Wiadomość o rychłym ojcostwie podziałała niczym cios w splot słoneczny na i tak zestresowanego Lesorta. Przysiadł na kanapce i przez moment niezdolny był nawet do głębszego oddechu, a co dopiero mówienia. Tymczasem Marion czuła się jak u siebie w domu. Otwartą walizkę cisnęła na kanapę, płaszcz na fotel, potem zniknęła w łazience – “żeby się nieco odświeżyć". Przez otwarte drzwi dolatywały zdania wypowiadane slangiem projektantów opakowań, krótkie, treściwe i zmierzające w jednym konkretnym, bardzo dla Andre nieinteresującym kierunku.
– A ty nie przyjdziesz się chlapnąć? – dobiegło naraz pytanie.
Andre instynktownie wykonał krok do tyłu…
– Aha, chciałam cię zapytać, co to za negatywy szwendają się dookoła ciebie?
– Stypendyści z Mauretanii – wybełkotał pierwszą lepszą odpowiedź. Wycofał się już prawie na korytarz.
– Dokąd i – drogę zagrodziła mu wiedźmowata właścicielka, która niespodziewanie wychynęła z mroku. – Ma pan chyba jakieś obowiązki.
Zaczerwienił się jak uczniak.
– Ale ja nie mogę… widzi pani…
Pokiwała głową, jakby doskonale znała jego defekt. – Wiem, że nie możesz, ale od czego jesteś aktorem. Graj! Lesort nabrał haust powietrza, jak aktor odtwarzający Hamleta przed kolejnym monologiem, i sprężystym krokiem duńskiego królewicza wkroczył do łazienki.
Premiera była niestety nieudana. Klapa artysty już w pierwszym akcie była tak dotkliwa, że autor zmuszony jest do litościwego spuszczenia kurtyny. Ani chuda suflerka spoza drzwi, ani życzliwość artystycznego tworzywa, tj. Marion, która po kilkunastu minutach żałosnej improwizacji zaproponowała przejście z łóżka na biurko (“Tam się poczujesz lepiej, Gapciu!"), nie pozwoliły wspiąć się kunsztowi aktorskiemu na stosowne wyżyny, ba, choćby pagórki. Całował Marion, a widział Christine. Sacre Dieu! Tylko w kawałach aktorzy impotenci zdolni są odgrywać role perfekcyjnych kochanków. Po godzinie usiłowań Lesort poddał się mówiąc eufemistycznie – “odwołał przedstawienie", tłumacząc fakt “niedyspozycją głównego wykonawcy".
Marion nie zrobiła mu specjalnej sceny. Powiedziała tylko:
– I po co tak się zapracowujesz, diabełku. No nic, już ja o ciebie zadbam…
– Nie wracasz do Ameryki? – zaniepokoił się aktor, którego przecież zaangażowano na dublera, nie kaskadera.
– Wzięłam dwa tygodnie urlopu. Zobaczysz, będzie w dechę!
17 lutego – motorowy jacht “Gazella" z międzynarodowym, elitarnym towarzystwem na pokładzie opuścił Nassau, kierując się w stronę Jamajki. Pogoda była znakomita, chociaż meteorologowie przepowiadali burze magnetyczne. Trzy dni potem dwóch czarnoskórych funkcjonariuszy, patrolujących wybrzeże Kuby, napotkało dryfującą “Catellę". Nie mogąc w żaden sposób skontaktować się z załogą, weszli na pokład, aby stwierdzić, że luksusowy jacht jest pusty. Kompletnie pusty. Próżno szukano śladów walki czy ewakuacyjnej paniki. Do opuszczenia pokładu (sprzęt ratunkowy nie został jednak naruszony) musiało dojść wieczorem. Nie zdążono zgasić telewizora. W barze pozostały nie dopite drinki. Karty odłożono w czasie gry, a sądząc z układu, musiano licytować co najmniej szlemika w piki. Radiostacja zachowała się nie uszkodzona, a w pożywieniu nie stwierdzono niczego trującego. Tylko załoga zniknęła, załoga i jedenastu pasażerów, w tym hollywoodzka gwiazdka, świetnie zapowiadający się scenarzysta, zachodnioniemiecki przemysłowiec, angielski arystokrata… Nietknięta pozostała również zawartość sejfów i podręcznych bagaży. Ba, w marynarce wiszącej za brydżystą znajdowało się kilkaset funtów. Na pokładzie jachtu dryfującego po idyllicznych, ciepłych wodach ocalała tylko jedna istota – stara papuga, która co chwila powtarzała gardłowo:
– To strrraszne! To strrraszne! Boooże!
