IV.

Drogi Mój wielce, zwłaszcza że Jedyny, Bratanku! Odwołany na wiosną prośbę i ze względu na zły stan zdrowia, co zwykło u nas chodzić w parze, zostawiłem Cię poniekąd bez pożegnania, ale jest też i Twojej winy trochę, albowiem trudno było mi Cię pożegnać, kiedy tak raptownie, jak mawiają w kołach zbliżonych do Hollywoodu, film Ci się urwał…

Meff przerwał na moment lekturę i podrapał się w głowę: skąd stryj, pisząc ten list jakiś czas temu, na co wskazywały i pożółkły papier, i wyblakły atrament, mógł przewidzieć, jaki obrót przybierze wieczorek powitalno-pożegnalny w jego górskiej daczy? Czytał jednak dalej.

Jak mogłeś się zorientować, jestem zwolennikiem stawiania na młodych i puszczania ich od razu na głębokie wódy (chyba pomyłka literowa – powinno być wody"), bo tylko w ten sposób mogą się czegoś nauczyć. Jak mawiają w naszych stronach: “Uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć!" List ten, jak zapewne zauważyłeś, nosi numer jeden. Od tej chwili co dwa dni będziesz otwierał kolejną kopertę. I tak masz czynić, aż się wypełni to, co się ma wypełnić! Piszę stylem cokolwiek chropawym, ale niestety, nasza literatura piekielna od wieków drepcze w miejscu, zresztą, prawdę powiedziawszy, nie wydała ona dotąd ani swego Szekspira, ani Boileau, a Dante, choć korzystał z naszych inspiracji, potem się ich wyparł. Kiedy u zarania świata nastąpiło “podzielenie kompetencji", “Białe" nie tylko dostały pierwszy ruch, ale również mogły wybierać specjalizację. Wybrały kierunki humanistyczne, nam z konieczności przypadły nauki techniczne. Jak zapewne słyszałeś, przez długie wieki “konkurencja" określała je mianem wiedzy tajemnej, rzucała kłody pod nogi alchemikom i lekarzom. Stąd piekło – kiedyś sam to stwierdzisz – jest całkiem nieźle rozwinięte cywilizacyjnie. Elektryfikację przeprowadziliśmy już w XVII wieku, a wszystkie diabły funkcyjne mają służbowe ślizgacze do poruszania się w płynnej lawie…

A więc jednak nie narty ciągnięte przez potępionych?

Na temat naszego świata narosło mnóstwo, nieporozumień i zafałszowań, wynikających z konsekwentnej nieżyczliwości “Białych", którzy całe wieki starali się naszą czerń jeszcze bardziej zaczernić. Wizy udzielane przez nas hojnie, podobnie jak stypendia twórcze dla ziemskich artystów, wykorzystywane były w sposób niegodziwy do szpiegowania naszych posunięć, mącenia w głowach młodym diabłom, a na zewnątrz do czarnej propagandy. Taki Memling na przykład przebywał u nas sześć miesięcy na koszt Piekielnego Związku Artystów Plastyków, a potem obsmarował nas w swym Sądzie Ostatecznym w sposób złośliwy i tendencyjny. Bardziej wierne prawdzie malowidło Hieronima Boscha zostało błędnie zatytułowane i prawdziwy obraz piekła określony jako Ogród rozkoszy. Owszem, nie taimy, panuje u nas niezbędna dyscyplina i skromne warunki bytowe, ale wynikają one jedynie z konieczności zachowania hartu ducha (stąd stałe hartowanie poprzez kąpiele w smole i siarce, zresztą krótkie i pod okiem lekarzy) oraz przeciwdziałania nieustannym podchodom strony przeciwnej.

Jednakowoż nie będę rozwodził się nad opisami naszych stron, przodujących nie tylko pod względem termicznym. Sam wpadniesz, to zobaczysz.

