe o wiele parseków od Sayshell i wróciłeś z powrotem, a ambasador przekaże im, że Trevize pozostał tymczasem w sektorze. Na podstawie tego mogą się czegoś domyśleć. Burmistrz Terminusa, wszystko na to wskazuje, to bystra kobieta i zaniepokoić ją jakimś zagadkowym twoim posunięciem byłoby głupotą z naszej strony. Nie chcę, żeby wylądowała nam tu na karku ze swoją flotą. A prawdopodobieństwo tego jest w każdym razie niepokojąco duże.
— Za pozwoleniem, Mówco… — rzekł Compor. — Dlaczego mamy się obawiać floty, kiedy możemy poddać naszej kontroli jej dowódcę?
— Nawet jeśli powody do obawy są minimalne, to będą jeszcze mniejsze, kiedy nie będzie tu tej floty. Zostań, gdzie jesteś, Obserwatorze. Kiedy do ciebie dotrę, to przejdę na twój statek i wtedy…
— Co wtedy, Mówco?
— No jak to co, wtedy ja przejmę dowództwo.
Gendibal nie ruszył się z miejsca po zakończeniu seansu łączności. Siedział tam wiele minut i rozmyślał.
Podczas tej długiej podróży na Sayshell, długiej, bo jego statek absolutnie nie mógł się równać z technicznie o wiele bardziej zaawansowanymi produktami Pierwszej Fundacji, przestudiował dokładnie wszystkie raporty o Trevizem. Obejmowały one okres blisko dziesięciu lat.
Zawarte w nich informacje, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń, nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że Trevize byłby wspaniałym nabytkiem dla Drugiej Fundacji, gdyby nie przestrzegano skrupulatnie obowiązującej od czasów Palvera zasady, że nigdy nie rekrutuje się ludzi urodzonych na Terminusie.
Nie sposób było powiedzieć, ilu potencjalnych kandydatów najwyższej klasy zostało bezpowrotnie straconych dla Drugiej Fundacji przez tych kilkaset lat jej istnienia. Nie sposób było oceniać przydatności każdego z trylionów ludzi zamieszkujących Galaktykę. Jednak na pewno żaden z nich nie posiadał większych zdolności niż Trevize i z pewnością żaden nie mógłby być w bardziej newralgicznym punkcie.
Gendibal lekko potrząsnął głową. Trevize nie powinien był zostać przeoczony, bez względu na to, czy urodził się na Terminusie gzy nie… I Obserwatorowi Comporowi należy się uznanie za to, że dostrzegł to, mimo iż lata zniekształciły nieco osobliwe cechy umysłu Trevizego.
Oczywiście teraz Trevize nie nadawał się już dla nich. Był za stary na to, aby można było właściwie ukształtować jego umysł, ale nadal posiadał ową wrodzoną intuicję, ową zdolność znajdowania trafnego rozwiązania problemu na podstawie absolutnie niedokładnych informacji i coś… coś…
Stary Shandess, który — mimo iż miał już swe najlepsze lata za sobą — był Pierwszym Mówcą i, ogólnie biorąc, dobrze wywiązywał się ze swych obowiązków, też coś w Trevizem dostrzegł, chociaż nie dysponował odpowiednimi danymi i analizą, którą Gendibal zrobił podczas swej podróży. Trevize był, zdaniem Shandessa, kluczem do rozwiązania obecnego kryzysu.
Ale dlaczego Trevize znalazł się na Sayshell? Co planował? Co miał zamiar zrobić?
Nie wolno było nawet tknąć jego umysłu! Tego Gendibal był pewien. Dopóki nie było dokładnie wiadomo, jaką rolę gra w tym wszystkim, byłoby karygodnym błędem próbować nim manipulować. Ponieważ sprawa wiązała się z anty — Mułami, kimkolwiek byli czy czymkolwiek mogli być, jakiekolwiek niewłaściwe posunięcie w stosunku do Trevizego (przede wszystkim do Trevizego) mogło sprawić, że zupełnie niespodziewanie eksplodowałoby im prosto w twarz jakieś miniaturowe słońce.
