Janov Pelorat miał siwe włosy, a jego twarz, kiedy był w dobrym nastroju, miała raczej bezmyślny wyraz. Rzadko zdarzało się, że nie był w dobrym nastroju. Był średniego wzrostu i tuszy i zwykł poruszać się bez pośpiechu, i mówić z namysłem. Miał pięćdziesiąt dwa lata, ale wyglądał na znacznie starszego.
Nigdy nie opuszczał Terminusa, co było zupełnie niezwykłe, szczególnie, w przypadku osób jego profesji. On sam nie wiedział, czy ten osiadły tryb życia wziął się z jego obsesyjnego zainteresowania historią czy też przywykł do niego pomimo, a może wbrew swej pasji.
Zainteresowanie owo objawiło się zupełnie niespodziewanie, kiedy miał piętnaście lat i w czasie jakiejś choroby dostał zbiór legend z dawnych czasów, W legendach tych powtarzał się wątek samotnego odseparowanego od reszty Galaktyki świata, który jednak nie zdawał sobie sprawy ze swej izolacji, gdyż nie znał nic innego.
Od razu zaczął zdrowieć. Nie minęły dwa dni, a już zdążył przeczytać tę książkę trzy razy i wstał z łóżka. Następnego dnia siedział już przy swoim komputerze i sprawdzał, czy biblioteka uniwersytecka ma w swoich zbiorach coś na temat tych legend.
Od tamtej pory zajmował się właśnie takimi legendami. Biblioteka uniwersytecka na Terminusie nie spełniła niestety pokładanych w niej nadziei, ale kiedy podrósł, odkrył z radością, że istnieje coś takiego, jak wymiana międzybiblioteczna. Miał w swych zbiorach odbitki komputerowe, przesyłane przez nadprzestrzeń z miejsc tak odległych jak Ifhi.
Został w końcu profesorem historii starożytnej i po dwudziestu siedmiu latach od tej chwili właśnie rozpoczynał swój pierwszy roczny urlop od zajęć akademickich, o który wystąpił z zamiarem udania się (po raz pierwszy w życiu) w podróż kosmiczną aż do samego Trantora.
Pelorat zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że mieszkaniec Terminusa, który nigdy jeszcze nie był w przestrzeni, musi budzić ogólne zdumienie. Nigdy nie było jego zamiarem zyskać rozgłos w tak szczególny sposób. Po prostu tak się jakoś zawsze składało, że kiedy już miał wyruszyć w przestrzeń, wpadło mu w ręce jakieś nowe studium, nowa książka czy analiza. Odkładał wówczas podróż do czasu, aż dokładnie zbada owo novum i doda, jeśli to możliwe, jakiś fakt, spekulacje czy wyobrażenia o interesujących go sprawach do ogromnej góry informacji, które już zgromadził. Kończyło się zaś zawsze tak, że żałował tylko i jedynie tego, że ta akurat wyprawa, którą właśnie był przedsięwziął, nie doszła do skutku.
Trantor był stolicą pierwszego Imperium Galaktycznego. Przez dwanaście tysięcy lat był siedzibą imperatorów, a przedtem stolicą jednego z najważniejszych królestw, które po trochu i powoli podbiło lub przyłączyło do siebie w inny sposób pozostałe królestwa i stworzyło Imperium.
Trantor był miastem obejmującym obszar całego świata, światem pokrytym w całości metalem. Pelorat czytał o tym w pracach Gaala Dornicka, który odwiedził Trantor za czasów samego Hariego Seldona. Dzieło Dornicka już od dawna było białym krukiem i Pelorat mógłby sprzedać swój egzemplarz za sumę równą, jego półrocznym dochodom, ale sama myśl o tym, że mógłby się rozstać z takim skarbem, napełniała go przerażeniem.
Oczywiście tym, co interesowało Pelorata na Trantorze, była Biblioteka Galaktyczna, która w czasach Imperium (kiedy nosiła nazwę Biblioteki Imperatorskiej) miała największe zbiory ze wszystkich bibliotek w Galaktyce. Trantor był stolicą najpotężniejszego i najludniejszego imperium w dziejach ludzkości. Był właściwie jednym wielkim miastem liczącym ponad czterdzieści miliardów mieszkańców, a jego biblioteka zgromadziła owoce całej twórczej (a także niezbyt twórczej) pracy ludzkości, sumę ówczesnej wiedzy. Była skomputeryzowana w tak zawiły sposób, że zatrudniała specjalnych fachowców od obsługi komputerów.
Co najbardziej istotne, Biblioteka przetrwała. I to było dla Pelorata najbardziej zdumiewające. Kiedy dwa i pół wieku temu Trantor padł i został doszczętnie złupiony i zniszczony, a jego ludność zdziesiątkowana, Biblioteka, chroniona (jak mówiono) przez studentów, którzy dysponowali jakąś fantastyczną bronią, pozostała nietknięta. (Niektórzy uważają, że historia obrony Biblioteki przez studentów jest w znacznej mierze zmyślona.)
W każdym razie, Biblioteka przetrwała okres zniszczeń. Ebling Mis pracował w nietkniętej Bibliotece otoczonej zewsząd ruinami, kiedy to znalazł się o krok od odkrycia położenia Drugiej Fundacji (tak przynajmniej przedstawiały to świadectwa z tamtych czasów, w które nadal wierzył jedynie lud Fundacji, historycy bowiem odnosili się zawsze do tych relacji z rezerwą). Trzy pokolenia Darellów — Bayta, Toran i Arkady — odwiedziły, każde w swoim czasie, Trantor. Jednak Arkady nie zwiedziła Biblioteki, a od jej czasów Biblioteka nie związała się już ani razu z historią Galaktyki.
Od stu dwudziestu lat nie odwiedził Trantora nikt z Fundacji, ale nie było powodu przypuszczać, że Biblioteka nie stoi dalej, nietknięta, na swoim miejscu; To, że Biblioteka nie pojawiła się więcej w historii, było najlepszym dowodem na jej dalsze istnienie, jej zagłada bowiem narobiłaby z pewnością hałasu.
Biblioteka była przestarzała, archaiczna — była taką już w czasach Eblinga Misa — ale to było nawet lepiej. Pelorat zawsze zacierał ręce z zadowolenia, kiedy słyszał o jakiejś starej czy przestarzałej bibliotece. Im jakaś biblioteka była starsza, tym większe było prawdopodobieństwo, że zawiera to, czego on szuka. Marzył nawet czasami, że wchodzi do biblioteki i pyta z biciem serca: „Czy ta biblioteka została zmodernizowana? Może wyrzuciliście stare taśmy i dyski?” I zawsze wyobrażał sobie, że .stary, zakurzony bibliotekarz odpowiada: „Wszystko jest tak, jak dawniej”.
