— Oczywiście nic wierzę w to — rzekł Golan Trevize, stojąc na szerokich schodach wiodących do Gmachu Seldona i spoglądając na lśniące w słońcu miasto.
Terminus miał łagodny klimat, a wody zajmowały na nim, w porównaniu z lądem, stosunkowo dużą powierzchnię. Wprowadzenie regulacji pogody sprawiło, że stał się jeszcze bardziej wygodnym i przyjemnym niż przedtem, lecz — zdaniem Trevizego — znacznie mniej ciekawym miejscem.
— Absolutnie nie wierzę — powtórzył i uśmiechnął się, błyskając równymi, białymi zębami.
Jego towarzysz i kolega z Rady, Munn Li Compor, który — wbrew panującym na Terminusie zwyczajom — używał dwóch imion, potrząsnął z dezaprobatą głową. — W co nie wierzysz? Że ocaliliśmy miasto?
— Ależ skąd! W to wierzę. Przecież zrobiliśmy to, prawda? A Seldon powiedział, że to właściwe posunięcie i że o tym, że tak postąpiliśmy, wiedział już pięćset lat temu.
Compor zniżył głos prawie do szeptu.
— Słuchaj, mnie możesz mówić takie rzeczy, bo traktuję to jako takie sobie gadanie, ale jeśli będziesz o tym rozpowiadał wszem i wobec, to wyznam ci, że nie chcę być blisko ciebie, kiedy spadnie cios. Nie jestem po prostu pewien, czy ten cios będzie wystarczająco precyzyjny.
Trevize nie przestał się uśmiechać. — Czy mówienie o tym, że miasto zostało ocalone to szkodliwa działalność? — rzekł. — Albo o tym, że udało się to osiągnąć bez wojny?
— Nie było jej z kim toczyć — powiedział Compor. Miał włosy żółte jak masło i oczy niebieskie jak niebo i stale kusiło go, aby zmienić na inne te niemodne kolory.
— Nie słyszałeś nigdy o wojnie domowej? — spytał Trevize. Był wysokim mężczyzną, o czarnych, lekko falujących włosach i miał zwyczaj chodzić z kciukami zatkniętymi za pas z miękkiej tkaniny, który stanowił nieodłączną część jego stroju.
— Wojna domowa z powodu sporów o miejsce lokalizacji stolicy?
— Niewiele brakowało, żeby te spory doprowadziły do kryzysu Seldona. Zniszczyły karierę polityczną Hannisa, a ciebie i mnie wyniosły podczas ostatnich wyborów do Rady i sprawa ważyła się na… — pokiwał powoli dłonią w przód i w tył, naśladując ruchy wskazówki wagi, wychylającej się to w jedną, to w drugą stronę pod wpływem równo obciążonych szalek.
Zatrzymał się w połowie schodów, nie zwracając uwagi na innych członków rządu i przedstawicieli środków przekazu oraz ludzi z towarzystwa, bywalców wszelkich imprez, którzy w sobie tylko wiadomy sposób zdobyli zaproszenia na uroczystość powrotu Seldona, a w każdym razie jego holograficznej podobizny.
Wszyscy oni schodzili teraz po schodach rozmawiając głośno, śmiejąc się, podziwiając dokładność wszystkich prognoz i pławiąc się z rozkoszą w słowach aprobaty, które usłyszeli od Seldona.
Trevize stał nieruchomo i czekał, aż minie go kłębiący się tłum. Compor zrobił dwa kroki, ale zatrzymał się, jakby łączyła go z Trevizem niewidzialna nić.
— Nie idziesz? — spytał.
— Nie ma pośpiechu. Posiedzenie się nie zacznie, dopóki pani burmistrz nie naświetli sytuacji w swój zwykły, monotonny, powolny i nudny sposób. Wcale mi się nie spieszy, żeby wysłuchać jeszcze jednego nudnego przemówienia… Popatrz lepiej na miasto.
— Widzę je. Wczoraj też widziałem.
— A widziałeś je pięćset lat temu, kiedy powstawało?
— Czterysta dziewięćdziesiąt osiem lat temu — poprawił go automatycznie Compor. — Za dwa lata będziemy świętowali pięćsetlecie, a burmistrz Branno będzie nadal sprawowała swój urząd, stawiając czoło wypadkom o mniejszym, miejmy nadzieję, stopniu prawdopodobieństwa.
— Miejmy nadzieję — powtórzył sucho Trevize — Ale jak tu wszystko wyglądało pięćset lat temu? Przecież istniało wtedy tylko to jedno miasto! jedna mała mieścina, zamieszkana przez grupę ludzi przygotowujących encyklopedię, która nigdy nie została ukończona.
— Została.
— Masz na myśli obecną Encyklopedię Galaktyczną? To nie jest to, nad czym oni pracowali. Nasza jest w całości w komputerze i jest codziennie poprawiana i uzupełniana. Widziałeś kiedy niedokończony oryginał?
— Ten w Muzeum Hardina?
— W Muzeum im. Salvora Hardina, skoro tak dbasz o szczegóły. Widziałeś ją?
— Nie. A powinienem?
— Skądże, nie warto. Ale tak czy inaczej ta mała grupka Encyklopedystów stworzyła zalążek tego miasta, małej, mizernej mieściny na planecie absolutnie pozbawionej metali, krążącej wokół słońca odizolowanego od reszty Galaktyki, na samym jej skraju. A teraz, po pięciuset latach, jesteśmy światem willowym. Całe to miejsce to jeden wielki park. Metalu mamy, ile chcemy. I jesteśmy w centrum wszystkich wydarzeń.
— Niezupełnie — odparł Compor. — Nadal krążymy wokół słońca odizolowanego od reszty Galaktyki. I nadal znajdujemy się na jej skraju.
