Przebudzenie było równie paskudne jak zaśnięcie. Podróżny ocknął się mokry od rosy, z drewnianym językiem, wyschniętym gardłem, spuchniętą wątrobą i obolałym karkiem. Słoneczko stało wysoko na pogodnym niebie. Góry lśniły wilgotną zielenią, w wyższych partiach rozpościerały się łąki czy hale, na których, nie miał lornetki, ale mógłby przysiąc – pasły się stada owiec. Sytuacja wyglądała cokolwiek upokarzająco. On, przedstawiciel bądź co bądź kultury śródziemnomorskiej (w wydaniu amerykańskim), leżał z gołym tyłkiem, spodniami zwiniętymi w obwarzanek na jednej nodze, wtulony w omszały pień starego buka.
– Rany koguta, współżyłem z drzewem?!
Dookoła nie uświadczyłbyś żywej duszy. Kawałki gruzu, parę dzikich jabłoni, krzaki malin wskazywały, że bardzo dawno temu znajdowało się tu jakieś gospodarstwo.
– Co za koszmarny sen? Gdzie się podział ten dom?
Nad ścieżką, dziesięć metrów za nim, dyndał sznur, i którego osobiście zdejmował torbę. Sama torba, nie wypatroszona, leżała w krzakach. Broń spoczywała, spocona jak ruda mysz, pod pachą.
Nic nie rozumiał. Zajrzał do portfela: wszystko w porządku, tylko ani śladu kartki, koperty i połówki czeku.
– Ach. prawda, stryj podarł! – rzekł do siebie. A potem zaczął prawie wołać. – Co to wszystko było? Jaki stryj, kim ja właściwie jestem?! – Jeszcze raz wywrócił wszystkie kieszenie, nigdzie jednak nie znalazł ani otrzymanych paczek banknotów (szkoda), ani siedmiu kopert (może i lepiej).
Sytuacja przedstawiała się idiotycznie. Sen, nie sen? Co naprawdę znaczyła diabelska ceremonia, co miał na celu dziwaczny wykład o manicheizmie czy iście kameleonowe przemiany wyuzdanej gospodyni? Nie, stanowczo zbyt dużo jak na jedną noc!
Meff wrócił na gruzowisko. Szukał śladów wczorajszej libacji. Nie upił się przecież powietrzem. Po dobrym kwadransie znalazł nie dopitą butelkę samogonu. Na samo wspomnienie chwyciły go mdłości. Kiedy zwracał matce naturze jej hojne dary, zresztą bez śladu krewetek i kawioru, na polankę przydreptała koza. Popatrzyła na niego dużymi smutnymi oczami nierozumianego filozofa, osadzonymi ponad długim wychudłym pyskiem, przypominającym, co za durne skojarzenie, bohaterów el Greca…
– Meee!
Zerknął na jej kopytka. Na jednym było coś, co z biedą mogłoby uchodzić za stary lakierek.
– Stryjek! – wrzasnął Meff i rzucił się w stronę zarośli.
Tam już na niego czekali.
Było ich dwóch w mundurach straży granicznej.
– Kłamiecie bardzo nieudolnie, obywatelu – powiedział, w swoim mniemaniu po niemiecku, zezowaty mężczyzna z dystynkcjami sierżanta – nie my będziemy się wami zajmować, już wkrótce zjawią się osoby bardziej powołane, ale z czystej życzliwości mówimy wam: wasze opowieści nie trzymają się kupy. Absolutnie!
Rozmowa miała miejsce w maleńkim, gościnnie zakratowanym pokoiku równie niewielkiej strażnicy na skraju wsi. Dotarli tam w godzinę po wyciągnięciu Meffa z krzaków.