Wyczuł, że wokół jego umysłu krąży jakiś inny umysł i bezwiednie trzepnął go, jakby ogarniał się od jakiegoś dokuczliwego owada trantorskiego, choć zrobił to oczywiście myślą, nie ręką. Natychmiast odczuł dochodzącą z tamtej strony falę bólu i podniósł głowę.
Sura Novi pocierała dłonią swe gęste brwi. — Przepraszam, panie, nagle rozbolała mnie głowa — powiedziała.
Gendibalowi natychmiast zrobiło się jej żal. — Przepraszam, Novi. Nie myślałem… a raczej myślałem zbyt intensywnie. — Szybko i delikatnie wygładził — zmierzwione wici jej umysłu.
Novi uśmiechnęła się nagle radośnie. — Przeszło już. Miły dźwięk twoich słów, panie, dobrze działa na mnie.
— Dobrze — rzekł Gendibal. — Czy coś się stało? Dlaczego tu przyszłaś? — Powstrzymał się przed wkroczeniem w jej myśli i zbadaniem samemu o co chodzi. Z upływem czasu czuł coraz większą niechęć do naruszania jej prywatności.
Novi zawahała się. Pochyliła się lekko w jego stronę. — Przestraszyłam się. Patrzyłeś, panie, w puste miejsce i coś mruczałeś, i twoja twarz się kurczyła. Stałam tam cała sztywna ze strachu, że jesteś chory… i nie wiedziałam co robić.
— To nic takiego, Novi. Nie bój się — pogładził jej dłoń. — Nie ma powodu do obaw. Rozumiesz?
Obawa, czy jakieś inne silne uczucie, nieco zepsuło symetrię jej umysłu. Wolał, gdy umysł jej był spokojny, łagodny i szczęśliwy, ale nie mógł zdecydować się na przywrócenie go do stanu pierwotnego przez wpływ z zewnątrz. Jego wcześniejszą ingerencję wzięła za skutek działania jego słów i wydawało mu się, że woli, żeby tak było.
— Novi, dlaczego nie chcesz, żebym mówił do ciebie Sura? — spytał.
Spojrzała na niego nagle posmutniałym wzrokiem. — Och nie, panie, nie mów tak.
— Ale Rufirant odzywał się tak do ciebie tego dnia, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy. Teraz znam cię już dość dobrze…
— Wiem dobrze, panie, że się tak odzywał. Tak mówi mężczyzna do dziewczyny, która nie ma mężczyzny, która nie jest zaręczona, która… nie jest zupełna. Wtedy mówi się do niej po imieniu. To dla mnie większy zaszczyt, kiedy mówisz, panie, „Novi” i jestem dumna, że tak mówisz. I chociaż nie mam teraz mężczyzny, to mam pana i jestem zadowolona. Mam nadzieję, że nie obrazisz się, panie, za to, że chcę, żebyś mówił „Novi”.
— Oczywiście, że nie, Novi.
W odpowiedzi na to jej umysł ponownie odzyskał swą piękną gładkość. Sprawiało to Gendibalowi przyjemność. Aż za dużą. Czy powinien odczuwać aż taką przyjemność?
Przypomniał sobie z pewnym zawstydzeniem, że podobno w taki sam sposób wpłynęła na Muła ta kobieta z Pierwszej Fundacji, Bayta Darell, i to na jego zgubę.
Oczywiście on był w innej sytuacji. Ta chłopka była jego tarczą chroniącą go przed obcymi umysłami i chciał, żeby służyła temu celowi jak najlepiej.
Nie, to nieprawda. Skompromitowałby się jako Mówca, gdyby przestał rozumieć swój własny umysł albo gdyby, co gorsza, celowo źle interpretował własne myśli, aby ukryć przed sobą samym prawdę. A prawda była taka, że sprawiało mu przyjemność, kiedy była cicha, spokojna i szczęśliwa sama z siebie, bez jego ingerencji, i że sprawiało mu to przyjemność po prostu dlatego, że ją lubił i (pomyślał wyzywająco) nie było w tym nic złego.
