Ostatni dzień naszego świata miał przebieg normalny, można powiedzieć, banalny. Wszędzie ludzie oddawali się swoim zwykłym zajęciom, pracowali, kochali się, rodzili. Dzieci chodziły do szkół, młodzież na randki, wierzący do kościołów, niewierzący na kursokonferencje i wszyscy, z wyjątkiem tych, którzy umierali – żyli.
Poza częścią Szwajcarii i północnych Włoch w całej Europie panowała paskudna pogoda. Regiony centralne nawiedziło gwałtowne ochłodzenie. Od Helsinek po Paryż padał śnieg z deszczem. Na Morzu Północnym szalał sztorm. W Londynie święcono narodziny kolejnego potomka w rodzinie królewskiej. W Kopenhadze otwarto wystawę przetwórstwa spożywczego. Niewielkie trzęsienie ziemi odnotowano na Jawie. John Mnllory, samotny żeglarz brytyjski, przepłynął w rekordowym tempie dystans Grenlandia – Antarktyda. W Rzymie, w rejonie Złotego Domu, odkryto wspaniałe malowidła w grobowcach etruskich. Separatyści w Kenii złożyli broń. Prezydent USA wypowiedział się przeciwko inflacji. W pekińskim zoo przyszedł na świat niedźwiadek panda. Złapano włamywaczy do Banku Watykańskiego. Znakomite wyniki osiągnęli górnicy kopalni “Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu. W Loch Ness rozpoczęto poszukiwania ichtiozaura – po raz pierwszy w sezonie jesienno – zimowym. Nowy katastroficzny film Spielberga splajtował – ludzie przestali się bać fantastyki. Po stu dziewięćdziesięciu ośmiu dniach zszedł naśladowca Szymona Słupnika, koczujący na kolumnie Nelsona pośrodku Trafalgar Square. W Madras urodziły się sześcioraczki. Pasażerowie porwanego samolotu “Lufthansy" szczęśliwie wracają do domu. Nieopodal Statuy Wolności wyłowiono zwłoki mężczyzny, którego policja nowojorska zidentyfikowała jako Larry'ego Bella, znanego przed laty artystę cyrkowego, posługującego się wówczas przezwiskiem Belfegor…
Łysy drżącą ręką uniósł pasek teleksu. Raport z USA nie nastrajał go optymistycznie. Szpakowaty odezwał się wreszcie, przysyłając telegram: “Wrócę pojutrze". Nie wiedzieć czemu, Łysy czuł podskórnie, że pojutrze może być za późno. Postawił Centralę w stan alarmu i gorączkowo usiłował się dowiedzieć od swego człowieka w Nowym Jorku, co wiadomo o śmierci Bella. Nie wiedzieli wiele prócz tego, że był na tropie, nie chciał zdradzić jakim, i że opiekował się stewardesą Brigitte Leblanc, przez przypadek uchronioną od śmierci na Atlantyku.
Ale Brigitte zniknęła. Widziano ją podobno w Bostonie, niemniej nowojorski informator nie potrafił dać szczegółowszych informacji, poza tym, że nie miał nadziei zobaczenia jej żywej.
Śmierć Bella, sprzątaczki w pokoju io8i, zniknięcie Brigitte, ciągłe.nieodnalezienie karła ongiś współpracującego z Bellem układało się w krwawą strużkę prowadzącą nie wiedzieć dokąd.
Z kolei laboratoria Centrali donosiły o wzmożonym niepokoju zwierząt doświadczalnych, które, choć rozmieszczone w różnych strefach ziemi, wykazywały identyczny niepokój. Biali od dawna posługiwali się tą metodą, aby przewidywać nadciąganie kataklizmów i przeciwdziałać im.
Jak mieli przeciwdziałać tym razem?
Łysy tarł czoło, aż jego sekretarz począł obawiać się, że zastępca szefa wypoleruje je do gołej kości. Pucołowaty i Albinos śledzili te poczynania z rosnącym niepokojem. Skąd stary wynalazł tak nieoperatywnego zmiennika?
– A może – odezwał się przerywając szlifowanie – za wcześnie zamknęliśmy sprawę don Diavola?
– Widzieliśmy przecież, jak cała czereda poszybowała do piekła!
– Tak, tak, ale został Fawson!
– Fawson to nie szatan, słyszeliśmy wszyscy opinię ojca Martineza – mruknął Pucołowaty – a poza tym bawi w Alpach z jakąś panienką i wydaje się poświęcać wyłącznie amorom.
– Czy jest śledzony? – zainteresował się Łysy.
– Stary nie kazał – powiedział Cherubinek.
– Stary, stary – żachnął się Zastępca. – Uważam, że natychmiast ktoś powinien udać się do Zermatt. Kto jest wolny w tamtym regionie?
