Wywiad ze stewardesą, która, uwięziona rzekomo w windzie, nie zdążyła na własną śmierć, pokazano w wieczornych wiadomościach. Priap dowiedział się, że sfuszerował. Ponieważ kontakt z szefem miał wyznaczony na godzinę dziesiątą czasu nowojorskiego, postanowił “wyczyścić" teren wcześniej, by móc zameldować o wykonaniu zadania w stu procentach. Niestety, dopiero nad ranem ustalił, w którym hotelu zatrzymała się dziewczyna. Odszukał odpowiedni telefon. Przedstawiwszy się jako reporter “Paris Matcha", zdołał umówić się na wywiad w samo południe w barku na hotelowej antresoli. Miał ze sobą świetną, szybko działającą truciznę, kuzynkę słynnej kurary, wywołującą objawy ataku serca i niewykrywalną tradycyjnymi metodami hematologicznymi. Po seansie łączności i otrzymaniu wszelkich informacji – pomysł z bombą atomową uznał za najlepszy z happeningów, w jakim udawało mu się uczestniczyć – postanowił zlikwidować Brigitte najpóźniej do pierwszej. Następnie miał w planie złożenie wizyty Geraldowi Blake, sfiksowanemu fizykowi, który od czasu rozstania z żoną i Instytutem mieszkał w brzydkiej willi w New Jersey, hodując kwiaty i żyjąc z bombą. Nie, nie z seksbombą. Z bombą atomową. Blake był naukowym geniuszem i schizofrenikiem, co zresztą często chadza w parze. Skonstruowaną własnoręcznie bombę posiadał od paru lat, otaczał ją czcią i szacunkiem, nikomu nie pokazywał i raczej nie miał zamiaru użyć. Starczało mu poczucie władzy nad życiem i śmiercią kilkunastomilionowej aglomeracji.
Gnom nie miał złudzeń, że Blake odda mu swój skarb dobrowolnie, ale nie przewidywał większych komplikacji. Po opuszczeniu rudery, w której koczował (nie była to aż taka rudera, żeby nie posiadać kasy pancernej, zdolnej ukryć biologiczny nadajnik), jako mała garbata staruszka wskoczył do pierwszej z brzegu taksówki, wymieniając nazwę pewnego niezbyt drogiego hotelu na Manhattanie.
Spędziwszy tam kilkanaście minut w damskiej toalecie, wyszedł ku zgorszeniu innych klientek już jako stuprocentowy mężczyzna, wprawdzie garbaty, ale odziany światowo, z mnóstwem sprzętu, który przedtem starannie ukrywał pod spódnicą – z kamerą, fotoaparatem, magnetofonem, notesem. Pozostało najprostsze. Spotkać Brigitte i ją zabić!
Przez cały wieczór i noc Larry Bell zwijał się jak w ukropie. Zatelefonował do szpitala, gdzie zostawił Fantomasza, Hipermana, Mumię i Black Tigera. W ich stanie zachodziła szybka poprawa. Za parę dni, twierdził lekarz, będą mogli wstać. Parę dni. Długo! Instynkt podpowiadał Belfegorowi, że liczy się każda minuta. Gdyby uczniowie byli zdrowi, wyprawiłby ich na cztery strony świata do miejsc, w których zginęły stewardesy, aby wytropić pozostałych wspólników zaangażowanych przez nieboszczyka Diavolo. Tak musi stracić jeszcze co najmniej czterdzieści osiem godzin… No trudno. Zaopatrzył się natomiast w rozmaite akcesoria, mogące być użyteczne w niebezpiecznej rozgrywce – nabył kawałek poświęconej kredy prosto z Rzymu, uzupełnił pojemnik świeżą porcją święconej wody, postarał się o osi – nowy kołek i o różaniec pewnej błogosławionej zakonnicy.
Uzbrajając się metafizycznie, nie zaniedbał działań na wskroś materialistycznych. W sklepie niedaleko Central Parku nabył komplet broni, którą można by było wyposażyć mały oddział Ojca Chrzestnego, zdobył również komplet charakteryzacyjny, pozwalający przepoczwarzyć się przy odrobinie wysiłku w sobowtóra Mister Priapa.
