Kolejna narada odbyła się w gronie bardziej niż kameralnym. Oprócz Pucołowatego i Albinosa wziął w niej udział jeszcze jeden łysy osobnik, dotąd nie widywany na sztabowych konferencjach. Przed Szpakowatym leżała plastyczna mapa świata, przy czym plastyka nie odpowiadała ukształtowaniu terenu, ilustrowała natomiast poziom materializacji życia. Kolory mówiły o dominujących religiach, a określone znaki wskazywały newralgiczne punkty globu – miejsca cudów, placówki Zła, regiony natężonej rozpusty lub wolnomyślicielstwa.
Na początek Albinos i Cherubinek zdali kolejny raport z obserwacji Meffa Fawsona. Wspomnieli o jego eskapadach do bilioteki, o przybyciu Marion, o zainteresowaniu Havrankovą.
– Od blisko tygodnia obserwowany zachowuje się jak typowy naukowiec, nie daje żadnych powodów do podejrzeń. Oprócz tego, że otoczył się diabelską świtą.
– I to mnie niepokoi – westchnął Szpakowaty. – Do dnia niebezpiecznego układu ciał niebieskich pozostał tydzień, a ten facet trwoni czas, jakby miał do dyspozycji całą wieczność.
– Może pragnie uśpić naszą czujność?
W kolejnym punkcie Łysy przedstawił niezwykłe wydarzenia, które w ostatnich dniach rozegrały się na paru kontynentach. Uwolnienie Wilkołaka, nagłe zniknięcie barona Frankensteina, dziwne wypadki z sektą Ludzi – Ryb.
– I zauważcie, za każdym razem zamieszany jest w sprawę niejaki Matteo Diavolo.
Sprawdzałem w ewidencji, nie mamy jego dossier – rzekł Pucołowaty.
– A ja sprawdziłem, że nikt noszący nazwisko don Diavolo nie zajmował się nigdy przemysłem sardynkowym – dorzucił Albinos.
– Poza tym udało mi się ustalić – ciągnął Łysy – że wkrótce po pobycie owego tajemniczego Włocha w Wiedniu ukrywający się tam Drakula zamknął zakład i wyjechał na wakacje, nie podając dokąd. Co to oznacza?
Szpakowaty zmarszczył brwi.
– Co oznacza? Że Diavolo jest zakonspirowanym funkcjonariuszem lub konfidentem Wielkiego Dołu. To dla mnie nie ulega wątpliwości. Ale jakie jest jego zadanie? Czy prowadzi działania mające odciągnąć nasze zainteresowanie od bezbarwnej chwilowo postaci Meffa Fawsona, czy też…
Pracownicy zawiśli na ustach Szefa.
– Czy też otrzymał za zadanie postawienie w stan gotowości wszystkich niedobitków Zła, a jeśli tak, to nasze najgorsze obawy mogą się sprawdzić.
– Istnieje również możliwość, że obie wersje są prawdziwe – wtrącił Łysy.
– Tak czy siak, musimy przystąpić do drugiego etapu naszej defensywy – głos szefa brzmiał zdecydowanie jak chyba jeszcze nigdy. – Wariant A – 3. Gotowość alarmowa we wszystkich regionach. Odwołuję urlopy, udziały w pielgrzymkach i nowennach. Podwariantem G – 6 zajmiecie się wy – wskazał na Łysego – a jeśli idzie o pana Diavolo…
– Dobrze by było ustalić, kim właściwie jest ta kreatura! – rzekł Albinos.
– Trochę wiemy. Przypadkowo podczas obławy na Topielicę zetknął się z ojcem Martinezem.
Pucołowaty aż cmoknął z podziwu.
– Najlepszym egzorcystą Stanów Zjednoczonych!
– Tak. Martinez widział go ledwie sekundę, ale twierdzi bez cienia wątpliwości: don Diavolo to wprawdzie niedoświadczony jeszcze i młody stażem, ale niewątpliwie szatan.