– Rozważałem sprawę w mojej sekcji – odezwał się Albinos – są duże trudności, ostatniej nocy przeszła nad tym obszarem niezwykle intensywna burza śnieżna. Wszystkie szlaki w kantonach południowych są nieprzejezdne. Zwłaszcza w Vallais. Tamtejsi magicy od odśnieżania znowu zaspali. Może jutro… Mamy tylko na podsłuchu telefon. Z Zermatt w ciągu dwóch dni od swego przyjazdu Fawson nie telefonował nigdzie. Ani on, ani ona.
– Może rzeczywiście jestem zbyt podejrzliwy – zgodził się Łysy.
Ładna dziewczyna, nawet z przefarbowanymi włosami, zawszę da sobie radę. Brigitte odszukała taksówkarza, który wiózł ją poprzedniego dnia.
– Pytali mnie o panią – powiedział taksiarz – ale proszę być spokojną, nie powiem o tej rozmowie, co będę się wysługiwał glinom. Mówiłem tylko, gdzie zawiozłem pani faceta…Szkoda że go tak załatwili. Ale nie ma pani co tam jechać, gliny tkwią w tej ruderze cały czas… Mordercy inie złapali. Chyba to był jakiś garbaty żebrak…
Pół dnia Brigitte spędziła przy telefonie, dzwoniąc do wszystkich White'ów, jacy znajdują się w książce telefonicznej supermetropolii, i mówiąc na dzień dobry: “Sześć razy sześć". Nikt nie reagował na hasło, wprawdzie diabelskie, ale przeciwnej stronie doskonale znane, zaś White'ów było w mieście kilka tysięcy. Może ten właściwy był akurat nieobecny albo krył się pod innym nazwiskiem? Zresztą Bell mógł telefonować do jego pracy. Gdzie była ta praca? Brigitte patrzyła z rozpaczą na ołowiane niebo, bezradna jak małe dziecko szukające numeru do świętego Mikołaja. Wiadomość o śmierci Larry'ego przyjęła bardzo dzielnie. Było to lepsze niż niepewność. A poza tym wszystkim zdawała sobie sprawę, że romans ze starszym (choć znakomitym) panem miał wszelkie cechy tymczasowości. Co więc pchało ją do kontynuowania śledztwa? Strach i przeświadczenie, że najlepszą ucieczką jest gonitwa? Chęć zemsty? Może jakieś bezcielesne przeznaczenie?
Koło drugiej (w Zermatt był już wieczór, drogi dojazdowe nadal pozostawały nie przetarte, co bynajmniej nie martwiło narciarzy) Brigitte znalazła się na słynnym cyplu Manhattanu, w lesie wieżowców wyrosłych z grzybni podziemnych skarbców. Przypomniał się jej jeden z prywatnych detektywów, z którym kontaktował się Larry. Nie znała nazwiska, ale przysłuchując się rozmowie, zapamiętała adres. Może ów następca Pinkertona ma kontakt z detektywem paryskim?… Albo z Białymi?
Ody mijała jeden z drapaczy, nagły impuls kazał się jej obrócić. W szklanych drzwiach znikała akurat drobna figurka staruszki w czerni. Ten garb, charakterystyczny krok… Stewardesa wiedziała cokolwiek o imitatorskich talentach Gnoma. Mimo lęku pośpieszyła za starczą sylwetką. W takim tłumie chyba mnie nie zabije? W hallu znalazła się akurat, kiedy postać w żałobie zniknęła w szybkobieżnej windzie. Brigitte zatrzymała się. Jak odnaleźć kogokolwiek w gmachu o setce pięter i tysiącu biur…
– Czy mogę pani czymś służyć? – obok dziewczyny wyrósł przystojny portier…
– Zauważyłam znajomą – bąknęła Brigitte – znaczy, znajomą mamy, nie znam jej nazwiska, taka nieduża staruszka w czerni…
– Ach, pani Gimble! Biuro spedycyjne “Gimble i Synowie". Wczoraj wynajęła u nas wszystkie pomieszczenia n – a najwyższym piętrze. Zdaje się, że jest w trakcie urządzania. Zaraz panią połączę…
– Pójdę sama! – Portier udzielił jej cennych informacji, ale gapił się tak bezczelnie, że nie miała zamiaru kontynuować rozmowy.
– Starowinka robi interesy z rozmachem. Od roku ten lokal, ze względu na koszty, świecił pustką… A może byśmy gdzieś razem wpadli na lunch?
– Może jutro – powiedziała Brigitte i wycofała się na ulicę. Popatrzyła na szklaną ścianę, na której szczycie Priap wił sobie gniazdo, na pewno w żadnym zbożnym celu. Ale może się myliła? Niemożliwe. Musiała wierzyć swojej intuicji.