— Mówisz bez zastanowienia. O to właśnie chodziło w tym małym kryzysie Seldona. Nie jesteśmy już samotnym światem ograniczającym się do Terminusa. Jesteśmy Fundacją, która obejmuje swoimi wpływami całą Galaktykę i która rządzi nią z miejsca na jej skraju. A może to robić właśnie dlatego, że nie jest odizolowana od reszty w niczym, z wyjątkiem położenia, a to się nie liczy.
— W porządku. Zgadzam się — Compor był wyraźnie znudzony tą rozmową. Zszedł o stopień niżej. Niewidoczna nić napięła się jeszcze bardziej.
Trevize wyciągnął rękę, jakby chciał z powrotem wciągnąć przyjaciela na schody. — Nie widzisz jakie ogromne konsekwencje ma ta zmiana, Compor? Przecież my jej nie akceptujemy. W głębi duszy pragniemy powrotu do starej, małej Fundacji, do spraw jednego świata, do dawnych czasów herosów ze stali i szlachetnych świętych, do czasów, które bezpowrotnie minęły.
— No dalej, mów o co chodzi.
— Właśnie o to. Popatrz choćby na Gmach Seldona. Podczas pierwszych kryzysów, za czasów Salvora Hardina, była to po prostu Krypta Czasu, mała salka, w której pojawiał się hologram Seldona. To było wszystko. A co mamy teraz? Potężne mauzoleum. Może prowadzi do niego pochylnia oparta na polu siłowym? Albo chodnik ślizgowy? A może winda grawitacyjna? Nic z tych rzeczy. Tylko schody, po których wspinamy się, jakbyśmy żyli w czasach Hardina. Tyle, że wtedy nie było tych schodów. W ciężkich chwilach szukamy otuchy i pomocy w przeszłości.
Wyciągnął gwałtownie rękę. — Czy w tej całej konstrukcji widzisz choć jeden metalowy element? Nie ma ani jednego! A dlaczego? Bo w czasach Hardina miejscowego metalu nie było wcale, a importowanego tyle co nic. Użyliśmy nawet do budowy tej bryły tak starego, poróżowiałego ze starości plastyku, że turyści z innych światów zatrzymują się ze zdumieniem i wołają: „Na Galaktykę! Jaki cudny stary plastyk!”. Wiesz, co ci powiem, Compor? Że to oszustwo.
— I właśnie w to nie wierzysz? W autentyczność Gmachu Seldona?
— I we wszystko, co w nim jest — syknął Trevize. — Nie wierzę, że ukrywanie się tu, na skraju Wszechświata ma sens tylko dlatego, że tak robili nasi przodkowie. Uważam, że nasze miejsce jest tam, w centrum Galaktyki.
— Ale Seldon uważa, że jesteś w błędzie. Jego plan rozwija się tak, jak powinien.
— Wiem, wiem. Każde dziecko na Terminusie jest wychowywane w wierze, że Hari Seldon stworzył Plan, że pięćset lat temu przewidział wszystko, że założył tę Fundację dokładnie tak, żeby mógł niezawodnie przewidzieć kryzysy, że jego hologram będzie się ukazywał podczas tych kryzysów i przekazywał nam to minimum wiedzy niezbędne do przetrwania i tak prowadził nas przez tysiąc lat, aż w końcu zbudujemy na gruzach starego, zmurszałego imperium, które zaczęło się chwiać pięćset lat temu i ostatecznie runęło przed dwustu laty, Drugie — potężniejsze — Imperium Galaktyczne.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz, Golan?
— Dlatego, że to oszustwo. To wszystko oszustwo! Nawet jeśli na początku było tak naprawdę, to teraz jest to oszustwo. Nie jesteśmy panami naszych poczynań. To nie my wcielamy Plan w życie.
Compor spojrzał na niego badawczo. — Mówiłeś to już nie raz, Golan, ale zawsze myślałem, że żartujesz. Ale teraz, na Galaktykę, myślę, że mówisz poważnie. Naprawdę.
— Oczywiście, że mówię poważnie.
— Niemożliwe. Albo to jakiś skomplikowany kawał, na który chcesz mnie nabrać, albo zwariowałeś.
— Ani jedno, ani drugie — rzekł Trevize. Uspokoił się już i zatknął swym zwyczajem kciuki za pas, jakby nie potrzebował już rąk dla podkreślenia swych uczuć. — Przyznaję, że już wcześniej myślałem o tym, ale była to tylko intuicja. Dopiero ta dzisiejsza farsa spowodowała, że nagle wszystko sobie jasno uświadomiłem. I teraz mam zamiar przedstawić to równie jasno całej Radzie.
— Jesteś szalony! — powiedział Compor.
— Tak? No to chodź ze mną i posłuchaj.
Zeszli ze schodów. Byli ostatnimi, którzy opuszczali to miejsce. I kiedy Trevize wysunął się nieco do przodu, Compor poruszył bezgłośnie ustami rzucając w ślad za nim: „Głupiec!”
Burmistrz Harla Branno przywołała zebranych na sesji członków Rady Wykonawczej do porządku. Nie zauważyła najmniejszego śladu zainteresowania na sali, ale nikt nie wątpił, że dokładnie odnotowała sobie wszystkich obecnych i wszystkich, którzy jeszcze nie przybyli.
Jej siwe włosy były starannie ułożone w stylu, który nie był ani wyraźnie kobiecy, ani nie naśladował męskiej fryzury. Był to po prostu sposób, w jaki się czesała, nic więcej. Jej rzeczowa twarz nie wyróżniała się pięknością, ale piękność jakoś nie była tym, czego szukano w jej twarzy. Była najzdolniejszym administratorem na planecie. Nikt nie posądzał jej nigdy o bystrość Salvora Hardina czy Hobera Mallowa, których rządy ożywiały historię pierwszych dwu stuleci istnienia Fundacji, ale też nikt nie mógł jej zarzucić żadnego z szaleństw dziedzicznych burmistrzów Indburów, którzy rządzili Fundacją tuż przed nastaniem Muła.