Sekretarki wniosły kawę i bezy. W antyszambrach biura nie odczuwało się jeszcze tego niepokoju, który począł już ogarniać wyspecjalizowane agencje i działy analiz.
– Zatem plan na najbliższe godziny mamy – powiedział Łysy – można najwyżej zastanawiać się, dokąd don Dicwolo skieruje swe kroki?
– Jestem prawie pewien – stwierdził szef. – Nie zostało mu już wiele miejsc do wyboru. – Tu kościsty palec powędrował aż na samą rubież mapy, wysoko poza koło polarne, gdzie nawet z plastikowej makiety wiało chłodem, wieczną zmarzliną i białymi niedźwiedziami. Przez chwilę palec błądził wśród bezdroży tundry, aby zatrzymać się na maleńkim czarnym punkciku.
– Zamek na Lodzie – odcyfrował Albinos – brr!
– A potem, przypuszczam, wróci do Paryża.
Rozległ się dźwięk harfy. Szpakowaty szybko pożegnał współpracowników. Musiał jeszcze pójść zdać sprawozdanie trochę wyżej.
Krajobraz był nieprzyjemny jak świt na kacu i smutny jak pogrzeb starej panny. Nie kończąca się równina tundry, jednostajnej, beznadziejnej, nieludzkiej. W przestrzeni tej nawet rachityczna brzoza, która ośmieliła się uczepić wąskiej warstewki z rzadka odmarzającej gleby, uchodzić mogła za drzewo – bohatera. Nawet w porze zwanej przez Eskimosów ironistów ciepłą życie wegetowało tylko w osłoniętych kotlinkach, niepewne jutra, tym bardziej że z ołowianych chmur co jakiś czas sypało ostrzegawczo śniegiem. Im dalej ku północy, tym płaty śnieżne zajmowały obszerniejsze połacie, zwiastując zbliżanie się do posiadłości wiecznego lodu. Wiatr wiał przenikliwie zimny, choć w chwilach przejaśnień słupek rtęci wyzierał czujnie odrobinkę powyżej zera.
Trzech ukrytych w wygrzebanej w ziemi dziurze, otulonych w grube futra mężczyzn obserwowało za pomocą noktowizora rzadko uczęszczaną drogę, trakt ciężkich traktorów polarnych – jedynych mechanicznych bestii zapuszczających się w te strony, jeśli tajemniczy don Diavolo zdecydowałby się na wizytę w diabelskim Oksfordzie, był to jedyny szlak. Przypadkowo wybrali doskonałe miejsce na zasadzkę. Nikt bowiem oprócz grupki pracowników sekretnych służb Dobra, którzy nadali tę robotę miejscowym władzom, nie wiedział, że droga przecina właśnie tu kilkuarowy prostokąt poświęconej ziemi (ongiś był tu cmentarz banitów), ziemi, na której uda się ująć neoszatana gołymi rękami, jak ogolonego jeża.
Oczywiście trzej funkcjonariusze Straży Polarnej nie wiedzieli, na kogo się zasadzają, tak samo jak nie mogli nawet przypuszczać, że pod szyldem Stacji Meteorologiczno – Geologicznej kryje się Wszechświatowa Szkoła Upiorów. Zęby jeszcze rozszerzyć wyobrażenie o ich niewiedzy, dodajmy, że zziębnięci łapacze nie mieli pojęcia o dwóch dalszych podstawowych rzeczach. Po pierwsze – Rewizor Dołu mógł w najlepszym czasie pojawić się za cztery dni, i to pod warunkiem, że zdążyłby na odlatujący raz w tygodniu samolot, a w ciągu kwadransa przesiadł się na pociąg, który, zakładając przeciętne opóźnienie, dotarłby do końcowej stacji po trzech dniach, i wreszcie, że którykolwiek z możliwych do wynajęcia traktorów polarnych okazałby się zdatny do użytku. Po drugie – Meff Fawson, który miał na całą operację zaledwie dwadzieścia cztery godziny, znajdował się w tym czasie ponad sto mil na północ, już pozo granicą lądolodu, w bliskim sąsiedztwie Zamku na Lodzie.