I oto teraz jego marzenia miały się spełnić. Zapewniła go o tym sama pani burmistrz. Nie był pewien, skąd dowiedziała się, nad czym pracuje. Opublikował niewiele artykułów. Mało z tego, co zrobił, było na tyle solidnie podbudowane, żeby nadawało się do druku, a to, co się ukazało, przeszło bez echa. No, ale mówiono, że żelazna Branno wie o wszystkim, co się dzieje na Terminusie i ma wszędzie oczy i uszy. Pelorat byłby skłonny w to uwierzyć, ale jeśli wiedziała o jego pracy, to dlaczego, na Galaktykę, nie doceniła jej wagi i nie przyznała mu wcześniej choćby niewielkich funduszy?
Jakoś tak się składa, myślał z tą niewielką dozą goryczy, na jaką mógł się zdobyć, że Fundacja ma wzrok utkwiony w przyszłość. To, co ich pochłania, to ich przeznaczenie i Drugie Imperium. Nie mają czasu ani ochoty, aby spojrzeć wstecz i irytują ich ci, którzy to robią.
Oczywiście tym więksi z nich głupcy, ale sam nie mógł wyplenić głupoty. A poza tym może i lepiej, że jest tak właśnie. Może sam prowadzić te ważne poszukiwania i nadejdzie jeszcze chwila, w której wspomną o nim jako o wielkim pionierze tego, co istotnie ważne.
Znaczyło to, oczywiście (i miał tyle intelektualnej uczciwości, żeby to przyznać), że również on pochłonięty był myślą o przyszłości, przyszłości, w której zostanie uznany i doceniony i będzie stawiany na równi z Harim Seldonem. Prawdę mówiąc, on nawet będzie ważniejszą postacią, bo jak można porównywać wypracowanie planu na wyraźnie przedstawiające się przyszłe tysiąc lat z przecieraniem drogi przez minione dwadzieścia pięć tysięcy?
I nadszedł właśnie ten dzień, to był ten dzień.
Burmistrz zapowiedziała, że stanie się to zaraz po ukazaniu się obrazu Seldona. To był jedyny powód zainteresowania Pelorata Kryzysem Seldona, który od miesięcy zajmował umysły wszystkich na Terminusie i prawie wszystkich w Fundacji.
Dla niego to, czy stolica Fundacji pozostanie na Terminusie czy też zostanie przeniesiona gdzie indziej, nie robiło większej różnicy. A teraz, kiedy kryzys został zażegnany, Pelorat nie był pewien, którą stronę poparł Hari Seldon, a nawet czy ta sprawa w ogóle została przez niego wspomniana.
Ważne było, że Seldon się ukazał i że teraz nadszedł jego dzień.
Były dwie minuty po drugiej, kiedy przed stojącym nieco na uboczu domem, już właściwie poza granicami miasta, zatrzymał się samochód.
Rozsunęły się tylne drzwiczki. Wysiadł strażnik w mundurze służby ochrony burmistrza, za nim młody mężczyzna i na koniec jeszcze dwóch strażników.
Wywarło to na Peloracie wielkie wrażenie. A więc burmistrz nie tylko wiedziała nad czym pracuje, ale uważała też, że jego praca ma ogromne znaczenie. Mężczyzna, który miał być jego towarzyszem podróży, przyjechał w honorowej asyście, a w dodatku obiecano dać im do dyspozycji statek pierwszej klasy, którym miał sterować jego towarzysz. To było naprawdę wzruszające. Naprawdę.
Gosposia Pelorata otworzyła drzwi. Mężczyzna wszedł do środka, a towarzyszący mu strażnicy stanęli po obu stronach drzwi. Pelorat widział przez okno, że trzeci strażnik został na zewnątrz i że podjechał drugi samochód. Z dodatkową strażą! To doprawdy zadziwiające!
Kiedy się odwrócił, młody mężczyzna był już w pokoju. Pelorat stwierdził z zaskoczeniem, że rozpoznaje w nim człowieka, którego widział w holowizji. — Pan jest tym radnym — powiedział. — Pan jest Trevize!
— Zgadza się. Golan Trevize. Profesor Janov Pelorat?
— Tak, tak — odparł Pelorat. — To pan ma…
— Będziemy towarzyszami podróży — powiedział sztywno Trevize. — Tak przynajmniej mi mówiono.
— Ale pan przecież nie jest historykiem.
— Nie. Jak pan rzekł, jestem radnym, politykiem.
— Tak… tak… Ale co ja tu wygaduję! Ja jestem historykiem, więc po co jeszcze drugi? Pan potrafi prowadzić statek kosmiczny.
— Tak, nawet bardzo dobrze.
— I to jest to, czego nam trzeba. Wspaniale! Obawiam się, młodzieńcze, że nie należę do ludzi zaradnych i praktycznie myślących, więc jeśli przypadkiem pan do takich należy, to stworzymy dobry zespół.
— W chwili obecnej nie zachwycam się akurat praktycznymi skutkami moich znakomitych pomysłów, ale wydaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować stworzyć dobry zespół.
— Miejmy zatem nadzieję, że potrafię przełamać swoje opory przed znalezieniem się w przestrzeni. Musi pan wiedzieć, panie radny, że nigdy jeszcze tam nie byłem. Jestem „świstakiem”… Zdaje się, że tak się właśnie określa takich ludzi? Przepraszam, może napije się pan herbaty? Powiem Kłodzie, żeby nam coś przygotowała. Przypuszczam, że mamy jeszcze parę godzin do odlotu, prawda? Zresztą ja jestem już gotowy. Mam wszystko, co będzie nam potrzebne. Pani burmistrz okazała naprawdę wielką pomoc,. To naprawdę zadziwiające, jak bardzo interesuje się tym projektem.
— A więc pan już wiedział o tym? — spytał Trevize. — Od dawna?
— Burmistrz zagadnęła mnie — Pelorat zmarszczył lekko czoło, jakby dokonywał w myśli jakichś obliczeń — dwa, może trzy tygodnie temu. Byłem zachwycony. A teraz, kiedy już uświadomiłem sobie jasno, że potrzebuję pilota, a nie drugiego historyka, jestem ponownie zachwycony tym, że to pan, drogi przyjacielu, będzie moim towarzyszem podróży.
