– Cóż za pech – wzdychała Anita, drepcząc nerwowo wokół latarni i co chwila zerkając na nogi wystające spod maski wozu – długo to jeszcze potrwa?
– Szczerze powiedziawszy, nie wiem – odpowiedział gdzieś spod podwozia głos kierowcy – paskudny defekt.
Ulica była pusta, wyludniona, żadnych baraków lub bistro, ani śladu choćby budki telefonicznej.
– A daleko jest do tego hotelu “Paradise"?
– Niedaleko. Może kilometr.
– Pójdę pieszo – zdecydowała Havrankova – tylko jak ja tam trafię?
– Cały czas prosto, potem przy wiadukcie w lewo skosem przez lasek i jest pani na miejscu. Chce pani zobaczyć na planie?
– Jakoś trafię – powiedziała rezolutnie.
Kilometr okazał się trzema, a przyjemny spacer – zwłaszcza gdy przyszło przedzierać się przez zarośla – mordęgą. Właśnie pokonała ostatnią przeszkodę terenową w postaci jakiegoś rowu, gdy z paru stron dobiegło ją wycie syren wozów policyjnych. Kilkanaście suk pędziło jak sto tysięcy diabłów. Zdążały z różnych kierunków i zatrzymywały się wokół ciemnawego budynku w ogrodzie. Oprócz wozów służbowych z bocznej uliczki wytoczył się biały opel i przezornie zatrzymał się nieco z tyłu.
Przybyłam za późno – pomyślała Anita.
Marion, ukrywając narastające podenerwowanie, wsunęła się do łazienki i przekręciła klucz. Nareszcie poczuła się bezpiecznie. Przerażające obrazy z dołu przytłumiła nadzieja, że zaraz wszystko szczęśliwie się skończy. Mimo to, rozpinając ubranie, stwierdziła, że drżą jej posiniałe z przerażenia palce. Żeby się uspokoić, włączyła stojące na półce radio i wesołe nuty w stylu Pod dachami Paryża przemieszały się z parą i zapachem lasu.
Piętro niżej Beta odrzuciła kawałek mięsa.
– Starczy tej trupiny – powiedziała – wsadźcie resztę do lodówki i idziemy na górę.
Spełnili polecenie bez ociągania. Z cienia wyłoniła się wiedźmowata gospodyni. Od dawna była w zmowie z szatanem, a mimo to na jej pomarszczonej twarzy malował się niepokój.
– Czy ta inscenizacja była na pewno konieczna? – zwróciła się do Li.
– Taki jest rozkaz – odparł żółto – czarny. – A poza tym nie ma innego sposobu, żeby ich sprowokować do działania.
– Jak dotąd, wszystko idzie według planu. Policja będzie mniej więcej za kwadrans – dorzucił Kali.
– Zatem pośpieszmy się! – padło zdanie najbardziej smagłoskórego z półdiabląt.
Andre Lesort osuszył butelkę coca – coli. Był wściekły na siebie. Przesadził z tym piciem whisky duszkiem. Czy pojawienie się prawdziwego Fawsona nie było najlepszym sygnałem, że gra zmierza ku końcowi, że wkrótce otrzyma sowitą zapłatę? Wydadzą mu film o śmierci Christine i raz na zawsze zapomni o całej sprawie. Dali przecież słowo…
Czarni wtargnęli do pokoju bez pukania. Od razu zrozumiał, że jest źle.
– Zdradziłeś – wycedziła ubrana w czerń Beta. – Ty psie!
– Ja, nie… ja – bełkotał przywierając plecami do ściany i marząc, by się z nią stopić.
– Nieważne, kto sypnął, ty czy ta amerykańska pinda! Koniec z tobą. Bierzcie go, chłopaki!
Lesort, który jako aktor umierał kilkaset razy na scenie i parokrotnie w filmie, pojął, że jest to finał, i wtedy przypomniał sobie o medaliku. Chwycił go w ręce. Zmierzający szparko “asystenci" stanęli jak wryci i odwrócili głowy. Poczuł nadprzyrodzony przypływ siły.