Jej przemówienia nie poruszały umysłów, nie miała też daru czynienia dramatycznych gestów, ale za to posiadała umiejętność podejmowania cichych decyzji i upierania się przy nich tak długo, jak długo była przekonana o swej racji. Nie miała charyzmy, ale miała talent przekonywania wyborców do tych właśnie cichych decyzji.
Ponieważ na mocy doktryny Seldona bieg historii jest bardzo trudno odwrócić (chyba że, o czym większość seldonistów — mimo przykrego incydentu z Mułem — zapomina, mamy do czynienia z czymś nieprzewidywalnym), stolicą Fundacji mógł w każdej sytuacji pozostać Terminus. Była to jednak tylko możliwość. Seldon, podczas swego dopiero co zakończonego pojawienia się w postaci pięćsetletniego hologramu, ocenił spokojnie stopień prawdopodobieństwa pozostania stolicy na Terminusie na 87,2 procenta.
Niemniej jednak, nawet dla seldonistów, oznaczało to, że możliwość przeniesienia stolicy w jakieś miejsce bliższe centrum Federacji Fundacyjnej, z wszystkimi strasznymi, zarysowanymi przez Seldona konsekwencjami takiego posunięcia, była prawdopodobna w 12,8 procenta. Ta możliwość nie stała się rzeczywistością z pewnością tylko dzięki pani burmistrz Branno.
Było pewne, że nigdy by do tego nie dopuściła. Mimo znacznego spadku popularności, trwała od dawna niezłomnie na stanowisku, że Terminus, który był od początku siedzibą Fundacji, powinien nią nadal pozostać. Przeciwnicy polityczni przedstawiali (dość udatnie, trzeba przyznać) w karykaturach jej wydatną szczękę jako grożący obsunięciem się granitowy blok.
I oto teraz Seldon poparł jej punkt widzenia i — przynajmniej w tej chwili — dawało jej to miażdżącą przewagę nad przeciwnikami. Mówiono, że przed rokiem wyznała, iż jeśli Seldon za swym następnym pojawieniem się poprze ją, to uzna, iż wypełniła swe zadanie i wycofa się z czynnego życia, kontentując się rolą zasłużonego polityka i nie ryzykując sławy, którą mogłaby utracić w dalszych walkach politycznych.
Prawdę mówiąc, nikt w to nie wierzył. Walka polityczna to był jej żywioł i teraz, kiedy pojawił się i znikł hologram Seldona, nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, że zamierza się wycofać.
Mówiła czystym głosem, nie starając się ukryć swego fundacyjnego akcentu (była niegdyś ambasadorem w Mandress, ale nie przyswoiła sobie starego, imperialnego sposobu mówienia, który był teraz tak modny i łączył się nierozerwalnie z quasi — imperialnymi ciągotami ku wewnętrznym Prowincjom).
— Kryzys Seldona został zażegnany. Zgodnie ze starą, dobrą tradycją nie będziemy stosowali żadnych represji wobec tych, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie. Nie będziemy ich także piętnować w oczach opinii publicznej. Wielu ludzi chciało tego, czego nie chciał Seldon, lecz działali oni w dobrej wierze. Nie ma sensu wypominać im błędów, gdyż broniąc swego dobrego imienia mogliby się posunąć nawet do tego, by zakwestionować cały Plan Seldona. Jest u nas w zwyczaju, że strona, która przegrała, przyjmuje swoją porażkę ze spokojem i bez dalszych, zbędnych dyskusji. A zatem zarówno my, jak i nasi niedawni przeciwnicy, uważamy sprawę za zamkniętą.
Przerwała na chwilę, popatrzyła po twarzach zebranych i podjęła na nowo:
— Minęło już pięćset lat, panowie radni, połowa tego czasu, który oddziela od siebie dwa imperia. Był to trudny okres, ale zrobiliśmy dużo. Już teraz jesteśmy niemal Imperium Galaktycznym i nie mamy żadnych poważnych zewnętrznych wrogów.
Gdyby nie Plan Seldona, bezkrólewie trwałoby trzydzieści tysięcy lat. Być może po trzydziestu tysiącach lat nie byłoby już w Galaktyce siły zdolnej stworzyć nowe imperium. Być może składałaby się ona tylko z odizolowanych od siebie i ginących cywilizacji.
Wszystko, co osiągnęliśmy, zawdzięczamy Hariemu Seldonowi i dalej na nim musimy polegać. Teraz, panowie radni, prawdziwe zagrożenie dla Planu stanowimy my sami. Dlatego od tej pory nie może być żadnych publicznych zastrzeżeń co do jego wartości. Umówmy się, że poczynając od dzisiaj,, nikt nie będzie oficjalnie poddawał planu w wątpliwość, krytykował go czy uznawał za niewłaściwy. Musimy przyjmować go bez zastrzeżeń. Jego słuszności dowiodło minione pięćset lat. Ma on zapewnić bezpieczną przyszłość rodzajowi ludzkiemu i nie wolno nam dopuścić do żadnych zmian czy odstępstw od niego. Czy zgadzacie się ze mną?
Odpowiedział jej cichy pomruk. Nie musiała rozglądać się po sali, by szukać bardziej wyraźnych dowodów aprobaty. Znała każdego członka Rady i wiedziała, jak zareaguje. Teraz, w chwili jej tryumfu, nikt nie odważy się sprzeciwić. Może za rok, ale nie teraz. A tym, co będzie za rok, będzie się przejmowała za rok.
Z tym, że zawsze…
— Czyżby kontrola myśli, pani burmistrz? — spytał Golan Trevize, schodząc wielkimi krokami po schodach między rzędami foteli i mówiąc donośnym głosem, jakby starał się zrekompensować w ten sposób milczenie pozostałych. Nie spojrzał nawet w stronę swego miejsca, które — jako że był nowym członkiem Rady — znajdowało się w tylnych rzędach.
Branno nadal nie podnosiła głowy. — Jak pan to ocenia, radny Trevize? — spytała.
