— Jesteś gotowy, Janov? — spytał Trevize. Pelorat podniósł wzrok znad książki, którą oglądał, i powiedział:
— To znaczy, do skoku, drogi przyjacielu?
— Tak. Do skoku przez nadprzestrzeń. Pelorat przełknął ślinę. — No cóż, skoro jesteś pewien, że nie będzie to się wiązało z żadnymi nieprzyjemnymi wrażeniami… Wiem, że to głupio z mojej strony mieć jakieś obawy, ale sama myśl 0 tym, że mam zostać zredukowany do niematerialnych tachyonów, których nikt nigdy nie widział ani nie zaobserwował…
— Daj spokój, Janov, to dokładnie sprawdzona i opanowana metoda. Słowo honoru! Ze skoków, jak sam mówiłeś, korzysta się od dwudziestu dwóch tysięcy lat i nigdy nie słyszałem, żeby zdarzył się jakiś nieszczęśliwy wypadek w nadprzestrzeni. Możemy się wyłonić z nadprzestrzeni w niespodziewanym miejscu, ale wówczas wypadek zdarzyłby się w przestrzeni, a nie wtedy, kiedy składalibyśmy się z tachyonów.
— Wydaje mi się, że to niewielka pociecha.
— Nie wyjdziemy z nadprzestrzeni w złym miejscu. Jeśli mam ci powiedzieć prawdę, to myślałem, żeby przeprowadzić ten manewr, nie mówiąc ci o tym ani słowa, tak że w ogóle nie zorientowałbyś się, że jest już po wszystkim. Doszedłem jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli przeżyjesz to świadomie. Przekonasz się, że to żaden problem i nie będziesz już na to więcej zwracał uwagi.
— No cóż… — powiedział Pelorat z powątpiewaniem. — Przypuszczam, że masz rację, ale, szczerze mówiąc, nie spieszy mi się tak bardzo.
— Zapewniam cię…
— Nie, nie, przyjacielu, przyjmuję twoje zapewnienia bez zastrzeżeń. Tylko… Czytałeś kiedy Santerestila Matta)
— Oczywiście. Nie jestem analfabetą.
— Tak, tak. Nie powinienem był o to pytać. Pamiętasz treść?
— Nie cierpię też na amnezję.
— Wygląda na to, że mam wyjątkowy talent do obrażania ludzi. Chcę tylko powiedzieć, że myślę o tych scenach, gdzie Santerestil i jego przyjaciel, Bań, uciekli z Planety 17 i czują się zagubieni w przestrzeni. Myślę o tych naprawdę hipnotyzujących scenach, kiedy znajdują się wśród gwiazd poruszających się leniwie w przejmującej ciszy, w odwiecznym trwaniu, w… Widzisz, nigdy nie wierzyłem, że ten opis jest prawdziwy. Wzruszał mnie i porywał, ale naprawdę nigdy nie wierzyłem, że jest prawdziwy. Teraz jednak, kiedy przywykłem już do przebywania w przestrzeni, sam widzę to wszystko, sam tego doświadczam i… wiem, że to niemądre… ale nie chcę tego przerywać. Wydaje mi się, jakbym sam był Santerestilem…
— A ja Banem — powiedział Trevize z lekką nutą zniecierpliwienia.
— W pewnym sensie. To małe, rzadkie skupisko przyćmionych gwiazd, o tam, wydaje się trwać w bezruchu, z wyjątkiem, oczywiście, naszego słońca, które musi się teraz kurczyć i niknąć, ale my tego nie widzimy. Galaktyka roztacza przed nami cały swój nieruchomy majestat. Otacza nas cisza przestrzeni i nic nie rozprasza mojej uwagi i nie przeszkadza mi w kontemplacji.
— Nic, oprócz mnie.
— Oprócz ciebie… Ale muszę ci powiedzieć, Golan, stary druhu, że rozmowa z tobą o Ziemi i o prehistorii, próba przekazania ci części wiedzy o tym, ma również swoje uroki. I też nie chciałbym, żeby się to już skończyło.