– Dalej, chojracy! – zawołał chrapliwie – no, który podejdzie?
Kręcili się, jak gdyby wstrzymywani niewidzialną ścianą.
– Twoja kolej! – zawołała Beta i wypchnęła gospodynię. W twarzy wiedźmy nie było ani kropli krwi. W jej ręku srebrzyła się brzytwa.
– Nic mi nie zrobisz. Nic mi nie zro…
Błysk metalu. Chłodne dotknięcie i ból. Rozcinając pidżamową kurtkę, stal musnęła pierś Andre, pozostawiając krwawą bruzdę, nie naruszając jednak medalika.
Zostałem oszukany – przemknęło aktorowi.
– Ona jest człowiekiem – zaśmiała się Beta – człowiekiem jak ty i amulety przeciw niej nie działają. Dalej, pokaż, stara, kunszt cyrulika!
Zdołał tylko wyszeptać:
– Nie zabijajcie!
– Nikt nie zamierza cię zabijać, jeśli tylko będziesz rozsądny – stwierdziła Beta.
– Będę rozsądny! – zawołał skwapliwie.
– I wykonasz wyrok na zdrajcy?
– Wy… wykonam – w jego głosie brzmiała szczera gorliwość – ale kto nim jest?
Kall milcząc wskazał zamknięte drzwi łazienki.
– Nie… ja, nie… tylko nie ją – wyjąkał dubler. Gospodyni podwinęła kieckę i jęła ostrzyć brzytwę o sczerniałą wewnętrzną stronę uda.
– Zrobię wszystko, tylko nie to – jęknął Lesort.
– Żądamy tylko tego!
Li z rozmachem rzucił na stół rolkę filmu. Kali rozsypał woreczek ze złotymi luidorami, wśród których jak cytryna w herbacie pływała książeczka czekowa. Ali dorzucił paszport wystawiony na cudze nazwisko.
– Oto jest twoja wolność!
Z łazienki sączyła się muzyczka Renę Claira. Andre uniósł się na krześle i bezwładnie opadł ponownie.
– Nie mogę tego zrobić. Zabijajcie! – jęknął.
– To przecież dla ciebie obca osoba – kusiła Beta – dupa Fawsona, przez podobieństwo z którym wpadłeś w te wszystkie tarapaty. Co cię ona obchodzi? Na drugiej szali wisi twoje życie.
Brzydząc się sobą, przyznał jej w duchu rację.
– A poza tym czyn cię wyzwoli, zamknie klamrą okres twej słabości. Znów będziesz mężczyzną – zachichotał Li.
Ogarnęła go fala gorąca. Poczuł ogromny przypływ wściekłości na Marion, stanowiącą szczupłą zaporę przed jego wyzwoleniem.
– Będę wolny? – upewnił się jeszcze raz.
– Od wszystkiego! – zakrakał chór.
Marion myła plecy i myślała tylko, jak opanować nerwy. Zaraz koszmar się skończy. Ktoś zapukał do łazienki. Zadrżała i upuściła gąbkę.
– Otwórz, kochanie! – usłyszała dziwnie chrapiący głos narzeczonego.
– Zaraz skończę – powiedziała walcząc z trwogą, która uniosła jej włosy niczym nabrzmiały elektrycznością bursztyn.
– Otwórz natychmiast!
Skuliła się w wodzie. Nie rozumiała nic z tego, choć czuła wszystko. Jedyne okienko było wąskie i zakratowane Lesort uderzył ramieniem przegrodę raz, drugi.
W tym momencie wzrok Marian spoczął na wężu od natrysku. Rozkręciła wrzątek na pełny regulator. Z sitka wykwitł snop wody i pary. Drzwi chwiały się, trzeszczały, wreszcie padły. Uniosła swój oręż. W tym momencie mocna struga zwiędła jak kwiat podlany trucizną. Wyłączono wodę. Zamknęła oczy, zanim jeszcze mogła dostrzec, jak broczący posoką mężczyzna o twarzy nabrzmiałej desperacją wpada do łazienki.
