Kiedy Stor Gendibal ujrzał wreszcie na swoim ekranie statek Compora, wydało mu się, że kończy niewiarygodnie długą podróż. Ale oczywiście był to nie koniec, lecz zaledwie początek. Podróż z Trantora na Sayshell była tylko wstępem.
Novi miała przestraszoną minę. — Czy to jest kosmostatek, panie?
— Statek kosmiczny, Novi. Tak. To ten, który chcieliśmy znaleźć. Jest większy niż nasz i lepszy. Może lecieć tak szybko, że gdyby uciekł przed nami, nie zdołalibyśmy go dogonić, a nawet zgubilibyśmy jego ślad.
— Szybszy niż statek badaczy? — Fakt ten wyraźnie zatrwożył Surę Novi.
Gendibal wzruszył ramionami. — To, że jestem, jak mówisz, badaczem, nie znaczy, że jestem mistrzem we wszystkim. My, badacze, nie mamy nie tylko takich statków jak ten, ale także wielu urządzeń, jakie posiadają ci, do których należy ten statek.
— Jak to możliwe, panie, że badacze nie mają takich rzeczy?
— Jesteśmy mistrzami w tym, co naprawdę ważne. Te wszystkie przedmioty, które mają inni, to fraszka przy tym, co my mamy.
Novi ściągnęła brwi i zamyśliła się. — Wydaje mi się — powiedziała — że móc poruszać się tak szybko, że nie może dogonić żaden badacz, to nie fraszka. Kim są ci ludzie, którzy mają takie cuda… takie rzeczy?
Rozbawiło to Gendibala. — Mówią o sobie Fundacja. Słyszałaś kiedy o Fundacji?
(Gendibal stwierdził, z zaskoczeniem, że interesuje go, co Tutejsi wiedzą o Galaktyce i zdziwił się, że Mówcom jakoś nigdy nie przyszło do głowy zbadać tę sprawę… A może był jedynym Mówcą, którego nie interesowały te sprawy, jedynym, który przypuszczał, że Tutejszych nie obchodzi nic poza uprawą roli?)
Novi potrząsnęła w zamyśleniu głową. — Nigdy o niej nie słyszałam, panie. Nauczyciel, który uczył mnie wiedzy o literach, to znaczy czytania, mówił, że jest wiele innych światów i nawet wymienił nazwy kilku z nich. Mówił, że nasz świat naprawdę nazywa się Trantor i że kiedyś rządził wszystkimi światami. Mówił, że Trantor pokryty był lśniącym żelazem i że miał imperatora, który był panem wszystkich.
Spojrzała na Gendibala z nieśmiałym uśmiechem. — Ale ja nie wierzę w większość tego, co mówił. Kiedy noce stają się długie, zbieramy się razem w dużych izbach i ludzie snują różne opowieści. Wierzyłam w nie, kiedy byłam mała, ale kiedy dorosłam, przekonałam się, że dużo z nich to nieprawda. Teraz wierzę tylko w niektóre, a może w żadne. Nawet nauczyciele opowiadają niewiarygodne rzeczy.
— Niemniej jednak, Novi, akurat to, co mówił ci nauczyciel, jest prawdą, ale to było dawno temu. Trantor był faktycznie pokryty metalem i naprawdę miał imperatora, który władał całą Galaktyką. Teraz jednak sprawy wyglądają inaczej i to właśnie ludzie z Fundacji zapanują pewnego dnia nad Galaktyką. Są coraz silniejsi.
— Zapanują nad wszystkimi, panie?
— Nie od razu. Za pięćset lat.
— Nad badaczami też będą panować?
— Nic, nie. Będą panować nad światami. A my będziemy panować nad nimi, dla ich własnego bezpieczeństwa i dla bezpieczeństwa wszystkich światów.
Novi znowu zmarszczyła brwi. — Panie, czy ci ludzie z Fundacji mają dużo takich niezwykłych statków?
— Myślę, że tak, Novi.
— I inne rzeczy, które są takie… zadziwiające?
— Mają wiele rodzajów potężnych broni.
— A więc czy nie mogą już teraz zapanować nad wszystkimi światami?
— Nie, nie mogą. Jeszcze nie nadszedł na to czas.
— Ale dlaczego nie mogą? Czy powstrzymaliby ich badacze?
— Nie byłoby takiej potrzeby, Novi. Nawet gdybyśmy nic nie zrobili, nie zapanowaliby nad wszystkimi światami.
— A co ich powstrzyma?
— Widzisz — zaczął Gendibal — jest taki plan, który kiedyś stworzył pewien mądry człowiek…
Przerwał, uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. — To trudno wytłumaczyć, Novi. Może innym razem. Prawdę mówiąc, kiedy zobaczysz, co się zdarzy, zanim wrócimy na Trantor, zrozumiesz to może sama, bez moich wyjaśnień.
— A co się zdarzy, panie?
— Dokładnie nic wiem, Novi. Ale wszystko będzie dobrze.
Odwrócił się i przygotował do nawiązania kontaktu z Comporem. Ale robiąc to, nie mógł się powstrzymać, by nie rzec w duchu: „Przynajmniej mam taką nadzieję”.
Natychmiast ogarnęła go złość na siebie, bo wiedział, skąd wzięła się ta głupia i osłabiająca jego pewność siebie myśl. Wywołał ją obraz niesłychanej potęgi Fundacji widoczny w kształcie statku Compora i smutek z powodu nieskrywanego podziwu, z jakim Novi na niego patrzyła.
„Jestem głupi!” pomyślał. „Jak mogę w ogóle porównywać czystą siłę z umiejętnością sterowania zdarzeniami?” Było to to, co Mówcy od pokoleń określali jako „złudzenie, że ma się rękę na gardle”.
I pomyśleć, że nie uodpornił się jeszcze na takie złudzenia!
Munn Li Compor nie wiedział, jak powinien się zachować. Przez większą część swego życia wyobrażał sobie jak wyglądają wszechmocni Mówcy, Mówcy, którzy trzymają w garści całą ludzkość, ale nigdy się z nimi nie spotkał. Od czasu do czasu nawiązywał tylko z nimi kontakt.
W ostatnich latach tym, do którego zwracał się po wskazówki, był Stor Gendibal. W większości wypadków nie słyszał nawet jego głosu, wyczuwał tylko umysłem jego obecność. Była to jak gdyby rozmowa nadprzestrzenna odbywająca się bez pomocy nadajnika nadprzestrzennego.
W tym względzie Druga Fundacja zostawiła daleko w tyle Pierwszą. Mogła, bez użycia żadnej aparatury, tylko za pośrednictwem odpowiednio rozwiniętych i wyćwiczonych zdolności ludzkiego umysłu, nawiązywać łączność z miejscami oddalonymi o wiele parseków, i to w taki sposób, że nie można było nic podsłuchać ani zniekształcić.
Ta niewidzialna i niewykrywalna sieć łączyła ze sobą, za pośrednictwem względnie nielicznych, oddanych sprawie osobników, wszystkie światy.
Compor nieraz już doświadczył szczególnego uniesienia na myśl o roli, jaką w tym odgrywał. Jak niewielu ich było, a jak wielki wpływ wywierali!… i jaką tajemnicą było to wszystko okryte! Nawet jego własna żona nie wiedziała absolutnie nic o jego ukrytym życiu.
A nitki do tego trzymali w swych rękach Mówcy, a więc i ten konkretny Mówca, ten Gendibal, który mógł (myślał Compor) zostać następnym Pierwszym. Mówcą, czymś większym niż imperator w czymś, co było większe niż imperium.
Teraz Gendibal znajdował się tutaj, w statku trantorskim i — Compor zdusił niezadowolenie, że spotkanie to nie odbędzie się na samym Trantorze.