— Nie skończy się. W każdym razie, nie zaraz. Chyba nie przypuszczasz, że zrobimy skok i wylądujemy na powierzchni jakiejś planety, co? Nadal będziemy znajdowali się w przestrzeni, a skok zajmie tyle czasu, że nie będzie go można w ogóle zmierzyć. Może potrwać z tydzień, zanim znajdziemy się na jakiejś planecie, możesz się więc odprężyć.
— Mówiąc o planecie, z pewnością nie masz na myśli Gai? Kiedy wyjdziemy z nadprzestrzeni, możemy znaleźć się w rejonie, gdzie w ogóle nie ma Gai.
— Wiem o tym, Janov, ale znajdziemy się we właściwym sektorze — jeśli, oczywiście, twoje dane są prawdziwe. A jeśli nie… no cóż…
Pelorat potrząsnął głową i rzekł posępnie:
— A co to nam pomoże, że znajdziemy się we właściwym sektorze, jeśli nie znamy współrzędnych Gai?
— Janov — rzekł na to Trevize — wyobraź sobie, że jesteś na Terminusie i chcesz się dostać do Argyropolu. Nie wiesz, gdzie leży to miasto, ale wiesz, że znajduje się gdzieś nad przesmykiem. No i co robisz, kiedy już znajdziesz się nad tym przesmykiem?
Pelorat przez chwilę milczał, jak gdyby obawiał się, że musi to być jakieś niezwykle skomplikowane zadanie. W końcu poddał się:
— Przypuszczam, że bym po prostu kogoś spytał.
— Bardzo dobrze! Czy można zrobić coś innego?… No co, jesteś już gotów?
— Już? To znaczy teraz? — Pelorat wygramolił się z fotela. Jego miła, lecz nie ukazująca nigdy żadnych uczuć twarz teraz nieomal zdradzała niepokój. — Co mam robić? Usiąść? Stać? Czy zrobić jeszcze coś innego?
— Na czas i przestrzeń, Janov, nie musisz nic robić. Chodź po prostu ze mną do mojej kabiny, żebym mógł skorzystać z komputera, a tam możesz sobie siedzieć, stać albo fikać koziołki. Możesz sobie robić, co ci się podoba. Proponuję ci jednak, żebyś usiadł przed ekranem i dokładnie go obserwował. To na pewno będzie zajmujące. Chodź!
Przeszli krótkim korytarzem do kabiny Trevizego i Trevize usiadł przy komputerze. — A może ty chciałbyś to zrobić, Janov? — spytał nagle. — Podam ci liczby i wystarczy, żebyś je pomyślał. Całą resztę wykona komputer.
— Nie, dziękuję — odparł Pelorat. — Ten komputer jakoś niezbyt dobrze ze mną współpracuje. Wiem, co powiesz — że brak mi wprawy, ale nie wierzę w to. Jest coś w twoim umyśle, Golan…
— Nie opowiadaj głupstw.
— Ależ skąd. Ten komputer wydaje się po prostu pasować do ciebie. Kiedy się z nim połączysz, to wydaje się, że tworzycie jeden organizm. Kiedy ja się połączę, to jest to zespół dwu działających podmiotów — Janova Pelorata i komputera. To nie to samo.
— To śmieszne — powiedział Trevize, ale stwierdzenie Pelorata sprawiło mu satysfakcję. Pogładził niemal z miłością wgłębienia na dłonie.
— Tak, że wolę raczej patrzeć — rzekł Pelorat. — To znaczy, wolałbym, żebyśmy w ogóle tego nie robili, ale skoro się uparłeś, to wolę patrzeć. — Utkwił wzrok w ekran, który ukazywał zamgloną Galaktykę, jakby posypaną pudrem bladych gwiazd na pierwszym planie. — Daj mi znać, kiedy będziesz miał zacząć. — Oparł się powoli o ścianę i zbierał siły na ten moment.
Trevize uśmiechnął się. Włożył dłonie we wgłębienia na płycie biurka i poczuł, że ma kontakt umysłowy z komputerem. Z dnia na dzień przychodziło mu to łatwiej, a przy tym kontakt stawał się jak gdyby bardziej intymny i mimo iż kpił sobie z tego, co mówił Pelorat, faktycznie czuł to. Wydawało się, że nawet nie musi wyraźnie myśleć o współrzędnych, tak jak gdyby komputer wiedział, czego on chce, nawet bez wyraźnego formułowania poleceń. Sam czerpał informację z mózgu Trevize — go.
