XVI.

Klinika doktora Chastellaina, położona na uboczu, ukryta wśród gęstych szpalerów drzew, nie cieszyła się najlepszą reputacją w paryskich kołach medycznych. Istniały nawet złośliwe pomówienia o niedozwolone zabiegi czy tajemnicze praktyki. Zresztą sam Chastellain nie pragnął popularności. Miał zaledwie kilkunastu pacjentów i bliżej nie określone źródła dochodów.

Kiedy blond piękność zjawiła się w środku nocy, przywożąc ofiarę pożaru, doktor osobiście wyszedł do samochodu. Nikt ze zwyczajnego wypadku nie trafiał do jego zakładu. Jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że pacjent jest tylko osmalony, a oparzenia to dzieło kunsztownej charakteryzacji. Mimo to Chastellain nie wyraził zdziwienia.

– Będzie żył? – nieco drżącym głosem odezwała się Havrankova.

– To pani mąż? – spytał lekarz.

– Znajomy – odpowiedziała – ale prosił, żebym przywiozła go do pana.

– W takim razie wracaj do domu, drogie dziecko. Ja się nim zajmę. Nie sądzę, żeby stan był bardzo ciężki.

Ledwo przeniesiono go do wnętrza lecznicy, Meff uniósł głowę i bąknął tak, żeby nie usłyszał żaden z pielęgniarzy: – Sześć razy sześć.

Chastellain znał hasło. Według zaleceń Meffa założył mu opatrunki i wystawił odpowiednie świadectwo. Nie pytał o nic, choć z nocnego programu radiowego musiał słyszeć o wielkim pożarze na przedmieściu stolicy.

– W czym mogę być pomocny? – spytał po prostu, ukończywszy żmudne wypisywanie całkowicie zbytecznych recept. (Nasz szatan był absolutnie ogniotrwały, zwłaszcza na płomienie własnej produkcji).

– Przesyłka – wycedził jedno słowo Fawson.

Chastellain w milczeniu podszedł do sejfu i z samego dna wygrzebał sześć niewielkich, zapieczętowanych czarnymi pieczątkami pudełek.

– Nie wiem, co zawierają – powiedział.

– Zabieram jedno, to ze złotym emblematem – rzekł Agent. – Pozostałe wyśle pan za pośrednictwem pierwszych lepszych stewardes, 'koszty się nie liczą, do tych miast – tu podał kartkę. – Na lotniskach, zawsze przy wejściu na miejscową pocztę, czekać będą odbiorcy…

– Rozumiem. Hasło stare?

– Nie, tym razem czekający wymówi słowo “Babilon", a stewardesa ‹ma odpowiedź “Dziesięć razy byłam już w Bagdadzie". Aha, przesyłki muszą tam dotrzeć jeszcze dzisiaj. Listę miast po nauczeniu się na pamięć należy spalić. Stewardesom może pan bajdurzyć, że są to lekarstwa dla pańskich pacjentów. Leki na jakąś dyskretną chorobę. Zresztą przy odpowiedniej gratyfikacji nie będą o nic pytać.

Meff miał jeszcze ochotę dodać, że owe doraźne listonoszki zostaną po spełnieniu misji zlikwidowane, ale ugryzł się w język. Wiedział przecież, że i sam doktor Chastellain, wracając z lotniska miejskim autobusem, ulegnie nieoczekiwanemu atakowi serca…

– Zatem wszystko jasne? – spytał dla formalności.

– Tak jest! – doktor skinął głową zadowolony, że pozbywa się kłopotliwego depozytu. Od czasu kiedy przed trzydziestu laty podpisał w obecności Boruty cyrograf – co zapewniło młodemu lekarzowi, zagrożonemu utratą praktyki lekarskiej, powodzenie i pieniądze – była to zaledwie trzecia okazja rewanżu. Kontrakt okazał się zatem bardzo korzystny. Co się zaś tyczy przykrej konieczności pójścia do piekła, po pierwsze, lekarz był ateistą, a po drugie, wierzył, że dobry fachowiec nawet w piekle załatwi sobie niezłą praktykę.

A poza tym i tak czeka nas wojna atomowa – pocieszał się w chwilach zwątpienia.

Po krótkim odpoczynku na leżance Meff poczuł się jak świeżo wykiełkowany pierwiosnek. We własnym mniemaniu pokonał najtrudniejszą próbę.

Pozostawał ostatni akt.