Silne ramiona wepchnęły ją w aromatyczną wodę Sparaliżowana, nawet się nie broniła. Ostatkiem świadomości, kiedy czuła wlewającą się do jej płuc “Amazonkę", przypomniała sobie gmach konsorcjum i biurko w gabinecie szefa.
Może był to ostatni, może przedostatni gest. Ręka kurczowo czepiająca się gładkiej krawędzi wanny natrafiła na niewielki przedmiot zawieszony na łańcuszku. Zacisnęła się na nim kurczowo. Urwała! – Wybacz mu, Panie!
– Gratuluję – uśmiechnął się Kali – fachowa robota.
Lesort uniósł się znad wanny i zwymiotował. A potem nagle poszukał medalika, i zrozumiał. Pojął, że popełniając morderstwo pozbawił się ostatniego puklerza i wydał się na łaskę i niełaskę Zła.
Rozległ się tupot bardzo małych nóżek. Wszyscy odwrócili głowy.
Na progu stał słupka wielki szczur. Trwało to jedynie przez mgnienie oka. Prawie natychmiast gryzoń zaczął ogromnieć, ogromnieć i już po chwili obok wyłamanych zawiasów stał don Diavolo w całej okazałości. – Zadanie wykonane – meldował Ali. Wysłannik Dołu podszedł do leżącej wśród piany Marion, bladej i spokojnej. Do kobiety, z którą żył tyle miesięcy, matki swego dziecka (o czym wcale nie wiedział). Dziwny chłód ogarnął jego wnętrze. Nie odczuwał nic złego. Chociaż powinien odczuwać. Ba, rozpierała go nawet swoista radość, jaką daje dobrze wykonane zadanie. Proces szatanizacji, który zaczął się w chatce z siporeksu, dobiegał końca. Z osobowości dawnego Fawsona pozostało bardzo niewiele.
– Brawo – rzekł krótko i wyniośle, a potem dorzucił żartobliwe – czeka nas jeszcze trochę roboty.
Głową wskazał na zewnątrz. Cisza nocna poczynała pękać pod naporem policyjnych sygnałów.
– Otaczają nas – pisnęła gospodyni.
– Cicho, suko – zgromiła ją Beta – widocznie tak być powinno.
Komisarz Surel rozlokował swych ludzi w ten sposób, że policyjny pierścień zacisnął się jak obroża na pensjonacie “Paradise". Wiadomość otrzymana od mówiącej po angielsku dziewczyny dawała szansę przystąpienia do dawno zaplanowanej akcji. Doniesienia o podejrzanej grupie indywiduów od pewnego czasu niepokoiły francuskie organa. Brakowało jednak dowodów, choćby pretekstu. Komisarz od lat współpracował z pewnym łysym osobnikiem, o którego powiązaniach nie wiedział nic, a który często był źródłem tak niezwykłych informacji, że Surel przywykł traktować go jako osobistego anioła stróża. Dziś Łysy osobiście uczestniczył w akcji, choć komisarz zdawał sobie sprawę, że taka praktyka jest co nieco na bakier z regulaminem.
Z cywilów towarzyszyło im jeszcze dwóch osobników w oplu, którzy dostarczyli przed chwilą wiadomość, że osobnik legitymujący się paszportem na nazwisko Matteo Diavolo przybył do hotelu parę minut po amerykańskiej parze.
– Mamy komplet – cieszył się Albinos – trzej pół – szatani, strzyga Beta, wiedźma właścicielka, tajemniczy don Diavolo – czas kończyć zabawę.
Łysy dodatkowo nalegał na uczestnictwo w akcji pewnego hiszpańskiego księdza' o nadzwyczaj przydatnych umiejętnościach, ale Surel zdecydowanie odmówił. Za księżmi nie przepadał, a mieszanie do awantury cudzoziemca groziło aferą międzynarodową.