Zresztą intuicja starała się nie zawieść pokładanego w niej zaufania. Zaprowadziła pannę Leblanc szybko do biura usług detektywistycznych “Burt White, V piętro, od windy w lewo". Wewnątrz, w promieniach jarzeniówek, wygrzewała się tęga blondyna, która od razu obrzuciła Brigitte, a może tylko jej farbowane włosy nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Do kogo?
– Do pana White'a. Mój przyjaciel…
Ale sekretarka nie miała czasu ani ochoty zajmować się czyimkolwiek przyjacielem, zwłaszcza że całą jej energię pochłaniało malowanie paznokci.
– Szefa nie ma. Będzie za cztery godziny…
– Ale to pilne. Czy można by go gdzieś znaleźć?…
– Nie można by. Poczekalnia jest obok.
Weszła, usiadła. Miała sporo czasu, aby śledzić wskazówki ściennego zegara wolno, ale konsekwentnie postępujące naprzód. W pewnym momencie, gdy sekretarka leniwie, jak tłusty kot, zanosiła jakieś papiery do gabinetu, Brigitte udało się zajrzeć do wnętrza. Za szerokim jak Champs Elysees biurkiem znajdował się fotel, a za fotelem z jednej strony statuetka Temidy, z drugiej kopia Madonny Sykstyńskiej.
Panna Leblanc poczuła z otuchą, że znalazła się we właściwym miejscu.
Dzień miał się ku końcowi. Szczyty górskie łapały jeszcze trochę światła, ale w dolinie zapadł zmrok, rozświetlany dziesiątkami drobnych, ciepłych iskierek. Pod każdą krył się jakiś pokoik, jacyś ludzie, najczęściej dwoje ludzi.
Anita, jakby chcąc zrekompensować Meffowi cały dzień spędzony osobno, zaproponowała wieczorny spacer. Z narciarskich wyczynów wróciła, dopiero gdy zapadł zmierzch, na szczęście Norweg został w tyle, na jakimś ostrym zjeździe.
Co się odwlecze, to nie uciecze – pomyślał Meff, ale natychmiast zastanowił się nad względami bezpieczeństwa. Na poddaszu był w zasadzie nie zagrożony. Mansarda Norwegów i jakiegoś małżeństwa z dzieckiem znajdowała się na końcu niesłychanie skrzypiącego korytarza. Okno wychodziło na jedyną drogę prowadzącą do pensjonatu. W każdej sytuacji pozostawało dość czasu, aby zniknąć, zapaść się pod ziemię czy użyć piekielnego ognia, którego zastosowania nie wzbraniała żadna z międzynarodowych konwencji. Ale spacer? Cienie zrobiły się gęste, nieprzyjemne… Za każdym krzaczkiem mógł się ukrywać funkcjonariusz konkurencji albo egzorcysta…
Fawson wybrał rozwiązanie kompromisowe, to znaczy wyszedł z pensjonatu, ale już na pierwszym schodku potknął się i zjechał po dwunastu stopniach, wywijając po drodze podwójne salto i spiralę śmierci. Kiedy uniósł się z zaspy, grymas cierpienia wykrzywiał mu twarz. Każde poruszenie nogą wywoływało syk bólu.
– Biedaku! – Havrankova pomogła mu się wygramolić z powrotem. Potem zaprowadziła go do swego pokoju, zrobiła kompres i zgodziła się wspaniałomyślnie na wspólną kolację tu, na górze, przy świecach. Być może zwichnięta noga Meffa zwiększała jej kredyt zaufania wobec mężczyzny.
Za oknem znowu padał śnieg. Portier wspomniał, że komunikacja ze światem zostanie przywrócona najwcześniej rano.
Rozmowa początkowo nie kleiła się. Fawson usiłował skierować ją na tory życia uczuciowego. Mówił, że nie ma nic gorszego niż ludzka samotność…
– Człowiek nigdy nie jest sam – odpowiedziała Anita – zawsze ma Boga (szatan poruszył się niespokojnie) i bliźnich.
– Tak, ale trudno wszystkich bliźnich traktować jednakowo, przeznaczeniem człowieka jest znalezienie sobie drugiego bliźniego, najlepiej płci przeciwnej…
– Tak, człowiek powinien mieć dzieci. Fawson nieomal się zdenerwował.
– Pal sześć dzieci! Człowiek sam potrzebuje szczęścia, przyjemności, rozkoszy, a to w wystarczającej mierze może mu zapewnić tylko drugi, kochający, rozumiejący go człowiek.
Jak żeglarz na lotni rzucił się w głąb błękitnych oczu dziewczyny. Powierzchnia stawów pozostała jednak nieporuszona.
– Potrzebuję cię, Anito!
Dziewczyna zarumieniła się jak gąska na wolnym ogniu.
– Wiem!
– Te parę dni – mówił dalej – potwierdziło to, co i tak przeczuwałem od pierwszej chwili. Jesteśmy dla siebie stworzeni! Człowiek nigdy nie wie, ile jest przed nim życia. Ale to wszystko, co mam, chciałbym ofiarować tobie. Firanki rzęs przysłoniły oczy dziewczyny.