Piąty list stryja przeczytał jeszcze w samolocie, do którego przesiadł się po porzuceniu pługa śnieżnego. Odczytał i następnie zjadł go, zbulwersowany jego treścią.

Drogi mój – pisał staruszek szatan – w kręgach Wielkich Kotłów, nazywanych w slangu Dołu “Walcownią na Ciepło", krąży od tysiącleci powiedzonko: “Dobry początek ma dobry koniec, chyba że środek jest zgniły". Dlatego też udzielam Ci ostrożnej pochwały, ale nie wbij się w pychę, zwłaszcza przed końcem akcji, ponieważ pycha to grzech dobry dla ludzi, a dla nas zbyteczny luksus, gdyż jak wiadomo, i tak jesteśmy najlepsi. Pod słońcem i pod ziemią.

Ponieważ posiadasz już wykonawców, do wielkiego celu potrzebne są jeszcze dwa elementy: konspiracja i łączność. O finanse się nie kłopocz. Jak mogłeś się przekonać, kwota, którą powierzyłem Ci w mojej skromnej siedzibie, ma tę właściwość, że niezależnie od wszelkich wydatków zawsze jest taka sama, a nawet rewaloryzuje się wraz z galopującą inflacją.

– Ale nie znam ciągle celu – wymamrotał Fawson.

Oczywiście możesz się jeszcze kłopotać, że nie znasz celu przedsięwzięcia. Ale dla Ciebie to nawet lepiej. Śpij spokojnie, wszystkiego zaś dowiesz się już za dwa dni. po złamaniu pieczęci na ostatniej kopercie. Zatem skoncentruj się na dwóch sprawach: konspiracji i łączności. Jak zapewne wiesz, nasza odwieczna konkurencja, Biali, depczą Ci stale po piętach. Wiedzą już, że twój dubler jest zwyczajnym człowiekiem, choć nie mają pojęcia, że jest tylko sobowtórem. Co zrobić, aby Meff Fawson odzyskał pełną swobodę ruchów w swojej tradycyjnej postaci? Jak pozbyć się kostiumu don Diavola, którego zabiegi na czterech kontynentach postawiły w stan gotowości służby przeciwnika? Trzeba będzie wykonać manewr pozornego oddania pola i poświęcenia wszystkich pionów, aby wprowadzić do gry figury.

Tak, oznacza to wyrok na tego biedaczynę Lesorta, być może Twoją Marion, ale teraz chyba Ci na niej nie zależy. Związek z nią dla diabła o Twojej pozycji byłby doprawdy mezaliansem…

To Marion jest w Paryżu?

Twoja, ośmielę się stwierdzić, była narzeczona przebywa w Paryżu i spędza noce w ramionach sobowtóra!

Dziwka!


Dziewczyna może oddać nam jednak nieocenioną usługę, prowokując najście policji na “Paradise", co umożliwi likwidację Lesorta w kostiumie don Diavola i Twój powrót do własnej twarzy…

Dalej następowało kilkanaście linijek szczegółów, które znamy już z przebiegu rozegranej partii, jak wszystko wskazuje – zwycięskiej; przejdźmy więc od razu do następnej części.

Sprawa łączności. Wiesz, złociutki jak fałszywy pieniądz Bratanku, że w zasadzie jestem tradycjonalistą i przekładam zdrowe widły nad promienie gamma i płynną siarkę nad stos atomowy, aliści w naszym przedsięwzięciu tradycja nie wystarczy. Potrzebna jest superbroń! A w tych dziwnych laickich czasach taką bronią jest informacja i łączność. Amerykanie wygrali bitwę o Midway nie dzięki dzielności swych pilotów; batalia została rozstrzygnięta na ziemi, kiedy ich szyfranci złamali kod japoński. Wniosek nasuwa się oczywisty – kto posiądzie środek łączności niedostępny dla przeciwnika, musi wygrać. Dysponujemy takim środkiem. On właśnie pozwala mi pisać na kartce, którą w tej chwili trzymasz w ręku, odległy ode mnie o tysiące mil i parę wymiarów. Jest to jakby najnowsza forma dawnego dalekopisu.