Pragnę przejść do szczegółów misji, której końca mój wiek i zużycie nie pozwalają mi doczekać. Twoje pierwsze zadanie po ustaleniu bezpiecznej bazy winno polegać na zmontowaniu odpowiedniej ekipy, niezbędnej do przeprowadzenia akcji, której szczegóły ujawnię Ci w następnych listach. Tu uwaga! – nie radzę Ci otwierać ich już teraz, napisane są bowiem atramentem, który staje się widoczny dopiero w określonym terminie. We wszystkich swych poczynaniach możesz zdać się na moich chłopców. Są to ćwierćdiabły niższego zaszeregowania, poczciwe, choć prymitywne, wyhodowane przez naszych zasłużonych naukowców drogą krzyżówek i doboru nienaturalnego. Mają zakodowane bezbłędne posłuszeństwo i imperatyw zapewnienia Ci bezpieczeństwa. W wypadku konfliktu tych dwóch zdań, Twoje bezpieczeństwo znajduje się na pierwszym miejscu! Oczywiście, mają również polecenie, i to nie podlegające dyskusji, niedopuszczania do Twego wycofania się z przedsięwzięcia, o co, rzecz jasna, nikt Cię nie podejrzewa. A umieją to robić! A zatem pierwsza sprawa, zgromadzenie współpracowników…

– Skąd mam ich, u licha, wziąć? – jęknął Meff.

Skąd masz ich, u licha, wziąć? – zapytasz zapewne, Drogi Mój jak złoto na światowej giełdzie, Bratanku. Mogę Ci przytoczyć jedynie cytat z konkurencji: “Szukajcie, a znajdziecie". Listę kontaktów znajdziesz w książce Who is who in Heli? w suplemencie pt. The world of demons, który możesz otrzymać w każdy piątek o północy na placu Bastylii, gdzie zwykły gromadzić się cienie Wielkiego Terroru. Dziełko wymaga, rzecz jasna, aktualizacji, ale jako człowiek wprawiony w działalności reklamowej i handlowej poradzisz sobie z tym, tuszę, bez trudu.

Oczywiście, czasy dla naszego przedsięwzięcia są znacznie cięższe, niż ongiś bywało. Jeszcze parę tysiącleci temu lasy obfitowały nie tylko w tury i niedźwiedzie, ale w rozmaite nimfy, najady i driady. Stada centaurów pasły się na stokach górskich, o fauna łatwiej było niż o szczura, hasło: “Czarownice w każdej gminie" miało pełne pokrycie w rzeczywistości. A strzygi, upiory, demony? Jakaż była ich rozmaitość, samych wampirów mieliśmy zarejestrowane czterdzieści cztery gatunki. Żaden uczciwy zamek nie mógł obejść się bez widma – strachy zbierały się na rozdrożach gęściej niż autostopowicze, błędne ognie mnożyły się jak robaczki świętojańskie, istniały nawet związki zawodowe dzieciobójczyń czy wręcz Stowarzyszenie Wyższej Użyteczności Wiedźm i Złośliwych Karłów… “Aby groza rosła w silę, a strachy żyły do ostatniej kropli krwi!" Dziś, gdy cały nasz świat przetrzebiono jak faunę sawann afrykańskich i wyrzucono za sprawą bezdusznego racjonalizmu poza nawias nauki do spluwaczki z gusłami i przesądami, pozostały zaledwie metafizyczne niedobitki. Ale nie sądź, że Druga Strona znajduje się w lepszej kondycji! Nie uwierzysz, w XIII wieku podaż aniołów straży przekraczała popyt; bywało, możni tego świata mieli pięciu czy sześciu takich pięknoduchów, a i tak grzeszyli ile wlazło. A dziś? W większości regionów jeden anioł stróż przypada na dzielnicę, i to na pół etatu, a są kraje, gdzie ledwie kilku rencistów usiłuje konspiracyjnie kontynuować ten zawód…

Ale dlaczego?