Czy to może być statek trantorski? Każdy z dawnych Handlarzy, którzy przedzierali się z produktami Fundacji przez wrogą Galaktykę, miał lepszy.
Nic dziwnego, że tyle czasu zajęło Mówcy pokonanie odległości z Trantora na Sayshell.
Jego statek nie był nawet wyposażony w unidok, mechanizm łączący dwa statki i umożliwiający swobodne przejście z jednego na drugi. Takie urządzenia miała nawet kiepska flota sayshellska. Żeby dostać się na statek Compora, Mówca musiał dostosować do niego prędkość swego statku, a potem przerzucić zwijany łącznik i zsunąć się po nim, zupełnie jak za czasów Imperium.
„To tak to wygląda”, pomyślał ponuro Compor. Nie był w stanie opanować uczucia zawodu. Statek Mówcy był po prostu starodawnym produktem Imperium. Do tego był jeszcze mały.
Wzdłuż łącznika posuwały się dwie postaci, jedna z nich robiła to tak niezgrabnie, że było oczywiste, iż nigdy przedtem nie próbowała poruszać się w przestrzeni.
W końcu znaleźli się na pokładzie statku Compora i zdjęli skafandry. Mówca Stor Gendibal był średniego wzrostu i miał niezbyt imponujący wygląd; nie promieniowała od niego siła, ani nie otaczała go aura uczoności. Jedyną oznaką jego mądrości były ciemne, głęboko osadzone oczy. Ale teraz rozglądał się wokół siebie z miną, która wymownie świadczyła, że czuje szacunek zmieszany z lękiem. Drugą osobą była kobieta prawie dorównująca wzrostem Gendibalowi, o wyglądzie prostaczki. Rozglądała się z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia.
Poruszanie się wzdłuż liny nie było dla Gendibala całkiem niemiłym przeżyciem. Nie był człowiekiem przestrzeni, podobnie jak reszta członków Drugiej Fundacji, ale nie był też zupełnym naziemnym pełzakiem, bo nikomu z Drugiej Fundacji nie wolno było nim być. W końcu zawsze istniała niepokojąca możliwość, że trzeba będzie komuś z nich udać się w podróż kosmiczną, chociaż każdy miał nadzieję, że potrzeba ta nie będzie występować zbyt często.
(Preern Palver, którego podróże kosmiczne przeszły do legendy, rzekł niegdyś smętnie, że miarą sukcesu Mówcy jest niewielka liczba podróży kosmicznych, które musiał odbywać, aby zagwarantować powodzenie Planu.)
Gendibal do tej pory korzystał z łącza trzy razy. To był czwarty raz, ale nawet gdyby odczuwał z tego powodu jakieś napięcie, to pozbyłby się go ze względu na Surę Novi. Nie potrzebował znajomości reguł mentalistyki, żeby stwierdzić, że to schodzenie w nicość zupełnie wytrąciło ją z równowagi.
— Ja zastrachana, panie — powiedziała, kiedy wytłumaczył jej, co będą musieli zrobić. — Boje się wleźć. Tam nic ni ma. — Jej nagłe przejście na gwarę Tutejszych najlepiej świadczyło o tym, jak była zdenerwowana.
— Nie mogę cię zostawić tutaj, Novi — tłumaczył jej łagodnie Gendibal — bo przejdę na tamten statek i muszę cię mieć ze sobą. Nie grozi ci nic, bo będzie cię chronił skafander, a zresztą nie ma tam nic, na co mogłabyś upaść. Nawet jeśli lina wymknie ci się z ręki, to i tak zostaniesz w tym samym miejscu, a ponieważ będziesz w zasięgu mojego ramienia, będę mógł cię ściągnąć. No, śmiało, Novi, pokaż, że jesteś równie dzielna jak bystra i nadajesz się na badacza.
Przestała się sprzeciwiać, a Gendibal, aczkolwiek nie chciał robić niczego, co mogłoby zakłócić symetrię jej wystroju umysłowego, zdobył się na uspokajające „głaśnięcie” powierzchni jej mózgu.
— Możesz nadal mówić do mnie — powiedział, kiedy przywdziali skafandry. — Będę mógł cię słyszeć, jeśli intensywnie skupisz się na jakiejś myśli. Powtarzaj sobie w głowie to, co chcesz mi powiedzieć, wyraźnie i z naciskiem, słowo po słowie. Słyszysz mnie teraz, prawda?
— Tak, panie — odparła.
Przez przezroczystą osłonę twarzy widział jak porusza wargami. Powiedział:
— Powiedz to bez poruszania ustami, Novi. W skafandrach, których używają badacze, nie ma radia. Wszystko przekazuje się w myśli.
Przestała poruszać ustami, za to zrobiła zaciekawioną minę. „Słyszysz mnie, panie?”
„Bardzo dobrze”, pomyślał Gendibal. Również on nie poruszył ustami. „Słyszysz mnie?” spytał.
„Słyszę, panie”.
„Więc idź za mną i rób to, co ja”.
Ruszyli. Gendibal dobrze znał zasady takiego przechodzenia, chociaż praktycznie miał je opanowane w stopniu zaledwie zadowalającym. Cały trick polegał na tym, żeby trzymać nogi złączone razem i wyciągnięte na całą długość i machać nimi bez zginania, uginając tylko tułów w biodrach. Dzięki temu środek ciężkości przemieszczał się w jednej linii, podczas gdy ręce przesuwało się do przodu. Wyjaśnił to Surze Novi i teraz obserwował ruchy jej ciała, nie odwracając się jednak, lecz badając ośrodek ruchu w mózgu.
Jak na nowicjuszkę, radziła sobie zupełnie dobrze, prawie tak dobrze, jak Gendibal. Stłumiła strach i postępowała zgodnie z jego wskazówkami. Gendibal raz jeszcze stwierdził, że jest z niej zadowolony.
Ucieszyła się jednak wyraźnie, kiedy znowu znaleźli się na statku. Gendibal zresztą też się ucieszył. Rozglądał się, zdejmując skafander. Widok luksusowego wyposażenia statku odebrał mu mowę. Nie znał prawie żadnego z tych urządzeń i na myśl, że może mieć bardzo mało czasu, aby nauczyć się posługiwać tym wszystkim, zrobiło mu się trochę nieswojo. Mógł co prawda przejąć wiedzę na ten temat wprost od człowieka, który był już na pokładzie, ale nigdy nie było to tak skuteczne jak prawdziwa nauka.
Potem skoncentrował się na Comporze. Compor był wysoki i szczupły, kilka lat starszy od niego, dość przystojny, choć raczej bezbarwny, o bardzo falujących włosach koloru masła.
Było jasne dla Gendibala, że Compor był rozczarowany Mówcą, którego teraz spotykał po raz pierwszy, a nawet odczuwał do niego pogardę. Co więcej, nie potrafił tego ukryć.
Ogólnie biorąc, Gendibalowi w niczym to nie przeszkadzało. Compor nie był Trantorczykiem ani pełnoprawnym członkiem Drugiej Fundacji i miał fantastyczne wyobrażenia o niej. Dowodziło tego nawet zupełnie powierzchowne badanie jego mózgu. Zgodnie z tymi wyobrażeniami prawdziwa siła była w sposób konieczny powiązana z wyglądem tego, który ją posiadał. Mógł oczywiście mieć takie wyobrażenie tak długo, jak długo nie kolidowało to z zamiarami Gendibala, .ale w tej chwili akurat było z nimi w kolizji.
To, co zrobił Gendibal, było psychicznym odpowiednikiem uderzenia po palcach. Compor zachwiał się lekko pod wpływem silnego bólu, który jednak zaraz minął. Narzucona z zewnątrz koncentracja pofalowała nieznacznie powierzchnię jego myśli i zostawiła go ze świadomością, że Mówca posiada straszną siłę, której może użyć, kiedy uzna za stosowne. Compor poczuł wielki respekt przed Gendibalem.