– Zawsze byłem sam. Jeśli nawet istniały pozory, jeśli potrafiłem się oszukiwać, pozostawałem samotny, oderwany od świata, jak mucha zatopiona w bursztynie. Może byłem za słaby, żeby umiejętnie prowadzić walkę, a może nie spotkałem nikogo takiego jak ty. Bywało, potrzebowałem pomocy, ale nikt się nie zjawiał.
Teraz diabeł przemawiał zupełnie jak dawny, najdawniejszy Meff ze swego przedczartowskiego okresu.
– W czym mogę ci pomóc, powiedz? – spytała spokojnie Anita.
Rzeczowość zabija nastrój. Meff zamilkł. Coś w nim zadrgało, strach, że być może cała rozmowa odbywana jest za późno, że dusza Anity pozostanie dla niego zawsze niedostępna jak szczyt pobliskiego Matterhornu.
– Jesteś bardzo miły – dziewczyna trąciła go ręką – ale bardzo się różnimy.
– Różnice zbliżają bardziej od podobieństw! Zresztą wszystko znajduje się w dialektycznym rozwoju. Pozwólmy rozwijać się naszym odczuciom.
– A może zjemy coś, zanim wszystko wystygnie? – zapytała Havrankova.
Parokrotnie krążył jeszcze dookoła tematu niczym drapieżca wokół pasącej się zwierzyny. Rozumiał, że ma do czynienia z osóbką, która wszelkie przyjemności przenosi na czasy po ślubie, i to kościelnym, co z braku czasu, a także w związku ze specyfiką funkcji Meffa, było niewykonalne. Niemniej oświadczył się.
Dziewczę dobry kwadrans nie potrafiło wymówić słowa, a potem powiedziało:
– To niemożliwe!
Fawson wystąpił z zapewnieniem, że nie chodzi mu o związek natychmiastowy, może poczekać, choć osobiście lubi w tych sprawach spontaniczność, wystarczy, jeśli od tej chwili będzie mógł uważać ją za swoją osobistą narzeczoną.
Milczała.
– A może masz kogoś, jesteś w kimś zakochana?! Pokręciła głową tak energicznie, że jasne loki rozsypały się po szczupłych ramionach.
– W czym więc problem? Dlaczego? Boisz się mnie?
Była w tym momencie taka zafrasowana, smutna, bezbronna i dosłownie święta, że rzuciłby się na nią nie bacząc na nic, gdyby nie piskliwy dźwięk wydobywający się z zegarka. Za kwadrans dziesiąta. Pora przygotować się do decydującego seansu.
– Mam pilną międzymiastową – powiedział – ale wrócę!
– Lepiej nie – zabrzmiał cichy głos dziewczyny – zmęczył mnie ten dzień i chciałabym się położyć, a poza tym twoja noga… Dobranoc!
Nieoczekiwanie musnęły go ciepłe i pachnące świeżością usta. A potem drzwi zamknęły się energicznie.
Fawson zatoczył się jak zakochany wyrostek, ale przypomniał sobie, że musi jeszcze załatwić kilka spraw nie cierpiących zwłoki, wyprostował się i otworzył drzwi do swego pokoju.
– Tu Drakula. Tu Drakula. Melduję, że wszystko w porządku. Posuwamy się z dużą szybkością w ustalonym kierunku. Kapitan obawia się gór lodowych, ale przy sprawnie działającym radarze nie powinniśmy się niczym przejmować. Zgodnie z poleceniami od tej chwili nie opuszczam kabiny i nie wpuszczam nikogo do środka. Ptaki niespokojne, bo mocno kiwa, ale to chyba zrozumiałe…
– Dziękuję. O oznaczonej porze zaczynamy!
Ledwie twarz wampira znikła z ekranu. Meff wywołał Wilkołaka. Znajomy pysk był zziajany i lekko zakłopotany.
– Omal nie wpadłem – meldował. – Zupełnie zapomniałem, że dla tych Żółtków szczur to przysmak. Już od paru godzin poluje na mnie szef kuchni bazy. Ale dam sobie radę. Mam już ich szyfry, wiem, jak znieść blokadę i wyłączyć zaminowanie bazy. W wypadku ogłoszenia alarmu trzeciego stopnia wystarczy zniszczyć łączność z centralą i wówczas powstaje możliwość ręcznego uruchomienia rakiet na rozkaz szefa bazy. Nie będzie żadnych kłopotów. Do szałasu, jak dotąd, nikt nie zaglądał, zresztą podczas moich nieobecności cały sprzęt zagrzebany jest w śniegu i można by go szukać bardzo długo. Cieszę się, że zaczynamy.
– Zatem powodzenia!
Teraz miał na podglądzie Mekkę.