24 lutego – inżynier Hobbeson z Bostonu, przebywający wraz z rodziną na malowniczej Dominice, wynajął samochód i udał się na przedwieczorny spacer. Jadąc skrajem opustoszałej plaży, natknął się nieoczekiwanie na gęsty kłąb mgły. Włączył długie światła… Pamięć odzyskał dokładnie w dwadzieścia cztery godziny później, w tymże samochodzie, dygocząc z zimna, przy własnym domu, na jednym z odleglejszych przedmieść Bostonu. Z licznika wynikało, że przejechał zaledwie kilkaset metrów. Żadna z badających sprawę komisji nie umiała wytłumaczyć, w jaki sposób Hobbeson pokonał parę tysięcy kilometrów, w tym część po wodzie? Nikt też nie potrafił dociec, co się stało z jego żoną i dwójką dzieci, które w trakcie spaceru na Dominice drzemały na tylnym siedzeniu wozu.
3 marca – w pobliżu Hamilton (Bermudy) wyłoniła się nieoczekiwanie amerykańska bojowa łódź podwodna, od dwóch miesięcy uważana za zaginioną. Jej rakiety z głowicami atomowymi znajdowały się na swoich miejscach, aparatura działała normalnie. Tylko załoga wyparowała. Pozostał jedynie zamknięty w toalecie w stanie krańcowego wyczerpania 23 – letni Bob Henderson. Siwy jak kot angorski, stracił pamięć, a jego umysł zredukował się do poziomu rocznego dziecka. Nieodwracalnie. Lekarzom udało się stwierdzić jedynie paniczny lęk przed jaskrawym światłem i wysokimi tonami z generatora. Staranna lustracja okrętu wykazała wszędzie wzorowy porządek. Nie brakowało ani jednego skafandra umożliwiającego podmorskie spacery. Komisja zadowoliła się konstatacją, że z bliżej nie znanego powodu załoga dokonała wynurzenia, opuściła jednostkę, którą następnie Henderson zamknął od wewnątrz i ponownie zanurzył. Dlaczego jednak to uczynił, co spowodowało jego głęboki szok i czym żywił się zamknięty w toalecie marynarz, nie wyjaśniono. Nie ustalono również, kto, bo przecież nie zidiociały Bob, wyprowadził okręt ponownie na powierzchnię. W prasie popołudniowej pojawiły się nawet opowiastki o człowieku – upiorze, mordującym załogę i żywiącym się dwa miesiące mięsem swoich towarzyszy…
Fawson zamknął ilustrowany tygodnik. Przez okno wlewał się żar tropikalnego popołudnia. Meff odpoczywał, dopiero wieczorem zamierzał wybrać się na spotkanie z jedną z ostatnich topielic, której namiary podsunęło mu diabelskie Who is who?
W dawnych spokojnych czasach zagadką diabelskiego trójkąta interesował się umiarkowanie, choć nie można powiedzieć, że zdecydowanie odrzucał wiarę w latające talerze i inne dziwy. Miał na ich temat osobistą teorię. Uważał, że są to po prostu odwiedziny naszych pra – prawnuków, zwiedzających za pomocą swojego “Cooka" czy “Orbisu" zamierzchłe czasy swoich przodków. Hipotezę tę popierałaby częstotliwość spotkań, a zarazem ich znikome kontaktowanie. Czasopodróżnicy (pod tym względem autorzy SF są zgodni) bezwzględnie muszą przestrzegać zasady nieingerencji w przeszłość, bo mogłoby to mieć przerażające następstwa na przyszłość. Dziś jednak umysł Meffa rozświetlił inny pomysł. Prostsze tłumaczenie. A jeśli sprawcą tych wszystkich nie wyjaśnionych zjawisk był jakiś nie zarejestrowany przez Who;s who? kolega? Jeśli w Trójkącie Bermudzkim po prostu działał szatan?!
Lepki zmierzch zapadł nad atramentowymi wodami Morza Karaibskiego. Mimo pędu powietrza na pokładzie awionetki, przystosowanej również do lądowania na wodzie, było duszno i parno. Pilot, smagły facecik, należał do ludzi przeliczających wszystko na odpowiednią porcję prawnych środków płatniczych. Gotów był polecieć i do piekła, byle wynajmujący zapłacił kurs powrotny i nie zadawał żadnych głupich pytań.
Dość szybko rozszyfrował zainteresowania Meffa, który cierpliwie studiował mapę z naniesionymi najświeższymi doniesieniami o zjawiskach dziwnych i niewytłumaczonych.