— Dwa, może trzy tygodnie temu — powtórzył Trevize, lekko oszołomiony. — A więc już od kilkunastu dni była na to przygotowana. A ja… — urwał.
— Słucham pana?
— Nic takiego, profesorze. Mam zwyczaj mówić sam do siebie. Jeśli nasza podróż potrwa dłużej, to będzie pan się musiał do tego przyzwyczaić.
— Potrwa, potrwa — rzekł Pelorat, popychając Trevizego w kierunku jadalni, gdzie gosposia przygotowywała w wymyślny sposób herbatę. — Mamy czasu, ile dusza zapragnie. Burmistrz powiedziała, że możemy podróżować tak długo, jak nam się podoba, że cała Galaktyka stoi przed nami otworem i, co więcej, że gdziekolwiek polecimy, możemy korzystać z funduszy Fundacji. Powiedziała, oczywiście, żebyśmy korzystali z nich rozsądnie. Tyle jej przyrzekłem — zachichotał i zatarł ręce. — Siadaj, drogi przyjacielu, siadaj. Może upłynąć wiele czasu, zanim usiądziemy do następnego posiłku na Terminusie.
Trevize usiadł. — Ma pan rodzinę, profesorze? — spytał.
— Mam syna. Jest na Uniwersytecie Santanijskim. Chyba chemikiem, czy kimś w tym rodzaju. Poszedł w ślady matki. Już od dawna nie mieszka ze mną, więc, jak pan widzi, nie mam żadnych zobowiązań, nie zostawiam żony ani dzieci. Ufam, że pan też nie… proszę się częstować kanapkami, mój chłopcze.
— W tej chwili nie. Kilka kobiet, ale one przychodzą i odchodzą.
— Tak. Tak; To jest rozkoszne, kiedy to wychodzi. A jeszcze bardziej rozkoszne, kiedy okazuje się, że nie trzeba tego brać poważnie… Rozumiem, że dzieci pan nie ma?
— Nie.
— To dobrze. Wie pan, jestem w świetnym nastroju. Przyznaję, że na początku, kiedy pan wszedł, byłem zaskoczony. Ale teraz stwierdzam, że świetny z pana kompan. Młodość, entuzjazm i ktoś, kto potrafi odnaleźć właściwą drogę w Galaktyce to wszystko, czego mi potrzeba. Będziemy prowadzić poszukiwania. Niezwykłe poszukiwania.
Trevize zmrużył oczy. — Niezwykłe poszukiwania?
— Tak. Wśród wielu tysięcy milionów zamieszkanych światów Galaktyki kryje się perła o nieoszacowanej wartości, a my mamy bardzo mgliste wskazówki, jak jej szukać. W każdym razie, jeśli ją znajdziemy, to będzie niewiarygodny sukces. Jeśli pan i ja dokonamy tego, mój chłopcze — przepraszam, powinienem był powiedzieć „panie Trevize”, bo nie chcę pana traktować paternalistycznie — to nasze nazwiska będą powtarzane przez wszystkie następne stulecia aż do końca wszechświata.
— Ten sukces, o którym pan mówi… ta perła o nieoszacowanej wartości to…
— To brzmi tak, jak słowa Arkady Darell, tej pisarki, no wie pan, kiedy pisała o Drugiej Fundacji, co? Nic dziwnego, że wygląda pan na zaskoczonego.
Pelorat odchylił głowę do tyłu, jakby miał zamiar wybuchnąć głośnym śmiechem, ale tylko się uśmiechnął. — Zapewniam pana, że to nic z tych rzeczy. To nie jakieś bzdury.
— Jeśli nie mówi pan o Drugiej Fundacji, profesorze, to o czym wobec tego pan mówi?
Pelorat nagle spoważniał, a nawet przybrał przepraszający wyraz twarzy.
— Ach, więc pani burmistrz nie powiedziała panu?… Wie pan, to dziwne. Przez parę dziesiątków lat miałem rządowi za złe, że nie potrafi zrozumieć wagi tego, nad czym pracuję, aż tu teraz burmistrz Branno okazuje mi taką wspaniałomyślność i hojność.
— Tak — rzekł Trevize, nie starając się ukryć ironii — to nadzwyczaj skryta filantropka, — ale nic powiedziała mi o co w tym wszystkim chodzi.
— A zatem nie orientuje się pan jaki jest cel moich poszukiwań?
— Przykro mi, ale nie.
— Nie musi się pan usprawiedliwiać. Wszystko w porządku. Nie wzbudzałem sensacji. Zaraz panu to wyjaśnię. Pan i ja udajemy się w przestrzeń, aby szukać — i znaleźć, bo mam wspaniały pomysł — Ziemię.
Trevize źle spał tej nocy. Bez przerwy myślał o więzieniu, które ta starucha wybudowała wokół niego. Nigdzie nie mógł znaleźć wyjścia.
Został skazany na wygnanie i nie mógł nic na to poradzić. Branno była spokojna, nieugięta i nawet nie starała się ukryć, że łamie prawo. Powoływał się na prawa, które przysługiwały mu jako radnemu i obywatelowi Federacji, ale ona nie próbowała nawet stworzyć pozorów, że coś dla niej znaczą.
A teraz znowu ten Pelorat, zdziwaczały uczony, który zdawał się nie wiedzieć na jakim świecie żyje, mówi mu, że ta straszna baba przygotowywała się do tego od paru tygodni.
Czuł się faktycznie jak chłopiec, którym go nazwała.
Miał się udać na wygnanie z historykiem, który bez przerwy zwracał się do niego „drogi przyjacielu” i który wydawał nie posiadać się z radości, że rozpoczyna poszukiwania jakiejś Ziemi.
Czym, na babkę Muła, była ta Ziemia?
Przecież pytał o to. Oczywiście! Zapyta! od razu, kiedy Pelorat wymienił tę nazwę. Powiedział:
— Proszę mi wybaczyć, profesorze. Jestem zupełnym ignorantem w pana dziedzinie i mam nadzieję, że nie będzie pan mi miał za złe, jeśli poproszę o wyjaśnienie w przystępnych słowach. Co to jest Ziemia?
Pelorat gapił się na niego dobre dwadzieścia sekund, zanim odpowiedział:
— To planeta. Ta, na której po raz pierwszy pojawiły się istoty ludzkie, drogi przyjacielu.
Teraz Trevize wytrzeszczył oczy na Pelorata.
— Pojawiły się po raz pierwszy? Skąd?