Ale, mimo to, Trevize „powiedział”, czego chce i polecił, by poprzedzić skok dwuminutowym odliczaniem.
— W porządku, Janov. Mamy dwie minuty: 120 — 115 — 110 — … Patrz tylko na ekran.
Pelorat wpatrywał się intensywnie w ekran, zaciskając kąciki ust i wstrzymując oddech.
Trevize mówił cicho: 15 — 10 — 5 — 4 — 3 — 2 — 1 — 0.
Obraz na ekranie zmienił się bez żadnego zauważalnego ruchu. Pelorat nie odczuł absolutnie nic. Gwiazdy wyraźnie się zagęściły i Galaktyka znikła.
Pelorat drgnął i spytał:
— Czy to było to?
— Czy to było co? Drgnąłeś. Ale to twoja wina. Nie czułeś nic. Przyznaj się.
— Przyznaję.
— A więc to jest to. Dawniej, kiedy podróże w nadprzestrzeń były względną nowością — przynajmniej tak podają książki — towarzyszyło temu dziwne uczucie, jakby lekkie szarpnięcie, i niektórzy ludzie odczuwali nudności albo lekki zawrót głowy. Może było to zjawisko psychogenne, a może nie. W każdym razie w miarę jak ludzie zdobywali coraz większe doświadczenie w zakresie skoków i doskonalono aparaturę, doznania te stawały się coraz rzadsze. Przy takim komputerze jak ten na pokładzie wpływ wywierany przez skok na organizm znajduje się poniżej progu percepcji. Przynajmniej ja tak to odczuwam.
— Muszę przyznać, że ja też. Gdzie teraz jesteśmy, Golan?
— Tylko o krok dalej. W rejonie Kalgana. Mamy jeszcze długą drogę przed sobą i zanim wykonamy następny skok, musimy sprawdzić, czy ten był precyzyjny.
— Niepokoi mnie, gdzie się podziała Galaktyka.
— Jest wszędzie wokół nas, Janov. Teraz jesteśmy już wewnątrz niej. Jeśli nastawimy odpowiednio ekran, to ujrzymy jej bardziej oddalone rejony w postaci jasnego pasma na niebie.
— Droga Mleczna! — krzyknął radośnie Pelorat. — Prawie każdy świat ma ją na swoim niebie, ale my, na Terminusie, nie widzimy jej. Pokaż mi ją, stary druhu!
Obraz na ekranie przechylił się, tak iż zdawało się, że przepływa przezeń strumień gwiazd, a potem pokazał się szeroki, jarzący się perłowym światłem pas, który wypełnił prawie cały ekran. Ekran przesunął się wzdłuż niego, ukazując jak zwęża się, a potem znowu rozszerza.
— Im bliżej środka Galaktyki, tym jest gęściejsza. Nie jest jednak tak gęsta ani tak jasna, jak mogłaby być, gdyż w spiralnych ramionach są ciemne chmury. Coś takiego jak teraz mógłbyś zobaczyć z większości zamieszkanych światów.
— I z Ziemi…
— To nie jest żadna wskazówka. Nie można tego traktować jako cechy rozpoznawczej.
— Oczywiście, że nie. Ale wiesz co… Nie studiowałeś historii nauki, prawda?
— Rzeczywiście nie, chociaż, naturalnie, coś z tego liznąłem. Mimo to, jeśli masz jakieś pytania, nie traktuj mnie jak eksperta.
— Nie, chodzi mi tylko o to, że ten skok przypomniał mi o czymś, co zawsze mnie zastanawiało. Można stworzyć opis wszechświata, w którym podróże nadprzestrzenne są niemożliwe i w którym prędkość światła w próżni jest absolutnie największą prędkością.
— Oczywiście.