— Tak, że rząd nie może znieść wolności słowa, że każdy obywatel — a więc oczywiście także radny czy radna, którzy zostali wybrani specjalnie w tym celu — ma prawo dyskutować na temat aktualnych wydarzeń politycznych, ale że żadne wydarzenie polityczne nie będzie rozpatrywane w oderwaniu od Planu Seldona.
Branno założyła ręce na piersi i podniosła głowę. Z jej twarzy nie można było nic wyczytać. — Radny Trevize — powiedziała — zabrał pan głos w tej debacie z naruszeniem regulaminu i porządku obrad. Ponieważ jednak prosiłam, by przedstawił pan swój punkt widzenia, odpowiem panu teraz.
Nie ma żadnych ograniczeń wolności wypowiedzi dotyczących Planu Seldona. To po prostu Plan, z samej swej istoty, ogranicza nas. Zanim hologram Seldona podejmie ostateczną decyzję, można interpretować zdarzenia na wiele różnych sposobów, ale z chwilą gdy decyzja ta już zostanie powzięta, jej zasadność nie może być kwestionowana na posiedzeniach Rady. Nie może też być kwestionowana z góry wypowiedziami typu: „Gdyby Seldon powiedział tak i tak, to myliłby się”.
— A gdyby ktoś rzeczywiście tak uważał, pani burmistrz?
— To mógłby dać temu wyraz jako osoba prywatna, omawiając tę sprawę w prywatnym gronie.
— A zatem ograniczenia dotyczące wolności wypowiedzi, które pani proponuje, mają dotyczyć tylko i jedynie wypowiedzi członków rządu.
— Tak. To nie jest żadna nowość w systemie prawnym Fundacji. Ta zasada była już stosowana przez burmistrzów, i to wywodzących się z różnych partii. Prywatny punkt widzenia jest bez znaczenia, natomiast opinia wyrażona oficjalnie ma swą wagę i może być niebezpieczna. Nie po to osiągnęliśmy tyle, żeby teraz narażać się na ryzyko przegranej.
— Pragnę zauważyć, pani burmistrz, że zasada, o której pani wspomniała, była stosowana, i to nadzwyczaj rzadko, w odniesieniu do konkretnych uchwał Rady. Natomiast nigdy nie zastosowano jej do czegoś tak ogólnego i nieokreślonego jak Plan Seldona.
— Plan Seldona wymaga szczególnej ochrony, ponieważ kwestionowanie jego rozstrzygnięć może być szczególnie niebezpieczne.
— Czy nie uważa pani… — Trevize odwrócił się, zwracając się teraz do członków Rady, którzy wstrzymali oddech, jak gdyby czekali na wynik pojedynku. — Czy nie uważacie panie i panowie, że mamy wszelkie powody, aby sądzić, że w ogóle nie ma żadnego Planu Seldona?
— Dzisiaj wszyscy byliśmy świadkami jego działania — rzekła burmistrz Branno, której spokój wydawał się wzrastać w miarę jak Trevizego ogarniał zapał krasomówczy.
— Właśnie dlatego, panie i panowie, że dzisiaj widzieliśmy jego działanie, możemy stwierdzić, że Plan Seldona, taki, w jaki nauczono nas wierzyć, nie może istnieć.
— Radny Trevize, łamie pan porządek obrad. Proszę zakończyć te wywody.
— Mam do tego prawo z racji mojej funkcji, pani burmistrz.
— Prawo to zostaje niniejszym zawieszone.
— Nie może go pani zawiesić. Pani oświadczenie ograniczające wolność wypowiedzi nie ma mocy prawa. Nie zostało przegłosowane przez Radę, a nawet gdyby zostało, miałbym prawo zakwestionować jego prawomocność.
— To zawieszenie, panie radny, nie ma nic wspólnego z moim oświadczeniem dotyczącym ochrony Planu Seldona.
— Na czym wobec tego się zasadza?
— Oskarżam pana o zdradę, panie radny. Ze względu na Radę nie chcę, ażeby aresztowano pana w sali posiedzeń, ale za drzwiami czekają ludzie z Urzędu Bezpieczeństwa, którzy zaprowadzą pana stąd wprost do aresztu. Proszę teraz, żeby pan spokojnie opuścił salę. Jeśli wykona pan jakiś podejrzany ruch, to oczywiście zostanie to potraktowane jako bezpośrednie zagrożenie i funkcjonariusze wkroczą na salę. Wierzę, że postara się pan, by do tego nie doszło.
Trevize zmarszczył czoło. W sali panowała zupełna cisza. (Czy ktokolwiek — ktokolwiek z wyjątkiem jego i Compora — spodziewał się tego?) Spojrzał na drzwi. Nic nie zauważył, ale nie miał wątpliwości, że burmistrz Branno nie udaje.
— Re… reprezentuję ważny okręg wyborczy, pani burmistrz — wykrztusił z wściekłością.
— Nie wątpię, że zawiodą się na panu.
— Na jakiej podstawie wnosi pani to szalone oskarżenie?
— To się okaże we właściwym czasie, ale mogę pana zapewnić, że mamy wszystko, czego nam potrzeba. Jest pan bardzo nierozważny, młodzieńcze. Powinien pan sobie uświadomić, że ktoś może być pana przyjacielem, ale nie na tyle, żeby zostać pana wspólnikiem w dziele zdrady.
Trevize gwałtownie odwrócił się i spojrzał w niebieskie oczy Compora. Ich spojrzenie było twarde jak kamień.
Burmistrz Branno powiedziała spokojnie:
— Wzywam wszystkich na świadków, że po moim ostatnim zdaniu radny Trevize odwrócił się i spojrzał na radnego Compora. Czy wyjdzie pan sam, panie radny, czy chce pan nas zmusić do nietaktu wobec Rady i zaaresztowania pana na sali posiedzeń?
Golan Trevize odwrócił się i wszedł na schody prowadzące do wyjścia. Za drzwiami stanęło po obu jego stronach dwóch dobrze uzbrojonych ludzi w mundurach.