— Znikąd. To planeta, na której, w drodze ewolucji od niższych zwierząt, narodził się rodzaj ludzki.
Trevize myślał chwilę, po czym potrząsnął głową.
— Nie rozumiem.
Na twarzy Pelorata pojawił się grymas irytacji, ale szybko zniknął. Profesor chrząknął i powiedział: — Był taki czas, kiedy na Terminusie nie było istot ludzkich. Został zasiedlony przez ludzi z innych światów. Przypuszczam, że o tym pan wie?
— Oczywiście — odparł ze zniecierpliwieniem Trevize. Denerwował go mentorski ton jego rozmówcy.
— Bardzo dobrze. Tak samo było na wszystkich innych światach. Na Anakreonie, Santanni, Kalganie — na wszystkich. Każdy z nich został, w jakimś okresie przeszłości, założony. Ludzie przybyli tam z innych światów. To dotyczy nawet Trantora. Był wielką metropolią może przez dwadzieścia tysięcy lat, ale nie przedtem.
— No a jaki był przedtem?
— Pusty. A przynajmniej nie było tam ludzi.
— Trudno w to uwierzyć
— Ale to prawda. Świadczą o tym stare zapiski.
— A skąd przybyli ludzie, którzy go skolonizowali?
— Nie ma co do tego pewności. Są setki planet, których mieszkańcy utrzymują, że były one zasiedlone już w okrytej mrokiem starożytności, i opowiadają fantastyczne historie o przybyciu tam pierwszych ludzi. Historycy nie dają wiary tym opowieściom i starają się rozwiązać Problem Pochodzenia.
— A co to takiego? Nigdy o tym nie słyszałem.
— Nie dziwi mnie to. Przyznaję, że w obecnych czasach kwestia ta nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem historyków, ale był taki okres u schyłku Imperium, że była dość popularna wśród intelektualistów. Salvor Hardin wspomina o tym krótko w swoich pamiętnikach. To problem ustalenia planety, na której się to wszystko zaczęło. Jeśli będziemy patrzeć wstecz, to przekonamy się, że ludzie zamieszkali na świeżo założonych światach wywodzili się ze starszych światów, tamci z jeszcze starszych i tak dalej, aż w końcu dojdziemy do świata, gdzie się to wszystko zaczęło, czyli do kolebki ludzkości.
Trevize od razu wychwyci! oczywisty błąd w rozumowaniu Pelorata. — A nie mogło być więcej tych kolebek?
— Oczywiście, że nie. Wszystkie istoty ludzkie w Galaktyce należą do jednego rodzaju. A jeden rodzaj nie może się wywodzić z więcej niż jednej planety. To zupełnie niemożliwe.
— Skąd pan wie?
— Po pierwsze… — Pelorat odchylił pierwszym palcem prawej ręki pierwszy palec lewej dłoni i w tym momencie najwidoczniej uświadomił sobie, że musiałby wygłosić długi i zawiły wykład. Opuścił obie ręce i powiedział z wielką powagą: — Drogi przyjacielu, daję ci słowo honoru, że tak jest.
Trevize zrobił głęboki ukłon i rzekł: — Nawet mi przez myśl nie przemknęło, żeby panu nie wierzyć, profesorze. Powiedzmy więc, że tylko jedna planeta była kolebką ludzkości, ale czy nie mogłyby sobie rościć praw do tego zaszczytu setki planet?
— Nie tylko mogłyby, ale faktycznie roszczą. Jednak wszystkie z tych roszczeń są bezpodstawne. Na żadnej z planet, które aspirują do tytułu kolebki ludzkości, nie znaleziono żadnych śladów społeczności prehiperprzestrzennej, nie mówiąc już o śladach ewolucji od organizmów niższych.
— I twierdzi pan, że jest planeta, która rzeczywiście była kolebką ludzkości, ale z jakichś przyczyn nic domaga się uznania tego faktu?
— Trafił pan dokładnie.
— I ma pan zamiar odszukać ją?
— My mamy zamiar. To nasza misja. Zorganizowała to wszystko burmistrz Branno. Doprowadzi pan nasz statek na Trantor.
— Na Trantor? On przecież nie był kolebką ludzkości. Sam pan to przed chwilą powiedział.
— Oczywiście, że nie był. Była nią Ziemia.
— No to dlaczego nie mówi mi pan, że mam poprowadzić statek na Ziemię?
— Nie wyraziłem się jasno. Ziemia to nazwa legendarna, uświęcona przez starożytne mity. Jakie było pierwotne znaczenie tej nazwy, nie wiemy, ale jest wygodnym, jedno wy razowy m synonimem określenia „planeta, na której narodził się rodzaj ludzki”. Natomiast która planeta była faktycznie określana tym mianem — nie wiadomo.
— A na Trantorze będą to wiedzieć?
— Mam nadzieję znaleźć tam odpowiednie informacje. Trantor ma Bibliotekę Galaktyczną, największą bibliotekę w całym systemie.
— Ta biblioteka została na pewno przeszukana przez ludzi, którzy — jak pan powiedział — interesowali się tym zagadnieniem w czasach Pierwszego Imperium.
Pelorat pokiwał w zamyśleniu głową. — Tak, ale może nie dość dokładnie. Mam dużo wiadomości dotyczących Problemu Pochodzenia, których ci ludzie, żyjący pół tysiąca lat temu, być może nie znali. Widzi pan, ja mógłbym zbadać te stare przekazy z większą znajomością rzeczy, z lepszym zrozumieniem. Rozmyślam nad tym od dość dawna i mam pewną hipotezę.
— Myślę, że powiedział pan o tym wszystkim pani burmistrz i uzyskał jej aprobatę?
— Aprobatę? Drogi przyjacielu, przyjęła to wręcz entuzjastycznie. Powiedziała mi, że Trantor jest na pewno tym miejscem, gdzie znajdę wszystko, czego mi potrzeba.
— Bez wątpienia — mruknął Trevize.
To między innymi nie, dawało mu spać tej nocy. Burmistrz Branno wysyłała go, żeby dowiedział się, czego tylko będzie mógł o Drugiej Fundacji. Wysyłała z nim Pelorata, żeby mógł ukryć prawdziwy cel swej podróży pod przykrywką poszukiwania Ziemi, poszukiwania, które mogło zawieść go w każdy kąt Galaktyki. Prawdę mówiąc, była to doskonała przykrywka i wzbudziła w nim podziw dla pomysłowości pani burmistrz.