— Compor, przyjacielu, staram się po prostu skupić twoją uwagę — powiedział uprzejmym tonem Gendibal. — Podaj mi, proszę, obecne miejsce pobytu twego przyjaciela Golana Trevize i jego przyjaciela, Janova Pelorata.
— Czy mam mówić przy tej kobiecie, Mówco? — spytał niepewnie Compor.
— Ta kobieta, Compor, jest przedłużeniem mnie samego. Nie widzę powodu, żebyś nie mógł mówić otwarcie.
— Jak sobie życzysz, Mówco. Trevize i Pelorat zbliżają się teraz do planety nazywanej Gają.
— To już mi zakomunikowałeś parę dni temu. Na pewno zdążyli już wylądować na Gai, a może udali się w podróż powrotną. Niedługo zabawili na Sayshell.
— Kiedy ich śledziłem, jeszcze nie wylądowali. Zbliżali się do tej planety bardzo ostrożnie, robiąc długie przerwy między kolejnymi mikroskokami. Jest dla mnie jasne, że nie mają żadnych informacji o planecie, na którą lecą. i dlatego zwlekają.
— A ty, Compor, masz jakieś informacje?
— Nie mam żadnych, Mówco, a przynajmniej nie ma ich w moim komputerze pokładowym — odparł Compor.
— To ten komputer? — spojrzenie Gendibala spoczęło na płycie sterującej. Zapytał z nagłym przypływem nadziei: — Czy jest bardzo pomocny w kierowaniu statkiem?
— Sam może nim całkowicie kierować, Mówco. Wystarczy tylko przekazać mu swoje życzenie w myśli.
Gendibal zaniepokoił się. — Tak daleko zaszła już Fundacja?
— Tak, ale na razie robią to niezgrabnie. Ten komputer nie działa zbyt dobrze. Muszę po kilka razy powtarzać polecenia, a i tak dostaję minimalne informacje.
— Może ja potrafię to zrobić lepiej — rzekł Gendibal.
— Jestem tego pewien, Mówco — powiedział z szacunkiem Compor.
— Ale zostawmy to na razie. Dlaczego nie ma w nim danych na temat Gai?.
— Nie wiem, Mówco. Utrzymuje — o ile można o komputerze w ogóle powiedzieć, że coś utrzymuje — że ma dane o wszystkich zamieszkanych planetach w Galaktyce.
— Nie może zawierać więcej danych niż do niego wprowadzono, a jeśli ci, którzy je wprowadzali, myśleli, że mają dane o wszystkich takich planetach, podczas gdy faktycznie ich nie mieli, to komputer powiela ich błędny sąd. Zgoda?
— Oczywiście, Mówco.
— Dowiadywałeś się o Gaje na Sayshell?
— Mówco — rzekł Compor z zakłopotaniem — są na Sayshell ludzie, którzy mówią o Gai, ale to, co mówią, jest zupełnie bezwartościowe. To oczywiste przesądy. Opowiadają, że Gaja jest potężnym światem, który kiedyś odparł nawet Muła.
— Naprawdę tak mówią? — spytał Gendibal, tłumiąc podniecenie. — Byłeś tak pewien, że to przesąd, że nie pytałeś o szczegóły?
— Nie, Mówco. Wypytywałem kogo mogłem, ale to, co ci powiedziałem, to wszystko, co mają do powiedzenia na ten temat. Mogą o niej długo rozprawiać, ale kiedy skończą, okazuje się, że wszystko sprowadza się tylko do tego.
— Najwidoczniej — powiedział Gendibal — Trevize też to słyszał i leci na Gaje z jakiegoś powodu, który się z tym wiąże, być może po to, aby wykorzystać tę potęgę. A postępuje tak ostrożnie, bo być może on także boi się tej potęgi.
— To na pewno możliwe, Mówco.
— A mimo to nie poleciałeś za nim?
— Leciałem za nim, Mówco, dotąd, dokąd nie upewniłem się, że naprawdę kieruje się na Gaje. Potem wróciłem tu, na obrzeże układu gajariskiego.
— Dlaczego?
— Z trzech powodów, Mówco. Po pierwsze, ty miałeś tu przybyć i chciałem cię spotkać w połowie drogi i jak najwcześniej — tak, jak mi poleciłeś — wziąć cię na pokład swojego statku. Ponieważ na moim statku jest nadajnik nadprzestrzenny, nie mogłem za bardzo oddalić się od Trevizego i Pelorata bez wzbudzenia podejrzeń na Terminusie, ale pomyślałem, że mogę zaryzykować i na tyle właśnie się oddalić. Po drugie, kiedy stało się już dla mnie jasne, że Trevize bardzo wolno zbliża się do Gai, pomyślałem, że będę miał dosyć czasu, aby wylecieć w twoją stronę i przyspieszyć nasze spotkanie bez obawy, że zaskoczy nas dalszy rozwój wypadków, szczególnie, że ty masz większe kwalifikacje niż ja, żeby lecieć za nim aż na samą planetę i pokierować wydarzeniami, gdyby przybrały niebezpieczny obrót.
— Racja. A trzeci powód?
— Od czasu naszej ostatniej rozmowy zdarzyło się coś, czego się nie spodziewałem i czego nie rozumiem. Czułem, że — również z tego powodu — lepiej będzie, jeśli przyspieszę nasze spotkanie o tyle, o ile mogę.
— A co to zdarzenie, którego nie spodziewałeś się i którego nie pojmujesz?
— Statki floty wojennej Fundacji skupiają się na granicy z Sayshell. Mój komputer wyłowił tę informację z sayshellskiego dziennika radiowego. W składzie tej flotylli jest przynajmniej pięć najnowocześniejszych statków i dysponuje ona dostateczną siłą, aby podbić Sayshell.
Gendibal nie odpowiedział od razu, gdyż nie przystawało mu pokazać, że on również nie spodziewał się takiego posunięcia i też go nie rozumiał. A więc, odczekawszy chwilę, spytał niedbałym tonem:
— Myślisz, że to ma jakiś związek ze zwrotem Trevizego w stronę Gai?
— Na pewno nastąpiło po nim, a jeśli B następuje po A, to istnieje przynajmniej możliwość, że A spowodowało B — odparł Compor.
— A zatem wygląda na to, że wszyscy — Trevize, ja i Pierwsza Fundacja — dążymy do tego samego punktu, na Gaje… No cóż, Compor, dobrze się spisałeś — powiedział Gendibal — a oto, co zrobimy teraz. Po pierwsze, pokażesz mi, jak działa ten komputer i jak za jego pośrednictwem można kierować statkiem. Jestem pewien, że nie zabierze to nam dużo czasu.
Potem przesiądziesz się na mój statek. Do tej pory zdążę wpoić w twój umysł wiedzę o tym, jak nim sterować. Nie będziesz miał kłopotów z manewrowaniem nim, chociaż muszę ci powiedzieć, że — jak niewątpliwie domyśliłeś się z jego wyglądu — wyda ci się bardzo prymitywny. Kiedy już będziesz nim mógł pokierować, zostaniesz tu i poczekasz na mnie.
— Jak długo, Mówco?
— Dopóki nie przylecę. Nie sądzę, żeby nie było mnie tak długo, by zdążyły się wyczerpać zapasy żywności, ale jeśli będę się spóźniał, to możesz znaleźć drogę do jakiejś zamieszkanej planety Związku Sayshellskiego i tam zaczekać. Gdziekolwiek będziesz, znajdę cię.
— Jak sobie życzysz, Mówco.
— I nie wpadaj w popłoch. Potrafię sobie poradzić z tą tajemniczą Gają i — jeśli będzie potrzeba — z tymi pięcioma statkami Fundacji.
Littoral Thoobing był od siedmiu lat ambasadorem Fundacji w Związku Sayshellskim. Był raczej zadowolony z tej funkcji.