Zapewne ciśnie Ci się na usta, Bratanku Mój Miły jak krew ze zsiadłym mlekiem, pytanie – dlaczego? Dlaczego zmarnieliśmy, przygaśliśmy, zeszliśmy na pięćdziesiąty piąty plan? Odpowiem Ci krótko: Ewolucja! Organy nie używane zamierają. A my w którymś momencie przestaliśmy być potrzebni. Zaczęło się banalnie, od sprawy wodzenia na manowce i na pokuszenie. Wraz z nastaniem renesansu ludzie jęli grzeszyć na potęgę, nie czekając nawet no nasze namowy. Pewne złagodnienie Drugiej Wysokiej Strony, która zawierzywszy złudnemu przekonaniu, że samo doskonalenie ludzkiego umysłu będzie wystarczającym gwarantem rozwoju moralności, wycofała się w zacisze, gdzieś na wschód od Edenu, coraz rzadziej stosując środki represyjne, spowodowało, że ludzie przestali się bać. Liberalizacja w szeregach “Białych" (od wieków przestano stosować numery w rodzaju Sodoma i Gomora, Potop czy Plagi Egipskie) sprawiła, że bojaźni było coraz mniej, a coraz mocniej utwierdzało się przekonanie wśród ludzi, że mogą wszystko. Ewolucje zaś mają to do siebie, że rozwijają się tylko w jednym kierunku. Ody postęp ludzkiej emancypacji ruszył, zdechł pies! Klamka zapadła. Sytuacja, która początkowo wydawała się niezwykle dla nas korzystna, wkrótce zaczęła wpływać demobilizująco: z pokolenia na pokolenie diabły stawały się mniej agresywne, mniej rzutkie, poczęły przejawiać zainteresowania kulturą i sztuką, coraz rzadsze były akty prokreacyjne, zapanowała moda “diabeł z diabłem", co, jak wiadomo, bywa przyjemne, ale dzieci z tego nie ma. Szeregi zawodowców topniały z roku na rok. Piekielna elita nie wychylała nosa ze swych pieleszy. Trzeba też pamiętać, że nasz świat posiada pewne wymagania, jeśli idzie o komfort intymności. Upiory nie znoszą nowego budownictwa, jarzeniowego światła, rusałki chorują w wodach masowo odwiedzanych przez turystów. A z kolei anioł nie jest w stanie wyżyć w jednym pokoju z telewizorem. Tymczasem wszystko co tajemne, oświetlono, co skryte, wyświetlono, a mateczniki, ostoje wilkołaków, wycięto… Skutki sam widzisz.

Utraciwszy dużą część swojej siły przekonywania, staliśmy się, przynajmniej pozornie, niepotrzebni. Tak my, jak i “Biali", nie mamy większego wpływu na postępowanie ludzi. W centrali naszej konkurencji zapanowała teraz taka demokracja, że wszystkie ważniejsze decyzje zapadają większością, głosów, a i tak co rusz któryś ze świętych zakłada votum separatum. Jeśli dodamy zwiększoną jawność życia rajskiego, zrozumiesz łacno, dlaczego wszystko się im po prostu sypie. Tak, tak, przekonasz się już wkrótce, jak ciężko jest dziś egzystować mocom nadprzyrodzonym.

Mimo to do nas będzie należało decydujące słowo! Za dwa tygodnie zobaczymy, kto będzie śmiał się ostatni. Całuję Cię jak najczulszy Judasz. Twój Stryj!

Meff skończył. Obejrzał jeszcze, czy nie ma jakiegoś postscriptum czy choćby przekazu pieniężnego, ale ponieważ nic takiego nie było, zamyślił się. Od chwili gdy z powrotem znalazł się w rękach swej ochrony, minęło sporo godzin. Po odwiezieniu Anity do portu lotniczego mercedes zamieniono na inny wóz. Znów “Berber" bez pomocy kluczyka otworzył drzwi pierwszego z brzegu forda i przyjechali tutaj, do pustego pensjonatu na podparyskim przedmieściu. Pensjonat nosił nazwę “Paradise" (chyba dla zmylenia przeciwnika), a jego właścicielka wyglądała jak nie jedna, a trzy emerytowane czarownice, i to rodem z Bliskiego Wschodu.

Wcześniej, na pożegnanie, “Turek" przedstawił Anicie Meffa jako zamożnego przemysłowca. Przy okazji Fawson poznał imiona swych pomocników – żółciejszy nazywał się Li, bielszy Ali, a najczarniejszy Kali.


Ściemniło się. Nasz bohater zdążył już cokolwiek wypocząć, wziął kąpiel, po czym Li wykonał dokładny masaż jego ciała, doprowadzając Meffa do stanu skupienia i rozluźnienia zarazem. Niższy funkcjonariusz piekła miał delikatne ręce, przywodzące na myśl skośnookie dziewczyny z Bangkoku, którym spec od reklamy zawdzięczał kilka miłych wrażeń turystycznych. Li nie był jednak dziewczyną i na tym polegała niedogodność sytuacji. Kali przyniósł kolację (jak się okazało, wybornie gotował), składającą się z pieczonego drobiu i dziczyzny, w towarzystwie trzech butelek wina bardzo dobrych roczników 1870, 1914 i 1939. W zestawie wyczuć można było delikatną aluzję. Najwyraźniej w wydarzeniach onych lat moce piekielne miały swój niebłahy udział.