Ale Trantor? Gdzie tu sens? Jak tylko znajdą się na Trantorze, Pelorat natychmiast zagrzebie się w bibliotece i nikt go stamtąd nie wyciągnie. Mając do dyspozycji niezmierzone stosy książek, taśm i dysków, zapisanych według nieprzeliczonych systemów komputerowych i symbolicznych, na pewno nie będzie miał ochoty wyjść stamtąd.
Poza tym… Kiedyś, w czasach Muła, na Trantor poleciał Ebling Mis. Wieść niosła, że odkrył położenie Drugiej Fundacji i umarł, zanim zdążył to wyjawić. Ale potem znalazła się tam Arkady Darell i jej również udało się odkryć, gdzie znajduje się Druga Fundacja. Ale miejsce, które odkryła, znajdowało się na samym Terminusie i tam gniazdo Drugiej Fundacji zostało zniszczone. Bez względu zatem na to, gdzie się teraz znajdowała Druga Fundacja, było to na pewno zupełnie inne miejsce, a więc o czym jeszcze mogliby się dowiedzieć na Trantorze? Gdyby miał szukać Drugiej Fundacji, to mógłby udać się gdziekolwiek, ale nie na Trantor.
Poza tym… Co jeszcze planuje Branno, nie wiedział, ale nie miał zamiaru wyświadczać jej przysługi. Branno przyjęła entuzjastycznie projekt podróży na Trantor, tak? No to właśnie, że nie polecą na Trantor! Obojętnie gdzie, ale nie na Trantor.
Kiedy zmęczony Trevize zapadł wreszcie w nierówny sen, zbliżał się. już świt.
Następny dzień po aresztowaniu Trevizego był pomyślny dla burmistrz Branno. Chwalono ją bardziej, niż na to zasłużyła, nie wspominając ani słowem o incydencie na posiedzeniu Rady.
Mimo to wiedziała dobrze, że Rada wkrótce otrząśnie się i podniesie tę kwestię. Musiała szybko działać. Odkładając więc na bok wszystkie inne sprawy, zajęła się sprawą Trevizego.
W czasie kiedy Trevize dyskutował z Peloratem o Ziemi, Branno spotkała się w swoim biurze z radnym Munnem Li Comporem. Ponieważ Compor, zupełnie odprężony, siedział naprzeciw niej, po drugiej stronie biurka, mogła go jeszcze raz ocenić.
Był niższy i drobniejszy od Trevizego i tylko dwa lata starszy. Obaj byli radnymi od niedawna, obaj byli młodzi i śmiali i to musiała być jedyna łącząca ich więź, gdyż poza tym różnili się pod każdym względem.
Podczas gdy Trevize zdawał się groźnie promieniować, Compor świecił łagodnym blaskiem niezachwianej pewności siebie. Być może wrażenie takie sprawiały jego jasne włosy i niebieskie oczy, nieczęsto spotykane u mieszkańców Fundacji. Nadawały mu one niemal dziewczęcą delikatność, dzięki czemu (jak osądziła Branno) był mniej atrakcyjny dla kobiet niż Trevize. Mimo to Compor był wyraźnie dumny ze swego wyglądu. Włosy nosił długie i starannie ułożone, a powieki miał umalowane na jasnoniebiesko, aby podkreślić kolor oczu. (W ostatnim dziesięcioleciu cieniowanie powiek na różne kolory stało się bardzo modne wśród mężczyzn.)
Nie był kobieciarzem. Żył statecznie z żoną, ale dotąd nie zgłosił zamiaru posiadania dzieci, a poza tym było wiadomo, że ma stałą kochankę, z którą spotyka się potajemnie. Tym również różnił się od Trevizego, który zmieniał partnerki równie często jak utrzymywane w krzykliwych kolorach pasy, z czego był bardzo znany.
W życiu obu radnych było niewiele szczegółów, których nie udało się wykryć ludziom Kodella, a sam Kodell siedział cicho w rogu pokoju, promieniując, jak zawsze, życzliwością.
— Radny Compor — powiedziała Branno — wyświadczył pan Fundacji wielką przysługę, ale nie jest ona niestety tego rodzaju, żeby można było panu wyrazić publicznie uznanie albo wynagrodzić to w normalny sposób.
Compor uśmiechnął się. Miał białe, równe zęby i Branno przez chwilę zastanawiała się, zupełnie bez związku ze sprawą, czy tak wyglądają wszyscy ludzie z sektora Syriusza. Opowieści Compora o tym, że wywodzi się z tego, raczej peryferyjnego, regionu opierały się na relacjach jego babki ze strony matki, która również była blondynką o niebieskich oczach i utrzymywała, jakoby jej matka pochodziła z sektora Syriusza. Jednak według Kodella nie było na to pewnych dowodów.
„Wiadomo, jakie są kobiety — powiedział Kodell. — Mogła sobie zmyślić pochodzenie z dalekiego i egzotycznego świata, żeby wydać się bardziej atrakcyjną niż była w istocie”.
„To takie są kobiety? — spytała sucho Branno, a Kodell uśmiechnął się i wybąkał, że oczywiście miał na myśli zwyczajne kobiety”.
— Nie jest konieczne, żeby mieszkańcy Fundacji dowiedzieli się o wyświadczonej przeze mnie przysłudze, wystarczy, że pani o tym wie — rzekł Compor.
— Wiem i nie zapomnę. I nie zrobię jeszcze jednej rzeczy, a mianowicie nie pozwolę, żeby pan przypuszczał, że pańskie zobowiązania na tym się skończyły. Obrał pan trudny kurs i musi pan go kontynuować. Chcemy wiedzieć więcej o Trevizem.
— Powiedziałem wszystko, co wiem.
— Może chciałby pan, żebym tak myślała. Może nawet sam pan tak myśli. Niemniej jednak) proszę odpowiedzieć na moje pytania. Zna pan gentlemana o nazwisku Janov Pelorat?
Czoło Compora zmarszczyło się, ale niemal natychmiast wygładziło z powrotem. Rzekł ostrożnie: — Może bym go poznał, gdybym go zobaczył, ale nazwisko nic mi nie mówi.
— Jest naukowcem.
Usta Compora ułożyły się w raczej pogardliwe, choć niewypowiedziane „O!”, jak gdyby był zdziwiony, że burmistrz podejrzewa go o znajomości z naukowcami.
— Pelorat to interesujący człowiek, który z osobistych powodów pragnie odwiedzić Trantor. Będzie mu towarzyszył radny Trevize. Otóż, skoro był pan bliskim przyjacielem Trevizego i być może zna jego sposób myślenia, niech mi pan powie, czy zdaniem pana Trevize zgodzi się lecieć na Trantor?