Harla Branno odprowadziła go wzrokiem i syknęła przez zaciśnięte zęby: — Głupiec!
Liono Kodell był dyrektorem Urzędu Bezpieczeństwa od początku kadencji burmistrz Branno. Lubił mawiać, że nie jest to wyczerpująca praca, ale oczywiście nikt nie był w stanie sprawdzić, czy mówi prawdę czy nie. Nie wyglądał na łgarza, ale to jeszcze niczego nie dowodzi.
Wyglądał miło i sympatycznie i być może właśnie taka powierzchowność była potrzebna w jego pracy. Wzrostu był raczej mniej niż średniego, tuszy raczej więcej niż średniej, miał sumiastego wąsa (rzecz raczej niezwykła u obywatela Terminusa), bardziej białego niż siwego, jasnobrązowe oczy i charakterystyczną naszywkę barwy podstawowej na górnej kieszeni płowego jednoczęściowego munduru.
— Proszę usiąść, panie Trevize — powiedział. — Postarajmy się porozmawiać po przyjacielsku.
— Po przyjacielsku? Ze zdrajcą? — Trevize wsunął kciuki za pas i nie zamierzał usiąść.
— Z oskarżonym o zdradę. Jeszcze nie jest tak źle, żeby oskarżenie, nawet rzucone przez burmistrza, było równoznaczne ze stwierdzeniem winy. I wierzę, że nigdy nie dojdzie do takiej sytuacji. Moim zadaniem jest przebadać pana. Wolałbym to zrobić teraz, kiedy nie stała się jeszcze panu żadna krzywda — no, może urażono pańską dumę — niż być zmuszonym do zrobienia z tego publicznego procesu. Mam nadzieję, że zgadza się pan ze mną w tym względzie.
Trevize nie zmiękł. — Dajmy spokój uprzejmościom. Pana zadaniem jest traktować mnie tak, jak gdybym był zdrajcą. Nie jestem zdrajcą i oburza mnie, że muszę to panu udowodnić. Bo niby dlaczego to nie ja miałbym żądać, żeby pan udowodnił mi, że jest wierny Fundacji?
— W zasadzie ma pan rację. Problem w tym, że niestety tutaj ja mam władzę, a nie pan. Dlatego ja mogę pytać, a pan nie. Nawiasem mówiąc, gdyby padło na mnie podejrzenie o zdradę czy choćby nielojalność, to przypuszczam, że zostałbym z miejsca zwolniony i wtedy to ja znalazłbym się na pańskim miejscu. I mam nadzieję, że osoba, która by mnie badała, nie traktowałaby mnie gorzej, niż ja chcę traktować pana.
— A jak pan chce mnie traktować?
— Jak przyjaciela i równego sobie, jeśli pan będzie traktował mnie tak samo.
— Mogę postawić panu drinka? — spytał ironicznie Trevize.
— Może później, ale teraz proszę, żeby pan usiadł. Proszę pana po przyjacielsku.
Trevize zawahał się, po czym usiadł. Dalszy upór wydał mu się nagle bezsensowny. — I co teraz? — spytał.
— Teraz proszę, żeby odpowiadał pan na moje pytania szczerze, wyczerpująco i bez wykrętów.
— A jeśli się do tego nie zastosuję? Czym mi pan zagrozi? Sondą psychiczną?
— Wierzę, że do tego nie — dojdzie.
— Ja też. W końcu jestem radnym. Sonda nie wykaże zdrady, a kiedy zostanę wobec tego uniewinniony, poleci pana głowa, a może też głowa pani burmistrz. Może by nawet warto było zmusić pana do użycia sondy.
Kodell zmarszczył czoło i wolno pokręcił głową. — O nie, tylko nie to. To mogłoby się skończyć uszkodzeniem mózgu. W takich przypadkach kuracja trwa niekiedy bardzo długo i myślę, że nie opłaciłoby się panu tak ryzykować. Na pewno. Wie pan, czasami, kiedy stosuje się sondę, straciwszy cierpliwość…
— Grozi mi pan, Kodell?
— Stwierdzam tylko fakt, Trevize… Proszę mnie źle nie zrozumieć, panie radny. Jeśli będę zmuszony użyć sondy, to zrobię to, i nawet jeśli jest pan niewinny, to nie uniknie pan tego.
— Co chce pan wiedzieć?
Kodell nacisnął przycisk wmontowany w biurko. — Wszystkie moje pytania i pana odpowiedzi — powiedział — będą nagrywane, tak obraz, jak i dźwięk. Proszę ograniczyć się tylko do odpowiedzi. Nie chcę żadnych nie związanych z pytaniami uwag czy komentarzy. Nie tym razem. Jestem pewien, że mnie pan rozumie.
— Rozumiem, że nagra pan tylko to, co będzie pan chciał — rzekł pogardliwie Trevize.
— Zgadza się, ale ponownie proszę, żeby pan mnie źle nie zrozumiał. Nie zniekształcę w najmniejszym stopniu pańskich wypowiedzi. Albo je wykorzystam, albo nie, i to wszystko. Ale pan będzie wiedział, czego nie nagrałem i mam nadzieję, że nie będzie pan tracił mojego i swojego czasu na próżno.
— Zobaczymy.
— Mamy powody, aby przypuszczać, radny Trevize — jego ton stał się bardziej oficjalny, co było wystarczającą wskazówką, że zaczął nagrywać — iż twierdził pan otwarcie, i to przy różnych okazjach, że nie wierzy pan w istnienie Planu Seldona.
— Jeśli mówiłem to otwarcie i przy różnych okazjach, to czego jeszcze pan chce? — spytał wolno Trevize.
— Niech pan nie łapie mnie za słowa. Wie pan, że to, czego chcę od pana, to otwarte przyznanie się, wypowiedziane pana głosem, z wyraźnymi śladami pana fal głosowych, w warunkach zapewniających panu pełną kontrolę swego zachowania.