– Byłem na wieczornym nabożeństwie – opowiadał Frankenstein – jeśli można nazwać nabożeństwem walenie głową o bruk. To dobre dla rogaczy! Natomiast facet ma gadanie. Chociaż Semita. Dziś mówił o dobroci. Twierdził, że pierwiastki Dobra przypominają w działaniu białe ciałka krwi. Nieustannie się mnożą, a następnie otaczają drobiny Zła i izolują je. Istnieje według niego szansa…
– Dobra, dobra, wiem, że wy, Niemcy, podatni jesteście na byle przemówienia. Jak akcja?
– W porządku. Rzemieślnik okazał się złotą rączką. Szkoda że była to jego ostatnia robota. Jest już na łonie Mahometa. Zrobiłem to bardzo ostrożnie. – Detonowała mu w ręku jedna z jego zabaweczek,… Kto bawi się ogniem, musi być przygotowany na poparzenie paluchów. Broń jest znakomita. Z odległości pół kilometra przepoławiam daktyla.
– Mów dalej!
– Z mojego sektora będę miał proroka jak na widelcu. Musi mijać mnie o najwyżej dwa metry. Podobno nie zezwala na żadną ochronę osobistą. Oczywiście nie wierzę, ale przetrenowałem sprawę. W momencie gdy się będzie zbliżał, położę mój ognisty kij na płotku ochronnym, prostopadłym do trasy przejazdu. Wycelowanie, gdy cały tłum będzie się cisnął i wyciągał ręce, nie potrwa nawet sekundy. Obecnie zamykam się w pokoju. Jest to taka wieżyczka niczym mały minaret, maleńkie okienko, jedne niskie drzwi – pełne bezpieczeństwo.
– Oby! Good luck!
– Jawohl!
Z Topielicą rozmawiał za pośrednictwem komendanta Rowlingsa. Pojawiły się drobne komplikacje. Kompan Briana Scotta, kosmonauta Thomas Lewis, należał do osobników arcypodejrzliwych. Zorientowawszy się, że kumpel jest wyraźnie niezdrowy, usiłował skłonić go do poddania się testom medycznym. Scott odmawiał. Robił wrażenie półprzytomnego, słowa wyrzucał z siebie wybuchowo, nieomal warcząc. Lewis nalegał, groził, że powiadomi o swych obawach Ziemię. Doszło do malej szamotaniny. Na szczęście poza zasięgiem kamer. Obecnie Scott meldował, że jego kosmiczny partner zapadł w sen. Ośrodek dyspozycji lotów przyjął informację bez większego zainteresowania. Podróż promu miała charakter rutynowy i jeśli cokolwiek mogło budzić żywsze zainteresowanie, to start i lądowanie.
– Dałeś mi bardzo trudne zadanie, szefie – mówiła monotonnie panna Waters ustami Rowlingsa. – Muszę na odległość utrzymać w hipnotycznych cuglach dwóch silnych facetów, a najmniejsza dekoncentracja mogłaby zakłócić sterowanie nimi.
– Ale, mam nadzieję, dasz radę.
– Dam! Mam tu na szczęście spokój i nikt nie przeszkadza.
– Znakomicie!
Pozostał Priap. W wynajętym apartamencie zwijał się jak w ukropie. Nie zdążył nawet pozbyć się kostiumu staruszki. Zabezpieczył okna w pancerne blachy, tak żeby najlepszy strzelec wyborowy nie mógł ustrzelić go z helikoptera, zastawił wszystkie drzwi z wyjątkiem jednych, zamontował kamerę, dzięki której o określonej porze świat zewnętrzny zobaczy jego bombę. Sam ładunek, olbrzymie metaliczne jajo, ustawił pośrodku największego pokoju i sycił wzrok jego widokiem, szczęśliwy niczym sam schizofreniczny konstruktor.
O określonym czasie uruchomi zainstalowane teleksy i tekst przygotowanego ultimatum popłynie do agencji prasowych, Białego Domu, Kongresu i Sekretariatu ONZ.
Wcześniej Gnom zameldował o eliminacji Belfegora. Nie udało mu się wprawdzie unieszkodliwić stewardesy – szczęściary, ale był przekonany, że śmiertelnie przerażona kobietka nie wychyli nawet nosa z kryjówki.
– A jeśli odnajdzie ją policja? – spytał Meff.
– Zna pan przecież tych cymbałów. Co im powie? Że Larry'ego porwał diabeł? Kto jej uwierzy? Nie może znać ani istoty planu, ani mej kryjówki. Zresztą choćby i znała – nie otworzę nikomu. Wszędzie umieściłem znaki piekielne. Nawet anioł by się tu nie wdarł. Co najwyżej wcześniej przekażę swe ultimatum. Niech próbują mnie szturmować.
– Racja – przyznał piekielny Agent.
W Zermatt minęła właśnie jedenasta.