Policjanci nie zdołali jeszcze zająć dobrze stanowisk za drzewami, a komisaYz unieść mikrofonu od nagłośnienia (zamierzał wezwać oblężonych do poddania), kiedy z okien półpiętra zagrały serie z broni automatycznych. Rudy Paul zsunął się ścięty na ziemię, a jego kumpel Armand zwinął się z sykiem trafiony w przedramię.
– Mam dwóch! – zaśmiał się Kali wywracając białka oczu.
– Utrzymuj ich na dystans! – huknął Ali, zajmując stanowisko ogniowe w pokoju vis – a – vis. W ten sposób kontrolowali fasadę i tył,,Paradise'u". Boki budynku były ślepe. Automat spuścił żelazne żaluzje na okna hallu. Resztę otworów zabezpieczały solidne kraty. Można było się bronić długo, choć nie w nieskończoność. Beta, która nie znała dalszej części planu, chciała zapytać, do czego wszystko zmierza, kiedy Meff wręczył jej broń i kazał zająć stanowisko na poddaszu. W tym samym czasie Li kończył charakteryzację Lesorta. Aktor zachowywał się biernie. Przyjął do wiadomości, że charakteryzacja na don Diavola dopomoże mu w ucieczce.
– A ja, a ja, co będzie ze mną, ja przecież nie jestem nieśmiertelna? – dopytywała się właścicielka.
Fawson nie reagował na te skamlenia, tylko karmił oczy jej przestrachem. Od jakiegoś czasu cudze cierpienie, bojaźń lub spodlenie sprawiały mu coraz większą uciechę. O ileż Zło było bardziej zajmujące od Dobra!
Tyczasem ukryci za drzewami i samochodami policjanci poczęli wystrzeliwać granaty z gazem (chlubny wynalazek cywilizowanego społeczeństwa), ale starczyło krótkie zaklęcie neoszatana, a pojemniki, zataczając pełny łuk, wracały i eksplodowały w miejscu wyrzutu.
Meff powtórzył sobie w duchu instrukcje z piątego listu stryja. Jak dotąd, wszystko się sprawdziło. Spojrzał na zegarek. Północ. Wyciągnął aerozol i siknął ogniem w stronę łóżka, szafy i grubych kotar. W mgnieniu oka stanęły w płomieniach.
– Nie, nie – wrzasnęła starucha. – Niech pan tego nie robi! Na ten hotel moja rodzina pracowała przez trzy pokolenia! – Jak pijawka uczepiła się jego ramienia i wlokła po podłodze, podczas gdy pociski z zewnątrz siekały dębowe boazerie. – Precz stąd, szatany!
Z pełną premedytacją skierował wylot pojemnika w jej brzuch. Nacisnął. Widział, jak ogień wyżarza w niej otwór z precyzją palnika acetylenowego. Wiedźma wydała przerażający okrzyk. Jej siwe włosy ogarnęły płomienie. Choć pozbawiona wnętrza, dziurawa na przestrzał jak rzeźba Zad – kine'a w Rotterdamie, żyła ciągle. Dopadła okna balkonowego, teraz nie posiadającego szyb, i wypadła na zewnątrz, ciągnąc za sobą, niczym kometa, ogon dymu i ognia.
Pożar rozprzestrzeniał się, ogniste węże biegły korytarzami z szybkością lontu. Z głuchym buchnięciem, jak polany benzyną, stanął w ogniu hali.
– Co tam się dzieje? – zdumiał się Surel i wrzasnął do radiotelefonu. – Wstrzymać ostrzał! Chyba musieliśmy trafić w zbiornik jakiegoś paliwa.
– A może walczą między sobą – podsunął Łysy, spoglądając w stronę gazonu, z którego dymiły szczątki właścicielki.
– Gdzie jest straż? – wrzasnął komisarz przez radiotelefon.