Wysoki i raczej tęgi, miał gęsty, płowy wąs, mimo iż zarówno w Fundacji, jak i na Sayshell zarost na twarzy nie był już od lat w modzie. Twarz miał mocno pobrużdżoną, chociaż liczył dopiero pięćdziesiąt cztery lata. Gościł na niej zawsze wyraz wystudiowanej obojętności. Niełatwo było zorientować się, jaki ma stosunek do swej pracy.
Ale był raczej zadowolony ze swej funkcji. Dzięki niej mógł się trzymać z daleka od rozgrywek politycznych na Terminusie, a było to coś, co bardzo cenił. Poza tym stwarzało mu to możliwość prowadzenia życia sayshellskiego sybaryty i zapewnienia żonie i córce standardu, który bardzo kochały. Nie chciał, żeby mu w tym ktoś przeszkadzał.
Z drugiej strony, raczej nie darzył sympatią Liono Kodella, być może dlatego, że Kodell również miał wąsy, choć rzadsze, krótsze i siwe. Dawniej byli jedynymi spośród udzielających się publicznie i ogólnie znanych mężczyzn, którzy nosili wąsy i istniało między nimi w tym względzie swego rodzaju współzawodnictwo. „Teraz, pomyślał Thoobing, Kodell z tym mizernym wąsikiem nie może nawet marzyć o współzawodnictwie”.
Kodell był szefem Urzędu Bezpieczeństwa, kiedy Thoobing, jeszcze wówczas na Terminusie, chciał przeszkodzić Harli Branno w ubieganiu się o stanowisko burmistrza, ale został przekupiony godnością ambasadora. Branno zrobiła to, oczywiście, z myślą o własnych interesach, ale odpłacał jej za to wdzięcznością.
Jej tak, ale nie Kodellowi. Może niechęć, którą żywił do Kodella, spowodowana była jego niczym nie zmąconą pogodą ducha, tą życzliwością i przyjacielskością, którą okazywał zawsze, nawet wtedy, gdy już podjął decyzję w jaki to konkretnie sposób ma swemu rozmówcy poderżnąć gardło.
Siedział teraz oto przed nim, jak zwykle dobroduszny, wprost promieniujący życzliwością. Ale był to tylko jego, przekazany przez nadprzestrzeń, obraz. Fizycznie, cieleśnie, znajdował się, oczywiście, na Terminusie, co zaoszczędziło Thoobingowi trudu udawania gościnności.
— Kodell — powiedział — chcę, żeby wycofano te statki.
Kodell uśmiechnął się promiennie. — Ba, ja też, ale nasza dama zadecydowała inaczej.
— Jest pan znany z — tego, że potrafi pan jej wyperswadować to czy tamto.
— Czasami. Być może. Kiedy sama chce, żeby jej coś wyperswadowano. Tym razem akurat nie chce… Thoobing, niech pan robi, co do pana należy. Niech się pan postara, żeby Sayshellczycy zachowali spokój.
— Nie myślę o Sayshell, Kodell. Myślę o Fundacji.
— Wszyscy o niej myślimy.
— Nie rób uników, Kodell. Chcę, żebyś posłuchał, co ci pragnę powiedzieć.
— Z chęcią, ale mamy teraz gorący czas na Terminusie i nie mogę cię słuchać w nieskończoność.
— Postaram się mówić tak krótko, jak to możliwe… kiedy mówi się o możliwości zagłady Fundacji.
Jeśli ta linia nadprzestrzenna nie jest na podsłuchu, to będę mówił otwarcie.
— Nie jest na podsłuchu.
— A więc przejdę do rzeczy. Kilka dni temu dostałem wiadomość od niejakiego Golana Trevize — go. Przypominam sobie, że kiedy zajmowałem się polityką na Terminusie, jakiś Trevize był pełnomocnikiem rządu do spraw transportu.
— To był wuj tego młodzieńca — rzekł Kodell.
— Aha, więc znasz tego Trevizego, który przekazał mi tę wiadomość. Według informacji, które potem zebrałem, był on radnym, ale po szczęśliwym zażegnaniu kryzysu Seldona został aresztowany i skazany na wygnanie.
— Zgadza się.
— Nie wierzę.
— W co nie wierzysz?
— Że został skazany na wygnanie.
— Dlaczego?
— Czy zdarzyło się choć raz w dziejach Fundacji, żeby jakiegoś jej obywatela skazano na wygnanie? — spytał Thoobing. — Albo się go aresztuje, albo nie. Jeśli się aresztuje, to sądzi się go albo nie. Jeśli się sądzi, to uznaje się go za winnego albo nie. Jeśli uznaje się za winnego, to się go degraduje, pozbawia praw obywatelskich, skazuje na karę grzywny, więzienie albo śmierć. Ale nikogo nie skazuje się na wygnanie.
— Wszystko kiedyś zdarza się po raz pierwszy.
— Bzdura! W supernowoczesnym statku wojennym? Trzeba być głupcem, żeby się nie zorientować, że stara wysłała go w jakiejś misji specjalnej. Kogo ona chce na to nabrać?
— A na czym miałaby polegać ta misja?
— Przypuszczalnie na znalezieniu planety o nazwie Gaja.
Twarz Kodella nie promieniowała już bezgraniczną życzliwością. W jego oczach pojawił się twardy błysk. Powiedział:
— Wiem, że nie kieruje panem, panie ambasadorze, przemożny impuls, aby uwierzyć moim zapewnieniom, ale usilnie proszę, aby zrobił pan wyjątek i uwierzył mi jednak w tym przypadku. Otóż w czasie, kiedy skazywaliśmy Trevizego na wygnanie, ani pani burmistrz, ani ja nie przypuszczaliśmy w ogóle, że istnieje jakaś Gaja. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o niej parę dni temu. Jeśli pan mi wierzy, możemy kontynuować tę rozmowę.
— Postaram się, panie dyrektorze, stłumić swoją skłonność do sceptycyzmu i przyjąć pana zapewnienie, choć naprawdę trudno w to uwierzyć.
— Zgadzam się z panem, panie ambasadorze. Przyjąłem ten formalny ton tylko dlatego, że będzie pan musiał zaraz odpowiedzieć na parę pytań i nie będzie to dla pana przyjemne. Mówi pan tak, jakby wiedział pan o Gai. Jak to możliwe, że wie pan o czymś, o czym my nie wiedzieliśmy? Czy nie jest pana obowiązkiem zadbać o to, żebyśmy wiedzieli wszystko to, co panu wiadomo o państwie, w którym jest pan naszym przedstawicielem?
— Gaja nie należy do Związku Sayshellskiego — odparł łagodnym tonem Thoobing. — Szczerze mówiąc, prawdopodobnie w ogóle nie istnieje taka planeta. Czy mam przekazywać na Terminusa te wszystkie baśnie, które opowiadają o Gai przesądni Sayshellczycy z niższych sfer? Niektórzy z nich utrzymują, że Gaja znajduje się w nadprzestrzeni. Inni twierdzą, że jest to świat, który posiada nadprzyrodzone właściwości i opiekuje się Sayshell. Jeszcze inni, że Gaja specjalnie wysłała Muła, aby rozszarpał Galaktykę. Jeśli macie zamiar poinformować rząd sayshellski, że Trevize został wysłany po to, aby znaleźć Gaje i że pięć supernowoczesnych statków floty wojennej Fundacji ma go wesprzeć w tych poszukiwaniach, to ręczę panu, że wam nie uwierzą. Lud może sobie wierzyć w baśnie o Gai, ale rząd w nie nie wierzy i nie uwierzy, że Fundacji chodzi o Gaje. Będą przekonani, że Fundacja chce siłą wcielić Sayshell do Federacji.
— A jeśli właśnie to planujemy?