Wynalazku tego dokonał japoński naukowiec, profesor Kozaki, który w zupełnej tajemnicy prowadził badania od lat czterdziestych naszego stulecia. Jego problem polegał na tym, że nie bardzo wiedział, komu ma swe dzieło przekazać. Własny rząd wydawał mu się zbyt liberalny, Amerykanów uważał jednak za przeciwników, Chińczyków było za dużo. Gryzł się więc ze swoim wynalazkiem jak wąż zjadający własny ogon, a gdy wreszcie dowiedział się, że jego wnuczek wstąpił do ruchu antyatomowego, zniszczył swe laboratorium, wszystkie wyniki badań, a na końcu popełnił harakiri…"

No to chyba nie ma sprawy?

Ale jak sądzisz, dokąd trafił ów Żółtek po śmierci? Do nas. i tu znalazł wreszcie partnera, któremu mógł bez oporów przekazać płód swej myśli naukowo – technicznej. Według przekazanych projektów wykonano prototypy, a po udanych próbach przekazano je na ziemię. Obecnie znajdują się u naszego starego kolaboranta, niejakiego doktora Chastellaina, który wyda je pierwszemu znającemu hasło…

Szczegółów było bardzo dużo i naprawdę trudno obecnie odtworzyć cały list, tym bardziej że został on przez Meffa zjedzony. Nastąpiło to w momencie, gdy samolot siadał na podparyskim lotnisku. Zbliżała się stewardesa. Meff przeżuł papier, nie zauważywszy, że u dołu strony pod ostatnim zdaniem: “Tylko bardzo Cię proszę, uważaj…", znajduje się wypisane drukowanymi literkami słówko VERTE. Może zresztą nie znał łaciny.

Przesłuchanie w komisariacie Fawson zniósł mężnie. Zresztą komisarz Surel traktował Amerykanina niezwykle wyrozumiale, nieomal po ojcowsku, ubolewając nad losem Ma – rion, współczując z powodu ciężkich przeżyć i zadowalając się podpisem pod protokołem, który zamykał sprawę. Okazał się również tak uprzejmy, że pozwolił skorzystać z telefonu. Fawson naturalnie zadzwonił do Anity.

Dziewczyna była zdumiona, ale i ucieszona jego błyskawicznym powrotem do zdrowia. Meff kuł żelazo, póki czuł, że dysponuje magnesem.

– Muszę się z panią zobaczyć, choćby po to, żeby podziękować za powtórne uratowanie życia. A poza tym, myśmy właściwe nigdy ze sobą dłużej nie rozmawiali…

Zgodziła się nadspodziewanie łatwo. Prosiła tylko o spotkanie wczesnym popołudniem, wieczorem miały z koleżanką wykupiony lot do Szwajcarii. Planowała spędzić tydzień na nartach, korzystając z – obfitych opadów śniegu w wyższych partiach gór. Fawson zaproponował pewien barek przy lotnisku.

– Cóż za zbieg okoliczności, ja również zamierzałem wyjechać – powiedział zgodnie z prawdą. A potem, nie mogąc się opanować, zatarł ręce, co może dla człowieka pogrążonego w głębokiej żałobie było gestem cokolwiek przedwczesnym.

Pożar hotelu “Paradise" spełnił jeszcze jedno doniosłe zadanie. Był sygnałem dla ekipy Meffa. Czerwono – złota żagiew, acz z przyczyn wiadomych nie utrwalona na taśmach filmowych, została rozreklamowana za pośrednictwem massmediów w najdalszych nawet zakamarkach globu. Dziwny, ogromny pożar, ofiary w ludziach, likwidacja przestępczej szajki, cudem uratowany Amerykanin – to stanowczo musiało się znaleźć na pierwszej stronie.

Upiory, zgodnie z ustaleniami, odebrały to jako cynk, że czas nadszedł, trzeba udać się na umówione lotniska i dalej postępować według instrukcji.

Drakulę wiadomość zastała w Kioto, starej cesarskiej stolicy Japonii. Wampir, zmieniony nie do poznania – czaszkę pokrywała gęsta siwa czupryna, oczy skrywały ciemne okulary, a usta wypełniał pełen garnitur normalnych plastikowych zębów – posługiwał się teraz nazwiskiem doktora Popovici, emerytowanego rumuńskiego hematologa, spędzającego dwa tygodnie na wczasach w Kraju Kwitnącej Wiśni. Była to dobra metoda konspiracji. Dokumentami doktora Popovici Książę posługiwał się z powodzeniem już parokrotnie w czasie swych tajnych wypadów do ojczyzny, gdy gnębiony nostalgią, nie zważając na ryzyko, zapuszczał się w góry Siedmiogrodu, aby krążyć po leśnych ścieżkach i oddychać powietrzem swojej młodości, a czasem patriotycznie łyknąć parę mililitrów zdrowej wiejskiej juchy! A jeśli idzie o specjalizację naukową, na hematologii znał się jak mało kto.