W tym samym czasie White, przystojny ryży byczek o nadzwyczajnie czerwonych jak na mężczyznę ustach, z godzinnym opóźnieniem wkroczył do swego biura. Był spocony jak mysz (również ruda). Cały czas spędził w Centrali Kontynentalnej. Histeria Łysego, Zastępcy j. Centrali Głównej, osiągnęła apogeum. Bez większych podstaw ogłosił stan gotowości, prosił o zwrócenie się do najwyższych władz, w tym do Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, o zarządzenie powszechnych modlitw na intencję Ratunku dla Ziemi, Skąd miało nadejść niebezpieczeństwo, związane według proroctw z jutrzejszą datą, nie potrafił jednak powiedzieć. Ale bał się. White nie widział możliwości realizacji tych postulatów. Sekretarz Generalny był ateistą, a poza tym zarządzanie ogólnoświatowych rekolekcji nie należało do jego kompetencji.
Również druga prośba – odszukanie ojca Martine – za, który znikł przed dwoma dniami ze swej celi w paryskim klasztorze dominikanów, była nierealna. Sławny egzorcysta do Ameryki nie powrócił. Detektyw nie miał nawet chwili, żeby w czasie wielogodzinnej krzątaniny zadzwonić do swego biura.
Ociężale wszedł do wnętrza i stanął jak wryty.
– Panna Leblanc?!
– Myślałam, że jestem nie do rozpoznania – powiedziała stewardesa.
Nie komentował. Szybko zaprosił ją do gabinetu.
– Długo pani czeka? – zaczął na progu.
– Pięć godzin!
– Rany boskie, i nikt mnie nie zawiadomił. Klaro!!! Sekretarka wolała się nie odzywać.
– Klaro, proszę natychmiast łączyć mnie z Centralą. A pani niech mówi. Tylko same fakty.
Mówiła więc. O przesyłce i doktorze Chastellainie, o Larrym i Mister Priapie, o pułapce Bella i o widmie zagłady. A wreszcie o spotkaniu przebranego Gnoma i jego podniebnej kryjówce.
– Co tam, Klaro?
– Nie mogę połączyć się z Europą. Linie przeciążone. Nieoczekiwanie wybuchła panika na giełdzie.
White nakreślił parę słów na kartce.
– Jak będzie łączność, przedyktuje to pani. Wyłącznie Zastępcy! Chyba żeby pojawił się sam Szef. A my idziemy!
– Ten garbus to bardzo niebezpieczny człowiek – stwierdziła Brigitte.
– Mnie nic nie zrobi – uśmiechnął się detektyw. Zjeżdżając mroczną windą, dziewczyna mogła przysiąc, że dostrzega niewielki świetlisty krążek wokół czaszki rudzielca.
Osiemnasta piętnaście! Są w hallu wieżowca. White pokazuje portierowi legitymację, przezornie wspomina o innym piętrze, żeby uniemożliwić ewentualne ostrzeżenie Priapa. W windzie wyciąga z kieszeni pistolet i ładuje dziwne złociste naboje.
– Poświęcone! – tłumaczył stewardesie.
Jest opanowany, sprawny. W ruchach przypomina ichneumona. Winda zatrzymuje się na przedostatnim piętrze. Resztę dystansu pokonują schodami. Są niedaleko drzwi. Dziewczyna zostaje parę kroków z tyłu. White chodzi wzdłuż ściany, po chwili cofa się skrzywiony.
– Niedobrze – mruczy. – Szatan!
– Co się dzieje?
– Wszędzie umieszczone blokujące zaklęcia. Nie mogę tam się dostać. Zwykły człowiek rozwaliłby tę ścianę, ale z człowiekiem Gnom dałby sobie radę w sekundzie… Tu trzeba inaczej!
– Może zatelefonować z dołu? – podsunęła Brigitte. – Powiedzieć, że jest okrążony.
– A czy wiemy, jaki pasztet tam szykuje? Sama pani mówiła o zagładzie. Nie, sprawdzimy najpierw podłogę.
Znów zeszli piętro niżej. Detektyw, posługując się cienkim drucikiem, sforsował zamki reklamowane jako nieotwieralne. Weszli do środka.
– Niestety, podłogi też zabezpieczyło to szatanisko!
– Słyszy pan! – trąciła go Brigitte.
Gdzieś na górze trzasnęły drzwi od windy. Rozległ się dzwonek. Ktoś chciał się dostać' do ufortyfikowanego kabalistycznie apartamentu. Wybiegli na korytarz. Potem z odbezpieczonym pistoletem White popędził na górę. Wcześniej jednak ktoś wszedł i drzwi zamknęły się za nim. Znów były zablokowane. Detektywowi opadły ręce.
Tymczasem Brigitte obwąchała windę.
– “Antylopa" – powiedziała fachowo. – Mister Priap zaprosił sobie na wieczór jakąś babeczkę.