Otulony w ręcznik frotte, dzięki odrobinie narkotyku lżejszy o kilkadziesiąt kilo, po raz pierwszy od trzech dni Fawson pomyślał sobie, że egzystencja diabła ma jednak i dobre strony. Wprawdzie przestraszył się tej myśli, ale prawie natychmiast odezwał się w nim głos wewnętrzny: “Nie miałeś przecież żadnego wyboru, stało się, co się stało, a poza tym zawsze na twoim miejscu mógłby znaleźć się ktoś gorszy".

– Życzysz sobie czegoś jeszcze, panie? – spytał Ali, rozkładając przed Meffem folder najlepiej notowanych panienek Paryża klasy zero i super.

Szatan neofita tylko westchnął.

– Aha, chodzi panu o tę blondyneczkę – odgadł Ali. – Trzeba było dać dyspozycję, nie puścilibyśmy jej tak łatwo. Nie wykazywał pan jednak najmniejszego zainteresowania.

– To pewnie zmęczenie – wtrącił Li – a poza tym myślał pan, że ta mała jest naszym człowiekiem…

– A nie jest?…

W paru zdaniach streścili mu przebieg pościgu, podkreślając całkowicie przypadkowy udział dziewczyny w wydarzeniach. Została zabrana, aby zidentyfikować wóz porywaczy. Może kłamali, ale jaki by mieli cel, żeby kłamać?

– Trzeba by się o niej dowiedzieć czego więcej – powiedział Fawson.

– Nazywa się Anita Havrankova – wyrecytował Ali. – W Paryżu od pół roku, studiuje na Sorbonie archeologię Bliskiego Wschodu, panna, według naszego wyczucia, dziewica. Sierota, drugie pokolenie emigrantów, bliższych danych o rodzicach brak. Mieszka w schronisku sióstr felicjanek – tu delikatnie splunął przez lewe ramię. – Na lotnisku oczekiwała na kuzynkę, która miała przyjechać z Rzymu, ale spóźniła się na samolot i nie przyleciała. Wymiary Anity: biust 92, talia 60. biodra 92.

– Idealne – cmoknął Kali.

– Praktykująca katoliczka, czas wolny spędza w bibliotece, z żadnymi mężczyznami się nie spotyka, praktyk lesbijskich nie stwierdzono.

– Znakomity materiał do deprawacji – zatarł ręce Kali.

– Cicho! – zgromił go Meff. – Powiedzcie lepiej, jak mam ją spotkać?

– Codziennie o dziewiątej bywa w czytelni uniwersyteckiej. Ale póki co, można by się jakoś rozerwać – powiedział Li – wezwę siostry Biancetti – wskazał na fotosy – te oliwkowe… Do północy mamy jeszcze trochę czasu.

Ale Fawsonowi nie figle były w głowie. Myślał wyłącznie o Havrankovej. Myślał, myślał, aż wreszcie usnął.


O północy na placu Bastylii wiało pustką, ale nie aż tak, jak można by przypuszczać. Kręcili się rozmaici ludzie, przejeżdżały samochody, pracowały polewaczki, a wszystko było rzęsiście oświetlone. Żeby szwendać się w podobnym miejscu, upiór doprawdy musiałby być miłośnikiem kwarcówek. Meff trzykrotnie obszedł plac, nie zauważając niczego szczególnego.

Widocznie stryjaszkowi coś się pokiełbasiło ze starości – pomyślał i nagle zorientował się, że coś na niego kiwa. To coś było dłonią w przepięknie szamerowanym rękawie z koronkami i wyłoniło się z wnętrza szoferki jednej z ulicznych polewaczek. Nie przekonany, czy to o niego chodzi, Fawson zbliżył się do samochodu.

– Właź, monsieur, na co czekasz! – usłyszał. Wewnątrz, obok najzupełniej normalnego kierowcy w firmowym kombinezonie, siedział zasuszony staruszek w kostiumie z epoki Ludwika XVI.

– Kupić, sprzedać? – zapytał rezolutnie – “Almanach Gotajski", księga kabały, proroctwo św. Malachiasza? A może pamiątki z Wielkiej Rewolucji? Pukiel Marii Antoniny, kapsułkę z krwią króla, kalesony Boga Wojny?…

– Chodzi mi o Who is who in Heli? – rzekł Meff.