Rano detektyw telefonicznie zaangażowany w Paryżu poinformował Bella, że lekarz odpowiadający rysopisowi podanemu przez Brigitte najprawdopodobniej nazywał się Chastellain i zmarł poprzedniego dnia na nagły atak serca. Było to poniekąd potwierdzenie trafności podejrzeń. Larry polecił sprawdzić wszystkich ostatnich pacjentów doktora i dzwonić z najmniejszymi nawet informacjami.
Belfegor błogosławił przezorność nakazującą mu od lat połowę kwot przekazywanych przez Piekło na Centralny Zakład Naukowy umieszczać na swym prywatnym koncie. Teraz się przydały, był niezależny i miał dość środków na prowadzenie śledztwa. Co się tyczy śmierci czterech stewardes, żadne świeże informacje nie nadeszły, wszędzie łatwowierna policja uznała incydenty za przykre, ale jednak wypadki.
W ciągu nocy Larry spał może pół godziny. Brigitte nie tknął, mimo że ochotę mieli oboje. Nad ranem, pokrzepiając się potężną dawką kawy, przypominającą beczkowóz z płynnym asfaltem, jeszcze raz podsumował posiadane informacje.
Wiedział, że akcję podjętą przez Dół cechuje duży rozmach, a jej wykonawcy nie cofną się przed niczym. Poza tym musiało to być zadanie zakrojone nie na skalę jednego miasta lub kraju – agenci rozrzuceni zostali po świecie jak kulki rtęci z potłuczonego termometru. Do czego jednak zmierzali?
Spróbował swej starej gry skojarzeń.
– Pułapka – mysz, mysz – ser, ser – Anglik, Anglik – brydż, brydż – kontra, kontra – kontra, przeciw – przeciw, za… i w tym momencie przerwał mu zegarkowy brzęczyk. “Za"? To niewiele. Spróbował jeszcze raz:
– Przynęta – ryba, ryba – piła, pilą – ma katza, katz – kot, kot – gładzić…
Piiiik!
Był w kropce. Co ma wspólnego głaskanie z przeciwieństwem słowa “kontra"?… Albo zestarzał się na tyle, że jego intuicja wybierała się na emeryturę, albo nie potrafił wyciągnąć odpowiednich wniosków.
Natomiast Brigitte nie potrzebowała nawet sekundy, powtórzyła tylko oba słowa: ZA i GŁADZIĆ!
– Chyba chodzi o jakąś zagładę – stwierdziła. Aż podskoczył.
– Kobiety potrafią być genialne!
– Ale o jakiej zagładzie może być mowa? – zaniepokoiła się stewardesa.
– Priap bawi się w rolę archanioła śmierci, ale nie – doczekanie…
– Mówisz spokojnie o tak strasznych rzeczach – oburzyła się dziewczyna. – Czy wy, znaczy oni, nie widzą, co robią? Po to, żeby zatrzeć ślady, zabija się kilka niczemu nie winnych dziewcząt i jakby tego było mało, żeby pozbyć się mnie, skazuje na śmierć samolot pełen nieświadomych szarych ludzi.
Belfegor tylko się roześmiał.
– Dziecko! Na jakim ty świecie żyjesz? Czy gdziekolwiek kiedykolwiek ktoś naprawdę przejmował się szarymi ludźmi? Co to w ogóle są szarzy ludzie! Mięso armatnie, frekwencja wyborcza, statystyka zbawionych albo potępionych. Któż by się z tym liczył! Od Adama i Ewy naprawdę istotna jest wyłącznie władza! Zaraz po zejściu z drzewa ludzie podzielili się na rządzących i rządzonych, wymierzających lub obrywających razy. Decydujących i ubezwłasnowolnionych. Już casus Kaina i Abla udowodnił, że racja jest po stronie silniejszego. Szarzy ludzie? Hołota, motłoch bez znaczenia! Ciągle gadający o swych prawach, a w rezultacie biernie znoszący jarzmo albo pozwalający wpychać sobie wędzidło, i jeszcze cieszący się, gdy wpychający powie im “Smacznego".
– A demokracja?