Teren okazał się znacznie bardziej zaludniony, niż Meff mógł przypuszczać poprzedniego dnia. Tubylcy kręcili się to tu, to tam, może niezbyt celowo i wydajnie, ale w każdym razie sprawiali wrażenie zapracowanych. Krótka rozmowa zapoznawcza nie należała do przyjemnych. Niezgodność w dokumentach, łamany akcent i zdenerwowanie podróżnego przesądziły o jego zatrzymaniu. Strażnicy uprzejmie, choć zdecydowanie, wyprowadzili go z zarośli na ścieżkę, która po paruset metrach przemieniła się w leśną, sądząc po koleinach, często uczęszczaną drogę, ta zaś wyprowadziła ich na skraj wsi. W osadzie pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę zatrzymany, był długi i smutny szereg tubylców, stojących pod zamkniętymi drzwiami niewielkiego pawilonu.
– Co ci ludzie robią? – zapytał Meff.
– Stoją – lakonicznie odpowiedział młodszy z mundurowych.
– Ale po co?
– Może otworzą – stwierdził sierżant.
– A co jest tam w środku?
– Nic – powiedział młodszy i lekko westchnął.
– Jak to, przecież napisane jest: “Towary różne i mieszane".
– A co ma pisać? – mruknął podoficer. – Zresztą, może dziś coś rzucą.
– W takim razie, po co ci ludzie stoją już teraz? – w glosie podróżnego brzmiało coraz większe zdziwienie.
– Bo wolno – ożywił się młodszy – tam wolno stać, grupować się, a nawet gromadzić… – Umilkł zgaszony wymownym spojrzeniem starszego.
Dalsza droga do strażnicy przebiegła w regulaminowym milczeniu. Budyneczek na pierwszy rzut oka robił wrażenie schludne i solidne. Na drugi rzut nie bardzo starczało czasu, zwłaszcza że uwagę zatrzymanego przykuł duży napis: “Oglądanie obiektu wzbronione pod karą". Nie była to jedyna wywieszka. Obok drzwi wietrzył się spory transparent:,,Ta granica nie dzieli, lecz łączy ludzi". Ktoś dopisał poniżej “parami", zostało to zamazane, ale złośliwy wyraz wyzierał spod farby. Obok wisiał plakat: “Przemytnicy wysiadka", co jakiś żartowniś przerobił na “odsiadka". Jak widać, okolica należała do stron wysoko rozwiniętych pod względem poczucia humoru.
Meff zachowywał się biernie. Jeszcze w górach rozważył różne wersje postępowania. Po pierwszych indagacjach zorientował się, że logiczne wytłumaczenie swego pobytu w strefie przygranicznej jest niewykonalne – mógł co najwyżej liczyć na wsparcie swojej ambasady. Z kolei ewentualna próba rozbrojenia żołnierzy i ucieczki zawierała zbyt wiele ryzyka. Inna sprawa, że sama obecność mundurowych po niesamowitych przeżyciach nocy dawała mu poczucie dwuznacznego wprawdzie, ale jednak bezpieczeństwa.
Już we wsi minął ich, pokiwawszy dłonią, mężczyzna na rowerze. Tym razem bez zająca. Pies biegnący za nim obrzucił Meffa wzrokiem pełnym jadowitej satysfakcji. Doniósł pewnie któryś z tych dwóch – pomyślał podróżny.
W strażnicy dano mu wiadro wielofunkcyjnej wody do mycia i picia. Chciano też zabrać sznurowadła, ale, ku zaskoczeniu podoficera, buty cudzoziemca nie miały sznurowadeł i zapinały się na dziwaczne przyssawki. Zadowolono się odebraniem torby i dokumentów. Z bronią Meff pożegnał się znacznie wcześniej. Sądząc po odgłosach docierających przez ścianę, długo naradzano się, telefonowano, znów naradzano. Najwyraźniej dziwny aresztant nie pasował do istniejących schematów i regulaminów.
– Powtarzam, wasza opowieść nie trzyma się kupy. Twierdzicie, że nazywacie się Meff Fawson, i to się jeszcze zgadza z dokumentem, podobnie jak narodowość i miejsce zamieszkania. Ale na tym koniec. W waszym paszporcie brak nawet stempla stwierdzającego przekroczenie granicy… – ciągnął sierżant.
– Ktoś musiał zapomnieć przystawić…
– Mało prawdopodobne. Twierdzicie też, że przybyliście do swego stryja. Konkretnie, dokąd?