– Ho, ho, znawca! – ucieszył się staruszek i szturchnął kierowcę – widzisz, Maks, mówisz zawsze, że nie ma już prawdziwych bibliofilów. Pardon, monsieur, musimy wysiąść. Nie noszę nigdy za dużo cennego towaru przy sobie, na wszelki wypadek…

Wysiedli. Fawson mógłby przysiąc, że polewaczka zdążyła zrobić zaledwie kilkadziesiąt metrów, tymczasem okolica zmieniła się nie do poznania.

Stali na wąskiej błotnistej uliczce, pełnej dziwacznej mgły i tłumów z wolna snujących się ludzi.

– Promenada niebytu – objaśnił staruszek – w piątek mamy godzinę spacerów, wałęsamy się więc od placu Bastylii do Conciergerie, od Conciergerie do placu Rewolucji… Ach, jaki był tu kiedyś ruch, gdy z Conciergerie wyjeżdżały wózki wiozące na gilotynę…

Zakręcił się i znikł, pozostawiając Fawsona wśród strumienia cieni. Widma, półprzeźroczyste i ospałe, zdawały się w ogóle Meff a nie dostrzegać.

Uwagę ich zdawał się przykuwać barczysty mężczyzna o ponurej twarzy, który mijając Fawsona spojrzał na niego tak, jak rzeźnik przygląda się tuszy wieprzowej.

– To obywatel Sanson – szepnął wyłaniając się z cienia staruszek – oj, ma on tu mir, ma,…

– Przyznam się, nie słyszałem o tym człowieku. Kto to był?

– Kat Wielkiej Rewolucji. Prawie wszyscy z tu obecnych mieli z nim kiedyś na pieńku. Swoją drogą, co za fenomenalna oszczędność siły roboczej. Taka ogromna rewolucja i tylko jeden kat. Później ludzkość zrobiła się bardziej rozrzutna, i pomyśleć – tu spojrzał na plecy oddalającego się osiłka – ze mną mu się nie udało. Cud! Miałem właśnie stanąć przed rewolucyjnym trybunałem, 9 termidora… A przecież uznawano wówczas tylko jeden rodzaj wyroku. Na szczęście akurat Robespierre upadł i zamiast mnie, on sam posmakował tego krótkiego, chłodnego dotyku metalu na szyi… Ale jeśli myśli pan, że dziękuję za to Opatrzności, jest pan w błędzie. Załatwiono się ze mną inaczej. W parę lat później zrobiono ze mnie wariata. Wariata – powtórzył 'z naciskiem – ma pan pojęcie, jako zbyt niezależnego intelektualistę, i skierowano mnie na przymusowe leczenie w zakładzie zamkniętym. No, ale mam dla pana ten bestsellerek. Ostatni egzemplarz.

– Ile płacę?

– Tu nic, natomiast przyniosłem listę stu obywateli z naszego grona, którzy zamówili sobie msze za swe grzeszne dusze. Sami byli ateiści! Zamówi pan w najbliższą niedzielę?…

Meff się zmieszał.

– Widzi pan…

– Wiem, wiem, jest pan szatanem. No, ale interes to interes. Bądźmy dorosłymi kontrahentami. Nie musi pan osobiście chodzić do kościoła. Załatwi pan przez jakiegoś pośrednika…

– Postaram się!

– Natomiast gdyby pan wybierał się tu następnym razem, miałbym dwie prośby. Chciałbym kupić jakiś dobry pejcz i parę takich… – ściszył głos – wie pan, takich skandynawskich świerszczyków. Tylko żeby było dużo gwałtu, przemocy, krwi…

– A pański kierowca Maks nie może?

– Maks potępia moje zainteresowania. Ach prawda, zapomniałem się przedstawić. Markiz de Sade! – tu wyciągnął kościstą rękę w stronę Meffa. Ów uniósł swoją, ale staruszek, w iście diabelskim przypływie humoru, minął jego dłoń i wykonał symulowany cios w podbrzusze, wołając: – Muka! – Gdy Fawson instynktownie się pochylił, markiz zaśmiał się jak uczniak i pobiegł w głąb mglistej uliczki.

– Jak idziesz, baranie! – zabrzmiało prawie równocześnie z piskiem hamulców. Neoszatan otworzył oczy. Stał pośrodku jezdni, kurczowo ściskając pożółkły wolumen z wetkniętą listą nazwisk proszących o modlitwę. Wybełkotał coś do wkurzonego kierowcy polewaczki i wskoczył na chodnik.

– Wracamy, szefie? – zapytał czekający na niego Kali.