— W takich warunkach geometria wszechświata jest tego rodzaju, że jest niemożliwością odbyć podróż, którą właśnie rozpoczęliśmy, w czasie krótszym niż ten, którego potrzebuje promień światła dla przebycia określonej drogi. I gdybyśmy podróżowali z prędkością światła, to dla nas upływ czasu byłby inny niż dla całego wszechświata. Jeśli punkt, w którym się teraz znajdujemy, jest oddalony, powiedzmy, o pięćdziesiąt parseków od Terminusa, to gdybyśmy dotarli tu z prędkością światła, nie czulibyśmy w ogóle upływu czasu, natomiast na Terminusie i w całej Galaktyce minęłoby sto trzydzieści lat. Tymczasem dotarliśmy tu nie z prędkością światła, ale z prędkością większą od niej tysiąc razy i nie ma żadnej różnicy w upływie czasu między nami a jakimkolwiek innym miejscem w Galaktyce. Przynajmniej mam nadzieję, że nie ma.
— Nie spodziewaj się, że wyłożę ci tu zaraz teorię nadprzestrzeni Olanjena. Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że gdybyś podróżował z prędkością światła w zwykłej przestrzeni, to — jak to opisałeś — czas mijałby dla ciebie wolniej o 3,26 roku na parsek. Tak zwany względny wszechświat, którego istotę ludzkość znała już tak dawno, jak sięgają nasze badania prehistoryczne — chociaż myślę, że to akurat twoja dziedzina — nie zmienił swych własności, a prawa w nim obowiązujące nie zostały uchylone. Jednak podczas skoków nadprzestrzennych znajdujemy się w stanie, kiedy warunki determinujące względność po prostu nie istnieją i w związku z tym działają inne prawa. Traktowana nadprzestrzennie Galaktyka jest mikroskopijnym obiektem, idealnie bezwymiarowym punktem, gdzie nie zachodzą żadne efekty względności.
Prawdę mówiąc, w matematycznych formułach kosmologii używa się dwóch symboli na oznaczenie Galaktyki — Gw na oznaczenie „Galaktyki względnej”, gdzie największą możliwą prędkością jest prędkość światła i GN, na oznaczenie „Galaktyki nadprzestrzennej”, gdzie prędkość nie ma zupełnie żadnego znaczenia, po prostu nie istnieje. W nadprzestrzeni wartość każdej prędkości jest równa zeru, nic więc się tam nie porusza, natomiast to samo ciało ma względem przestrzeni nieskończoną prędkość. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić.
Aha, warto dodać, że ulubioną pułapką profesorów zastawianą na studentów podczas ćwiczeń z fizyki teoretycznej jest wstawianie symboli czy wartości, które mają znaczenie w Gw do równań odnoszących się do GN i odwrotnie. Najczęściej student wpada w taką pułapkę i nie może się stamtąd nijak wydostać. Poci się i męczy, bo nic mu nie wychodzi, dopóki nie zlituje się nad nim któryś ze starszych kolegów i nie wyjaśni w czym rzecz. Ja też dałem się kiedyś na to nabrać.
Pelorat przez chwilę poważnie zastanawiał się nad tym, a potem zmieszany spytał:
— No, ale która z tych Galaktyk jest prawdziwa?
— I jedna, i druga — w zależności od tego, co w danej chwili robisz. Jeśli znajdziesz się na powrót na Terminusie, to po to, żeby przebyć jakąś odległość lądem, skorzystasz z samochodu, a po to, żeby przebyć taką samą odległość morzem — ze statku. W każdym z tych przypadków warunki są inne. No i który Terminus jest prawdziwy — ląd czy morze?
Pelorat pokiwał głową. — Analogie są zawsze ryzykowne — powiedział — jednak w tym przypadku wolę przyjąć twoje wyjaśnienia niż zastanawiając się dłużej nad nadprzestrzenią ryzykować popadniecie w chorobę psychiczną. Skoncentruję się na tym, co robimy teraz.
— Spójrz na to, co właśnie zrobiliśmy — rzekł Trevize — jako na nasz pierwszy skok w kierunku Ziemi.
„I zastanawiam się, ku czemu jeszcze” — pomyślał.
— No tak — rzekł Trevize — zmarnowałem dzień.
— O! — zdziwił się Pelorat — podnosząc głowę znad swych katalogów. — Jak to?
Trevize rozłożył ręce. — Nie ufałem komputerowi. Nie śmiałem mu wierzyć, więc porównałem naszą obecną pozycję z pozycją, którą chcieliśmy osiągnąć po skoku. Różnica była nieuchwytna. Nie było żadnego zauważalnego błędu.