Wilkołak wolał trzymać się mniej uczęszczanych ścieżek. Ogolony i uczesany na jeża zadekował się w schronisku górskim niedaleko Katmandu, gdzie jakoby trenował przed udziałem w boliwijskiej wyprawie na Annapurnę.

Ciekawe, co powiedzieliby o aktualnej kondycji Frankensteina jego starzy koledzy, Borman, Heidrich czy choćby Canaris? Wychodząc z założenia, że pod latarnią najciemniej, niemiecki arystokrata udał się na tygodniową wycieczkę do Izraela. W paszporcie kanadyjskim pod fotografią można było odczytać: “Frank N. Sztajn, zam. w Montrealu". Po wielu operacjach plastycznych nie obawiał się rozpoznania, poza tym jako urodzony służbista z ochotą wypełniał rozkazy, choć mimo upałów zmuszony był nosić obuwie o potrójnej podeszwie. Ziemia Święta paliła go w stopy.

A Topielica? Od paru dni przebrana w męskie szaty koczowała z grupą “czcicieli piachu" na pustyni Mohave. Miała jednak nadzieję, że zanim przyjdzie pora, aby kolektywnie zakopać się w ziemi, otrzyma sygnał rozpoczęcia akcji. Dzień i noc nie rozstawała się z małym tranzystorowym radyjkiem na słuchawki i natychmiast po otrzymaniu sygnału o pożarze wyruszyła do Mexico City, którego port lotniczy wyznaczono na jej punkt kontaktowy.

Analogicznie Drakula skierował się do Tokio, Wilkołak do Delhi, a Frankenstein na słynne z masakry dokonanej ongiś przez terrorystów lotnisko Lód.

A Mister Priap, czy dziś, jak kto woli, Aldo Tortini, nadal tkwił w Nowym Jorku, zgubiwszy swych ewentualnych tropicieli w metrze. Już następnego dnia przepoczwarzył się w beznogiego kalekę i rozpoczął karierę grajka i malarza portrecików od ręki na jednej z ruchliwych ulic Bronxu.


Samolot z Paryża wylądował o 18.20. Wspaniały, do ptaka podobny, Concorde. Dla Brigitte był to pierwszy lot na tej linii, nie miała więc wśród załogi ani bliskich koleżanek, ani żadnego pilota, z którym mogłaby spędzić noc i dzień odpoczynku przed powrotem. Poza tym należało wywiązać się ze zlecenia. Staruszek, który na lotnisku prosił ją o grzeczność, był tak przejęty, tak zależało mu, aby lekarstwa dotarły na czas, że ledwie znalazła się na ziemi, niezwłocznie ruszyła na poszukiwanie poczty. Przy szklanych drzwiach natknęła się na automatyczny wózek na kółkach ozdobiony napisem “Inwalida Brudnej Wojny", na którym jakiś kaleka wygrywał na organkach Yanfcee Doodle, melodyjkę znaną jej z audycji Głosu Ameryki. Mijała go, gdy nagle przestał grać i rzucił skrzekliwie:

– Przepraszam, mademoiselle, ale czy była pani kiedykolwiek w Babilonie?

– W ruinach Babilonu raz. ale dziesięć razy byłam w pobliskim Bagdadzie.

– A może pani wesprzeć biedną ofiarę ekspansjo – nistycznego militaryzmu i cynicznego pogwałcenia praw człowieka…

Otworzyła torebkę, wyjęła nieduży pakuneczek i rzuciła w fałdę koca.

– Niech panią los w dzieciach wynagrodzi, niech pani szlaki będą wysokie, a loty śmiałe – podziękował inwalida.

Brigitte spiesznie odeszła, jakby czując, że najlepiej będzie szybko zakończyć sprawę. Przesyłkodawca dał jej pięćset dolarów. Trzeba to było wydać. Przez chwilę zastanawiała się, jak najłatwiej dotrzeć z lotniska J. F. Kennedy'ego do miasta.

Tymczasem Aldo Tortini odjechał również szybko sprzed poczty i niebawem z tarasu mógł przyglądać się stalowemu ptakowi ze znakami “Air France". Przyglądał się długo, mamrocząc słowa nie pochodzące z żadnego ludzkiego języka.