— Jeśli dopilnuje pani, żeby Trevize wsiadł na statek i jeśli statek ten poleci na Trantor, to czy będzie mógł on zrobić coś innego niż lecieć tam? — odparł Compor. — Na pewno nie sugeruje pani, że wznieci bunt i przejmie statek.
— Nie zrozumiał pan. On i Pelorat będą sami na statku, a Trevize będzie siedział za sterami.
— Pyta pani, czy dobrowolnie poleci na Trantor?
— Tak, pytam właśnie o to.
— Pani burmistrz, skąd mogę wiedzieć, co on zrobi?
— Radny Compor, był pan blisko z Trevizem. Wie pan, że wierzy on w istnienie Drugiej Fundacji. Czy nigdy nie mówił panu, gdzie jego zdaniem mieści się Druga Fundacja, gdzie można ją znaleźć?
— Nigdy, pani burmistrz.
— Myśli pan, że ją znajdzie?
Compor roześmiał się. — Myślę, że Druga Fundacja, bez względu na to, czym była i jak była ważna, została zniszczona za czasów Arkady Darell. Wierzę w jej opowieść.
— Naprawdę? W takim razie dlaczego zdradził pan przyjaciela? Jeśli szuka tego, co nie istnieje, to jaką szkodę mógłby nam wyrządzić rozpowszechniając swoje dziwaczne teorie?
— Nie tylko prawda może być szkodliwa — odparł Compor. — Jego teorie może są dziwaczne, ale głosząc je, mógłby wzbudzić niepokój w społeczeństwie Terminusa i wyzwalając wątpliwości i obawy co do roli Fundacji w wielkim dramacie historii Galaktyki, osłabić jej przewodnią rolę w Federacji i zniweczyć marzenia o Drugim Imperium Galaktycznym. Musiała pani sama tak pomyśleć, bo w przeciwnym razie nie kazałaby go pani aresztować w sali posiedzeń Rady, a teraz nie zmuszałaby go pani do udania się na wygnanie bez procesu sądowego. Dlaczego pani to zrobiła, pani burmistrz, jeśli wolno mi spytać?
— Może dlatego, że byłam na tyle ostrożna, by przypuścić, że istnieje, niewielka co prawda, możliwość, że on ma rację i że w związku z tym otwarte głoszenie takich poglądów może być dla nas jak najbardziej bezpośrednio niebezpieczne?
Compor nic na to nie powiedział.
— Zgadzam się z panem — mówiła dalej Bran — no — ale z racji mego urzędu jestem zmuszona wziąć taką możliwość pod uwagę. Pozwoli pan, że jeszcze raz spytam, czy wie pan o czymś, co mogłoby nam wskazać gdzie, jego zdaniem, mieści się Druga Fundacja i gdzie mógłby się udać.
— Nie wiem o niczym.
— Nigdy o niczym nie napomykał?
— Nie, oczywiście, że nie.
— Nigdy? Niech się pan tak nie spieszy z odpowiedzią. Proszę pomyśleć. Nigdy?
— Nigdy — rzekł stanowczo Compor.
— Nie robił żadnych aluzji? Nie dowcipkował na ten temat? A może rysował czy pisał coś machinalnie? A może zamyślał się w chwilach, które teraz, kiedy pan do nich wróci pamięcią, okażą się znaczące?
— Nic z tych rzeczy. Mówię pani, że te jego rojenia na temat Drugiej Fundacji są zupełnie mgliste. Wie pani o tym i traci pani tylko niepotrzebnie czas i zdrowie, zajmując się tym.
— Czy pan przypadkiem nie zmienił nagle frontu i nie broni przyjaciela, którego mi pan wydal?
— Nie — odparł Compor. — Wydałem go w pani ręce, bo tak mi nakazywał patriotyzm. Nie widzę żadnego powodu, żebym musiał tego żałować albo zmienić swój stosunek do tej sprawy.
— A zatem nie potrafi mi pan dać żadnej wskazówki co do tego, gdzie on się może udać, skoro tylko dostanie statek?
— Jak już powiedziałem…
— Jednak, panie radny — tu zmarszczki na twarzy pani burmistrz ułożyły się tak, by nadać jej wyraz zadumy — chciałabym wiedzieć dokąd poleci.
— Myślę, że w takim razie powinna pani umieścić na jego statku nadajnik nadprzestrzenny.
— Pomyślałam o tym, panie radny. Trevize jest jednak podejrzliwy i obawiam się, że odkryje nadajnik, choćbyśmy nie wiem jak przemyślnie go ukryli. Oczywiście można by go zainstalować w taki sposób, żeby nie dało się go było usunąć nie uszkadzając przy tym statku, co zmusiłoby go do zostawienia nadajnika na miejscu…
— Znakomity pomysł.
— Tylko że — podjęła Branno — w takiej sytuacji czułby się kontrolowany i mógłby nie polecieć tam, gdzie by poleciał, gdyby czuł się wolny i nieskrępowany. Wiedza, którą bym wtedy zdobyła, byłaby dla mnie bezwartościowa.
— Wygląda na to, że w tej sytuacji nie może pani W żaden sposób dowiedzieć się dokąd poleci.
— Mogę, bo mam zamiar użyć bardzo prymitywnych środków. Osoba, która spodziewa się bardzo wyrafinowanych metod i nastawia się na obronę przed nimi, raczej nie pomyśli o metodach prymitywnych… Myślę o tym, żeby posłać kogoś, kto go będzie śledził.
— Śledził?
— Tak. Inny pilot w innym statku. Zaskoczyło to pana, co? On byłby równie zaskoczony. Może nie pomyśli o tym, żeby przebadać przestrzeń i sprawdzić, czynie towarzyszy mu jakaś masa, a w każdym razie postaramy się o to, żeby jego statek nie był wyposażony w urządzenia do wykrywania masy.
— Pani burmistrz — rzekł Compor — pozostaję dla pani z całym szacunkiem, ale muszę zwrócić pani uwagę na fakt, że nie jest pani ekspertem w sprawach lotów kosmicznych. Posłać jeden statek za drugim, żeby go śledził — tego się nigdy nie robi, bo to jest po prostu niemożliwe. Trevize ucieknie przy okazji pierwszego skoku przez nadprzestrzeń. Nawet jeśli nie będzie wiedział, że ktoś za nim leci, to i tak pierwszy skok będzie skokiem w wolność. Jeśli nie będzie miał na pokładzie nadajnika, to nie będzie go można wyśledzić.