– Stryj mieszka tam w lesie w takim domu z pustaków…
– W tym sęk, obywatelu, że w całej okolicy nie ma nikogo o nazwisku choćby zbliżonym do waszego, na terenie zaś, w którym przebywaliście, znajduje się od lat rezerwat ścisły i nie ma żadnych zabudowań. A jak wygląda ten wasz stryj?
– No, starszy szczupły jegomość w wieku stu czterdziestu dwu lat. Ale w papierach ma osiemdziesiąt jeden – ożywił się Meff. – Żyje, chyba bez ślubu, z kobietą o imieniu Beta. Brunetka, w zależności od ubioru wygląda na trzydzieści bądź na sześćdziesiąt lat…
Sierżant i ten młodszy wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Dalej upieracie się przy zeznaniu, że nie przywiózł was autobus?
– Nie, przyjechałem pociągiem. Śmieszną archaiczną ciuchcią. Tego dnia maszynista pojechał dalej niż zwykle. Miejscowość, w której stanęliśmy, nazywała się chyba tak. – Napisał nazwę na kartce papieru.
– I chcecie, żebyśmy w to uwierzyli?
– Tak było.
– Obywatelu, czy raczej, panie Fawson. W naszym regionie nawet kłamać trzeba umieć. Kolejka, o której mówicie, kończy swój bieg dziesięć kilometrów wcześniej.
– Ale tym razem pojechała dalej!
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Pozwólcie ze mną. – Sierżant przeprowadził Meffa do tylnego okna strażnicy. Rozciągał się z niego widok piękny, choć bez przesady. Teren ostro opadał w dół, przechodząc w zagajnik, który kończył się nad brzegiem rozległego, chyba sztucznego jeziora.
– Stacja, na której rzekomo pan wysiadł, znajduje się mniej więcej pod wschodnią zatoką zbiornika. Tamę postawiono dwadzieścia lat temu.
Zamęt w głowie Meffa narastał zamiast maleć. Czyżby tam, w pociągu, doznał udaru, amnezji, może ktoś rzucił na niego urok? Fakty świadczyły, że całą dobę musiał być nieprzytomny i pogrążony w halucynacjach.
– Jeszcze wczoraj zgłosiła się do nas pasażerka pociągu, obywatelka Hortensja G. Zeznała, że jakiś cudzoziemiec, tu podała pański rysopis, indagował ją o drogę do granicy…
– Może taka czerniawa, w chuście, z bagażem owiniętym w koc? Doskonale ją pamiętam. Wysiadła na przedostatniej stacji.
– Znów wyrażacie się nieprecyzyjnie. Wysiadła razem z panem na ostatniej stacji…
A więc sen. Jednak sen i Dzięki Bogu! Pal sześć idiotyczny czek, pieniądze, wszystkich diabłów. Trzeba jak najszybciej wyplątać się z tych nieporozumień, wrócić do domu i pójść do dobrego psychiatry.
Cudzoziemiec przymknął oczy. Ale kiedy je otworzył, jego wzrok, przemierzywszy ścianę strażnicy, zatrzymał się na jednej z wiszących tam fotografii.
– To! To! – wrzasnął niemal bezwiednie.
– Zgadza się. To jedna z ostatnich fotografii zatopionej stacji. A ten mały szkrab w koszuli to ja – rzekł z uśmiechem sierżant. – Ale zaraz! Skąd pan, jako cudzoziemiec, który nigdy nie bawił w naszych stronach, może wiedzieć, jak wyglądała stacja?
Znowu zrobiło mu się gorąco. Od czasu kiedy przez pomyłkę zakradł się w nocy do sypialni matki swej sympatii, w czym zorientował się dopiero rano, nigdy nie znalazł się w większych tarapatach. Tymczasem podoficer wywlókł ponownie sprawę broni znalezionej przy podróżnym. Kto mu ją dał, a w jakim celu, czy zamierzał jej użyć?
– Pistolet miałem cały czas ze sobą od chwili wyjazdu z domu.