— Bo, jak się domyślam, zastosowanie hipnozy, środków chemicznych czy jakichkolwiek innych zmieniłoby obraz śladów moich fal głosowych?
— I to dość znacznie.
— A pan chce wykazać, że nie użył pan w śledztwie żadnych niedozwolonych metod w stosunku do radnego? Nie mam panu tego za złe.
— Cieszę się, że nie ma mi pan tego za złe. A zatem idźmy dalej. Stwierdzał pan otwarcie, i to przy różnych okazjach, że nie wierzy pan w istnienie Planu Seldona. Czy przyznaje się pan do tego?
Trevize odparł wolno, starannie dobierając słowa:
— Nie wierzę, że to, co nazywamy Planem Seldona, ma takie znaczenie, jakie zazwyczaj mu się przypisuje.
— To bardzo ogólne stwierdzenie. Czy może pan to uściślić?
— Uważam, że powszechnie przyjęty pogląd, iż Hari Seldon pięćset lat temu, opierając się na matematyce psychohistorii, wytyczył bieg wydarzeń do ostatniego szczegółu i że kroczymy drogą, która ma nas doprowadzić od Pierwszego do Drugiego Imperium Galaktycznego zgodnie z zasadą największego prawdopodobieństwa, jest naiwny. To po prostu niemożliwe.
— Czy znaczy to, że pana zdaniem Hari Seldon to postać fikcyjna?
— Ależ nie. Oczywiście, że prawdziwa.
— A więc nie rozwinął psychohistorii?
— No nie, nic takiego nie powiedziałem. Niech pan słucha, dyrektorze. Gdyby mi pozwolono, wyjaśniłbym to Radzie, ale skoro stało się inaczej, wyjaśnię to panu. To, co zamierzam wyznać, jest tak proste…
Dyrektor Urzędu Bezpieczeństwa demonstracyjnie wyłączył zapis.
Trevize przerwał i zmarszczył czoło.
— Dlaczego pan to zrobił?
— Szkoda mojego czasu, panie radny. Nie prosiłem pana o przemowę.
— Ale prosił mnie pan, żebym wyjaśnił swój punkt widzenia, prawda?
— Nic podobnego. Prosiłem, żeby odpowiadał pan na pytania — krótko, prosto i zwięźle. Niech pan tylko odpowiada na pytania i nie serwuje mi tego, o co nie prosiłem. Jeśli pan się do tego zastosuje, to szybko skończymy.
— To znaczy, że chce pan uzyskać ode mnie zeznania, które potwierdzą oficjalną wersję tego, o co zostałem oskarżony.
— Prosimy pana tylko o to, żeby pan odpowiadał zgodnie z prawdą i zapewniam pana, że nie spreparujemy pana wyjaśnień. No, spróbujmy jeszcze raz. Mówiliśmy o Harim Seldonie. — Kodell włączył zapis i powtórzył spokojnie: — A więc nie rozwinął psychohistorii?
— Oczywiście, że rozwinął naukę, którą określamy mianem psychohistorii — powiedział Trevize, na próżno starając się ukryć zniecierpliwienie i gestykulując z irytacją.
— Którą jak by pan zdefiniował?
— Na Galaktykę! Zwykle definiuje się ją jako tę gałąź matematyki, która zajmuje się ogólnymi reakcjami dużych skupisk ludzkich na dane bodźce w danych warunkach. Innymi słowy, przypuszcza się, że przewiduje ona zmiany społeczne i historyczne.
— Powiedział pan „przypuszcza się”. Kwestionuje pan ten pogląd na podstawie ekspertyzy matematycznej?
— Nie — odparł Trevize. — Nie jestem psycho — historykiem. Tak jak nie jest nim nikt z rządu Fundacji, ani żaden obywatel Terminusa, ani żaden…
Kodell podniósł rękę. Powiedział łagodnie: — Proszę pana, panie radny… — i Trevize umilkł.
— Czy ma pan jakieś powody — spytał Kodell — aby przypuszczać, że Hari Seldon nie wykonał niezbędnych obliczeń, na podstawie których dobrał czynniki o największym stopniu prawdopodobieństwa i najkrótszym okresie działania w taki sposób, aby poprzez Fundację doprowadziły nas od Pierwszego do Drugiego Imperium?
— Nie było mnie przy tym — odparł zgryźliwie Trevize — więc skąd mam wiedzieć?
— Wie pan, że nie wykonał takich obliczeń?
— Nie.
— A może zaprzecza pan temu, że holograficzny obraz Hariego Seldona, który pokazywał się podczas każdego z serii kryzysów w czasie minionych pięciuset lat, jest faktycznie podobizną Hariego Seldona, wykonaną w ostatnim roku jego życia, na krótko przed założeniem Fundacji?
— Przypuszczam, że nie mogę temu zaprzeczyć.
— „Przypuszcza” pan. A może pan uważa, że to oszustwo, mistyfikacja, którą ktoś wymyślił w jakimś celu w minionych wiekach?
Trevize westchnął.
— Nie. Nie uważam tak.
— Czy uważa pan, że posłania, które nam Seldon przekazuje w ten sposób, są przez kogoś preparowane albo że ktoś nimi manipuluje?
— Nie. Nie widzę żadnych powodów, aby sądzić, że taka manipulacja jest możliwa czy komuś potrzebna.
— Rozumiem. Był pan świadkiem ostatniego pojawienia się hologramu Seldona. Czy — pana zdaniem — sporządzona przez Seldona pięćset lat temu analiza sytuacji nie dość dokładnie uwzględnia obecne warunki?
— Przeciwnie — odparł Trevize z nagłym rozbawieniem. — Uwzględnia je bardzo dokładnie.
Kodell nie zareagował na zmianę nastroju swojego rozmówcy. — A jednak, panie radny — rzekł — mimo to utrzymuje pan, że Plan Seldona nie istnieje?