Wycieczka na Manhattan zaczęła się pechowo. Taksówka kierowana przez ryżego Irlandczyka na jednym ze skrzyżowań omal nie zderzyła się z ogromnym cadillakiem. Taksówkarz uniknął kolizji, ale zjeżdżając na bok zawadził o latarnię. Poszła szyba…

– Serdecznie przepraszam – tłumaczył się kierowca cadillaca, szybko otwierając portfel i wciskając banknoty spienionemu szoferowi. – Mam nadzieję, że bardzo pani nie przestraszyłem – zwrócił się do Brigitte,

– Mnie nie tak łatwo przestraszyć – powiedziała stewardesa, która wyszła z wozu i oglądała uszkodzenia – ryzyko jest poniekąd moim zawodem.

– Moim też – powiedział winowajca – jeśli pani pozwoli, odwiozę panią gdziekolwiek bądź, choćby na Ziemię Ognistą.

Przyjrzała się uważnie mówiącemu. Mogło być gorzej. Wysoki, barczysty, o ogorzałej twarzy wilka morskiego czy zawodowego organizatora safari. Pomyślała, że właściwie nie ma nic do roboty, a nieznajomy nie wyglądał na mężczyznę, z którym można się było nudzić.

– Przyjmuję propozycję zadośćuczynienia, nazywam się Brigitte Leblanc.

– A ja Larry Bell – uścisnął jej dłoń mocno, ale z wyczuciem.

Śmieszna, wesoła, postrzelona Brigitte, o szczupłych nogach, małych piersiach i szelmowskim uśmiechu. Czasami dobrze być nierozsądną. Czy mogła przypuszczać, jedząc kolację na Piątej Alei w hotelowym barku, że w tym samym czasie jej koleżanka Babette leży martwa w kostnicy Tel – Awiwu razem z piątką ofiar bomby, która detonowała pod mikrobusem zdążającym z lotniska do miasta?

Czy tańcząc z Larrym we włoskiej knajpie i pałaszując rozmaite frutti di marę pomyślała o smagłolicej Antoinette, którą w pięć minut po wejściu do pokoju w delhijskim terminalu ukąsiła królewska kobra? Bell opowiadał ze swadą o tajnikach żeglowania na ryczących czterdziestkach, a tymczasem Antoinette była w agonii. Prawdopodobnie dałoby się ją jeszcze uratować, ale nie wiedzieć czemu, solidne drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, telefon wyłączono, instalacja alarmowa nie działała, a okno, jak to bywa w klimatyzowanych wnętrzach, było nieotwieralne i nie do rozbicia. Kiedy po kilku godzinach do pokoju stewardesy zajrzała hinduska pokojówka, na ratunek było już za późno.

Szampański wieczór! Ostatni w życiu Simone, szczupłej i drobnej jak Edith Piaf. Cóż podkusiło ją, aby zaraz po przybyciu do Mexico City nurkować samotnie w pustym o tej porze basenie hotelowym? Nagły, niespodziewany kurcz, rozpaczliwe bicie dłońmi o wodę…

W tym samym czasie roznamiętniona pocałunkami samotnego żeglarza Brigitte, we wspaniałym apartamencie dla nowożeńców, niepomna skrupułów ani zobowiązań wobec narzeczonego niedojdy, do ostatka powtarzająca “non, non!". uległa. A gdy nastał ranek i słońce zajrzało do hotelowej sypialni, z lekkim zażenowaniem dostrzegło na wpół dziecinną buzię stewardesy na szerokich piersiach morskiego wilka…

Po przeciwległej stronie globusa, w tokijskiej klinice umierała na skutek zatrucia wysoka jak drabina Mirelle – stały obiekt przyjacielskich docinków koleżanek z “Air France".

Tymczasem panna Leblanc miała sny kolorowe, fajne, beztroskie. Parę razy w nich pojawił się jej Larry. Nie ma co, ten facet był wspaniały. A ile znał wesołych sztuczek i kawałów. Potrafił jeden banknot trzymany przez nią w ręku rozmnożyć na sześć identycznych, nieoczekiwanie wyjął barmanowi kieliszek z nosa, a pstryknięciem palców potrafił zmienić koniak w zamkniętej butelce w coca – colę, co zmusiło kelnera do trzykrotnego udawania się do barku.