Sierżant nieomal wybuchnął śmiechem:
– Nie symulujcie zidiocenia, mister Fawson. Pańskie zeznanie stawia kropę nad,,ś" w naszym śledztwie. Mamy najlepszy dowód nielegalnego przekroczenia przez was granicy, wwóz broni jest do nas surowo zakazany, i niemożliwy!
– Ale daję słowo!… Przecież gdybym kłamał, podałbym jakieś inteligentniejsze wykręty. A poza tym, co ja bym tu robił?
– Moglibyście chcieć nielegalnie przekroczyć granicę – zauważył młodszy, w sumie bardziej dla Meffa życzliwy, cały czas zerkający z nie tajonym łakomstwem na sztruksowy garnitur cudzoziemca.
– Po co miałbym nielegalnie przekraczać granicę, skoro mam ważny paszport na wszystkie kraje świata?
– Kto was tam wie. Może szpiegowaliście?
– A co tu jest do szpiegowania?
– Więc jednak wiecie, że nic… – podskoczył sierżant.
– Wiem, że nic nie wiem! Tak jak Sokrates.
– Kto? – zainteresował się młodszy funkcjonariusz i szybko zapisał nazwisko.
– Sokrates! Taki Grek!
– A więc mieliście jeszcze wspólnika. Też cudzoziemca. Sami widzicie, im dalej w las, tym więcej dowodów obciążających.
– Ależ on dawno nie żyje! – z rozpaczą wykrzyknął Meff.
Żołnierze wymienili znów porozumiewawcze spojrzenia, i zamilkli. Skoro w sprawę zamieszany był trup, musiała być ona jeszcze poważniejsza.
Od strony drogi ozwał się stłumiony warkot.
– Nareszcie jadą – ucieszył się młodszy przesłuchujący.
Warkot ucichł przed strażnicą, ozwały się jakieś głosy. Ktoś zameldował: “Jest tu obok, panie majorze", i do pokoju wszedł zwalisty mężczyzna w mundurze.
– Gdzie szpieg? – rzucił krótko, bez powitań, do wyprężonych żołnierzy.
– Tu jest, panie majorze! – odpowiedzieli chórem.
– Zabieram go ze sobą – powiedział oficer zbliżając się do Meffa. Mundur ledwo mógł pomieścić przysadziste cielsko, a nalana śniada twarz wydała się Fawsonowi dziwnie znajoma.
– Tylko dlaczego przyjechał pan major, skoro uprzedzali o przyjeździe kapitana? – spytał nagle sierżant.
Tajfun “Iwan", który w i995 roku spustoszył zachodnie wybrzeża Kalifornii, miał znacznie mniej dynamizmu niż rozsypujący się oficer. Meff zdążył poznać mechanizm syntezy diabelskich pomocników, teraz był świadkiem analizy czy, jak kto woli, rozmnażania przez podział. Przezornie usunął się na bok. Nie minęło pół sekundy, a trzej czarni funkcjonariusze piekieł przystąpili do działania. Żółciejszy obalił za pomocą karate sierżanta, czarniejszy znokautował żołnierza, a najbielszy porwał za rękaw Fawsona, wydając przy tym najbardziej zrozumiałą komendę świata: “W nogi!" Wypadli ze strażnicy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Wartownik padł rażony bykiem. Motor z przyczepą czekał o parę kroków. Niestety. Od strony centrum wsi widać było unoszący się tuman kurzu. Widocznie nadjeżdżał autentyczny kapitan.
– W las! – wrzasnął czarny.
W trójkę wpadli między młode świerczki. Żółty, zostawszy nieco z tyłu, wydobył nie wiedzieć skąd automatyczny pistolet i omiótł serią drogę. Dwie pasące się na niej gęsi podniosły skrzydła do góry, ale nie uchroniło to ich przed egzekucją. Meff biegł, nie zadając żadnych pytań. Widział, jak czarniawy wymachuje jego jakimś cudem odzyskanym neseserem. Biały, gdy przystanęli na chwilę paręset metrów dalej, wetknął Fawsonowi plik papierów.
– Uważaj, tam są wszystkie listy.