Kiedy Klara dodzwoniła się wreszcie do Łysego i odczytała informacje nabazgrane na kartce przez White'a, z drugiej strony linii rozległ się tylko cichy jęk.
– Podejrzewałem. Jednak Fawson. A my, idioci, nie zwróciliśmy uwagi, że diagnoza o jego człowieczeństwie dotyczyła okresu przed pożarem. Później żaden egzorcysta już go nie oglądał. Boże!
Spojrzał na zegarek. 12.25!
Dzień fatalny już się zaczął. Jeśli rozstawieni na świecie agenci Meffa mieli przygotować zagładę, na pewno byli w akcji. Nic nie mogło ich zatrzymać. Nawet gdyby kazał zbombardować pensjonat w Zermatt. Też potrzeba by na to co najmniej paru godzin i przekonania po drodze iluś tam urzędników. Ale nawet gdyby wyeliminował szefa, jego plan prawdopodobnie toczyłby się dalej. Jak mówiły proroctwa, objawienia, wróżby!
Co robić? O Panie! Co robić?
Meff odczekał jeszcze półtorej godziny. Wolał, żeby Anita mocno zasnęła. Parę razy w życiu udało mu się wziąć szturmem panienki pogrążone we śnie. Później przeważnie okazywało się, że sen był symulowany. Zapewne dziewczyny uważały, że tak będzie przyzwoiciej.
Fawson umył się bardzo starannie. Wypachnił. Rozebrał. Doskonale wiedział, że jakakolwiek garderoba, w którą zawsze można się zaplątać, nie ułatwia zadania. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek. Godzina 0.30. i przeniknął ścianę.
Anita spała, oddychając równo, miarowo. W półmroku, na białej pościeli rysował się jej prześliczny dziecięcy profil.
Szatan zadrżał, ale błyskawicznie wśliznął się pod kołdrę.
Obudziła się natychmiast.
– Co robisz, Meff! Nie, Meff! Proszę!
Była wysportowana i gibka. Rzucała głową, uciekając od ust podnieconego mężczyzny. Zdarł z niej cienką koszulkę. Wprawnie jedną dłonią unieruchomił szczupłe dłonie blondynki, drugą zaś przesunął na zasadniczy teatr wojenny.
– Psiakrew! Jeszcze majteczki!
Owładnęła go niewiarygodna żądza i nawet gdyby zadzwoni) do niego osobiście Lucyper, nie podniósłby słuchawki. Anita już nie krzyczała. Tymczasem szarpnięta gumka pękła i dłoń Meffa…
Dłoń Meffa!
Dłoń Meffa!
Dłoń…
Wydało mu się, że zwariował, nagłym szarpnięciem zdarł kołdrę i zapalił światło.
Taka rzecz nie może zdarzyć się mężczyźnie nawet we śnie.
Tam nic nie było!
Nic!
Gładka skóra jak na plecach!
– O kurwa, anioł!
Przez moment myślał, że ziemia rozstępuje się mu po nogami.
Havrankova naciągnęła kołdrę. Milczała. Tylko w oczach płonął jakby wyraz triumfu.
Przypomniał sobie o obowiązkach. Przesadził ścianę i dopadł biologicznego nadajnika. Wszystko naraz stało się jasne. Anita! Anita! Anita! Od początku. Od samego prawie początku. A on dureń! Dureń!
Uruchomił sygnał alarmowy. Drakula!
Oko kamerki obejmowało oświetloną kabinę statku. Drakula, półnagi, leżał bledszy niż pościel na koi. Z jego trzewi sterczał osinowy kołek. Pazury wbił w drewnianą boazerię, a w szklanych oczach utrwalił się wyraz niepojętego zdumienia!
Frankenstein!
W półmroku spowijającym owalny pokoik w pierwszej chwili nie dojrzał barona. Później dopiero oko poczęło wyławiać elementy ciała poniewierającego się po izdebce. Na stoliku stał pusty pojemnik po wodzie święconej. Najwyraźniej pod wpływem owego płynu popękały wszystkie szwy utrzymujące sztuczny twór w całości.
Wilkołak!
Kajtek spoczywał w śniegu, którego masę przez otwarte drzwi nawiało do szałasu. Ciało bestii, poszarpane, pokąsane i pokrwawione, sprawiało wrażenie, jakby Wilkołak zagryzł się sam, dopiero później Meff dostrzegł wbitą w pierś małą srebrną strzykawkę, którą ktoś najwyraźniej zaaplikował bestii skoncentrowaną superdawkę wścieklizny.
Gnom!
Wtulony w fotel, z łapą wyciągniętą po detonator bomby, wyglądał jak błazen uzurpujący miejsce króla. Zęby wyszczerzały się w idiotycznym uśmiechu, a pośrodku ciała ział nieduży otwór, jaki zwykła robić poświęcona kula.