– Demokracja to też wędzidło, tyle że trochę bardziej luksusowe i o smaku gumy do żucia. Per saldo tam też rację ma bogatszy, silniejszy…
– Albo większość – nie ustępowała Brigitte. Larry skrzywił się z niesmakiem.
– Nie lubię mówić o demokracji, bo demokracja jest słaba. Nieuczciwa zmowa hołyszów przeciwko silnym. Patrz zresztą, co twoje wspaniałe demokracje robią z ludźmi czynu, przedsiębiorczych łamią podatkami, utalentowanych uśredniają, wielkim tak ograniczają kompetencje i tak krępują, że nawet tytan nie może przedsięwziąć niczego z rozmachem. A później, gdy u bram ich rozdyskutowanego polis staje barbarzyńca z dzidą, bezlitosny najemnik czy brodaty koczownik, demokracje rozkładają się przed nimi jak ciało trędowatego, niezdolne nawet zjednoczyć się w obronie swoich wspaniałych wartości. Pfuj!
– Jeśli wiesz, że grozi zagłada, powiedz o tym ludziom. Razem znajdziemy sposób…
– Pozwolisz, że tę rozgrywkę poprowadzę sam. A teraz uważaj! Został nam mniej więcej kwadrans…
Po pięciu minutach czekania w barku Mister Priap poczuł niespokojne swędzenie w miejscu, w którym szanujące się diabły mają ogon, a on jako dziecię z probówki dysponował ledwie kikutem. Do tej pory nie przewidywał w ogóle możliwości zasadzki. Zresztą kto, u licha, mógłby przygotować na niego zasadzkę. Przeszedł do portierni i zapytał o pannę Leblanc.
– Jest u siebie w pokoju 1081.
Gnom pomyślał, że to się znakomicie składa, zawsze lepiej jest załatwić w cztery oczy to, co gdzie indziej mogłoby wzbudzić niezdrową ciekawość, przysporzyć niepotrzebnych świadków. Wszedł do windy.
– Proszę wejść! – powiedział głos Brigitte, gdy Priap zapukał do biało – złotych drzwi na jedenastym piętrze. Wszedł i prawie natychmiast chciał zawrócić. Nie zdążył. Z miejsca przygwoździł go ostry strumień święconej wody, cieczy parzącej, nienawistnej, która rodowitego diabła mogłaby unicestwić, a jego, namiastkę czarta, jedynie obezwładniła, poraniła, upokorzyła.
– Znowu się spotykamy, Priap! – powiedział Belfegor, wyłączając magnetofon z nagranym głosem Brigitte. Przezornie umieścił ją w zupełnie innym apartamencie. – I tym razem moje jest na wierzchu. – Kopniakiem odtrącił upuszczoną teczkę i korzystając z zamroczenia Gnoma, zabrał pistolet i sztylet. Przy okazji zamknął drzwi. Były prorektor nie protestował. Jak worek kartofli pozwolił posadzić się na dywanie, tarł jedynie pobrużdżoną czerwonymi pręgami twarz, a z jego gardła dolatywało astmatyczne charczenie.
– Doigrałeś się, diabełku – szydził Larry. – Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! No, a teraz grzeczniutko mów wszystko po kolei, bo znowu psiknę…
– Proszę cię, nie ładuj się w to, Magnificencjo – stęknął pokonany – nie masz szans. Ja tu jestem tylko pionkiem.
– Wiem wszystko, nawet o twoich kumplach z Tokio, z Meksyku… – zaśmiał się Bell.
– Skoro wiesz, to po co pytasz?
– Kto jest twoim szefem? Co było w paczce przekazanej przez Brigitte, jaki Jest cel całej akcji, a jakie twoje zadanie? – każde słowo padało z siłą nokautującego ciosu.
Priap pokręcił głową i natychmiast zawył trafiony strużką między oczy.
– Za chwilę stracisz wzrok, bądź rozsądny – rzekł Larry.
Dość długo Gnom nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy, wiedząc, że póki nie powie prawdy, Belfegor nie będzie mógł go zgładzić, i Bell począł tracić nadzieję, że cokolwiek z Priapa wydobędzie, tym bardziej że po kolejnej, serii dyngusa półszatan zaczął tracić przytomność, i nagle wpadł na pomysł: brutalnie rozciął mu ubranie i wydobył na światło dzienne ów przedmiot dumy karła i powód zawiści kolegów w Zamku na Lodzie.