Jak to było możliwe? Wystarczy przypomnieć sobie finansowe zasoby naszego bohatera. O godzinie 11.25, po czułym pożegnaniu Topielicy, znalazł się w samolocie podążającym na północ i po dwóch przesiadkach dotarł przed wieczorem do bazy lotniczej zaopatrującej wielorybników. Wyleciał z niej niezwłocznie, by wkrótce po czwartej nad ranem zostać wysadzonym prawie na samym ciemieniu globusa, na polu lodowym dwadzieścia mil od wybrzeża i dwadzieścia pięć od Stacji im. Szczęśliwych Eskimosów. Bliżej samolot nie chciał lądować za żadną cenę, trzymając się z uporem maniaka wód pozaterytorialnych.
Fawson miał ze sobą sanie odrzutowe, cudowny sprzęt, coraz częściej używany przez turystów stref podbiegunowych, i zapas paliwa na pięćdziesiąt mil. Posiadał również żagiel umożliwiający podróżowanie, gdyby jednak benzyny zabrakło, ale wolał nawet nie wyobrażać sobie podobnej sytuacji.
Od godziny był w drodze. Sanie sunęły prawie nie dotykając lodowej kry. Z boku przesuwała się panorama wybrzeża stanowiąca czoło olbrzymiego, na kilkadziesiąt metrów wysokiego lodowca. Tu i ówdzie natrafiał na płachetki wody wolnej od lodów. Wiał ostry wiatr i do nieszczelnej kabiny wdzierało się dotkliwe zimno, dotkliwe zwłaszcza dla kogoś, kto przybywał prosto z tropików.
Jeśli Meff żałował kiedyś, że nie przebywa akurat w piekle, było to właśnie teraz. A przecież w tych okolicach zimą temperatura przekraczała również i minus czterdzieści stopni.
Około piątej rano nieoczekiwanie rozległ się warkot i wysoko, tuż pod zwałami chmur, pojawiły się światła samolotu. Fawson zastanawiał się, czy plotki o wyjątkowej podejrzliwości Kanadyjczyków znajdą potwierdzenie. Wdzierał się na kontynent bądź co bądź nielegalnie. Samolot dwukrotnie okrążył wehikuł neoszatana i nie bawiąc się w konwersację odpalił rakietę, która jednak chybiła celu (może dlatego, że cel był niewielki) i rozwaliła w pył skalny czerep wynurzający się z lodu. Pilot stwierdził najwyraźniej, że spełnił swą powinność, a może nie miał już więcej rakiet, w każdym razie odleciał. Potem niebo zasnuło się jeszcze bardziej i zaczął sypać śnieg. Widoczność zmalała do kilku metrów, Fawson poczuł się pewniej. Stacji nie powinien ominąć. Według informacji znajdowała się na lodowcu kilkaset metrów od wybrzeża. Poza tym miała być oznakowana światłami i masztami łączności. Rychło wehikuł Meffa opuścił kry, znowu bardziej spękane i ruchliwe, aby po śnieżnym jęzorze wspiąć się na grzbiet lodowca. Nie szukał długo, około siódmej wpadł nieomal na kępę chorągiewek i masztów z oświetloną tabliczką głoszącą, że właśnie tu znajduje się Stacja Badawcza numer 345.
Poza tym, jak okiem sięgnąć (mimo reflektorów daleko sięgnąć nie było można, oprócz mroku był jeszcze śnieg z deszczem), ciągnęła się lodowa gładź. Ani śladu zabudowań, hangarów, namiotów, jakiegokolwiek śladu obecności człowieka czy szatana.
– Sześć razy sześć – rzucił w zadymkę.