— Usiądź, Novi — powiedział.
Usiadła, balansując niebezpiecznie na. brzeżku krzesła i trzymając się w takiej odległości, na jaką pozwalały ograniczone rozmiary kabiny. Jej umysł przepełniał szacunek.
— Kiedy widziałaś, jak coś mruczę, Novi — powiedział — rozmawiałem na dużą odległość, sposobem badaczy.
Novi odparła ze smutkiem, spuszczając oczy:
— Tak, panie, teraz wiem, że w sposobach badawców jest wiele rzeczy, których nie rozumiem i nie mogę sobie wyobrazić. To trudna sztuka. Wstyd mi, panie, że przyszłam do ciebie, żebyś zrobił ze mnie badawcę. Jak to się stało, że mnie nie wyśmiałeś?
— To nie wstyd mieć wyższe aspiracje, nawet jeśli ich realizacja jest niemożliwa. Masz już za dużo lat, żebym mógł zrobić z ciebie badacza w moim stylu, ale nie jesteś za stara na to, żeby nauczyć się nowych rzeczy i opanować nowe umiejętności. Opowiem ci trochę o tym statku. Zanim dotrzemy do celu naszej podróży, będziesz już wiedziała dość dużo o nim.
Był zachwycony swoim pomysłem. Bo niby dlaczego nie miałby tego zrobić? Zupełnie rozmyślnie odrzucał stereotypowe wyobrażenia o Tutejszych. W końcu jakie prawo miała heterogeniczna społeczność Drugiej Fundacji do tworzenia takich stereotypów? Dzieci pochodzące z ich małżeństw bardzo rzadko nadawały się na stanowiska piastowane przez rodziców. Dzieci Mówców prawie nigdy nie miały cech kwalifikujących je na Mówców. Co prawda trzysta lat temu zdarzyło się, że trzy kolejne pokolenia Linguesterów sprawowały tę funkcję, ale podejrzewano, że drugi z nich nie nadawał się do tego. A jeśli tak było w — istocie, to jakie podstawy mieli ludzie z uniwersytetu, żeby stawiać się na piedestale? Widział, że oczy Novi rozbłysły i sprawiło mu to przyjemność.
— Będę się pilnie starała nauczyć wszystkiego, panie — powiedziała.
— Jestem pewien, że będziesz się starała — powiedział i zawahał się. Uświadomił sobie, że podczas rozmowy z Comporem w ogóle nie wspomniał, że nie jest sam. Niczym nie zasygnalizował mu, że ma towarzyszkę.
To, że jest z kobietą, będzie, być może, zrozumiałe, a przynajmniej Compor na pewno nie będzie tym zaskoczony. Ale że tą kobietą jest chłopka Trantorska?
Na chwilę, mimo jego usilnych starań, stereotyp wziął jednak górę i Gendibal pomyślał z ulgą, że na szczęście Compor nigdy nie był na Trantorze i nie zorientuje się, że Novi jest Tutejszą.
Otrząsnął się. To, czy Compor — czy ktokolwiek inny — wie o tym, czy nie, nie ma znaczenia. W końcu on, Gendibal, jest Mówcą z Drugiej Fundacji i może robić, co zechce, byleby trzymał się ram Planu Seldona. Nikomu nic do tego, co robi, dopóki nie wyłamuje się z reguł ustalonych przez Seldona.
— Panie, czy rozstaniemy się, kiedy już dotrzemy do celu? — spytała Novi.
Spojrzał na nią i powiedział, z większym chyba naciskiem, niż zamierzał:
— Nie rozstaniemy się, Novi.
Uśmiechnęła się nieśmiało i z tym uśmiechem wyglądała jak każda inna kobieta.