Nie wrócili jednak do hotelu “Paradise". Zorganizowany naprędce citroen skręcił w wąski labirynt uliczek. Rychło Fawson stracił poczucie kierunku, teren wznosił się nieco ku górze, może były to okolice Montmartru? Na niewielkiej uliczce zagrodził im drogę wóz meblowy. Wóz był otwarty, a dwie opuszczone belki umożliwiły citroenowi wjazd do wnętrza. Ledwo wjechali, klapy zamknęły się za nimi automatycznie. Nowy pomysł? Może pułapka?

– Niech pan wysiądzie – rzekł Kali.

Meff wysiadł i uczuł, że meblowóz ruszył. Wewnątrz było ciemnawo, nie dość ciemno jednak, by nie dojrzeć mężczyzny siedzącego na ławeczce. Szatan z mianowania zadrżał. Siedzącym mężczyzną był on sam! Serce podeszło mu do gardła albo wyżej.

– Co to ma znaczyć?

– Względy bezpieczeństwa – odezwał się Li. – Panowie pozwolą…

Sobowtór wstał i podał rękę Fawsonowi.

– Dubler – powiedział jego własnym głosem.

– Meff – odrzekł oryginał lekko zachrypnięty.

– Zaszły pewne komplikacje – powiedział Li. – Od tej chwili pańskie funkcje przejmuje Dubler, zdolny, choć podrzędny…

– Wypraszam sobie! – przemówił sobowtór.

– … choć nie wykorzystywany zgodnie ze swymi kwalifikacjami aktor dramatyczny. Zamieszka on z dokumeritami Meffa Fawsona w pańskim apartamencie… To nieodzowne.

– A ja? – nasz bohater poczuł dziwną suchość w gardle. Tym bardziej że dojrzał kątem oka, jak Kali otwiera niewielkie czarne pudełko, gdzie wśród innych akcesoriów poczesne miejsce zajmowała brzytwa.

Li odciągnął Fawsona w głąb meblowozu.

– Wszystko jest w porządku – tłumaczył – nie będę jednak wywalał kompletu informacji przy obcych. Robimy tylko to, co jest konieczne. A od pewnego stanowiska wzwyż wręcz nie wypada nie mieć sobowtóra.

– Ale przecież to chyba ja powinienem decydować? Li skwapliwie kiwnął głową.

– Oczywiście, w sprawach związanych ze Sprawą tak, natomiast o pańskie bezpieczeństwo troszczymy się my. Dwa incydenty, to nasłanie na pana straży w górach, a później nieudolne usiłowanie porwania, dowodzą, że każdy nasz krok jest śledzony. Nie możemy wykluczyć, a właściwie jesteśmy nawet pewni dalszych kroków zmierzających do utrudnienia naszej akcji, z fizyczną likwidacją grupy włącznie…

– Ale kto to robi?!

– Stryjo napisał chyba panu o konkurencji? O “Białych" czy, mówiąc ściślej, o “Niebieskich". Odwieczna walka bez pardonu trwa, zwłaszcza teraz, gdy wchodzimy w decydujące stadium. Pan musi mieć przez najbliższe dwa tygodnie pełną swobodę ruchów, a nie wyślizgiwać się od zamachu do zamachu.

– A tamten? – Meff wskazał wzrokiem sobowtóra – co on wie?

– Nic więcej, niż potrzeba. Sądzi, że chodzi o handel narkotykami, no, może jeszcze o przemyt broni.

– Jest to pewny człowiek?

– Lesort? Mamy na niego haka, jak stąd do Ca – yenne! Dwa lata temu ów aktorzyna uczestniczył w pewnym dość ekscentrycznym przyjęciu. Przypadkowo znalazła się

tam również nad wiek rozwinięta nastolatka. Oboje nie zajmowali się jednak rozwiązywaniem równań drugiego stopnia… Było trochę alkoholu, narkotyków, wspólna kąpiel w wannie. Ciało dziewczynki wyłowiono dwa dni później w rejonie Rouen. Sprawców zbrodni jak dotąd nie ujawniono. My jednak posiadamy z tych wydarzeń interesujący film…

– Bandyci i – cmoknął z podziwem Meff.

– Według rozkazu – zarechotał Li. – Aha, jeszcze jedno dla zachowania pozorów, od tej chwili będziemy asystowali sobowtórowi.

– A ja?

– Póki nie zmontuje pan ekipy, trzeba będzie popracować samemu.