Nic. Bez odpowiedzi. Echo było snadź tak leniwe, że nie odbiło ani umówionym “66", ani nawet oszczędnym “33".
Były specjalista od spraw reklamy zaklął. Najwyraźniej posiadane informacje były mylne. Bazę zlikwidowano albo przeniesiono. A może przybył w złe miejsce? Obrócił się do swego pojazdu i zbaraniał. Sanie zniknęły. W pierwszej chwili pomyślał, że zapadły się w śnieg, ale jak powiedzieliśmy, był on zbyt wodnisty i rzadki, żeby cokolwiek przykryć.
Fawson rozejrzał się jeszcze raz, a kiedy opuścił wzrok, dostrzegł brodatą gębę wystającą z ziemi o pięćdziesiąt centymetrów od jego butów.
– A wy kto? – powiedziała gęba i wysunęła się bardziej. Należała do barczystego osobnika w białym kombinezonie, stojącego na szczycie schodków wyciętych w lą – dolodzie.
– Sześć razy sześć – powiedział don Diavolo.
– Każdy może znać hasło – mruknął polarnik i podszedłszy do Fawsona zaczął go dość bezceremonialnie obszukiwać. Równocześnie z podziemnej kryjówki wynurzyło się dwóch krępych, uzbrojonych w broń krótką facecików o wyglądzie Eskimosów i około siedmiu psów rasy husky (pamiętał z Londona), które warcząc utworzyły krąg przypominający skautowskie ognisko. Brodacz nadal kontynuował macaninę, wreszcie rzucił: – Dokumenty ma?
Tego już było za wiele. Stojący w polarnej mżawce don Diavolo nie był przecież dawnym Meffem Fawsonem sprzed tygodnia, zastraszonym kurczątkiem na pograniczu industrializacji i demonologii. Czuł się Plenipotentem Dołu, dowódcą wielkiej, ciągle nie sprecyzowanej misji! Wrzasnął więc:
– A kto ty jesteś, wyskrobku Wielkiej Niedźwiedzicy, wypadłym spod ogona Gwiazdy Polarnej, że śmiesz zadawać takie pytania mnie, Agentowi Dołu? Kto cię upoważnił, szczurze lodowcowy, do stania na spocznij przed swoim jedynym zwierzchnikiem, tranojadzie zatracony? Czy nie znasz paragrafu 326 podpunkt 5 i 299 w odniesieniu do artykułu 22, z powołaniem się na dekret o Wyższej Użyteczności Zła w wypadkach szczególnych, morsie niedorobiony podczas wiosennych rekolekcji?) (Meff ku własnemu zdumieniu sypał kompletnie nie znanymi mu przekleństwami i cytatami z Dziennika Ustaw Dołu).
Polarnik zbladł. Ściągnął nogi, ręka powędrowała do kaptura. Eskimosi padli na twarz, a psy przybrały psią postawę poddania i piszcząc poczęły wymachiwać łapami
– Wybacz, Najciemniejszy! – krzyknął polarnik. – Nie poznałem od pierwszej chwili, ale człowiek powoli tumanieje na placówce tak bardzo oddalonej od metropolii.
Fawson nie podał mu ręki, tylko burknął:
– Długo tak będziemy stali na dworze?
Gospodarz zgiął się wpół, przeprosił, że pójdzie przodem i jął dreptać pilnie, bąkając coś o potrzebie czujności i fałszywych rewizorach, którzy czasami podszywają się pod prawdziwych Agentów Dołu.
– Dokąd idziemy? – spytał Meff, widząc, że oddalają się od otworu w lodzie i postępują z powrotem w stronę wybrzeża.
– Trafiliście, panie, na autentyczną stację. A ja prowadzę was bezpośrednio na Zamek.
– Nazwisko, stopień, przydział!