Ten wspaniały człowiek miał tylko jedną rzecz nieprzyjemną – ręce. Cały dzień nie zdejmował rękawiczek, w kawiarni panował półmrok, tak że w całej okazałości Brigitte zobaczyła je bardzo późno. Były czerwone, brzydkie.

– Skutek odmrożeń – wyjaśnił Larry Bell – cena przygody w Arktyce.

Prosił, aby opowiadała mu jak najwięcej o sobie. O swej pracy, przeżyciach. Szczegółowo pytał o ostatni lot. Może zdarzyło się coś ciekawego?

– Nie, wszystko było w porządku – odpowiadała Brigitte zamykając mu usta pocałunkiem. Czuła się autentycznie zakochana. No, może za mocne słowo, urzeczona Nigdy w życiu nie natrafiła na równie wspaniałego mężczyznę. Inna sprawa, że o przesyłce i spotkaniu z kaleką nie opowiedziałaby nawet rodzonej babci.

Bell nie spał od dłuższego czasu. Czując słodki ciężar na piersi, myślami był bardzo daleko. Zastanawiał się, wysilając całą swoją inteligencję – co przesłał przed swą śmiercią (jeśli wierzyć opowieściom prasy o pożarze) don Diavolo swemu wspólnikowi i nielojalnemu prorektorowi Szkoły Upiorów o przezwisku Mister Priap?


Przekonanie Fawsona, że rozgrywka z Anitą nie będzie trudna, a mecz zakończy się wynikiem wysokobramkowym, wynikało z dwóch przesłanek: przeświadczenia, że jego walory zewnętrzne zrobiły na dziewczynie oszałamiające wrażenie i ponadto z informacji, że jest to istota skromna, nie zepsuta, a więc z ogromnymi nie wykorzystanymi zasobami uczucia, które przy umiejętnym podejściu będzie można do woli eksploatować niczym kopalnię odkrywkową. Meff nie zakładał szybkiego szturmu i bezwarunkowej kapitulacji, chciał pobawić się w wojnę oblężniczą. Zamierzał rozkochać dziewczę, omotać je, a potem dopiero, jak wytrawny pająk, przystąpić do konsumowania ofiary.

Poza tym obecny Meff nie był już tym samym niewyżytym podrywaczem z lotniska Orły, który po raz pierwszy skierował wzrok na Havrankovą. Wówczas zachwycił się nią naturalnie, samczo, zapragnął jej jak najwspanialszej zabawki, i to na stałe. Obecnie, nasiąknięty diabelstwem jak alkoholik wódką, marzył przede wszystkim o rozkoszach psychicznych, jakie może dać deprawacja niewinności, zbezczeszczenie dobra.

Anita pociągała go, ale drażniła zarazem swą szlachetnością i bezinteresownością. Chciał przedrzeć się przez tajemnicę jej pięknej buzi, dotrzeć do ciemnych komórek na dnie jej świetlanej duszy (musiały być takie) i wywlec je na światło dzienne. Marzył o występku z Havrankovą. W snach jawiły mu się erotyczne obrazy, przy których Emmanuelle musiałaby ujść za bajeczkę dla grzecznych chłopców.

– Proszę sobie wyobrazić, jadę sama – powiedziała piękna Czeszka, gdy usiedli przy stoliku lotniskowej kawiarenki.

– Czyżby coś się stało? – zapytał Meff.

– Sylwia przed trzema godzinami złamała nogę. Dzwoniła do mnie i opowiadała. Jest okropnie zmartwiona i zszokowana. Mówiła, że podcięło ją coś niewidzialnego, gdy schodziła ze schodów…

– Nie ma rzeczy niewidzialnych – uśmiechnął się Meff.

Popatrzyła na niego swymi ogromnymi, wilgotnymi oczami i powiedziała poważnie:

– A błogosławione duchy?

– Duchy, a zwłaszcza błogosławione, nie podcinają nóg panienkom udającym się na narty. Co zamówimy, koniaczek?

– Poproszę lody – powiedziała, ślicznie wyginając kształtne usta.

– W takim razie ja również lody. Z owocami.

A potem rozmawiali. Głównie o archeologii. Havran – kova opowiadała o ostatnich wykopaliskach w Jerycho, gdzie jak dotąd nie natrafiono na jakiekolwiek obiekty różniące się od domów mieszkalnych; nie było ani pałaców, ani świątyń.