– Tego nie rusz! tego nie rusz! – zapiszczał Gnom. – Wszystko powiem.
– No to mów!
– O szesnastej mam kontakt audiowizualny z szefem. Małe czarne pudełeczko w sejfie, szyfr 678 – 66, trzeba patrzeć prosto w świetliste oczko, wtyczkę wsadzić do gniazdka anteny w telewizorze. Sam zapytasz go o wszystko. Ja nic więcej nie wiem.
– Sprawdzimy, ścierwo!
Wydusiwszy jeszcze adres kryjówki, energicznym gestem wrzucił Priapa do olbrzymiej, stylowej (acz wykonanej z tworzywa sztucznego) szafy, wokół zakreślił kredą krąg, którego najpotężniejszy diabeł nie jest w stanie przekroczyć, nawet jeśli umie fruwać lub zapadać się pod ziemię, tąże kredą napisał parę wielkich zaklęć na drzwiach, tak że nie dźwignęłoby ich i sześciu książąt ciemności, a na dodatek zawiązał drzwi różańcem.
– Siedź, bratku, dopóki nie wrócę.
Teczka ze strojem staruszki i zawodowy ekwipunek dziennikarski znalazły schronienie pod łóżkiem, pistolet Larry schował do kieszeni. Na drzwiach umieścił wywieszkę: NIE PRZESZKADZAĆ. A potem poszedł do pokoju Brigitte i kochali się zawzięcie mniej więcej przez pełną godzinę lekcyjną, przekonani, że żaden grzech nie może już im zaszkodzić.
Zdenerwowanie Łysego rosło z godziny na godzinę. Placówka w Nowym Jorku donosiła o wzmożonej aktywności
Belfegora, który natrafił widocznie na jakiś ważny ślad działalności czarcich służb specjalnych, ale nie uważał za wskazane podzielić się z kimkolwiek swymi rewelacjami. Parę innych oddziałów terenowych donosiło o niepokojących znakach na niebie i ziemi. W południowej Francji spadł krwawy deszcz, Brazylię nawiedziła niespotykana plaga węży, które wdzierały się nawet do centrum miast, w Kongo objawiło się dziwaczne zwierzę mówiące ponoć ludzkim głosem, wybuchło parę nieczynnych od lat wulkanów, a na portrecie Giocondy w Luwrze wystąpiły krwawe wybroczyny. Z kolei Hiszpanię nawiedziła dziwna fala mgieł, połączona, zwłaszcza w regionach przemysłowych, z niezwykle silnym smogiem. Smog ów wciskał się w oczy i nozdrza, wywołując masowe choroby dróg oddechowych. Z Australii donoszono o olbrzymiej pladze szarańczy. Jedna z mniej słynnych wróżek paryskich opłaciła pięciominutowy występ w telewizji, twierdząc, że ma coś niezwykle ważnego do powiedzenia swym rodakom, ale zmarła w tajemniczych drgawkach w hallu TV Centre. W tym samym czasie zbożowe regiony ZSRR nawiedziła katastrofalna wręcz inwazja myszy, interpretowana przez jednych jako zapowiedź długiej zimy, przez innych jako ogólny objaw lęku w świecie zwierząt. Na Seszelach zmarł najstarszy żółw świata. W kaplicy Sykstyńskiej bez najmniejszych wstrząsów zarysował się nagle słynny Sąd Ostateczny Michała Anioła. Natomiast na wodach arktycznych samobójstwa wielorybów osiągnęły nie notowane rozmiary.
Ale spośród wszystkich zjawisk Łysego najbardziej denerwowało co innego, jego szpakowaty szef, snadź uradowany zagładą hotelu “Paradise", wziął kilkudniowy urlop i wyjechał na grzyby, nie zostawiając kontaktu ani adresu.
Mimo protestów Brigitte Larry zdecydował się wysłać ją do Bostonu i zakazał wytykać stamtąd nosa, zanim SIĘ wszystko nie skończy. Obiecywał dzwonić codziennie, tłumacząc, że najgorsze mają za sobą. Potem wziął niewielki bagaż stewardesy i zamierzał wyjść, kiedy zadzwonił telefon.