– Zowią mnie Belfegor i mam zaszczyt być rektorem placówki. Nasza, najprawdopodobniej zbyteczna czujność została spowodowana radiotelefonogramem z pobliskiej bazy. Lotnictwo meldowało, że ktoś nieznany, wybaczcie, Najciemniejszy, ten brak szacunku, kręci się w pobliżu. Mamy tam w bazie swojego człowieka.
– A co, miałem może przylecieć tu rządowym helikopterem?.,.
– Ależ nie. Incognito wasze było ze wszech miar wskazane. Nie mamy przecież z Kanadą stosunków dyplomatycznych. Tutejsze władze w ogóle nie wierzą w nasze istnienie, a społeczeństwo… No cóż, społeczeństwo nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia.
Wicher od morza stał się intensywniejszy. Belfegor zatrzymał się wreszcie i uderzył parokrotnie rytmicznie w lód, wytupując pierwsze takty marsza z Aidy. Tafla uniosła się i oczom wysłannika ukazały się obszerne, wyłożone czerwono – czarnym chodnikiem schody. Ruchome zresztą. W perspektywie widać było portyki, rzeźby i attyki Zamku na Lodzie. Belfegor zrzucił maskujący kostium. Stał teraz w czarnym mechatym kombinezonie ze złocistym łańcuchem na piersi. Na kruczoczarne włosy nałożył rektorski biret, który po prostu zdjął z wieszaka.
– Proszę, Inferrnencjo.
Ruszyli.
Żeby ci Kanadyjczycy wiedzieli, co kryje się pod powierzchnią tych pustkowi – myślał Meff zjeżdżając w czeluście lodowca. Dookoła schodów rozpościerały się widoki zaiste niezwykłe. To, co w pierwszej chwili wziął za rzeźby i kolumny, było w istocie dziełem natury, z niewielką chyba tylko pomocą człowieka. Stalaktyty, stalagmity, nacieki, wszystko to iskrzyło się w świetle ostrych lamp rtęciowych. Gdzieniegdzie tylko zza naturalnego filaru wyzierał wykuty w lodzie gnom, strzyga czy inna paskudna maszkara, przypominająca, że nie jest to jednak pałac Królowej Śniegu, bliskiej znajomej Duńczyka Andersena.
Co pewien czas napotykali wykute w lodzie trzy litery: SBT. Belfegor objaśnił, że jest to skrót obowiązującej tu dewizy – Strach, Bojaźń i Trwoga, stanowiącej dla młodych adeptów horroryzmu, wampiryzmu i duchizmu wskazówkę i wytyczną w przyszłej samodzielnej działalności. W miarę zjazdu intensywniejsza stawała się woń siarki. W ogóle było nadspodziewanie ciepło, gdzieś około zera, tak że Fawson z przyjemnością pozbył się futra, czapy i nauszników. Na dole kręciło się kilka półprzeźroczystych cieni, ale i te znikły, widząc zbliżanie się Magnificencji i nieznajomego.
Nad głównym korytarzem uczelni, spełniającym zapewne rolę deptaka, dumnie prężył się transparent: “Aby groza rosła w siłę, a strzygi żyły do ostatniej kropli krwi!" Opodal widać było lodowy globus, którego najrozmaitsze punkty łączyły się czarnymi mackami z siedzibą uczelni.
– To miejsca, które staną się rezydencjami naszych absolwentów – pysznił się rektor. – Za parę lat znów będziemy liczni jak za czasów doktora Fausta! A propos, proszę wybaczyć moją śmiałość, czy nie ma pan nic wspólnego z europejskim rezydentem Dołu, maestro Borutą?
Boruta poznał Belfegora przed około pięćdziesięcioma laty na jednym z ostatnich Kongresów Czarnej Magii w Salem (Massachusetts). Stosunkowo młody upiór, pochodzący z jednego ze starofrancuskich zamczysk, zrobił na stryju Fawsona bardzo sympatyczne wrażenie. Przyszły rektor był bezrobotny i bezdomny. Jego zamek, który kupił jeden z amerykańskich multimilionerów, został wprawdzie przewieziony w częściach do Ameryki, ale nigdy go nie zmontowano.