— To byłby fatalny błąd. Daj spokój, Kodell, czy w pięćsetletniej historii Fundacji zdarzyło się choć raz, żebyśmy zaczęli jakąś zaborczą wojnę? Prowadziliśmy wojny tylko po to, żeby sami nie znaleźć się pod zaborem — raz przegraliśmy — i nigdy w wyniku wojny nie poszerzyliśmy naszego obszaru. Przystąpienie do Federacji zawsze było dobrowolne i„ odbywało się na drodze pokojowej. Przystępowali do nas ci, którzy widzieli płynące z tego korzyści.
— A czy to niemożliwe, żeby Sayshell też dojrzał takie korzyści i przyłączył się do Federacji?
— Nie zrobią — tego, dopóki na granicy będą nasze statki. Wycofajcie je.
— To niemożliwe.
— Kodell, Sayshell jest najlepszym świadectwem dobrej woli i pokojowej polityki Fundacji. Jest prawie ze wszystkich stron otoczony przez terytoria należące do Federacji, jest szczególnie podatny na ciosy, a mimo to dotąd był bezpieczny, nic mu nie groziło z naszej strony, szedł swoją własną drogą, a nawet bez przeszkód prowadził politykę antyfundacyjną. Czy mamy lepszy sposób, żeby pokazać Galaktyce, że nikogo nie zmuszamy siłą do przystąpienia do Federacji, że jesteśmy do wszystkich nastawieni przyjaźnie? Jeśli teraz zaanektujemy Sayshell, to weźmiemy to, co praktycznie i tak już mamy. W końcu zdominowaliśmy go gospodarczo, choć spokojnie i po cichu. Ale jeśli zawładniemy nim siłą, to udowodnimy całej Galaktyce, że staliśmy się ekspansjonistami.
— A jeśli powiem panu, że rzeczywiście interesuje nas tylko Gaja?
— To, tak jak Związek Sayshellski, nie uwierzę w to. Ten człowiek, Trevize, przysyła mi wiadomość, że jest w drodze na Gaje i żąda, abym przekazał ją na Terminusa. Robię to, wbrew swojej woli, bo muszę i zanim zdążyła ostygnąć linia nad — przestrzenna łącząca mnie z Terminusem, flota wojenna Fundacji rusza do akcji. W jaki sposób chcecie dostać się na Gaje, nie naruszając przestrzeni Sayshell?
— Mój drogi, na pewno nie słucha pan tego, co pan sam mówi. Czy nie powiedział mi pan zaledwie kilka minut temu, że jeśli Gaja w ogóle istnieje, to nie jest częścią Związku Sayshellskiego? Przypuszczam też, że wie pan o tym, iż nadprzestrzeń nie należy do żadnego świata i że mogą z niej swobodnie korzystać wszyscy. A zatem jakie pretensje będzie mógł mieć do nas Sayshell, jeśli przez nadprzestrzeń skoczymy wprost na terytorium Gai, nie zająwszy po drodze ani jednego centymetra sześciennego terytorium sayshellskiego?
— Sayshell nie zinterpretuje tego w ten sposób, Kodell. Jeśli Gaja w ogóle istnieje, to jest ze wszystkich stron otoczona przez Związek Sayshellski, choć nie jest jego częścią, a historia dostarcza przykładów, że jeśli chodzi o statki wojenne nieprzyjaciela, to takie enklawy są faktycznie częścią otaczających je terytoriów.
— Nasze statki nie są statkami nieprzyjaciela. Mamy z Sayshell traktat pokojowy.
— Mówię panu, że Sayshell może wypowiedzieć wojnę. Oczywiście wiedzą, że nie mogą jej wygrać, ale faktem jest, że ta wojna wywoła w całej Galaktyce falę oburzenia i wzbudzi nastroje anty fundacyjne. Ekspansjonistyczna polityka Fundacji doprowadzi do tego, że zaczną się zawiązywać sojusze przeciw nam. Niektórzy z członków Federacji przemyślą raz jeszcze sprawę swoich związków z nami. Możemy przegrać tę wojnę z powodu rozbicia wewnętrznego, a wtedy z pewnością nie tylko zahamujemy, ale odwrócimy proces rozwoju i wzrostu, który tak dobrze służył Fundacji przez pięćset lat.
— Niech pan da spokój, Thoobing — powiedział obojętnym tonem Kodell. — Mówi pan, jakby pięćset lat nic nie znaczyło, jak gdybyśmy nadal byli tacy, jak za czasów Salvora Hardina i walczyli z kieszonkowymi królestwami w rodzaju Anakreona. Jesteśmy teraz o wiele potężniejsi niż Imperium Galaktyczne za czasów swej świetności. Eskadra naszych statków mogłaby pokonać całą flotę wojenną Imperium, zająć dowolnie duży sektor Galaktyki i nawet nie odczułaby, że stoczyła walkę.
— Nie walczymy z Imperium — Galaktycznym. Walczymy z planetami i sektorami w naszych czasach.
— Ale one nie są tak wysoko rozwinięte jak my. Moglibyśmy teraz zająć całą Galaktykę.
— Zgodnie z Planem Seldona nie możemy tego zrobić wcześniej niż za pięćset lat.
— Seldon nie docenił tempa postępu technicznego. Możemy zrobić to już teraz!… Proszę zrozumieć mnie właściwie — nie mówię, że zrobimy to teraz ani nawet że powinniśmy ta zrobić teraz. Po prostu stwierdzam fakt, że możemy to zrobić już teraz.
— Kodell, pan spędził całe życie na Terminusie i nie zna pan Galaktyki. Dzięki naszej flocie wojennej i technice możemy pokonać siły zbrojne innych światów, ale nie będziemy w stanie sprawować rządów nad buntującą się przeciw nam, przepojoną nienawiścią do nas Galaktyką. A na pewno zapanują w niej takie nastroje, jeśli zawładniemy nią siłą. Wycofajcie statki.
— To niemożliwe, Thoobing. Niech pan pomyśli… A może Gaja nie jest mitem?
Thoobing przez chwilę przyglądał się w milczeniu Kodellowi, jakby chciał z wyrazu jego twarzy poznać jego myśli. — Nie jest mitem? — powiedział w końcu. — Świat w nadprzestrzeni?
— To, że jest W nadprzestrzeni, to przesąd, ale nawet w przesądach może kryć się ziarnko prawdy. Ten Trevize, który został skazany na wygnanie, mówi o niej jak gdyby była rzeczywistym światem znajdującym się w normalnej przestrzeni. A może ma rację?
— Nonsens. Nie wierzę.
— Nie? Niech pan spróbuje uwierzyć tylko na chwilę. Realny świat, który zapewnił Sayshell ochronę przed Mułem i przed Fundacją!
— Sam pan sobie zaprzecza. W jaki sposób Gaja zapewnia Sayshell ochronę przed Fundacją? Czy nie wysyłamy przeciw niemu naszej floty?
— Nie przeciw niemu, ale przeciw Gai, która jest otoczona taką tajemnicą, której tak bardzo zależy, żeby o niej nic nie wiedziano, że mimo iż znajduje się w normalnej przestrzeni, zdołała jakoś przekonać mieszkańców sąsiadujących z nią światów, że leży w nadprzestrzeni, której nawet udało się uniknąć umieszczenia na najlepszych i najpełniejszych mapach Galaktyki.
— Musi to zatem być bardzo niezwykły świat, który potrafi manipulować umysłami ludzi.
— No właśnie. Czy nie powiedział pan parę minut temu, że jest na Sayshell znana opowieść, zgodnie z którą Gaja wysłała Muła, aby rozszarpał Galaktykę? Czy Muł nie potrafił manipulować umysłami?
— A więc Gaja ma być światem Mułów?
— A jest pan pewien, że nie?
— A dlaczego wobec tego nie odrodzoną Drugą Fundacją?
— No właśnie. Czy nie powinniśmy tego zbadać?