– Oni są złośliwi – odezwał się pilot mniej więcej po półgodzinie lotu.
– Kto? Wzruszenie ramionami.
– Oni. Kiedy chcesz ich spotkać, możesz krążyć i dziesięć lat w powietrzu. A, bywało, jednego dnia…
– Skąd pan wie, czego szukam? – zdziwił się neo-szatan.
– Proszę pana – w głosie aeronauty zabrzmiała cwaniacka pewność siebie – jesteśmy przyzwyczajeni do takich łowców przygód jak pan. Jeśli ktoś wynajmuje aeroplan i nocą, z mapą, każe krążyć po tych okolicach, to musi być albo przemytnikiem, albo poszukiwaczem historii niesamowitych. Na pana miejscu próbowałbym bardziej na północ.
– Wspomniał pan, że i panu przydarzyło się coś niezwykłego? Proszę mi opowiedzieć.
Pilot przejściowo stracił ochotę do wynurzeń, ale parę szeleszczących papierów, dowodzących, że pasażer jest dzianym frajerem, przywróciło mu zdolność mowy.
– Cztery lata temu – powiedział półgłosem – uczestniczyliśmy w akcji ratunkowej na skraju Morza Sargassowego. Jacht z uszkodzonym silnikiem utknął w wyjątkowo gęstej zupie z wodorostów. Leciałem wtedy z Teddym, on był szefem. Mieliśmy tylko zrzucić trochę sprzętu. Był wieczór podobny do dzisiejszego. Wylecieliśmy z Ford Lauderdale normalnie, minęliśmy Bahama i naraz, dokładnie o trzeciej w nocy, Ted powiedział: “Zapnij się mocno, Bili".
Wydawało mi się, że znam Teddy'ego jak ten silnik, ale wówczas nie poznawałem go. Był bardzo podniecony. Wstał z tego miejsca i niezależnie od pasów zaczął mnie jeszcze przywiązywać do fotela mocną liną. Zdjął mi przy tym słuchawki i wetknął w uszy dwie kulki z jakiegoś świństwa. Jego dziwnie pobladłą twarz pokrywał pot. A było chłodniej niż dzisiaj. Ciekawe, że nie zdobyłem się na protest. Zupełnie bez przyczyny ogarnął mnie strach. Aha, nie mieliśmy już wtedy kontaktu radiowego z bazą. Ze słuchawek zaczął się wydobywać dziwny wysoki brzęk. Co wydarzyło się potem, nie bardzo potrafię opowiedzieć. Nie słyszałem nic. Samolot wpadł w okropną wibrację – musiałem kurczowo, trzymać stery. Wysokościomierz nie działał. W pewnym momencie zorientowałem się, że zaledwie paręset metrów pode mną jest morze. Było gładkie, a jednak co kilkaset metrów strzelały z niego gejzery wysokie na kilkadziesiąt stóp. Ktoś mógłby pomyśleć – podmorski wulkan. Ale ja znam ten rejon. Tam jest potworna głębia. Patrzyłem jak urzeczony. Czułem, że od wody bije w naszą stronę jakaś ogromna siła przyciągająca, zmuszająca do poddania się. Puściłem stery. Teddy wetknął mi je ponownie. Wymachiwał rękami. A potem zarzucił mi na oczy ręcznik. Leciałem odcięty od świata, czując tylko wibracje na drążku sterów i nagle coś rzuciło samolotem, a mnie uderzył w twarz pęd powietrza. Spadł ręcznik. Kabina była otwarta i pusta. Spojrzałem w morze. Zza chmury wyszedł księżyc i cała bezkresna połać lśniła w blasku cicha i nieruchoma. Wydłubałem kulki z uszu – nic prócz warkotu silnika. Prawie natychmiast włączyło się radio… Proszę pana. ile ja miałem potem kłopotów. Oskarżono mnie o zabójstwo wspólnika. Na szczęście wyszło na jaw, że od czasu gdy porzuciła go żona, był trochę niezrównoważony, wspominał o samobójstwie. Poza pracą pasjonował się różdżkarstwem, okultyzmem. Może takiego właśnie potrzebowali i dlatego zadowolili się tylko jedną ofiarą…
Pilot umilkł. Meff wpatrywał się w odległą taflę wód.
– Może pan włączyć nadajnik!
– Proszę bardzo. Na jakiej częstotliwości mamy nadawać?
– Niech pan nadaje na wszystkich. 6X6! 6X6! Bili spojrzał na Meffa spode łba.