— Oczywiście, że nie istnieje. Twierdzę tak właśnie dlatego, że wykonana przez niego analiza dokładnie uwzględnia…
Kodell wyłączył zapis.
— Panie radny — powiedział kręcąc głową — znowu mnie pan zmusza do wymazania swojej odpowiedzi. Pytałem, czy pan podtrzymuje tę swoją dziwną opinię, a pan zaczyna mi tu wyliczać powody, które pana do tego skłaniają. Pozwoli pan, że powtórzę pytanie.
Włączył zapis i spytał raz jeszcze:
— A jednak, panie radny, mimo to utrzymuje pan, że Plan Seldona nie istnieje?
— A skąd pan o tym wie? Nikt nie miał okazji, żeby porozmawiać z tym donosicielem, Comporem, po ukazaniu się Seldona.
— Powiedzmy, że domyśliliśmy się tego. I powiedzmy, że pan już odpowiedział: „Oczywiście, że nie istnieje”. Jeśli zechce pan powtórzyć to jeszcze raz, bez dodatkowych wyjaśnień, to będziemy mieli to za sobą.
— Oczywiście, że nic istnieje — odparł Trevize z ironicznym uśmiechem.
— W porządku — rzekł Kodell. — Wybiorę to: „Oczywiście, że nie istnieje”, które brzmi bardziej naturalnie. Dziękuję, panie radny — i wyłączył zapis.
— To wszystko? — spytał Trevize.
— To wszystko, czego mi trzeba.
— Jest zupełnie jasne, że wszystko, czego panu trzeba, to zestaw pytań i odpowiedzi, który może pan przedstawić mieszkańcom Terminusa i całej naszej Federacji, żeby udowodnić, że wierzę bez zastrzeżeń w legendę o Planie Seldona. Jeśli potem spróbuję temu zaprzeczyć, to wyjdę na idiotę.
— Albo nawet na zdrajcę w oczach rozgorączkowanego tłumu, dla którego Plan jest gwarancją bezpieczeństwa Fundacji. Jeśli dojdziemy do porozumienia, to może opublikowanie tego nie będzie konieczne, ale jeśli będzie się pan upierał przy swoim, to dopilnujemy, żeby Fundacja wysłuchała tego nagrania.
Trevize zmarszczył czoło.
— Czy jest pan aż tak głupi, że zupełnie nie interesuje pana, co naprawdę mam do powiedzenia?
— Jako człowieka interesuje mnie to bardzo, i jeśli zdarzy się ku temu odpowiednia okazja, to naprawdę Wysłucham pana z uwagą i niezbędną dozą sceptycyzmu. Jednak jako dyrektor Urzędu Bezpieczeństwa mam w tej chwili wszystko, czego mi było potrzeba.
— Myślę, że zdaje pan sobie sprawę z tego, że ani panu, ani pani burmistrz nie wyjdzie to na dobre.
— Przykro mi, ale zupełnie nie podzielam tej opinii. A teraz pan wyjdzie. Oczywiście pod strażą.
— Gdzie mnie zabieracie?
W odpowiedzi Kodell tylko się uśmiechnął.
— Do widzenia, panie radny. Nie bardzo starał się pan mi pomóc, ale byłbym naiwny, gdybym na to liczył.
Wyciągnął rękę.
Trevize wstał, ale zignorował jego gest. Wygładził pas i rzekł: — Odwleka pan tylko to, co nieuchronnie musi nadejść. Inni muszą myśleć tak samo jak ja, a jeśli jeszcze tak nie myślą, to wkrótce do tego dojdą. Uwięzienie albo zgładzenie mnie wzbudzi zainteresowanie moją sprawą, i przyspieszy ten proces. W końcu zwycięży prawda i ja.
Kodell cofnął dłoń i wolno pokręcił głową.
— Trevize, pan naprawdę jest głupcem — powiedział.
Trevize znalazł się w luksusowym, musiał to przyznać, pomieszczeniu w siedzibie głównej sił Bezpieczeństwa. Pokój, choć luksusowy, był zamknięty. Tak czy owak, mimo wyposażenia, była to cela więzienna.
Dopiero o północy przyszło po Trevizego dwóch strażników. Miał więc ponad cztery godziny, aby przemyśleć swoją sytuację. Większość tego czasu spędził chodząc z kąta w kąt i czyniąc sobie gorzkie wyrzuty.
Dlaczego zaufał Comporowi? A dlaczego miał mu nie ufać? Wydawał się z nim całkowicie zgadzać… Nie, to nie to. Wydawał się chętnie ulegać jego argumentom… Nie, to też nie to. Wydawał się tak głupi, tak łatwowierny i pozbawiony swojego zdania, że Trevize traktował go jako swego rodzaju płytę rezonansową. Compor pomagał mu sprecyzować i lepiej wyartykułować jego własne poglądy. Był po prostu użyteczny i Trevize ufał mu tylko dlatego, że było mu z tym wygodnie.
Teraz jednak zastanawianie się nad tym, czy nie powinien był być ostrożniejszy i przejrzeć zawczasu Compora, było bezcelowe. Powinien był postępować według starej i sprawdzonej zasady i nie ufać nikomu.
Ale czy można iść przez życie, nie mając do nikogo zaufania? Najwidoczniej trzeba tak postępować.
A kto by pomyślał, że Branno będzie aż tak bezczelna, że każe uwięzić radnego podczas sesji Rady… i że nikt z obecnych na sali nie powie ani słowa w obronie jednego ze swoich? Nawet gdyby absolutnie nie zgadzali się z Trevizem, nawet gdyby byli gotowi ryzykować swoimi głowami, że to Branno ma rację, to i tak, dla zasady, powinni byli zaprotestować przeciw takiemu pogwałceniu ich immunitetu. Czasami nazywano Branno żelazną kobietą i trzeba przyznać, że swym postępowaniem rzeczywiście potwierdziła to określenie…
Chyba, że sama znajdowała się już w garści…
Nie! To prowadzi do paranoi.