– Nie będziemy gasić pod kulami – odpowiedział mu flegmatyczny głos komendanta pożarników.
Czerwonozłote jęzory ognia zamieniły parter i podziemie w szalejące piekło. Purpurowa łuna rozlewała się na pół nieba. Mieszkańcy okolicznych domów, przeważnie emeryci, gromadzili się struchlali na trotuarach zapytując, czy jest to już koniec świata?
Jakimś niepojętym zrządzeniem losu włączył się neon nad wejściem i pulsował teraz granatem i czerwienią wśród oszalałej pożogi. Z hukiem runęły schody. Kanonada ucichła. Tylko ze strychu dolatywały pojedyncze strzały. Czyżby oblężeni potracili głowy?
– Wychodźcie, to wasza ostatnia szansa! – Surel wrzeszczał przez megafon, mając nadzieję, że jego głos przebije się ponad huk pożaru. Ogień sięgnął tymczasem poddasza*. Natomiast, ciekawa rzecz, nie ruszał drzew, których gałęzie dotykały w wielu miejscach drewnianych okapów. Łysy domyślał się dlaczego, ale wolał nie komentować.
Na strychu Beta opróżniała magazynek za magazynkiem.
– Powinniśmy już dać nogę, szefie! – powiedziała na widok Fawsona, który osmolony wynurzył się spośród płomieni, ciągnąc zmienionego do niepoznania Lesorta.
– Róbcie swoje – odpowiedział piekielny Agent.
Po raz pierwszy Becie przemknęło przez myśl, że sprawa i dla niej nie wygląda wesoło. Jeśli cała akcja miała polegać na zatarciu śladów, zrobili swoje i należało znikać. Jak dotąd, nie użyli przeciwko policji nawet połowy swoich możliwości. Mogli spopielić wozy, opętać dowódców, zakłócić łączność, ba, nawet skłonić do walki ze sobą. Wobec starożytnych technik diabelskich nowoczesne akcesoria – radar i laser, noktowizory i maski gazowe – musiały okazać się bezradne. A jednak nie zrobili tego. Czyżby Fawson popełniał błędy? A jeśli nie były to błędy? Co miało stać się z nią, z “samotrzeciem"?… Zaklęła potężnie.
Olbrzymia pochodnia – paliły się na równi podłogi, jak cegły, i tylko dziwnym zrządzeniem losu miała ocaleć łazienka z ciałem Marion – dawno uczyniła z nocy dzień. Strzały zamilkły. Policjanci jeszcze nieufnie, ale podnieśli się ze swych stanowisk. Było na co popatrzeć.
Uchyliła się klapa prowadząca na dach i spośród płomieni wynurzyła się nieduża korpulentna sylwetka. Machając rękami biegła krawędzią dachu, jakby wzywając ratunku. Surel uniósł lornetkę. Nie było wątpliwości, sam don Diavolo znajdował się w cholernych tarapatach.
– A jednak i piekielnikom zdarzają się pomyłki i – zacierał ręce Łysy.
Za Diavolem na dachu pojawiły się cztery postacie. Prawie nie tykając podłoża, biegły za nim, bardziej pokracznym cieniom podobne niż żywym ludziom.
– Nie strzelać – polecił komisarz. – Oni chyba zwariowali!
Don Diavolo dobiegł do krawędzi dachu, poniżej znajdował się gęsty gąszcz krzaków. Mimo wysokości istniały więc pewne szansę przeżycia upadku. Cudzoziemiec obejrzał się, a widząc wyciągnięte pazury prześladowców, skoczył.
I stała się rzecz niewiarygodna. Wir powietrza ogarnął go i wessał z potężną siłą do płonącego wnętrza, które zapadło się natychmiast, tłumiąc śmiertelny krzyk. Czwórka na dachu, oszołomiona, stanęła na moment jak wryta.
– Prędzej, drabiny! Niech twoi ludzie rozpostrą płótno awaryjne – zawołał komisarz do szefa straży.