– A więc pomyliłem się. Nie przygoda. Jednak robi interesy.
Diabelskie hasło puszczali dłuższy czas. Bez rezultatu. Odezwał się tylko młody radioamator z Tampy pytając, kto o tej dziwnej porze uczy się tabliczki mnożenia, i jakaś radiostacja w Managui, która zaprotestowała przeciwko cynicznemu zakłócaniu ciszy nocnej obywatelom Ameryki Łacińskiej. Nie odezwał się żaden wąż morski, latający Holender ani okręt widmo. Wskaźnik zużycia paliwa skłonił ich w końcu do powrotu.
Lecieli w milczeniu. Meff był wściekły – zawierzył intuicji, której najwyraźniej nie posiadał zbyt wiele. Mniej więcej po godzinie znaleźli się nad stałym lądem. A właściwie dziwnym florydzkim połączeniem wody i ziemi, krainą bagnisk, nieużytków i aligatorów. Pilot zamierzał skręcić w kierunku Fortu Lauderdale, ale coś nakazało powiedzieć Fawsonowi:
– Chwileczkę. Lećmy jeszcze przez moment na północ.
Odezwał się zapewne niedoceniany siódmy zmysł. Minął bowiem zaledwie kwadrans, kiedy pilot wykrztusił: – Cholera!
Niezależnie od lśniącej nad bagniskami tarczy księżyca, dużo niżej od nich rozbłysł niewielki złotoseledynowy krążek. Przez chwilę wisiał nieruchomo nad moczarami, po czym znikł wśród drzew. Wylądował. A może się zanurzył?
Po chwili samolot znalazł się już w tym rejonie. Kępa zieleni, podświetlona seledynowym światłem, doskonale wyróżniała się wśród czarnej magmy bagnisk.
– Da pan radę wylądować? – spytał pasażer.
– Muszę – odpowiedział nie mniej podniecony pilot aeroplanu.
Okolica robiła wrażenie całkowicie odludnej. Kiedy zeszli niżej, poza kępą, – na której osiadł talerz, moczary spowijał mrok. Jak Bili znalazł większy płachetek wody, na którym zdołał wylądować, pozostanie na zawsze jego tajemnicą.
Fawson stanął na twardszym gruncie. W ręce miał latarkę, w kieszeni spray z ogniem nieczystym. Pilot nie palił się do opuszczenia kabiny i oświadczenie – pójdę sam – przyjął z wyraźną ulgą.
Tu, na ziemi, w mroku wszystko było większe, rozleglejsze, niż mogło się.wydawać z góry. Fawson zużył około pół godziny, zanim dotarł w rejon lądowania tajemniczego obiektu latającego. Szczęściem teren był suchszy i obeszło się bez kąpieli.
Diabelski Wysłannik nie odczuwał strachu, co najwyżej podniecenie. Po wciągnięciu do operacyjnej grupy Drajculi, Frankensteina, Wilkołaka, po porwaniu Bandollera – nabrał sporej pewności siebie. Uwierzył w swoją szczęśliwą, choć ciemną gwiazdę. Mógł niepokoić się najwyżej, że talerz odleci przedwcześnie. Wreszcie znów dojrzał nieziemską poświatę. Podszedł bliżej, talerz, jak kapelusz lekko przekrzywiony na bakier, wisiał nad ziemią nie wydając najmniejszego dźwięku, otwarte wnętrze gorzało złociście, seledynowe światło wydobywało się natomiast wokół rąbka kosmicznej salaterki. Nie dostrzegł załogi, dopóki tuż obok niego nie zakołysały się krzaki. Było ich dwóch. Zieloni jak leśne jaszczurki, szczupli, o jednym pałającym oku, niczym u greckich cyklopów. Taszczyli ze sobą dwa nieduże aligatory… Czyżby posiłek?
– Sześć razy sześć – powiedział pewnie don Diavolo.
Niższy z Zielonych obrócił się leniwie.
– O co chodzi?
– Mam do was sprawę, z polecenia…
– Czego chcesz, człowieku? – drugi z ufoludków zapytał cicho, ale mało sympatycznie. – Widzisz, jesteśmy zajęci. Nie mieszamy się w twoje sprawy, ty nie mieszaj się w nasze.
Normalnie Meff był uprzejmym, łagodnym, łatwo dającym się zbić z pantałyku facetem. Obecnie poczucie władzy i pełnionej misji przygłuszyło w nim całą kindersztubę. Wyrwał pojemnik z piekielnym ogniem i widząc, że Zieloni uznają rozmowę za skończoną (jakąś smugą światła, być może fotonową windą, zaczęli wjeżdżać do talerza), wykrzyknął:
– Stać! W imieniu Belzebuba! Lucypera! i sześciu książąt ciemności.