A potem znów popędzili w dół. Do trzasku gałęzi za nimi i okrzyków goniących żołnierzy, których musiało być więcej, niż można by się spodziewać, doszło nieprzyjemne ujadanie. Ktoś spuścił psy.
Meff lubił zwierzęta, ale bez przesady. Oszołomiony, ogłupiały natłokiem wydarzeń, biegł dysząc przeraźliwe za tym najczarniejszym, torującym drogę przez zarośla.
– Co ze stryjem? – zapytał podczas kolejnego postoju. – Nie żyje?
– Wykonał zadanie i został na własną prośbę odwołany na Dół – rzekł białawy. – Teraz wszystko jest na pańskiej głowie.
– A Beta?
Czerniawy roześmiał się, ukazując równe ciemne zęby.
– Wpadła mu w oko, filut…
– Pospieszcie się – wrzasnął żółtek – okrążają nas!
– Nie jestem dobry na długie dystanse – zwierzył się Meff.
– To już niedaleko.
Raptownie ściana krzaków rozdarła się i Fawson zahamował, łapiąc powietrze jak odcedzona z wody ryba. Byli na brzegu retencyjnego zbiornika. Lustrzaną powierzchnię marszczył lekki wietrzyk. Jak okiem sięgnąć – ani łódki, pontonu czy choćby kawałka drewna.
– Nie najlepiej pływam! – zawołał podróżny.
– Drobiazg – skomentował żółty, który wyglądał na najbardziej przedsiębiorczego z całej trójki. – Chodźcie, chłopaki!
Kolejny trick przypomniał Meffowi jego ulubioną zabawkę, klocki “Lego". Okazało się, że piekielni aktywiści mogą łączyć się również wzdłuż. W mgnieniu oka czarny wskoczył na białego, na czarnym uplasował się żółty, ciała ich zrosły się błyskawicznie, tworząc coś w rodzaju węża morskiego z ludzką głową.
– Siadaj na nasz kark! – padło polecenie.
Posłuchał. “Samotrzeć podłużny" błyskawicznie wsunął się do wody i bystro jął pruć chłodną toń. Kiedy znajdowali się pośrodku akwenu, ścigający wypadli na brzeg i bezradnie kręcili się po łące. Ktoś strzelił, lecz chybił paskudnie. Pierwszy człon węża uniósł na pożegnanie rękę, układając palce w kształt, który jednym przywodzi na myśl playboyowskiego króliczka, dla innych zaś jest symbolem zwycięstwa.
Albinos spotkał Pucołowatego w stołówce. Cherubinek, zaczytany w lekturze najnowszej publikacji Tofflera, nawet nie zauważył, że jego łyżka od pięciu minut omija talerz, wykonuje jałową ewolucję w powietrzu i przenosi pustkę do ust. Inna sprawa, że różnica z punktu widzenia gastronomicznego była niewielka – dziś na obiad zaaplikowano pracownikom zupę “nic".
– I co o tym myślisz? – rzucił białowłosy, którego wąskie wargi nadawały twarzy pewien wyraz bezwzględności.
– Sądzę, że o losie ludzkości w ostatecznym rozrachunku zadecyduje psychologia, a nie ekologia – odrzekł zapytany, nie zaprzestając bezpłodnego wiosłowania.
– Myślę o tej paskudnej aferze z mister Fawsonem – Albinos bezceremonialnie wyjął książkę z rąk zajadłego czytelnika. – Czytałeś raporty?
– Czytałem. Manewr 94 pod tytułem “Ostrzeżenie" poniósł klęskę. Doszło do spotkania.
– Nie znasz jeszcze iskrówki na temat korekt. Próba nadania całej sprawy miejscowym organom spaliła na panewce. Wymknął się.