Ale jednak…
Wiedział, że kręci się w kółko, ale nie mógł oswobodzić się od natrętnie powracających myśli. Wtedy przyszli strażnicy.
— Będzie musiał pan pójść z nami, panie radny — powiedział poważnym, lecz beznamiętnym tonem starszy z nich. Dystynkcje na jego mundurze wskazywały, że jest porucznikiem. Miał niewielką bliznę na prawym policzku i wyglądał na znudzonego, jak gdyby za długo był już w służbie i miał za mało do roboty. Można było się tego spodziewać po żołnierzu, którego ludzie od ponad stu lat nie uczestniczyli w żadnej bitwie.
Trevize nie ruszył się z miejsca. — Pana nazwisko, poruczniku? — spytał.
— Jestem porucznik Evander Sopellor, panie radny.
— Zdaje pan sobie sprawę, poruczniku Sopellor, że łamie pan prawo? Nie może pan aresztować radnego.
— Dostaliśmy ścisły rozkaz, proszę pana.
— To nieważne. Nikt nie może panu rozkazać aresztować radnego. Musi pan sobie uświadomić, że czeka pana za to sąd wojskowy.
— Pan nie jest aresztowany — odparł porucznik.
— A więc nie muszę iść z wami, prawda?
— Kazano nam odeskortować pana do domu.
— Znam drogę.
— I chronić pana w drodze.
— Przed czym? Albo przed kim?
— Przed tłumem, który może się tam zebrać.
— O północy?
— Właśnie dlatego czekaliśmy aż do północy. I teraz, mając na względzie ochronę pana osoby, prosimy, żeby poszedł pan z nami. Pragnę dodać, że jeżeli będzie to konieczne, mamy użyć siły. Mówię to nie po to, żeby grozić panu, ale żeby pan o tym wiedział.
Trevize widział, że byli uzbrojeni w bicze neuronowe. Podniósł się, mając nadzieję, że robi to z godnością. — A więc chodźmy do mnie. Czy może zamierzacie zabrać mnie do więzienia?
— Nie mamy rozkazu, żeby pana okłamywać — powiedział porucznik z lekkim odcieniem dumy w głosie. Trevize zrozumiał, że ma do czynienia z prawdziwym żołnierzem, który skłamałby tylko na wyraźny rozkaz, a i wtedy wyraz jego twarzy i ton jego głosu świadczyłby, że robi to z niechęcią. Powiedział: — Przepraszam pana, poruczniku. Nie wątpię w prawdziwość pańskich słów.
Na zewnątrz czekał na nich samochód. Ulica była pusta. Nie było żywego ducha, a cóż dopiero mówić o tłumie, ale porucznik nie kłamał. Nie powiedział przecież, że na zewnątrz stoi czy zbiera się tłum. Wspominał tylko o tłumie, „który może się tam zebrać”.
Porucznik dobrze pilnował Trevizego, trzymając go między sobą i samochodem. Trevize nie miał żadnej szansy, żeby odwrócić Siei wziąć nogi za pas. Porucznik wszedł zaraz za nim i usiadł obok niego, w tyle wozu.
Ruszyli.
— Kiedy już się znajdę w domu — rzekł Trevize — to przypuszczam, że będę mógł się swobodnie zająć swoimi sprawami, na przykład wyjść, jeśli będę miał taką ochotę.
— Mamy rozkaz, żeby nie przeszkadzać panu w niczym, co nie łączy się z ochroną pana osoby.
— Co nie łączy się z ochroną mojej osoby? A co to znaczy?
— Polecono mi zakomunikować panu, że nie może pan opuszczać domu. Na ulicy nie jest pan bezpieczny, a ja odpowiadam za pana bezpieczeństwo.
— To znaczy, że jestem w areszcie domowym.
— Nie jestem prawnikiem, panie radny. Nie wiem, co to znaczy.
Patrzył prosto przed siebie, dotykając łokciem boku Trevizego. Trevize nie mógł wykonać żadnego, nawet najmniejszego, ruchu, który uszedłby uwagi porucznika.
Samochód zatrzymał się przed małym domkiem Trevizego na Flexner, przedmieściu Terminusa. Trevize mieszkał sam — jego przyjaciółka, Flavella, mając dosyć nieuporządkowanego trybu życia, do którego Zmuszały Trevizego obowiązki radnego, opuściła go — nie spodziewał się więc, by ktoś na niego czekał.
— Mogę teraz wysiąść? — spytał Trevize.
— Ja wyjdę pierwszy. Wprowadzimy pana do domu.
— W trosce o moje bezpieczeństwo?
— Tak, proszę pana.
Za drzwiami czekało na niego dwóch strażników. Paliło się nocne światło, ale ponieważ okna wykonane były z jednostronnie przezroczystego szkła, nie widać go było z zewnątrz.
Trevizego ogarnęło oburzenie z powodu tego bezczelnego wdarcia się do jego domu, ale szybko uspokoił się. Jeśli Rada nie była w stanie obronić go we własnej sali posiedzeń, to czy można się było dziwić, że jego dom nie jest już jego nietykalną własnością?
— Ilu jeszcze was tu jest? — spytał. — Cały pułk?
— Nie, panie radny — odpowiedział mu twardy i stanowczy głos. — Oprócz tych, których pan widzi, jest tu tylko jedna osoba. Dosyć długo czekałam na pana.
W drzwiach prowadzących do salonu stała Harla Branno, burmistrz Terminusa, we własnej osobie.
— Nie sądzi pan, że już czas, żebyśmy porozmawiali?
Trevize gapił się w osłupieniu. W końcu rzekł:
— Cała ta farsa po to, żeby…
Branno przerwała mu cicho, lecz stanowczo:
— Spokojnie, panie radny. A wy czterej — na zewnątrz! Wychodźcie. Nie będziecie tu potrzebni.
Czterej strażnicy zasalutowali i wyszli. Trevize i Branno zostali sami.