Thoobing spoważniał. Podczas ostatniej wymiany zdań z Kodellem uśmiechał się drwiąco, ale teraz zwiesił głowę i spojrzał ponuro. — Jeśli mówi pan poważnie, to czy takie badanie nie jest niebezpieczne?
— A jest?
— Na moje pytania odpowiada pan pytaniami, bo nie ma pan na nie rozsądnych odpowiedzi. Na co zdadzą się statki przeciw Mułom albo przeciw Drugiej Fundacji? Prawdę mówiąc, czy nie jest możliwe, że — jeśli istnieją — chcą nas prowokować i zniszczyć? Niech pan tylko pomyśli. Mówi mi pan, że Fundacja może utworzyć Imperium już teraz, chociaż doszliśmy dopiero do połowy drogi wytyczonej przez Plan Seldona, a ja ostrzegam, że za bardzo się spieszycie i że zawiłości tego planu zmuszą was wbrew waszej woli do zwolnienia tempa. Być może, że — jeśli Gaja faktycznie istnieje i jest tym, co pan mówi — to wszystko jest tylko sprytnym podstępem, dzięki któremu zostaniecie zmuszeni do pohamowania waszych zapędów. Zróbcie lepiej z własnej woli to, do czego niedługo zostaniecie zmuszeni. Zróbcie pokojowo i bez rozlewu krwi to, do czego zmusi was klęska. Wycofajcie statki.
— To niemożliwe. Otóż, Thoobing, burmistrz Branno — zamierza sama dołączyć do tych statków, a statki zwiadowcze przedostały się już przed nadprzestrzeń w okolice, gdzie rzekomo znajduje się Gaja.
Thoobing wybałuszył oczy. — Na pewno wybuchnie wojna. Mówię to panu.
— Jest pan naszym ambasadorem. Niech pan temu zapobiegnie. Niech pan da Sayshellczykom takie gwarancje, jakich zażądają. Niech pan stanowczo odrzuca pomówienie nas o złą wolę. Jeśli będzie pan musiał, to niech pan im powie, że opłaci im się siedzieć cicho i czekać, aż Gaja nas zniszczy. Niech pan mówi, co pan chce, byleby siedzieli spokojnie.
Przerwał na chwilę, popatrzył na osłupiałą minę Thoobinga i powiedział:
— To wszystko. Naprawdę. O ile mi wiadomo, żaden statek Fundacji nie wyląduje na żadnym świecie należącym do Związku Sayshellskiego ani nie znajdzie się w żadnym miejscu normalnej przestrzeni, która należy do Związku. Jednakże każdy statek sayshellski, który spróbuje sprowokować nas poza granicami Związku, a więc na terytorium Fundacji, zostanie natychmiast rozbity w pył. To też niech pan przedstawi jasno. Niech Sayshellczycy siedzą spokojnie. Jeśli się panu nie powiedzie, zostanie pan pociągnięty do odpowiedzialności. Dotąd miał pan, Thoobing, łatwą pracę, ale teraz przyszły dla pana ciężkie czasy. Najbliższych — kilka tygodni zadecyduje o wszystkim. Jeśli pan nas zawiedzie, to nie znajdzie pan miejsca w całej Galaktyce, żeby się przed nami schować.
Kiedy kończył to mówić, w jego twarzy nie było ani wesołości, ani przyjacielskiego uśmiechu. Połączenie urwało się i obraz zniknął. Thoobing gapił się z otwartymi ustami w miejsce, gdzie przed chwilą widział twarz Kodella.
Golan Trevize schwycił się za włosy, jak gdyby chciał sprawdzić przez dotyk, co się dzieje w jego głowie. — Jaki jest stan twego umysłu? — spytał nagle Pelorata.
— Stan umysłu? — powtórzył bezbarwnym głosem Pelorat.
— Tak. Złapali nas. Statek jest pod kontrolą z zewnątrz i nieubłaganie kieruje się na świat, o którym nic nie wiemy. Wpadłeś w panikę?
Na długiej twarzy Pelorata pojawił się wyraz pewnej melancholii. — Nie — odparł. — Nie powiem, żebym czuł się radośnie. Czuję lekki niepokój, ale nie wpadłem w panikę.
— Ja też nie. Czy to nie dziwne? Dlaczego nie jesteśmy bardziej zdenerwowani?
— Spodziewaliśmy się czegoś takiego, Golan. Czegoś takiego jak to.
Trevize odwrócił się i spojrzał na ekran. Cały czas widać na nim było stację orbitalną. Była teraz większa, co oznaczało, że zbliżyli się do niej.
Nic wyglądała zbyt imponująco. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nic w niej nie świadczyło o tym, że zbudowali ją ludzie dysponujący jakąś supernau — ką. Właściwie wydawała się nawet nieco prymitywna. Ale jednak trzymała ich w swych szponach.
— Jestem nastawiony zbyt analitycznie, Janov. Patrzę na to zbyt chłodno! Mówię sobie, że to dlatego, że nie jestem tchórzem i potrafię zachować zimną krew w trudnej sytuacji, ale zbytnio sobie tym pochlebiam. Każdy tak o sobie myśli. Powinienem teraz kulić się i pocić. To, że spodziewaliśmy się czegoś, nie zmienia faktu, że jesteśmy bezradni i że mogą nas zabić.
— Nie sądzę, Golan — rzekł Pelorat. — Skoro Gajanie potrafili na taką odległość zapanować nad naszym statkiem, to czy nie mogli nas zabić? Jeśli nadal żyjemy…
— Ale nie jesteśmy zupełnie nietknięci. Jesteśmy za bardzo spokojni, mówię ci. Myślę, że nas wyciszyli psychicznie.
— Dlaczego?
— Myślę, że chcą, żebyśmy byli w dobrej kondycji psychicznej. Możliwe, że chcą nas przepytać. Potem mogą nas zabić.
— Jeśli są na tyle rozsądni, żeby nas przepytać, to może są też na tyle rozsądni, żeby nas nie zabijać bez powodu.
Trevize usiadł głębiej w fotelu (oparcie odchyliło się pod naciskiem jego pleców do tyłu — przynajmniej fotel zostawili w spokoju i działał jak trzeba) i położył nogi na pulpicie, tam gdzie zazwyczaj kładł dłonie, aby nawiązać kontakt z komputerem. — Może są na tyle pomysłowi, żeby znaleźć jakiś powód — powiedział. — Niemniej jednak, jeśli wpłynęli na nasze mózgi, to tylko nieznacznie. Gdyby to był Muł, na przykład, to sprawiłby, że pragnęlibyśmy tam lecieć — że bylibyśmy tym zachwyceni, że nie posiadalibyśmy się z radości, że tam lecimy, że każdą cząsteczką naszego ja chcielibyśmy się tam znaleźć. — Wskazał na stację orbitalną. — Czujesz coś takiego, Janov?
— Na pewno nie.
— Jak widzisz, nadal jestem w stanie, który pozwala mi na chłodną analizę naszej sytuacji. To bardzo dziwne! A zresztą, czy ja wiem? Może nie posiadam się ze strachu, może zwariowałem i tylko mi się wydaje, że przeprowadzam chłodną analizę?
Pelorat wzruszył ramionami. — Mnie wydajesz się normalny. Może, tak jak ty, zwariowałem i wydaje mi się to samo, co tobie, ale taka dyskusja donikąd nas nie zaprowadzi. Równie dobrze cała ludzkość może być szalona i żywić takie same złudzenia, w rzeczywistości będąc pogrążona w ogólnym chaosie. Nie sposób udowodnić, że to nieprawda, ale nie mamy innego wyjścia niż polegać na naszych zmysłach. — A potem dodał nagle: — Prawdę mówiąc, ja też trochę się zastanawiałem nad naszą sytuacją.
— Tak?