— To chyba dobrze, co?
— Więcej niż dobrze. To niewiarygodne. Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Wykonałem wiele skoków, wiele skoków sam obliczyłem różnymi sposobami i przy użyciu różnych urządzeń. Kiedy byłem jeszcze w szkole, musiałem obliczyć parametry pewnego skoku na ręcznym komputerze, a potem sprawdziłem wynik za pomocą nadajnika nadprze — strzennego. Naturalnie nie mogłem wysłać prawdziwego statku, gdyż — pomijając już koszty — mógłbym go wpakować w sam środek jakiejś gwiazdy na drugim końcu drogi przez nadprzestrzeń.
Oczywiście nigdy nie skończyło się aż tak źle — kontynuował Trevize — ale zawsze był jakiś, i to spory, błąd. Błędy zdarzają się zawsze, nie mogą się przed nimi ustrzec nawet eksperci. Po prostu nie sposób nie popełnić błędu, jeśli ma się do czynienia 2 tyloma zmiennymi. Ujmijmy to w ten sposób — geometria przestrzeni jest zbyt skomplikowana, aby można sobie było z nią łatwo poradzić, a nadprzestrzeń, ze swą własną złożoną naturą, co do której nawet nie udajemy, że potrafimy ją zrozumieć, komplikuje sprawę jeszcze bardziej. Właśnie dlatego musimy posuwać się etapami, zamiast wykonać jeden wielki skok stąd aż do Sayshell. Wraz ze wzrostem odległości wzrasta rozmiar błędu.
— Ale powiedziałeś, że ten komputer nie zrobił błędu — rzekł na to Pelorat.
— To on, komputer, powiedział, że nie zrobił błędu. Poleciłem mu, aby porównał naszą rzeczywistą pozycję z pozycją wcześniej zaplanowaną i wyliczoną, „to, co jest” z „tym, co miało być”. Powiedział, że — w granicach jego możliwości pomiaru — obie pozycje są identyczne, a ja pomyślałem „A jeśli kłamie?”
Aż do tej chwili Pelorat trzymał w ręku kopiarkę. Teraz odłożył ją. Wydawał się poruszony tym, co usłyszał:
— Chyba żartujesz! Komputer nie potrafi kłamać. Chyba że chcesz przez to powiedzieć, że myślałeś czy nie jest zepsuty.
— Nie, wcale tak nie myślałem. Na przestrzeń! Myślałem, że kłamie. Ten komputer jest tak doskonały, że nie mogę o nim myśleć inaczej, jak o istocie ludzkiej, a może nawet nadludzkiej. O istocie na tyle ludzkiej, żeby mogła czuć dumę… i żeby kłamała. Dałem mu polecenie, aby wytyczył przez nadprzestrzeń kurs do pozycji znajdującej się w pobliżu planety Sayshell, stolicy Związku Sayshellskiego. Zrobił to. Wytyczył kurs w dwudziestu dziewięciu skokach, co jest arogancją w najwyższym stopniu.
— Dlaczego arogancją?
— Błąd popełniony podczas pierwszego skoku sprawia, że drugi jest o wiele mniej pewny, błąd popełniony przy drugim skoku sprawia, że trzeci jest jeszcze bardziej niepewny, i tak dalej. Jak można obliczyć dwadzieścia dziewięć skoków od razu? Dwudziesty dziewiąty mógłby się skończyć w jakimkolwiek miejscu w Galaktyce, dosłownie w każdym miejscu. Tak więc poleciłem mu wykonać tylko pierwszy skok. Będziemy mog i sprawdzić wynik, zanim zdecydujemy się na następne.
— To ostrożne podejście — powiedział Pelorat z uznaniem. — Popieram to!
— Tak, ale czy zrobiwszy pierwszy skok komputer nie poczuje się dotknięty moim brakiem zaufania? Czy nie będzie czuł się zmuszony ocalić swą dumę mówiąc mi, że kiedy go pytałem, nie było w jego wyliczeniach żadnego błędu? Czy nie stwierdzi, że nie może się przyznać do pomyłki, do swojej niedoskonałości? Gdyby miało tak być, to równie dobrze moglibyśmy nie mieć żadnego komputera.