Topielica!
Na ekranie pułkownik Rawlings, rześki i uśmiechnięty, meldował coś swym zwierzchnikom w NASA. Nie wyglądał na zahipnotyzowanego… Co z Susy?
– Zdążyła uciec, ale straciła telepatyczną łączność. Już nie uda się jej podporządkować komendanta bazy ani dowódcy “Pensylwanii". Misja skończona.
Mówiącą była Anita! Anita? Jej sobowtór. Piękny blond anioł, tym razem jednak nie słodki i bezbronny, lecz groźny, karzący.
Oczywiście w samoobronie.
Anity znajdowały się we wszystkich pięciu planach, i w kabinie Drakuli, i w izbie Frankensteina, i w szałasie Wilkołaka…
Mimo osłupienia Fawson zdał sobie sprawę, że bezprzykładna klęska była jego zasługą. On przecież przedstawił piękną blondynkę swym współpracownikom. Upoważnił ją do działania. Nikt z agentów nie zdziwił się, gdy w środku nocy usłyszeli głos Anity wymawiający hasło, gdy poznali jej twarz. Cofnęli kabalistyczne zapory. Wpuścili… Do pokoju Meffa weszła kompletnie już ubrana Havrankova, szpakowaty jegomość i nieco z tyłu ojciec Martinez. Szpakowaty przedstawił się:
– Komisarz Providence, czasowo odkomenderowany do sekcji idealistycznej Interpolu. Pozostałych chyba zna pan, panna Havrankova, ojciec Martinez. Chcielibyśmy wam gorąco podziękować, Fawson. Odwaliliście porządny kawał roboty. Udało się wam odnaleźć wszystkich ostatnich funkcjonariuszy Zła i skłonić do wystąpienia przeciw prawu, co umożliwiło nasz naturalny odpór. Dzięki wam niebezpieczna konfiguracja gwiazd nie została wykorzystana przez moce ciemności. Mamy przed sobą całą długą epokę spokoju.
Fawsonowi kręciło się w głowie.
– Ale ja, co ze mną, jestem przecież szatanem!
– Tylko czasowo – uśmiechnął się komisarz.
– Pomożemy ci – powiedziała energicznie Anita – byłeś słaby, dałeś się omotać Złu, my jednak podamy ci rękę, ochronimy przed zemstą Dołu. Będziesz teraz dla nas pracował. Zresztą oni są bardzo słabi. Nigdy już nie będą mieli większego wpływu na tę Ziemię.
– Ale ja podpisałem…
– Cyrograf się anuluje – stwierdził rzeczowo ojciec Martinez – a czarta z was wypędzę. Osobiście.
– Tylko że ja sam, przecież ja sam jestem prawnukiem Mefistofelesa.
– A kto powiedział, że wnuk Mefistofelesa nie może zostać resocjalizowany. Będą z was jeszcze ludzie, Fawson.
– Polubisz Dobro – uśmiechnęła się anielica. Tymczasem Szpakowaty połączył się z Łysym.
– Cześć, stary!
Zastępca poderwał się i począł krzyczeć w słuchawkę.
– Szefie, nareszcie! Sytuacja jest tragiczna. Oni robią koniec świata. Fawson to jednak diabeł… Mam informacje!
– Jesteście tego wszystkiego całkowicie pewni?
Meffa wyprowadzono do białego helikoptera. Szpakowaty z dużym zadowoleniem schował do kieszeni pudełeczko z biologicznym nadajnikiem. W tym samym czasie Anita nr 6 relacjonowała Brigitte i White'owi przebieg wydarzeń.na szczycie wieżowca. Detektyw – anioł pogratulował jej dobrze wykonanego zadania. Tymczasem na ekranie telewizora, ciągle pozostającego w biologicznej łączności ze Szwajcarią, można było obserwować wyprowadzenie Fawsona z pokoju.
– Przystojny facet – powiedziała Brigitte.
– I bardzo inteligentny – odpowiedział jej z drugiej półkuli Meff, pozwalając nałożyć sobie bez oporu poświęcone – kajdanki.
Poranne dzienniki telewizyjne nie poinformowały rzecz jasna o wydarzeniu w Zermatt ani o dramatycznych incydentach w pięciu innych zakątkach globu. Miały zresztą zupełnie inne tematy.
Tegoż dnia jakiś przypadkowy fanatyk z Pakistanu zasztyletował opodal Wielkiego Meczetu w Mekkce Nowego Mahdiego. Równocześnie niedaleko Des Moins w stanie Iowa niepoczytalny szaleniec, sierżant wojsk rakietowych, zabarykadował się w arsenale atomowym i wystosował paranoiczne ultimatum.
A około południa gruchnęła wieść, że nad terenem jednego z supermocarstw pojawił się nie zidentyfikowany obiekt kosmiczny olbrzymich rozmiarów…