Tymczasem nastaje wielki kryzys. Milioner bankrutuje. Detale zamkowe zostają rozsprzedane, kamień zaś służy jako kruszywo do budowy dróg i “nowego ładu". Boruta, wzruszony losem upiora, udziela mu paru bezinteresownych rad. Radzi mu kształcić się, dorabiać czarną magią i głosować na Roosevelta. Belfegor słucha tych rad z uwagą. W czterdzieści pięć lat później już jako zamożny businessman składa starszemu panu wizytę w jego rezydencji w górach. Wspomina o pomyśle odrodzenia upiorzego fachu, mówi o młodych talentach, które spotkał podczas wędrówek po świecie, polemizuje z opiniami o ginących gatunkach i prosi o poparcie. Gospodarz obiecuje przedstawić sprawę na Dole. Biurokracja piekielna zwleka z decyzją, ale wreszcie wyraża zgodę i dostarcza funduszy. Uczelnia rusza. Rozwija się, hojnie subsydiowana przez wszystkie kręgi piekielne, i już wkrótce zacznie przynosić pierwsze efekty…
Meff wysłuchał relacji rektora, ale do pokrewieństwa się nie przyznał. Nie miał zaufania do osobnika w birecie i nie zamierzał wprowadzać go w swoje koneksje rodzinne.
– Nie mam za wiele czasu – powiedział – i chciałbym przystąpić do rzeczy. Szukam kandydatów na współpracowników… – Już miał powiedzieć, by Belfegor sam ich wytypował, kiedy przyszło mu na myśl, że lepiej będzie zaznajomić się najpierw ze wszystkimi uczniami. Może znajdzie się tam ktoś młodszy, sprawniejszy…
Belfegor jakby odgadł jego myśli. – Zaraz będziemy mieli pauzę. Zapoznam pana z naszym przychówkiem. Najlepsze upiory, demony, strachy, jakie się mogą przyśnić. Sprawni, a przede wszystkim podbudowani najnowszymi zdobyczami wiedzy. Proszę sobie wyobrazić: mam tu upiora robiącego doktorat z materializmu historycznego i wampirkę anestezjologa z drugim stopniem specjalizacji. – Widząc powątpiewanie na twarzy Meffa. dorzucił: – Wcale niełatwo było mi zgromadzić tę trzódkę. Też miałem chwile zwątpienia, gdym sądził, że wszyscy nasi kuzyni wymarli. Ale nie jest źle, nie jest źle. A może Jego Dolność zechciałaby chwilę wypocząć. Mamy tu przyjemniutki pokoik gościnny.
– Chętnie umyję ręce.
– Doskonale, a ja tymczasem zwołam moje zuchy!
Tu Belfegor klasnął w dłonie. Jak spod ziemi wyskoczył paskudny karzeł o twarzy chytrej i czerwonej niczym zachód słońca. Bijąc pokłony zaprowadził gościa do niewielkiego pokoju w stylu eskimoskim, wyłożonego skórami z białych niedźwiedzi, wypełnionego mebelkami wykonanymi z kłów morsa i rogów narwala. Łóżko miało kształt kry i kołysało się usypiająco, całą zaś przeciwległą ścianę pokrywała płaskorzeźba, stanowiąca kopię co upiorniejszych majaków z obrazów Goi. Podświetlona trupim światłem mogła wybić ze snu nawet śmiertelnie znużonego wędrowca. Neoszatan, jak wielu ludzi żyjących intensywnie i pracujących zrywami, postanowił wykorzystać czas na kwadrans snu. To mu wystarczyło, żeby zregenerować siły nawet na pół dnia. Poszukał wyłącznika i mimowolnie dotknął ściany. Zaskoczenie! Lodowy mur, podobnie jak przerażająca płaskorzeźba, wykonane były ze styropianu… Piekielny Agent zamyślił się głęboko.