– Po raz kolejny nie doceniliśmy faceta! Zresztą, pracując takimi metodami…
– O to to to! – ucieszył się Albinos i przysunął bliżej kolegi. – Powiem szczerze, metody naszego staruszka są, lekko mówiąc, anachroniczne. Świat poszedł naprzód, kwitnie gwałt i przemoc, korupcja i terror, a my posługujemy się metodami świętego Franciszka! Tu trzeba raczej ręki Savonaroli lub Torquemady…
– Cii… – Pucołowaty rozejrzał się niespokojnie. – Wiesz, że stary nie lubi wspominać tych ubolewania godnych błędów i wypaczeń.
– Ale mam rację?! Co?
– Prywatnie muszę ci przyznać. Ale…
– Mówmy szczerze, braciszku, jeśli dalej będziemy grali, tak jak gramy, ani się obejrzymy, a nie będzie w co grać…
– Nie powinienem słuchać tych herezji.
– Ale w duchu przyznajesz mi rację?
– Rozmawiaj o tym z szefem, nie ze mną. Może chcesz trochę zupy?
– Dziś poszczę. A szefa łatwo się nie przekona. Mam zresztą inny pomysł.
– To znaczy?
– Wykazać własną inicjatywę!
Blondyn o twarzy cherubinka wstał tak gwałtownie, że wszystkie pracownice, przy sąsiednich stolikach, pochłonięte spożywaniem dietetycznego kisielu, odwróciły głowy.
– Czy wiesz dokładnie, co mi proponujesz?
Albinos nic nie odpowiedział, tylko pociągnął go za ramię, w korytarzu zaś począł zdanie po zdaniu wyłuszczać własną koncepcję.
– Pamiętaj, jeśli się uda, rozgrzeszą nas ze wszystkiego, i to dwa razy.
Meff spał źle. Dręczyły go koszmary. Oto stąpał po wielkich, położonych na płasko żaglach, tak silnie naprężonych, że prawie nie uginających się pod stopami, i nagle, patrząc pod nogi, dostrzegł na tkaninie olbrzymią ilość rudawych plam, identycznych jakie wywołuje płonąca za – pałka zbliżona od spodu do kartki papieru. Plamy rosły, już po chwili języczki ognia przeskoczyły na drugą stronę. Całe żaglowe pole pokryło się setkami symetrycznie ustawionych zniczy. Zerwał się wicher. Kłęby dymu układały się to w gigantyczną postać Bety, to przypominały trzech czarnych, to wreszcie otaczały Meffa zwartym kręgiem. Płótno pękało, jak wydzierane z arkusza znaczki pocztowe. Ogień ciął materiał na coraz mniejsze kawałki, które jak tafle kry zaczynały kołysać się w powietrzu, potem tonąć. Fawson usiłował biec, przeskakiwać z płachty na płachtę, goniony cygańską muzyką i robactwem, które, ścigane ogniem, zaczęło wypełzać spod płachty i wspinać się na jego nogi. Daleko w dole przelewały się dziwne fale, unosząc się coraz wyżej i wyżej. Co mógł oznaczać ten sen? Rozpad systemu wartości? krach pewnej naciągniętej koncepcji? zapowiedź zagłady?
Nagle Meff spostrzegł, że oszalałe fale nie są wodą, lecz rozpaloną lawą. W lawie tej kraulem przedzierało się kilkudziesięciu nieszczęśników. Każdy z nich miał w zębach sznur. – Wio, wista wio – odzywał się z tyłu znajomy rechot. To stryj sunął w kostiumie kąpielowym na nartach piekielnych, niczym Amfitryta ciągniony przez zaprzęg potępionych. A kawałki płótna opadały coraz niżej.
– Prosimy zapiąć pasy, nie palić.
Podróżny poderwał głowę. W perspektywie majaczyła sylwetka wieży Eiffla. Samolot podchodził do lądowania w Paryżu.
To, co działo się przez ostatnie kilkanaście godzin, było jeszcze bardziej niezwykłe niż happening poprzedniej nocy. Niezwykłe poprzez swoją całkowitą normalność. Na drugim brzegu jeziora czekał na uciekinierów zaparkowany samochód. Czarni przekształcili się natychmiast w jednego grubego szofera w liberii, który nie zwlekając zapuścił silnik. Z polnej ścieżki wypadli na zwykłą drogę, ze zwykłej drogi na szosę pierwszej kolejności odśnieżania, ale akurat była jesień i nikt nie odśnieżał. Nikt ich też nie ścigał. Parokrotnie na rogatkach miast mijali posterunki o niejasnej przydatności. Jak wyjaśnił kierowca, obliczały one dla celów statystycznych rozwój motoryzacji na drogach, i znów ich nikt nie zatrzymał. Być może samochód posiadał jakieś szczególne znaki rejestracyjne albo po prostu mieli szczęście.