– Tak, a to pan?! Ładną pogodę macie w Paryżu? Świetnie… No właśnie. Co z tymi pacjentami? Niemożliwe. Meff Fawson?!!! A nie wiecie, gdzie przebywa? No, to musicie natychmiast się dowiedzieć! Niech pan zadzwoni o piątej, powinien do tego czasu wrócić! Cześć!
Odwrócił się do Brigitte chłonącej rozmowę.
– Wyobraź sobie, że jednym z ostatnich pacjentów Chastellaina, tego lekarza, który dał ci przesyłkę, był pan Meff Fawson, według gazet ów nieszczęśnik przetrzymywany przez gangsterów związanych z don Diavolem. Jedyny, który ocalał z tajemniczego pożaru. Niewiniątko. Wszyscy mu tak współczuli.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że owo niewiniątko być może jest istotnym szefem bandy, tajnym zwierzchnikiem, który komenderuje indywiduami z gatunku Mister Priapa. Być może też likwidacja don Diavola nie była wynikiem rywalizacji, tylko zamierzonym posunięciem w grze.
– Albo ten Fawson jest właśnie don Diavolem – podpowiedziała Brigitte, której zwykła kobieca przenikliwość mogła spokojnie rywalizować z grą potoku skojarzeń.
– I na niego przyjdzie kolej – uśmiechnął się Larry.
Wyszli przed hotel. Prawie natychmiast znalazła się taksówka. Jak oni w Nowym Jorku to robią, że zawsze mają pod ręką wolne taksówki?…
– Pojadę z tobą, boję się – szeptała panna Leblanc – mam złe przeczucia.
– A ja dobre – uciął Bell.
W pół godziny później zgrzytnął klucz w zamku pokoju io8i. Weszła drobna, czarnowłosa sprzątaczka, która zwykła nie przejmować się wywieszkami na klamce. Już po pierwszym rzucie oka zdenerwowały ją kredowe znaki na szafie i kręgi na podłodze. Popluła i dziarsko zaczęła ścierać, psiocząc na gości, którzy jak zapłacą za apartament, to uważają, że wszystko im wolno. Potem dostrzegła różaniec na drzwiach szafy. Chwilę pomstowała na bezbożników, po czym rozsupłała go delikatnie.
W tym samym momencie drzwi rozwarły się i coś niewielkiego, szybkiego i nieprawdopodobnie silnego skoczyło jej na klatkę piersiową. Nie zdołała krzyknąć. Nad naturalnie muskularne ręce zacisnęły się na jej krtani, a kolana poczęły z furią łamać żebra.
W ciągu sześciu godzin od pierwszego seansu, z wyjątkiem Mister Priapa, który zapoznał się przede wszystkim z dusznym brzuszyskiem szafy, wszyscy uczestnicy akcji, czyli, można rzec, akcjonariusze Apokalipsy, mocno zaangażowali się w realizację planu.
Frank N. Stein via Kair udał się do Mekki, zmieniając po drodze dokumenty, narodowość i wyznanie. Był teraz zamożnym obywatelem brytyjskim wyznania muzułmańskiego, Selimem ibn Husseinerri, który, gnany pobożnością, opuścił swój sklepik w Londynie, aby udać się z pielgrzymką do Miasta Proroka. Arystokratyczny ubermensch czuł się nieszczególnie w skórze przedstawiciela odmiennej rasy, ale przełknął cierpką pigułkę dla dobra sprawy. Obecnie zamknął się wraz z przenośnym telewizorkiem w toalecie na lotnisku w Kairze i czekał na kontakt.
Doktor Popovici (vel Drakula) przybył tymczasem do Sapporo. Tamtejszy ptasznik nie zawiódł oczekiwań. Kilkadziesiąt klatek pełnych żywych producentów guana zostało przetransportowanych do portu, gdzie natychmiast udało się wynająć kuter, który niezwłocznie wziął kurs na północ. Władze dobrodusznie przyjęły do wiadomości, że miłosierny cudzoziemiec nabył skrzydlaty ładunek tylko po to, aby na wodach północnego Pacyfiku zwrócić ptakom wolność.