— Przyznaję, że nie mam doświadczenia w tych sprawach. W przeciwieństwie do pana i Trevizego nie zostałam przeszkolona w zakresie lotów kosmicznych. Niemniej jednak wiem od swoich doradców — którzy przeszli takie przeszkolenie — że jeśli obserwuje się statek bezpośrednio przed skokiem, to jego prędkość, przyspieszenie oraz kierunek lotu pozwalają, choć w sposób ogólny, odgadnąć jaki to będzie skok. Jeśli się ma przy tym dobry komputer i umiejętność trafnego przewidywania, to można zdublować ten skok na tyle dokładnie, żeby podjąć trop wyjściowy, szczególnie kiedy ten, kto dubluje, dysponuje dobrym detektorem masy.
— To się może udać raz — zaprotestował energicznie Compor — nawet dwa razy, jeśli ma się szczęście, ale na tym koniec. Nie można polegać na takich metodach.
— My być może możemy… Panie radny, pan w swoim czasie brał udział w wyścigach w nadprzestrzeni. Jak pan widzi, dużo wiemy o panu. Jest pan znakomitym pilotem, a jeśli chodzi o ściganie rywala w czasie skoku, dokonywał pan zdumiewających rzeczy.
Compor wytrzeszczył oczy. Prawie zwinął się na krześle. — Wtedy byłem na studiach. Teraz jestem starszy.
— Nie jest pan taki stary. Nie ma pan jeszcze trzydziestu pięciu lat. W związku z tym, to pan będzie śledził Trevizego, panie radny. Poleci pan za nim, tam, gdzie i on, i prześle pan nam meldunek o tym. Wyleci pan zaraz po nim, a on rusza za kilka godzin. Jeśli pan odmówi, zostanie pan oskarżony o zdradę i uwięziony. Jeśli weźmie pan statek, który dostarczę panu, i nie poleci za Trevizem, to nie musi pan zawracać sobie głowy powrotem. Zostanie pan zestrzelony, jeśli spróbuje pan wrócić.
Compor poderwał się na równe nogi.
— Mam swoje życie! Mam pracę! Mam żonę! Nie mogę tego wszystkiego zostawić.
— Będzie pan musiał. Ci z nas, którzy wybrali służbę Fundacji, muszą być zawsze gotowi służyć jej w razie potrzeby, nawet jeśli jest to dla nich niewygodne i długo trwa.
— Oczywiście moja żona leci ze mną.
— Ma mnie pan za idiotkę? Oczywiście zostaje tutaj.
— W charakterze zakładniczki?
— Jeśli pan chce tak to nazwać. Ja osobiście wolę stwierdzenie, że pana misja jest bardzo niebezpieczna i z dobroci serca pragnę, aby została tu, gdzie nic jej nie grozi… Zresztą rzecz nie podlega dyskusji. Jest pan aresztowany, tak jak Trevize, i pewna jestem, że pan rozumie, iż muszę działać szybko — zanim zniknie euforia, która teraz przepełnia mieszkańców Terminusa. Obawiam się, że moja gwiazda zacznie wkrótce gasnąć.
— Nie patyczkowała się z nim pani — powiedział Kodell.
— A niby dlaczego miałabym się patyczkować? — odparła pogardliwie pani burmistrz. — Zdradził przyjaciela.
— To było dla nas korzystne.
— Tak, tym razem. Ale następna zdrada mogłaby już nie być korzystna.
— A dlaczego miałaby być następna?
— Niech pan posłucha, Liono — odparła ze zniecierpliwieniem Branno — proszę nie udawać durnia. Nie można ufać komuś, kto już raz pokazał, że potrafi prowadzić podwójną grę, bo w każdej chwili może podjąć ją na nowo.
— On może wykorzystać te swoje umiejętności po to, żeby znowu skumać się z Trevizem. Razem mogą…
— Sam pan w to nie wierzy. W swoim zaślepieniu i naiwności Trevize zmierza do celu prostą drogą. On nie uznaje zdrady i nigdy, w żadnych okolicznościach, nie zaufa już Comporowi.
— Przepraszam, pani burmistrz — powiedział Kodell — ale chciałbym się upewnić, czy dobrze panią rozumiem. Na ile zatem może pani zaufać Comporowi? Skąd pani wie, czy on naprawdę poleci za Trevizem i czy uczciwie będzie informował o tym, co robi? Liczy pani, że zmusi go do tego obawa o żonę? Pragnienie powrotu do niej? — I jedno, i drugie to ważne czynniki, ale za bardzo na nie liczę. Na statku Compora będzie nadajnik nadprzestrzenny. Trevize może podejrzewać, że będziemy go śledzić, więc może szukać nadajnika. Natomiast Compor, który będzie śledził, raczej nie spodziewa się, że sam będzie śledzony i przypuszczam, że nie będzie szukał. Oczywiście mogę się mylić i wtedy musimy liczyć na jego przywiązanie do żony.
Kodell roześmiał się.
— I pomyśleć, że kiedyś to ja musiałem panią uczyć. A jaki jest cel tego śledzenia?
— Podwójne zabezpieczenie. Jeśli Trevize zostanie schwytany, to być może Comporowi uda się umknąć i przekazać nam informacje, których nie będzie mógł nam dostarczyć Trevize.
— Jeszcze jedno pytanie. A co będzie, jeśli Trevize odnajdzie Drugą Fundację i dowiemy się o tym od niego albo od Compora, albo jeśli będziemy mieli powody podejrzewać, że ona istnieje, mimo że obaj zginą?
— Myślę, że Druga Fundacja istnieje, Kodell — odparła Branno. — W każdym razie Plan Seldona nie będzie nam już długo służył. Wielki Hari Seldon opracował go w ostatnich dniach ginącego Imperium, kiedy skończył się zupełnie postęp technologiczny. Seldon też był produktem swej epoki bez względu na to jak wspaniała była ta na poły mityczna psychohistoria, nie mogła się ona oderwać od korzeni, z których wyrosła. Z pewnością nie uwzględniła faktu, że nastąpi tak szybki postęp technologiczny, jaki dokonał się w Fundacji, szczególnie w ostatnim stuleciu. Mamy detektory masy, o jakich nie śniło się ludziom w czasach Imperium, komputery, które reagują na polecenia wydawane w myśli, a przede wszystkim ekrany chroniące przed ingerencją obcej woli czy siły psychicznej. Druga Fundacja już niedługo nie będzie mogła nami manipulować, nawet jeśli w tej chwili może to jeszcze robić. U schyłku swoich rządów chcę być tą osobą, która wprowadzi Fundację na nową drogę.