– Czyli jest to dowodem, że wiara i kult religijny to rzeczy późniejsze, nabyte, produkt ludzkiej alienacji w procesie rozwoju sił wytwórczych – zauważył Fawson.

– Niekoniecznie, może wtedy każdy miał Boga w sercu.

Później mówili o rodzinie i Meff czujnie sprzedał informację, że jak dotąd jest kawalerem, co zazwyczaj podnosiło jego wartość w oczach przyzwoitych panienek (przeciętnie o około 72%). Anita opowiedziała mu trochę o sobie. Rodziców nie znała, umarli w dzieciństwie wkrótce po przybyciu do Francji, wychowywała ją ciotka, a gdy umarła, Havrankova miała wtedy około dziesięciu lat, zajęły się nią zakonnice. Parę lat przebywała na południu Francji. Kiedy miała siedemnaście lat, nieoczekiwanie odnalazła ją daleka kuzynka Sonia, stale mieszkająca we Włoszech. Wówczas po raz pierwszy opuściła na dłużej klasztor i spędziła trzy cudowne miesiące w Italii. Florencja, Rzym, Neapol, Capri… Gdy mówiła o tej podróży, w oczach można było dostrzec cały esencjonalny błękit włoskiego nieba. Sonia koniecznie chciała dobrze wydać ją za mąż. Sama zamężna (małżonek dobrze sytuowany architekt) – uważała, że jest to jedyny rozsądny rodzaj kariery dla przyzwoitej kobiety. Anita była innego zdania. Pompeja i Forum Romanum rozbudziły w niej namiętność do antyku. Chciała studiować. Po rocznym pobycie na uniwersytecie w Rzymie uznała jednak, że lepiej będzie przenieść się na Sorbonę.

Meff wywnioskował, że stosunki z Sonią, a ściślej mówiąc jej mężem Carlem, zdecydowanie się popsuły. Anita przyjęła w formie pożyczki niewielką stałą pensję od kuzynki i przeniosła się do Paryża. Było to pół roku temu. Pensja starczała na opłacenie bursy i zapewniała skromne utrzymanie. Jako wybijająca się studentka otrzymała stypendium, a ponadto dorabiała trochę tłumaczeniami z włoskiego. Niekiedy decydowała się również na pracę w charakterze baby – sitter.

Havrankova opowiadała o sobie dość długo, aż wreszcie zerknęła na zegarek.

– Muszę jeszcze sprzedać bilet Sylvii – powiedziała przepraszająco.

– Z tym nie ma najmniejszego kłopotu – stwierdził Meff – ja go kupuję.

Popatrzyła na niego z pewnym zdziwieniem:

– Pan też wybiera się do Szwajcarii?

– Nie mam akurat nic do roboty.

– A umie pan jeździć na nartach? Ja trochę trenowałam, w Pirenejach…

– Próbuję.

Wstali. Havrankova mimo protestów Fawsona zapłaciła za siebie.

– Ale przecież pan poza teczką nie ma żadnych bagaży! – zauważyła zaskoczona, gdy zmierzali w stronę kontroli celnej.

– Jedyny mój bagaż to ja sam. A i to dość kłopotliwy.


Całe długie życie marzeniem Belfegora było zostać podwójnym agentem. Czując, że jego gra z Piekłem może któregoś dnia zakończyć się ciężkim poparzeniem, zawczasu przygotował sobie wyjście awaryjne. Usiłował flirtować z konkurencją. Inna sprawa – Biali nie byli najlepszymi kontrahentami. Uważając Belfegora (i słusznie) za zakamieniałego grzesznika i wyrzutka społeczeństwa, nawet słyszeć nie chcieli o angażowaniu go do regularnej służby wywiadowczej. Owszem, przyjmowali jego nierzadko cenne informacje, ale zawsze nieodpłatnie i nie prosząc o więcej. Kiedy rektor dopominał się przynajmniej o wyrazy uznania, okręgowy administrator Białych odpowiadał: – Kiedyś będzie ci to policzone.

Zatem choć inwestycja była małoprofitowana, fałszywy czort uważał ją za przyszłościową.

Afera z don Diavolem, któremu udało się mimo wszystko opuścić Zamek na Lodzie, sprawiła, że nawet za kołem polarnym zaczęło się Belfegorowi robić gorąco. Czuł, że pora czmychnąć. Marzył o zemście na Gnomie. Przeczuwając jednak, że wydarzenia w uczelni są tylko fragmentem większej łamigłówki, wpadł na pomysł zabawy w detektywa. Zniszczyć Priapa i zarazem rozgryźć całą grę. Po takim prezencie – uważał – Biali pomimo wszelkich doktrynalnych uprzedzeń musieliby go wziąć do siebie, i to nie na szeregowca!