Długa, łagodna twarz Pelorata posmutniała:
— Co możemy zrobić w takim przypadku, Golan?
— Możemy zrobić to, co właśnie zrobiłem — zmarnować dzień. Sprawdziłem pozycje wielu z otaczających nas gwiazd stosując najbardziej prymitywne metody — obserwację teleskopową, fotografię i pomiar ręczny. Porównałem rzeczywistą pozycję każdej z nich z tymi, w których powinny się znajdować, gdyby w obliczeniach nie było błędu. Praca ta zajęła mi cały dzień, a wyniki zupełnie mnie załamały.
— No, a co się stało?
— Znalazłem dwa ogromne błędy, sprawdziłem, je ponownie i okazało się, że tkwią w moich obliczeniach. To ja sam je popełniłem. Poprawiłem obliczenia, a potem wykonałem je od samego początku za pomocą komputera — po to tylko, żeby zobaczyć, czy on sam da identyczne rozwiązania. Oprócz tego, że przedstawił wyniki z dokładnością do wielu miejsc po przecinku, okazało się, że moje liczby były prawidłowe, a one wykazały, że komputer nie popełnił żadnego błędu. Ten komputer może być aroganckim Mulim synem, ale ma coś, co mu daje faktyczny powód do takiej arogancji.
Pelorat wciągnął głęboki haust powietrza. — No to dobrze.
— Istotnie. A więc mam zamiar polecić mu, żeby wykonał pozostałe dwadzieścia osiem skoków.
— Wszystkie za jednym zamachem? Ale…
— Nie za jednym zamachem. Nie martw się. Jeszcze nie jestem wariatem. Będzie robił skoki jeden po drugim, ale po każdym sprawdzi nasze otoczenie i dopiero jeśli okaże się, że jesteśmy mniej więcej w miejscu, w którym powinniśmy być, będzie mógł wykonać następny. Jeśli za którymś razem okaże się, że różnica jest zbyt duża — a wierz mi, granicy błędu nie ustaliłem zbyt wysoko — to będzie musiał przerwać i na nowo wyliczyć pozostałe skoki.
— Kiedy masz zamiar to zrobić?
— Kiedy? Zaraz… Widzę, że katalogujesz swoje zbiory…
— Tak, Golan, to dla mnie jedyna okazja, żeby to zrobić. Już od paru lat miałem się za to zabrać, ale zawsze coś stawało mi na przeszkodzie.
— Nie mam nic przeciwko temu. Zajmij się swoją pracą i nie przejmuj się. Skup się na katalogowaniu, a ja zajmę się całą resztą.
Pelorat potrząsnął głową. — Nie żartuj. Nie uspokoję się, dopóki nie będziemy tego mieli za sobą. Prawie trzęsę się ze strachu.
— A więc nie powinienem ci tego mówić, ale… muszę się tym z kimś podzielić, a oprócz ciebie nie ma tu nikogo. Wyznam ci szczerze, że zawsze istnieje możliwość, że znajdziemy się co prawda w dokładnie wyliczonym miejscu w przestrzeni międzygwiezdnej, ale będzie to akurat miejsce, gdzie znajdzie się lecący z dużą prędkością meteoryt albo mała czarna dziura. Wtedy będzie i po statku, i po nas. Teoretycznie rzecz biorąc, może się coś takiego zdarzyć, chociaż prawdopodobieństwo zaistnienia takiej sytuacji jest małe…
No, ale równie dobrze może się zdarzyć, że siedzisz sobie w swoim gabinecie na Terminusie i przeglądasz swoje zbiory albo śpisz smacznie w swoim własnym łóżku, a jakiś zabłąkany meteoryt, który przedostał się przez atmosferę, trafia cię prosto w głowę i kładzie trupem. Ale, jak powiedziałem, jest to mało prawdopodobne.
Szczerze mówiąc,, prawdopodobieństwo przecięcia po zakończeniu skoku drogi jakiemuś ciału, zetknięcie z którym groziłoby nam katastrofą i śmiercią, ale które byłoby zbyt małe, by zdołał je wykryć komputer, jest o wiele mniejsze niż prawdopodobieństwo zostania ofiarą uderzenia meteorytu w swoim własnym domu. A inne rodzaje ryzyka, jak na przykład wylądowanie w środku jakiejś gwiazdy, są jeszcze mniejsze.