— A jeśli nie ma Drugiej Fundacji?
— To wejdziemy na nową drogę od razu.
Niespokojny sen, w który w końcu zapadł Trevize, nie trwał długo. Obudziło go powtórne dotknięcie czyjejś dłoni na ramieniu. Zerwał się, rozglądając się nieprzytomnie i wyraźnie nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie budzi się w swoim łóżku. — Co… Co… — wyjąkał.
— Przepraszam pana, Trevize — powiedział Pelorat. — Jest pan moim gościem i powinienem pozwolić panu porządnie wypocząć, ale jest tu pani burmistrz.
Pelorat stal obok jego łóżka w flanelowej piżamie i lekko dygotał. Trevize oprzytomniał i przypomniał sobie wszystko.
Burmistrz Branno siedziała w salonie Pelorata, opanowana jak zawsze. Był z nią Kodell. Siedział, gładząc swój siwy wąs.
Trevize obciągnął i wygładził pas, zastanawiając się, jak długo tych dwoje może obejść się bez siebie. — Czyżby rada doszła już do siebie? — spytał szyderczo — Czyżby jej członkowie zainteresowali się nieobecnością jednego spośród nich?
— Widać pewne oznaki powrotu do życia — odparła Branno — ale są one jeszcze zbyt słabe, żeby mógł pan wiązać z nimi jakieś nadzieje. Bez wątpienia jestem nadal na tyle silna, żeby zmusić pana do opuszczenia Terminusa. Zostanie pan przewieziony na Kosmodrom Krańcowy…
— A nie do Portu Kosmicznego na Terminusie, pani burmistrz? Czy mam zostać pozbawiony widoku tłumu żegnającego mnie ze łzami w oczach?
— Widzę, panie radny, że wróciła panu ochota do błazeństw i cieszę się z tego. Ucisza to moje ewentualne wyrzuty sumienia. Pan i profesor Pelorat wystartujecie bez rozgłosu z Kosmodromu Krańcowego.
— I nigdy nie wrócimy?
— I być może nigdy nie wrócicie. Oczywiście — tu uśmiechnęła się lekko — jeśli odkryje pan coś tak bardzo ważnego, że nawet ja chętnie ujrzę pana z powrotem, wróci pan. Może nawet zostanie pan powitany z honorami.
Trevize skinął niedbale głową. — I to się może zdarzyć — rzekł.
— Prawie wszystko może się zdarzyć. W każdym razie będzie się panu podróżować wygodnie. Dostaje pan dopiero co ukończony krążownik kieszonkowy nazwany, na pamiątkę statku Hobera Mallowa, „Odległą Gwiazdą”. Do obsługi wystarczy jedna osoba, chociaż mogą się w nim wygodnie pomieścić trzy.
Trevize nagle zapomniał o swej starannie wystudiowanej niedbałej pozie i ironii. — Z pełnym uzbrojeniem? — spytał.
— Bez uzbrojenia, ale poza tym całkowicie wyposażony. Gdziekolwiek się udacie, jesteście obywatelami Fundacji i możecie zwrócić się do naszego konsula, nie będziecie więc potrzebowali broni. W razie potrzeby będziecie mogli korzystać z naszych funduszy… Nie są one nieograniczone, warto dodać.
— Jest pani hojna.
— Wiem o tym, panie radny. I jeszcze jedno. Pomaga pan profesorowi Peloratowi w jego poszukiwaniach Ziemi. Bez względu na to, czego pana zdaniem pan szuka, poszukujecie Ziemi. Musi to być jasne dla wszystkich, których spotkacie. I niech pan pamięta o tym, że „Odległa Gwiazda” jest nieuzbrojona.
— Poszukuję Ziemi — powiedział Trevize. — Doskonale o tym wiem.
— A zatem ruszajcie.
— Proszę mi wybaczyć, ale są jeszcze pewne sprawy, których nie omówiliśmy. W swoim czasie prowadziłem różne statki, ale nigdy nie siedziałem za sterami najnowszego modelu krążownika kieszonkowego. Co będzie, jeśli się okaże, że nie potrafię nim kierować?
— Powiedziano mi, że „Odległa Gwiazda” jest całkowicie skomputeryzowana… I od razu wyjaśniam, żeby pan nie pytał, że nie musi pan wiedzieć, jak posługiwać się komputerem najnowszej generacji. On sam panu wyjaśni wszystko, co będzie pan musiał wiedzieć. Ma pan jeszcze jakieś życzenia?
Trevize spojrzał ponuro na swoje spodnie. — Chcę zmienić ubranie.
— Znajdzie pan ubranie na statku. Także te pasy czy jak to się nazywa. Profesor Pelorat też został zaopatrzony w to, czego mu trzeba. Wszystko, co mieści się w granicach rozsądku, jest już na statku, chociaż muszę dodać, że nie obejmuje to towarzystwa pań.
— To niedobrze — rzekł Trevize. — Byłoby przyjemniej, chociaż tak się składa, że akurat w tej chwili nie widzę odpowiedniej kandydatki. No, ale przypuszczam, że Galaktyka jest raczej gęsto zaludniona i że kiedy już będę daleko od Terminusa, będę mógł robić, co mi się podoba.
— Jeśli chodzi o towarzystwo? To pana sprawa.
Podniosła się ciężko. — Nie odwiozę pana na kosmodrom — powiedziała — ale są tu tacy, co to zrobią i radzę nie próbować robić nic poza tym, co panu powiedziano. Myślę, że zastrzelą pana, jeśli tylko spróbuje pan ucieczki. Ponieważ nie będzie mnie tam, nie będą mieli żadnych zahamowań.
— Nie wykonam żadnego podejrzanego ruchu, pani burmistrz, ale…
— Słucham.
Trevize zastanawiał się przez chwilę i w końcu powiedział z uśmiechem, który — miał nadzieję — wyglądał na niewymuszony: — Może przyjść taki moment, że poprosi mnie pani, żebym spróbował coś zrobić. Postąpię wtedy tak, jak będę uważał za stosowne, ale będę pamiętał ostatnie dwa dni.
Burmistrz Branno westchnęła. — Niech mi pan oszczędzi słuchania melodramatycznych przemówień. Jeśli taki moment nadejdzie, to trudno, ale na razie nie proszę o nic.