— Otóż rozmawiamy tu o Gai jako o świecie Mułów czy o odrodzonej Drugiej Fundacji. Czy nie przyszło ci do głowy, że istnieje jeszcze trzecie wytłumaczenie, bardziej sensowne niż te dwa?
— Jakie trzecie wytłumaczenie?
Pelorat nie patrzył na Trevizego. Zdawał się koncentrować na tym, co ma powiedzieć. Rzekł cicho i z namysłem:
— Mamy oto świat, Gaje, który przez nieokreślony czas robił, co mógł, żeby egzystować w ścisłej izolacji od reszty. W żaden sposób nie próbował nawiązać kontaktów z innymi światami, nawet z leżącymi w bezpośrednim sąsiedztwie światami należącymi do Związku Sayshellskiego. Mają wysoko rozwiniętą naukę, jeśli opowieści o zniszczeniu różnych flot wojennych są prawdziwe, a chyba tak, bo dowodzi tego fakt, że potrafią kierować naszym statkiem, a mimo to nie próbowali nikomu narzucić swej władzy. Chcą po prostu, żeby zostawić ich w spokoju.
Trevize zmrużył oczy. — Czyżby?
— To nie jest ludzka postawa. Ponad dwadzieścia tysięcy lat dziejów ludzkości w przestrzeni jest nieprzerwanym ciągiem ekspansji i usiłowań ekspansji. Prawie każdy znany świat, który nadaje się do zamieszkania, jest zamieszkany. O prawie każdy świat toczyły się spory i prawie każdy świat wojował w jakimś momencie z każdym ze swych sąsiadów. Jeśli Gaja ma w tym względzie taką nietypową, nieludzką postawę, to być może dlatego, że naprawdę nie jest światem ludzi.
Trevize potrząsnął głową. — To niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe? — rzekł łagodnie Pelorat. — Mówiłem ci już, że to naprawdę zagadkowe, że rodzaj ludzki jest jedynym w Galaktyce rodzajem istot inteligentnych. A może jednak nie jedynym? Czy nie może istnieć jeszcze inny rodzaj takich istot — na jednej tylko planecie — którym obce jest dążenie człowieka do ekspansji? Właściwie — Pelorat podniecał się coraz bardziej — może nawet jest w Galaktyce milion rodzajów istot inteligentnych, a z nich tylko jeden — nasz — ma pęd do ekspansji? Pozostałe mogły pozostać tam, gdzie powstały, żyjąc w ukryciu, nie rzucając się w oczy…
— To śmieszne — powiedział Trevize. — Przecież natknęlibyśmy się na takie istoty. Wylądowalibyśmy na ich światach. Musiałyby być na różnym stopniu rozwoju i dysponować różnymi typami techniki. Na pewno większość z nich nie potrafiłaby nas powstrzymać. A nigdy się na coś takiego nie natknęliśmy. Na Przestrzeń! Przecież nigdy nawet nie natrafiliśmy na żadne szczątki cywilizacji nie stworzonej przez człowieka, może nie? To ty jesteś historykiem, więc powiedz mi. Natrafiliśmy?
Pelorat potrząsnął głową. — Nie. Ale jedna taka może istnieć, Golan. Ta jedna!
— Nie wierzę. Sam mówiłeś, że Gaja w jakimś starożytnym dialekcie znaczyła „Ziemia”. Czy może tam być cywilizacja nie stworzona przez człowieka?
— Tę nazwę nadali jej ludzie… Kto wie dlaczego? Podobieństwo do archaicznego słowa może być przypadkowe… Pomyśl tylko — fakt, że zwabili nas w sąsiedztwo swojej planety i ściągają nas tam teraz wbrew naszej woli, jest argumentem na rzecz tezy, że Gajanie nie są ludźmi.
— Dlaczego? Co to ma wspólnego z nieludzkością?
— Interesują się nami, ludźmi.
— Jesteś szalony, Janov — powiedział Trevize. — Od tysięcy lat żyją w Galaktyce, otoczeni przez ludzi. Dlaczego mieliby się nami interesować akurat teraz? Dlaczego nie interesowali się nami wcześniej? A jeśli zainteresowali się dopiero teraz, to dlaczego akurat tobą i mną? Jeśli chcą zbadać istoty ludzkie i ich kulturę, to dlaczego nie zainteresowali się światami należącymi do Sayshell? Dlaczego mieliby nas ściągać aż z Terminusa?
— Mogą interesować się Fundacją.
— Bzdura! — żachnął się Trevize. — Janov, ty po prostu chcesz znaleźć jakieś istoty inteligentne nie będące ludźmi i to jest to. Myślę teraz, że gdybyś spodziewał się natrafić na takie istoty, to nie przejmowałbyś się w ogóle tym, że cię złapią, że będziesz bezbronny, nawet tym, że cię zabiją, bylebyś tylko zdołał zaspokoić swoją ciekawość.
Pelorat chciał już z oburzeniem zaprzeczyć, nawet zaczął coś mówić, ale przerwał, wziął głęboki oddech i powiedział:
— Może masz rację, Golan, ale ja i tak będę twierdził swoje. Myślę, że nie będziemy musieli długo czekać, żeby przekonać się, kto z nas ma rację. …Spójrz!
Wskazał na ekran. Trevize, który w zapale dyskusji przestał zwracać uwagę na to, co się wokół nich dzieje, na słowa Pelorata odwrócił się. — Co to jest? — spytał.
— Czy z tej stacji nie startuje jakiś statek?
— Coś tam jest — przyznał niechętnie Trevize. — Nie mogę jeszcze rozróżnić szczegółów. Nie mogę dać większego zbliżenia, bo już jest maksymalne. — Po chwili rzekł: — Wydaje się, że kieruje się w naszą stronę. Myślę, że to statek. Założymy się?
— O co?
— Jeśli uda nam się kiedykolwiek wrócić na Terminus — powiedział drwiącym głosem Trevize — to zamówimy wystawny obiad dla nas i dla gości, jakich będziemy chcieli zaprosić, w liczbie — powiedzmy — czterech osób i jeśli na tym statku znajdują się istoty należące do innego niż my rodzaju, to płacę ja, a jeśli ludzie — to ty.
— Zgoda — odparł Pelorat.
— No to zakład stoi — rzekł Trevize, wpatrując się w ekran. Starał się dostrzec jakieś szczegóły statku i zastanawiał się, czy na podstawie jakichkolwiek szczegółów można bez wahania określić, że należ on do istot innego rodzaju (albo do ludzi).
Siwe włosy Branno były ułożone nienagannie. Biorąc pod uwagę jej spokój, można by pomyśleć, że znajduje się w Pałacu Burmistrzowskim. Ani jednym gestem nie zdradziła, że jest w przestrzeni dopiero drugi raz w życiu. (Zresztą pierwszy raz, kiedy to rodzice zabrali ją na wycieczkę turystyczną na Kalgan, właściwie się nie liczył. Miała wtedy zaledwie trzy lata.)
— W końcu było obowiązkiem Thoobinga wyrazić swoją opinię i przestrzec mnie — powiedziała głosem, w którym brzmiało pewne zmęczenie.: — Ostrzegł mnie. Bardzo dobrze. Nie mam o to do niego pretensji.
Kodell, który wsiadł z nią na statek, aby móc rozmawiać swobodnie, bez trudności natury psychologicznej, które stwarzało komunikowanie się na odległość, powiedział:
— Za długo już jest na tej placówce. Zaczyna myśleć jak Sayshellczyk.
— To ryzyko zawodowe ambasadora, Liono. Poczekajmy, aż załatwimy tę sprawę. Potem damy mu rok urlopu i poślemy na jakąś inną placówkę. Zna się na swojej pracy… W końcu miał tyle rozumu, żeby przekazać nam bez zwłoki wiadomość od Trevizego.