— No to po co mi mówisz o tym wszystkim, Golan? — spytał Pelorat.
Trevize zawahał się, potem spuścił głowę, jakby zastanawiał się, co ma odpowiedzieć, i wreszcie rzekł:
— Widzisz, myślę, że choćby ryzyko katastrofy było nie wiem jak małe, to jeśli wystarczająco duża liczba ludzi podejmuje to ryzyko, kiedyś musi w końcu dojść do katastrofy. I chociaż jestem absolutnie pewien, że nie przydarzy się nam nic złego, to jednak jakiś wewnętrzny głos mówi mi „A może stanie się to akurat tym razem”. A to sprawia, że czuję się wobec ciebie winny… Myślę, że właśnie dlatego mówię ci o tym. Janov, jeśli stanie się coś złego, to wybacz mi.
— Ależ, Golan, drogi przyjacielu, jeśli stanie się coś złego, to obaj zginiemy w tej samej sekundzie. Ani ja nie będę ci mógł wybaczyć, ani ty nie usłyszysz mego wybaczenia.
— Wiem o tym, więc wybacz mi teraz, dobrze? Pelorat uśmiechnął się:
— Nie wiem dlaczego, ale to mi dodaje ducha. Jest w tym coś zabawnego. Oczywiście, Golan, wybaczam ci. W literaturze światowej jest wiele mitów o istnieniu w jakiejś formie życia pozagrobowego i jeśli rzeczywiście istnieje gdzieś takie miejsce — a szansę, że istnieje, są, myślę, takie same jak szansę wylądowania w czarnej minidziurze albo nawet mniejsze — i jeśli obaj znajdziemy się w tym miejscu, to zaświadczę słowem honoru, że zrobiłeś, co mogłeś, aby mnie uratować i że nie jesteś winien mojej śmierci.
— Dziękuję ci. Teraz mi ulżyło. Chcę zaryzykować, ale nie dawała mi spokoju myśl, że w ten sposób ty też zaryzykujesz, nic o tym nie wiedząc.
Pelorat uścisnął mu dłoń:
— Wiesz, Golan, znam cię dopiero niecały tydzień i przypuszczam, że nie powinienem w takich sprawach wydawać pospiesznych sądów, ale myślę, że jesteś wspaniałym facetem. A teraz zróbmy to i miejmy to już z głowy.
— Oczywiście! Wystarczy tylko, żebym nacisnął ten mały klawisz. Komputer dostał już instrukcje i tylko czeka, aż powiem „Start!”… Może chciałbyś…
— Nigdy! To twoja sprawa! I twój komputer.
— W porządku. I moja odpowiedzialność. Jak widzisz, stale staram się jej uniknąć. Nie spuszczaj oka z ekranu!
Z uśmiechem, który wyglądał na całkowicie autentyczny i nieudawany, Trevize położył dłonie na pulpicie i nawiązał kontakt z komputerem.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem obraz pola gwiezdnego zmienił się — potem raz jeszcze — i jeszcze raz. Gwiazdy widziane na ekranie stawały się coraz gęściejsze i jaśniejsze.
Pelorat liczył, wstrzymując oddech. Kiedy doszedł do piętnastu, obraz zatrzymał się, jak gdyby coś się zacięło w aparacie.
Pelorat spytał szeptem, wyraźnie obawiając się, że jakiś głośniejszy dźwięk może fatalnie uszkodzić mechanizm:
— Co się stało? Coś się zepsuło? Trevize wzruszył ramionami:
— Myślę, że koryguje obliczenia. Jakiś obiekt w przestrzeni — obiekt nie uwzględniony w obliczeniach — karzeł, którego nie ma na mapach albo wędrująca planeta — spowodował zauważalne zaburzenia i odkształcił ogólne pole grawitacyjne…
— Czy grozi to nam niebezpieczeństwem?
— Skoro jeszcze żyjemy, to prawie na pewno niczym to nam nie grozi. Jeśli to planeta, to może być oddalona od nas nawet o sto milionów kilometrów, co nie przeszkadza, że zmiany powodowane przez nią w polu grawitacyjnym wymagają przeprowadzenia obliczeń na nowo. Karzeł może być nawet o dziesięć miliardów kilometrów stąd, ale…
Obraz znowu się zmienił i Trevize zamilkł. Zmieniał się jeszcze kilkakrotnie. Wreszcie, kiedy Pelorat doliczył do dwudziestu ośmiu, ruch ustał.