– A jeśli mnie rozpoznają?

– Nie rozpoznają, spokojna głowa.

Zabieg maskujący trwał krótko. Farba, zastrzyki i środki nie znane oficjalnej medycynie w trzy kwadranse zmieniły Meffa nie do poznania. Oliwkową teraz twarz ozdobił orli nos, okoliły czarne kędziory, sylwetka nabrała bardziej korpulentnego wyglądu, palce się skróciły, pierś i ramiona pokryły mocnym zarostem, a na lewej stopie wyrósł szósty palec. Tymczasem sztruksy zmieniono mu na ciemny garnitur, a dotychczasowe dokumenty na paszport niejakiego Matteo Diavolo z Palermo. W ten sposób człowiek o wyglądzie amerykańskiego inteligenta zmienił się w śródziemnomorskiego mafioso.

– Bravissimol – zakrzyknął Kali.

Mniej cudowny był podział funduszy. Dubler i czarni zabrali na koszty reprezentacji jedną czwartą pieniędzy stryja, co Fawson przyjął z takim bólem, jakby co najmniej usunięto mu jedną nerkę. Potem citroen opuścił brzuszysko meblowozu i ruszył w stronę Paryża. Razem z dublerem odjechali piekielni oficjaliści. Dopiero po dotarciu w rejon pewnego motelu przy drodze do Lyonu Meff przypomniał sobie, że nie spytał, czy tak ucharakteryzowany będzie mógł spróbować spotkania z Anitą.

Pan Matteo Diavolo, gruba szycha przemysłu sardynkowego, obudził się około dziesiątej. Zamówił śniadanie do pokoju. Recepcjonista uprzejmie poinformował go, że jego wóz po naprawie zepsutych wycieraczek jest pełnosprawny i gotów do drogi. Pseudo – Sycylijczyk miał na końcu języka pytanie, jakiego właściwie samochodu jest właścicielem, ale w porę się pohamował. Pierwsze spotkanie z lustrem było okropne. Po dłuższym studiowaniu stwierdził jednak, że w nowej skórze jest diablo (sic!) męski, a w ogóle niezwykle atrakcyjny. Pokojówka, kręcąc tyłeczkiem, przyniosła kawę, rogaliki, sery i, rzecz jasna, sardynki.

Nie wywołała w nim jednak gwałtowniejszej podniety. Miał przed sobą zbyt poważne zadania.

Pół nocy spędził nad mocno zużytym Who fs who?, przedzierając się przez las nazwisk, pełny skreśleń, dopisków i uzupełnień. Almanach zaktualizowano nieomal do ostatnich czasów, z kilkunastu tysięcy zarejestrowanych przedstawicieli sił nieczystych w połowie XVIII wieku, zwanego, jak na ironię, epoką Oświecenia, dziś pozostało mniej niż tuzin.

Zaczął spisywać nazwiska i adresy, kiedy wpadła mu w rękę karteczka zatytułowana: “Suplement". Rejestrowała jeszcze dalsze ubytki.

Nimfa Lorelei, ponoć doskonała w działaniach ziemnowodnych, ciężko ranna w okresie bombardowań doliny Renu przez lotnictwo RAF – u, ostatecznie dokonała żywota w latach sześćdziesiątych, zatruta wodami największego ścieku Europy.

Twór rabiego Ben Becatela z Pragi, słynny Golem, który, wbrew ustnej tradycji, przechował się do wieku XX u pewnego zbieracza na Morawach, odszukany przez gestapo, został z rozkazu Heidrycha przewieziony do Berlina (brano pod uwagę możliwość wykorzystania olbrzyma jako kolejnej Wunderwaffe). gdzie podzielił los innych potworów, pogrzebany w ruinach Kancelarii Rzeszy.

Najbardziej smutne były dzieje yeti, jak się okazało, dalekich krewnych europejskich wilkołaków. Ostatnie stado, wyłapane w roku 1953 przez ekspedycję chińską, ukrywane było przez pewien czas w specjalnym rezerwacie w regionie Wielkiego Muru. Niestety, wszyscy ludzie śniegu zginęli w czasie Rewolucji Kulturalnej, gdy okazało się, że są zbyt tępi albo zbyt ambitni, aby nauczyć się na pamięć Małej Czerwonej Książeczki z myślami Przewodniczącego. Przy jeszcze kilku pozycjach były znaczki – “prawdopodobnie zaginiony", swego stryja zaś (Who is who? podawało jego kryptonim “Boruta III") Meff skreślił osobiście.