Fawson przeważnie milczał. Co zresztą miał powiedzieć, że się bardzo cieszy z funkcji dyżurnego szatana albo że prosi o zwolnienie z tego stanowiska? Przede wszystkim nie wiedział, w jakiej zależności pozostawał wobec niego diabelski “Samotrzeć". Niby jego podwładni, ale ustawicznie zachowywali się, jakby wszystko wiedzieli lepiej, i pewnie wiedzieli.
– Ale wdepnąłem! – powtarzał sobie po raz milionowy, chociaż w gruncie rzeczy nie bardzo jeszcze wierzył w realność sytuacji. Wietrzył żart, trick, kawał. Żyjąc trzydzieści pięć lat jako ateista, materialista i realista, nie dopuszczał do świadomości przeszeregowania na funkcjonariusza średniowiecza. Ciągle żywił nadzieję, że lada moment obudzi się albo gdzieś z zaświatów wypłynie napis: “Koniec filmu".
Ale nie wypłynął. Czarni opowiadali sobie jakieś rubaszne kawały, których nie rozumiał, dotyczyły bowiem stosunków w owym dziwnym kraju, którego miał nadzieję nigdy więcej nie odwiedzać. Z tego, co obserwował po drodze, najwięcej było w nim kominów, pomników, kładek przerzuconych nad drogą i haseł. Niektóre zaskoczyły go swą poetyckością. Ot, wykuty w ścianie napis: “Chodniki dla pieszych" albo: “Lepsze pojutrze od lepszego jutra" czy wreszcie: “Żeby droga była drogą". Po dłuższym namyśle Meff uznał te napisy bądź za naturalne przejawy folkloru, bądź za zabiegi kabalistyczne, mające dogonić złe siły, co przywodziło mu na myśl tybetańskie młynki, mielące teksty modlitwy. W miastach, mimo wczesnego popołudnia, zdumiewała olbrzymia liczba ludzi tłoczących się na chodnikach i ustawionych w długich rzędach bezczynnie wzdłuż ścian.
Jakież tu musi być nieprawdopodobne bezrobocie! – pomyślał.
Niepokój budziła w nim kontrola graniczna ze względu na brak stempla w paszporcie i walizkę pełną pieniędzy. Czarni przepakowali mu cały bagaż w toalecie, nalegając wszakże na odpalenie im jednej trzeciej gotówki, czego zdecydowanie odmówił.
Aliści przejście przez ucho igielne kontroli i wyceny udało się dziwnym trafem. Pieczątka w paszporcie znajdowała się we właściwym miejscu, walizka zaś była wypełniona pełnym zestawem miejscowych liści. Meff, nie mniej zaskoczony niż celnik, błyskawicznie stwierdził, że pragnie wykorzystać wywożoną kolekcję w doktoracie pod tytułem “Elementy listowia w ornamentach sztuki europejskiej, na tle zielonym".
Urzędnik pożegnał Fawsona wylewnie. Zapraszał serdecznie do ponownej wizyty i nienachalnie pytał, czy mógłby otrzymać na pamiątkę zegarek Meffa? Notabene wraz z przekroczeniem zbiornika wodnego seiko wznowił swoją (gwarantowaną całym potencjałem japońskiej myśli naukowo – technicznej) działalność. Nikt nie zainteresował się kopertami. Czarni zniknęli bez pożegnania. Kiedy samolot zaczął kołować po płycie, całe skondensowane zmęczenie spłynęło na Fawsona. Przełknął cukierek i runął w ramiona Morfeusza, które zacisnęły, się wokół niego mocnym braterskim uściskiem.