Kodell uśmiechnął się lekko. — Tak, powiedział mi, że zrobił to wbrew swej woli. „Robię to, bo muszę”, powiedział. Widzi pani, pani burmistrz, musiał to zrobić, nawet wbrew swej woli, ponieważ jak tylko Trevize przekroczył granicę Związku Sayshellskiego, poleciłem ambasadorowi Thoobingowi przekazywać nam natychmiast wszelkie dotyczące go wiadomości.
— Ach tak? — Branno obróciła się nieco na fotelu, aby lepiej widzieć twarz Kodella. — A co pana do tego skłoniło?
— Sprawy podstawowe. Trevize podróżuje najnowocześniejszym statkiem bojowym, co oczywiście nie mogło ujść uwadze Sayshellczyków. Jest nieroztropnym bałwanem, co też nie mogło ujść ich uwadze. Dlatego mógł wpaść w jakieś tarapaty, a każdy obywatel Fundacji wie na pewno jedno — że kiedy gdzieś w Galaktyce wpadnie w tarapaty, to może wezwać pomocy najbliższego przedstawiciela Fundacji. Osobiście nie miałbym nic przeciw temu, żeby Trevize wpakował się w jakąś awanturę — może to pomogłoby mu wreszcie wydorośleć i w sumie wyszłoby mu na dobre — ale wysłała go pani po to, żeby był naszym piorunochronem i chciałem, żeby mogła pani właściwie ocenić charakter gromu, który na niego spadnie, więc postarałem się, żeby miał go na oku znajdujący się najbliżej niego przedstawiciel Fundacji. To wszystko.
— A więc to tak! Rozumiem teraz dlaczego Thoobing tak zareagował. Ja wysłałam mu podobne polecenie. Ponieważ otrzymał mniej więcej takie same instrukcje ode mnie i od pana, trudno się dziwić, że pomyślał, iż pojawienie się kilku statków Fundacji może zapowiadać coś znacznie poważniejszego… Liono, dlaczego nie porozumiał się pan ze mną, przed wysłaniem mu tego polecenia?
— Gdybym zaprzątał pani głowę wszystkim, — co robię, to nie starczyłoby pani czasu na wykonywanie obowiązków burmistrza — odparł chłodno Kodell. — Dlaczego nie powiadomiła mnie pani o swoich zamiarach?
— Gdybym informowała pana o wszystkich swoich zamiarach — rzekła cierpko Branno — to za dużo by pan wiedział… Ale to błaha sprawa, tak jak i niepokój Thoobinga, a nawet — mówiąc szczerze — jak ewentualny atak Sayshellczyków. Bardziej interesuje mnie Trevize.
— Nasi zwiadowcy zlokalizowali Compora. Leci za Trevizem, a obaj zbliżają się bardzo ostrożnie do Gai.
— Dostałam pełny raport tych zwiadowców, Liono. Najwyraźniej zarówno Trevize, jak i Compor traktują Gaje poważnie.
— Wszyscy kpią z przesądów na temat Gai, ale każdy myśli „A jeśli…” Nawet ambasador Thoobing zdaje się tym nieco zaniepokojony. To może być rezultatem sprytnej polityki Sayshellczyków. Jeśli się rozpowszechnia opowieści o tajemniczym, niezwyciężonym świecie, to ludzie starają się unikać nie tylko tego świata, ale też światów położonych w jego pobliżu… takich jak Związek Sayshellski.
— Myśli pan, że to dlatego Muł dał spokój Sayshell?
— Możliwe.
— Ale chyba nie sądzi pan, że Fundacja trzymała się z daleka od Sayshell z powodu Gai? Nie ma przecież żadnych wzmianek o tym, że kiedykolwiek przedtem słyszeliśmy o tym świecie.
— Przyznaję, że w naszych archiwach nie ma żadnej wzmianki o Gai, ale nie ma też żadnego rozsądnego wyjaśnienia naszej powściągliwości w stosunku do Związku Sayshellskiego.
— .Miejmy zatem nadzieję, że — wbrew opinii Thoobinga — rząd sayshellski wierzy w potęgę Gai i jej zdolności zniszczenia każdego przeciwnika.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że w takim przypadku Związek Sayshellski nie będzie miał nic przeciw naszej wyprawie na Gaje. Im bardziej nie będzie im się to podobać, tym bardziej będą skłonni uważać, że nie można nam przeszkadzać rzucać się na pewne pożarcie przez Gaje. „To będzie wspaniała lekcja, pomyślą sobie, dla tych agresorów”.
— A jeśli okaże się, że mają rację, pani burmistrz? Jeśli okaże się, że Gaja faktycznie potrafi zniszczyć każdego przeciwnika?
Branno uśmiechnęła się. — Kiedy mówił pan, że każdy myśli „A jeśli…”, to przedstawiał pan swoje własne wątpliwości, co, Liono?
— Muszę brać pod uwagę wszystkie możliwości. To mój obowiązek.
— Jeśli Gaja potrafi zniszczyć każdego przeciwnika, to dobiorą się do Tfevizego. To jego zadanie, jako tego, który ma ściągnąć burzę. Mam nadzieję, że to też zadanie Compora.
— Ma pani taką nadzieję? Dlaczego?
— Dlatego, że dzięki temu nabiorą za dużej pewności siebie. To nam na rękę. Zlekceważą nas i będziemy mogli łatwiej ich pokonać.
— .A jeśli to my jesteśmy za bardzo pewni siebie?
— Nie jesteśmy — odparła stanowczo Branno.
— Ci Gajanie to może być coś, o czym nie mamy żadnego pojęcia i przez co nie jesteśmy w stanie ocenić właściwie stopnia grożącego nam niebezpieczeństwa. Poddaję to po prostu pod rozwagę, pani burmistrz, bo trzeba się liczyć nawet z taką możliwością.
— Naprawdę? Skąd panu to przyszło do głowy, Liono?
— Stąd, że — jak myślę — czuje pani, że Gaja może okazać się Drugą Fundacją. Podejrzewam nawet, że pani uważa, że to jest Druga Fundacja. Jednak dzieje Sayshell są interesujące, nawet w okresie Imperium. Wtedy Sayshell był jedynym światem, który miał dość znaczną autonomię. Tylko Sayshell uniknął płacenia ogromnych podatków za panowania tak zwanych złych imperatorów. Krótko mówiąc, wydaje się, że Sayshell był pod opieką Gai nawet w czasach Imperium.
— No i co z tego?
— To, że Druga Fundacja została założona przez Hariego Seldona w tym samym czasie co nasza. W czasach Imperium. Druga Fundacja nie istniała, a Gaja tak. Dlatego Gaja nie jest Drugą Fundacją. Jest to coś innego, może nawet gorszego.
— Nie mam zamiaru bać się tego, czego nie znam, Liono. Istnieją tylko dwa źródła zagrożenia — broń fizyczna i broń psychiczna. I przed jedną, i przed drugą jesteśmy w pełni zabezpieczeni… Niech pan wraca teraz na swój statek i trzyma flotę w pogotowiu na granicy z Sayshell. Polecę w kierunku Gai tylko tym jednym statkiem,, ale cały czas będę w kontakcie z panem i niech pan będzie gotów dołączyć do nas jednym skokiem, jeśli zajdzie taka potrzeba… Niech pan już idzie, Liono, i nie robi takiej zmartwionej miny.
— Jeszcze tylko jedno pytanie. Jest pani pewna, że wie, co robi?
— Jestem — odparła ponuro. — Ja też przestudiowałam historię Sayshell i wiem, że Gaja nie może być Drugą Fundacją, ale — jak już mówiłam — dostałam pełny raport naszych zwiadowców i z niego…
— Tak?
— Dowiedziałam się, gdzie znajduje się Druga Fundacja. Zajmiemy się i nimi, Liono. Najpierw zajmiemy się Gają, a potem Trantorem.