Stację polarną opuścił całkiem chytrze. Po prostu nadał telefonogram o epidemii, która wybuchła w bazie, co już po paru godzinach spowodowało przysłanie helikoptera. Rektor załadował paru uczniów, którym wcześniej zaaplikował porcję zarazków zapalenia opon mózgowych, i konwojując ich, udał się w cieplejsze strony. W centrali wziął zaległy urlop i wnet mógł poczuć się wolnym człowiekiem. Z piekłem wolał nie szukać kontaktu, niepewny, czy Diavolo przesłał jakiś raport czy też nie.

Nawiązał natomiast rozmowy z konkurencją. Biali tradycyjnie z uwagą wysłuchali jego relacji; nie skomentowali ich, a jedynym, co zdołał z nich wycisnąć, była informacja, że ślad Gnoma został zgubiony w Nowym Jorku.

Rektor ogolił brodę, wyjął z dawna przygotowane dokumenty na nazwisko Larry Bell i podążył na wschodnie wybrzeże.

Poszukiwanie Priapa metodami tradycyjnymi było niewykonalne, a poza tym wymagało ludzi i czasu. Larry (bo tak będziemy go teraz nazywać) nie dysponował ani jednym, ani drugim.

Przejrzał utrwalone na mikrofilmie dossier Priapa. Chytry karzeł miał szerokie, choć charakterystyczne emploi! Sztuki cyrkowe, udawanie kaleki, nienormalnego dziecka, kukiełki, zapadanie w sen zimowy, praca w charakterze poprawiacza losu w mechanizmach maszyn losujących i stołów z ruletą. Inne zawody możliwe to człowiek – pająk, człowiek – mucha, inspektor urządzeń kanalizacyjnych, pirotechnik, sutener, rzecznik prasowy, eksponat w ogrodzie zoologicznym…

Belfegor dokonał szybkiej analizy – większość wymienionych zajęć wymagała pewnego czasu wdrażania, z dnia na dzień najłatwiej było zostać kaleką (Priap nawet nie musiał nim zostawać) albo zapaść w sen zimowy. Tyle że sen wykluczał udział w dalszym spisku. Zatem kaleka.

Ile może być kalek w czternastomilionowej aglomeracji? Dużo. W tej sytuacji rektor postanowił zdać się na wypróbowaną Grę Swobodnych Skojarzeń. Nastawił w swym zegarku budzik, cofnął wskazówkę o kilkadziesiąt sekund i po skoncentrowaniu zaczął kojarzyć:

– Priap – bożek, bożek – szef, szef – prezydent, prezydent – Kennedy… Piiiik! – przeciągły dźwięk elektronicznego budzika przerwał ciąg skojarzeń. Belfegor zamyślił się. Czyżby chodziło o jakiś zamach? A może Gnom ukrył się w dzielnicy irlandzkiej?

Znów cofnął wskazówkę i spróbował jeszcze raz:

– Mister – Uniwersum, Uniwersum – Świat, Świat – Ziemia, Ziemia – Powietrze, Powietrze – Lot…

Piiiiik!

Cholera, co mogło łączyć prezydenta z lotem albo lataniem? Może ostatni wyjazd do Dallas… Nagle wzrok jego padł na mapę Nowego Jorku. Już wiedział. Nie mogło być pomyłki! Intuicja podpowiadała mu lotnisko im. J. F. Kennedy'ego.

Trafił w dziesiątkę.

Dostrzegł Priapa prawie od razu. Gnom mocno się zmienił, ale Larry poznałby go i pod ziemią. Było to w momencie, gdy zgrabniusieńka stewardesa rzuciła mu jakiś datek. Ale było coś w tym geście zastanawiającego. Choć logika nakazywała iść za Gnomem, Bell, przystojny i na oko młodszy, o około czterdzieści lat od siebie, skierował się za dziewczyną. O wydarciu karłowi przesyłki w tłumie ludzi nie miał co marzyć, poza tym półdiabeł w bezpośrednim starciu nie dałby żadnych szans najlepszemu nawet iluzjoniście. Poszedł za Brigitte, i nie żałował tego.

Загрузка...