Strażacy śpieszyli już i bez tej komendy. W krzakach, przypatrująca się iście memlingowskiemu widowisku, Anita gorączkowo odmawiała litanię za konających.
Półdiablętom nie zostało zbyt wiele czasu. Jeszcze nie wierzyli, nie chcieli wierzyć, że ich ziemska kariera dobiegała końca, że czeka ich, w końcu niepełnych szatanów, bliżej nie określona przyszłość.
Z hukiem pękały łamiące się krokwie. Przez moment piekielni funkcjonariusze wahali się, czy nie przyjąć zaofiarowanej pomocy, ale gdzieś z głębi palącego się pensjonatu dobiegł ich kategoryczny głos: “Rozkaz!"
Jeszcze raz zbili się mocniej w jedność. Na oczach ogłupiałych Francuzów powstała dziwaczna kula ciał, która smagana dymem poczęła się toczyć ku środkowi dachu.
Nadwątlona konstrukcja nie wytrzymała. Dach pękł na dwoje jak storpedowany supertankowiec, a żywa kula z wrzaskiem piekielnym i rechotem runęła gdzieś w głąb bardziej bezdenną, niż można sobie wyobrazić. Zwabieni w sobie tylko wiadomy sposób dziennikarze pracowali bez ustanku, pstrykały aparaty i warczały kamery. Nikt jednak nie przypuszczał, że jest to robota jałowa, już nazajutrz wszystkie błony miały okazać się prześwietlone.
Dziwna siła działała wokół pensjonatu “Paradise". Ledwo ścichł wrzask piekielnej czwórki, a z przepołowionego budynku strzelił w górę gejzer ognia wysoki na kilkaset metrów, wielobarwny i bezgranicznie cuchnący. A potem nagle wszystko się skończyło.
Oczom przywykłym do żaru wydało się, że zgaszono światło. To tylko zniknęły płomienie. Równie szybko, jak się pojawiły. Gdy na polecenie komisarza rozbłysły reflektory, oczom policjantów i gawiedzi ukazał się wypalony szkielet pensjonatu, osnuty dymem i trupim smrodem.
– Udało się – Łysy uścisnął Surela.
– Nie ma w tym mojej żadnej zasługi – westchnął komisarz.
Ogień nie tknął wprawdzie drzew i krzewów, ale pochłonął również karawan zaparkowany obok pomieszczeń gospodarczych. Był to pojazd, o którego kradzieży, włącznie ze zwłokami pewnej – kobiety, meldowano Surelowi po południu. Na zegarkach dochodziła godzina pierwsza. Gdzieś w oddali odezwał się rozbudzony przez łunę kogut.
Mokra od łez Havrankova skończyła modlitwę. Podobnie jak inni obserwatorzy usiłowała zrozumieć, co się właściwie stało. Naraz parę kroków od niej coś się poruszyło. Ktoś od spodu usiłował podważyć klapę studzienki kanalizacyjnej. Pomogła. Z otworu wysunęła się najpierw osmalona ręka, a później szczupła twarz, cała w sadzy.
– Anita – usłyszała znajomy głos.
– Pan żyje?… – wyszeptała.
– Jakoś mi się udało – Fawson wyczołgał się ze studzienki. Był najwyraźniej ledwie żywy.
– Sprowadzę pomoc – zaofiarowała się dziewczyna.
– Nie ma potrzeby, mój wóz zaparkowałem dwie ulice dalej. Tutaj masz, dziecko, adres kliniki. Oddasz mnie doktorowi Chastellainowi… to przyjaciel. A potem… Potem zawiadomisz policję. Na razie potrzebuję trochę spokoju.
– Gratuluję! – Szpakowaty ściskał dłonie swym współpracownikom: Łysemu, Pucołowatemu, Albinosowi – nie sądziłem, że tak dobrze to się skończy.
– Strasznie żałuję, że nie udało mi się ocalić Marion – westchnął Łysy.