Wyższy podróżnik Latającego Spodka nie zareagował, niższy, oddawszy mu małego krokodylka, zawrócił. Jego trójkątna twarz pozieleniała jeszcze bardziej.
Coś nie tak – pomyślał Fawson i przycisnął guzik.
Ale nim ogień piekielny opuścił pojemnik, z palców Zielonego wytrysnęła świetlista smuga, która wytrąciła spray z rąk neoszatana. Ufita zbliżył się do Meffa, popatrzył na niego wymownie, tak że słowa “Subordynacja, Piekło i Regulaminy" uwiązły Fawsonowi w krtani, i rzucił krótko, dosadnie, po ludzku:
– Spierdalaj, diabeł!
Bratanku – pisał nie bawiąc się w czułostki ani przesadne komplementy diabelski stryjaszek – nie rozumiem Twej opieszałości. Czytasz mój czwarty list z całodziennym opóźnieniem… Tak, jakby wydawało Ci się, że wszystkiego możesz dokonać sam. Pomysł zaliczenia ufo do agentów Dołu mógł zrodzić się tylko w przeżartym dobrobytem umyśle specjalisty od kapitalistycznej reklamy…
Ale mi przygadał!
…zaś próba wsadzania do jednego worka wszystkich elementów nie mieszczących się w świecie racjonalnym przywodzi mi na pamięć zabiegi jednego z dziewiętnastowiecznych systematyków przyrodniczych, który nas, diabłów, nie certoląc się zbytnio, zaliczył do parzystokopytnych. Ufo mają z nami tyle wspólnego, co specjalista od wspomnień z przyszłości, Daniken, z generałem Denikinem, a producent spodni Wrangler z dowódcą Wranglem. Oto do czego doprowadza działanie na własną rękę i przesadna samodzielność, kiedy jest się jeszcze na stażu. Nie myśl, oczywiście, chłopcze, że ganię. Twoją aktywność, ale w obecnej misji bardziej trzeba nam pragmatycznych fachowców niż narwanych aktywistów. Dość jednak o tym. Żeby zaspokoić Twą ciekawość, wyjaśnię, iż tajemnica ufo jest jasna jak epicentrum termo – nuklearne. Zieloni są przybyszami z innego układu kosmicznego, przybywającymi do nas przez siódmy wymiar, w konkretnej i na swój sposób szlachetnej misji. Czując, a może mając niezbite dowody, że cywilizacja ziemska zbliża się ku końcowi, robią jej pośpieszną dokumentację. Zauważ, że pierwsze systematyczne wzmianki o nie zidentyfikowanych obiektach pojawiają się wkrótce po Hiroszimie. W tym samym czasie zaczął działać aktywnie ich prom transportowy w Trójkącie Bermudzkim, dzięki któremu setki, a nawet tysiące Ziemian znalazło bezpieczne schronienie w galaktycznym skansenie, a razem z nimi liczne nasze zabytki komunikacyjne, jak samoloty -, jachty itp. Możesz się również sam domyślić, dlaczego paru wybitnych ludzi zniknęlo bez wieści i czemu sarkofagi geniuszów są zazwyczaj puste. Jak sądzisz, gdzie żyje po dziś dzień Szekspir i Leonardo, dlaczego porwano zwłoki Picassa, zamieniając je na truchło kogo innego, czyje palce mają swój udział w tzw. wniebowstąpieniu Romulusa. porwaniu Eliasza, wniebowzięciu Buddy, uniesieniu Mahometa. Co się tyczy nas, mamy z Zielonymi podpisany przed tysiącleciami pakt o nieagresji i nie mieszamy się sobie w wewnętrzne sprawy, nawet gdyby któraś ze stron miała ochotę. A zatem zapomnij czym prędzej o kłopotliwym incydencie. Czasu na zmontowanie grupy pozostało Ci niewiele. Do roboty! Twój ciągle bardzo wyrozumiały stryj".
– Do roboty, ale jakiej? – jęknął Meff. Był niewyspany, pokłuty przez moskity, ledwie przed godziną powrócił aeroplanem z bagnisk. – Co ja mam robić, stryju?
Na skrawku papieru, poniżej podpisu, zaczerniła się nagle linijka drżącego, starodawnie kaligrafowanego pisma: “Rób swoje"!