Trevize skontaktował się z komputerem. — Jesteśmy na miejscu — powiedział.
— Liczyłem pierwszy skok jako „l”, a w tej serii zacząłem liczyć od 2. To w sumie dało dwadzieścia osiem skoków, a mówiłeś, że ma być dwadzieścia dziewięć.
— Korekta obliczeń przy skoku 15 prawdopodobnie skróciła całą podróż o jeden skok. Mogę, jeśli chcesz, sprawdzić to na komputerze, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby. Jesteśmy w pobliżu planety Sayshell. Tak podaje komputer i wierzę mu. Gdybym nastawił ekran na odpowiedni kierunek, to ujrzelibyśmy jasne słońce, ale nie ma sensu przeciążać bez potrzeby jego wydolności. Planeta Sayshell to ta czwarta, o widzisz, tam. Jesteśmy — teraz od niej oddaleni o 3,2 miliona kilometrów, a to jest odległość, przy której wypada już zakończyć skoki. Możemy tam być za trzy dni… za dwa, jeśli się pospieszymy.
Trevize zaczerpnął głęboko powietrza i czekał, aż opuści go napięcie.
— Zdajesz sobie sprawę, Janov, co to znaczy? — spytał. — Żaden statek, na którym byłem czy o którym słyszałem, nie wykonałby tych skoków bez przynajmniej jednego dnia przerwy, wypełnionego pracochłonnymi obliczeniami i sprawdzaniem wyników obliczeń, między kolejnymi skokami. I to nawet z wykorzystaniem, komputera. Ta podróż zajęłaby nam prawie miesiąc. No, może dwa albo trzy tygodnie, gdybyśmy szarżowali. A odbyliśmy ją w ciągu pół godziny. Kiedy każdy statek będzie wyposażony w taki komputer jak nasz…
— Zastanawiam się, dlaczego burmistrz dała nam do dyspozycji tak nowoczesny statek — powiedział Pelorat. — Musi być niewiarygodnie kosztowny.
— To statek eksperymentalny — rzekł sucho Trevize. — Być może ta dobra kobieta chciała, abyśmy go wypróbowali, żeby się przekonać, czy nie wyjdą na jaw jakieś braki albo usterki.
— Mówisz to poważnie?
— Nie denerwuj się. W końcu nie ma się czym przejmować. Nie ma tu żadnych usterek. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby były, a my posłużylibyśmy jako króliki doświadczalne. Na pewno nie musiałaby walczyć z własnym sumieniem, żeby zrobić coś takiego. Poza tym nie zaufała nam na tyle, żeby wyposażyć statek w broń zaczepną, a to bardzo zmniejszyło koszty.
— Myślę o tym komputerze — powiedział z zadumą Pelorat. — Wydaje się znakomicie dostosowany do ciebie… nie można go równie dobrze dostosować do każdego. Ze mną ledwie współpracuje.
— Tym lepiej dla nas, że tak dobrze współpracuje z jednym z nas.
— Zgoda, ale czy to zwykły przypadek?
— A co innego, Janov?
— Na pewno burmistrz zna cię bardzo dobrze.
— Myślę, że tak. Stara krążownica.
— Czy nie mogła polecić zaprojektowania komputera specjalnie dla ciebie?
— A to dlaczego?
— Właśnie zastanawiam się, czy przypadkiem nie lecimy tam, gdzie komputer chce, żebyśmy lecieli.
Trevize otworzył szeroko oczy ze zdumienia:
— Chcesz powiedzieć, że kiedy jestem połączony z komputerem, to on, a nie ja, jest tym, który kieruje?
— Tylko się nad tym zastanawiam.
— To absurd! Paranoja. Daj spokój, Janov.
Trevize wrócił do komputera, aby nastawić ekran na planetę Sayshell i wytyczyć kurs do niej przez zwykłą przestrzeń.
Zupełny absurd!
Ale dlaczego Pelorat nabił mu tym głowę?