Pozostało pięć nazwisk. Informacje mówiły, że to znakomici fachowcy w swoich dziedzinach. Czy jednak zgodzą się na współpracę? Poza tym, do czego miał ich właściwie angażować?

Meff wyciągnął z zanadrza pięć pozostałych listów i przypatrywał się ich pożółkłym kopertom, pragnąc zgłębić tajemnicę zawartości.

Do jutra, terminu otwarcia następnej instrukcji, pozostało sporo czasu. Postanowił spożytkować go na ustalenie aktualnych adresów swoich przyszłych potencjalnych współpracowników. Pierwszy na liście był Drakula. W almanachu określano go różnie, raz jako księcia, raz hrabiego, kiedy indziej barona. Meff zdecydował się tytułować go “Książę", wychodząc z założenia, że lepiej jest przesadzić, niż uchybić etykiecie. Znalazło się jeszcze kilka innych nazwisk i pseudonimów wielmoży, wśród których najczęstszy brzmiał “Nosferatu". Rodzina wampira, liczna w dawniejszych wiekach, z wolna się powykruszała, ostatni z panów na zamczysku w Karpatach prysnął z Rumunii w roku i944. Who is who? podawało uparcie stary adres, ale obok widniała informacja – “Listy wracają z dopiskiem: adresat nieznany". Trzeba było szukać gdzie indziej. Fawson pomyślał o środowiskach emigrantów, gdy nagle przypomniała mu się głośna przed trzema laty sprawa z dziedziny reklamy.

Jedna z firm wprowadziła na rynek europejski doskonały preparat na porost zębów, opatrując go nazwą “Drakula"! Bardzo prędko doszło do procesu o nadużycie praw autorskich związanych z tytułem, przy czym skarżącym nie była żadna wytwórnia filmowa, tylko rodzina nosząca to nazwisko. Być może przejrzenie gazet z tamtego okresu dałoby jakąś wskazówkę.

Już w godzinę potem signore Diavolo znajdował się w czytelni czasopism i wertował stare numery “Paris Matcha". Nie omylił się – istniała taka sprawa, zrazu głośna, później raptownie wyciszona. Jako pełnomocnik strony skarżącej figurował mecenas Kurt Steinhagen z Wiednia. Sprawę wygrał, ale odmówił kategorycznie jakichkolwiek informacji dla prasy. Don Diavolo postarał się niezwłocznie o książkę telefoniczną Wiednia, gdzie poszukiwany numer znalazł. Niestety, pod owym numerem niesympatyczna panienka (sądząc po głosie, stopięćdziesięciopięcio – kilowa) powtarzała jak zepsuta zegarynka, że po pierwsze, doktora Steinhagena nie ma, po drugie, nie będzie, po trzecie, nie udziela żadnych wywiadów, a z pracy zawodowej wycofał się już dwa lata temu i nie przyjmuje żadnych klientów.

W dwa kwadranse potem obrotny neoszatan miał już zarezerwowany bilet na wieczorny lot do Wiednia.

W międzyczasie próbował zasięgnąć informacji o losie następnego na liście: barona Frankensteina. Tutaj perspektywy też nie wyglądały różowo. Posiadłość arystokraty znalazła się w innym sektorze, niż mógłby sobie życzyć, a on sam zniknął jak kamień w wodę. Wiadomo było, że ów sztuczny twór, adoptowany przez ostatniego z rodu Frankensteinów, wstąpił w trzydziestym dziewiątym do elitarnej jednostki wojskowej, zdobył parę Żelaznych Krzyży, wykazując się dużą pomysłowością i nie mniejszym okrucieństwem. Blisko związany z Canarisem, po nieudanym zamachu Stauffenberga przepadł bez wieści. Musiał jednak przeżyć, skoro po wojnie poszukujące go organa natrafiły na ślad przelewu, dokonanego przez jeden ze szwajcarskich banków z jego depozytu na konto pewnego boliwijskiego towarzystwa, które, jak się okazało, było czystą fikcją. Pieniądze przepadły. Parę lat później srebra z rodowymi emblematami Frankensteinów pojawiły się w jednym z antykwariatów w Buenos Aires. Trop wiódł zatem do Ameryki Południowej.

Jeśli z każdym będą takie kłopoty, to w żadnym wypadku nie podołam przez dwa tygodnie – pomyślał Meff.

Загрузка...