– Podsumujmy zatem wszystkie fakty. Co zeznał ten biedaczyna Fawson na policji?
– Mam ksero protokołu – powiedział bezwłosy.
– Chodzi mi tylko o podstawowe fakty. Co wie policja?
– No więc przyznał, że będąc w długach otrzymał od bliżej nie znanego osobnika ofertę pożyczki (dla naszej informacji – propozycję przedłożył niejaki Boruta). Fawson przyjął, a następnie, gdy nie mógł się wypłacić, został wciągnięty do szajki, przy czym jego rola miała polegać na zakupie dziwnych preparatów, studiowaniu ksiąg i ogólnie pozostawaniu na widoku…
– Tak jak myśleliśmy, żeby nas zmylić – zauważył Cherubinek. Szpakowaty skarcił go wzrokiem, nie lubił, jak ktoś przerywa innym.
– Początkowo usiłował nawet uciekać swym mocodawcom, później jednak im uległ. Nie znał celów bandy, ale przypuszczał, że chodzi tu o narkotyki i udział w międzynarodowej mafii przestępczej. Obserwował też spory 'narastające w szajce między osobnikiem o nazwisku don Diavolo a szefową podgrupy, niejaką Betą. To oczywiście pseudonimy. Prawdziwych nazwisk bandytów nie rozszyfrowano. A odszukane szczątki nie nadają się do identyfikacji. Fawson twierdzi, że jego prześladowcy porozumiewali się między sobą nie znanym mu językiem, stąd trudności w ustalaniu większości faktów. Wczoraj po powrocie z kawiarni został uwięziony w piwnicy – udało mu się z niej wydostać po odkręceniu płyty kryjącej właz do tunelu instalacyjnego. Tak się uratował, natomiast Marion wezwano do Diavola. Nie zna kulis jej śmierci, ale przypuszcza, że uczynił to sam Sycylijczyk, mszcząc się za powiadomienie policji. Przypuszcza też, że właśnie na tle tego morderstwa wybuchła sprzeczka między gangsterami. W wymianie strzałów zginęła właścicielka pensjonatu. Potem przez krótki czas solidarnie banda walczyła z siłami porządkowymi, a później… koniec znamy z autopsji. Policja przypuszcza, że wszyscy zginęli, my wiemy, że wrócili tam, skąd przyszli.
– A Fawson? – spytał szef.
– Oparzenia okazały się powierzchowne i już rano udał się na policję, aby złożyć zeznania. Trochę ich ten fakt zaskoczył, nie mieli pojęcia, że ktokolwiek uratował się i pożaru – informował Albinos. – Pan Meff zamierza wkrótce opuścić Francję i wrócić do domu. Jest niezwykle przejęty śmiercią Marion, a fakt, że była w ciąży, okropnie nim wstrząsnął.
– Ale chyba panna Havrankova szybko pomoże mu się otrząsnąć – dorzucił Pucołowaty – rano dzwoniła dwa razy do szpitala pytając o jego zdrowie. Po południu on z kolei telefonował do niej z komisariatu. Sympatia od pierwszego wejrzenia.
– No i dobrze – powiedział Szpakowaty i zawiązał pękatą teczkę.
– A zatem – zauważył Łysy – na trzy dni przed niebezpiecznym terminem mamy sprawę zamkniętą. Ojciec Martinez stwierdził już wcześniej, że Fawson nie jest szatanem, diabelski kwartet przepadł, a piątka niedobitków organizowana przez don Diavola znajduje się w rozproszeniu i bez dowódcy. Oczywiście, nasze służby nadal będą uważać, czy ktokolwiek z nich nie wychyli nosa ze swych kryjówek. Reasumując: przez kilkadziesiąt lat, do nowej niebezpiecznej konfiguracji gwiazd, mamy spokój.
– Chyba tak – zgodził się Szpakowaty, a kiedy drzwi zamknęły się za ostatnim z pracowników, powtórzył w zamyśleniu, przeciągle – chyba…