Nikt nie poznałby teraz Wilkołaka. W białym futrze, a mimo to dygocący z zimna, ów mieszkaniec krajów południowych przedzierał się przez szalejącą zadymkę. Przełęcz, na której wylądował po spadochronowym skoku z turystycznej awionetki, znajdowała się zaledwie o kilka kilometrów od chińskiej bazy, położonej w tak niedostępnym regionie Tybetu, że aż dziw, że Chińczycy sami potrafili ją odnajdywać. Kajtek przeklinał pośpiech, z którym ogolił swoje własne futro. Dwa cudze, które miał na grzbiecie, nie rekompensowały straty. Znalazłszy w jakimś załomie osłonę od wiatru, wyciągnął z plecaka telewizorek, cięższy z każdym przebytym metrem, i czekał na łączność, żeby zameldować, że jak na razie wszystko w porządku.
Baza numer siedem. System bunkrów wkomponowanych w dziki pejzaż Nowego Meksyku. Jedna z głównych baz dyspozycyjnych promu kosmicznego “Pensylwania". Obiekt strzeżony i zastrzeżony, ale jednak nie do tego stopnia, by nie przyjąć w czasie szalejącej burzy wycieńczonej turystki, której koń padł o pół mili na południowy zachód. Komendant, pułkownik Rawlings mógł oczywiście, mimo złych warunków atmosferycznych, wezwać helikopter i nakazać odtransportowanie samotnej kobiety, jednak jej uroda, dostrzegalna mimo zmęczenia, sprawiła wrażenie na oficerze od pewnego czasu żyjącym w celibacie. Postanowił załatwić transport, kiedy pogoda się poprawi, natomiast panną Susy Waters (bezczelna Topielica nie zmieniła nawet nazwiska) zajął się osobiście. Miał sporo czasu, z promem nawiązywał kontakt co kilkadziesiąt minut, kiedy pojazd okrążający ziemię wkraczał w jego strefę.
Susy bardzo szybko doszła do siebie. Umyła się, zjadła, poczęstowała piwem i zgodziła obejrzeć całą bazę, oczywiście na prośbę Rawlingsa, charakteryzującego się łatwowiernością możliwą jedynie u komendantów ściśle tajnych obiektów na zachodniej półkuli.
Utkwiony w nim wzrok panny Waters dowódca brał wyłącznie za wyraz szczególnego zainteresowania. Bardzo mu to odpowiadało, i ani się spostrzegł, jak myśli jego poczęły tracić suwerenność, impulsy stały się kontrolowane, a świadomość Topielicy zagnieździła się w jego jaźni niczym robak w jabłku, podporządkowując sobie wolę, zmysły i inteligencję.
Po paru godzinach był już właściwie tylko skafandrem dla osobowości Topielicy. To, że jej osłabione ciało odwieziono do prywatnej kliniki w Albuquerque, nie miało znaczenia. Lekarze nie potrafili dać żadnej diagnozy. Panna Waters wydawała się być całkowicie pozbawiona siły witalnej, zawieszona między życiem i śmiercią, choć nie sposób było ustalić charakteru jej schorzenia.
Komendant natomiast, przeciwnie, zdawał się zdrowszy niż kiedykolwiek, może, stwierdzali pracownicy, był tylko bardziej skupiony, małomówny. Za każdym nawrotem promu intensywniej wpatrywał się w twarz majora Briana Scotta. Psychika kosmonauty była dość oporna na telepatyczny wpływ, otwierała się powoli, poszczególne zakątki świadomości broniły się przed podporządkowaniem cudzej woli. Brian skarżył się swemu koledze, że odczuwa bóle głowy, paraliż niektórych mięśni. Współtowarzysz proponował zwrócenie się z prośbą o zgodę na wcześniejsze lądowanie. Scott odmówił.
Telepatyczna interwencja postępowała dalej. A gdy przyszła pora łączności, Topielica obleczona w ciało Rowlingsa (nadajnik biologiczny został w bazie) mogła zameldować o pomyślnym zakończeniu pierwszego etapu.
Starą czynszówkę w jednej z dzielnic ongiś zamieszkałych przez klasy średnie, później przez Murzynów, a obecnie koczowisko rozmaitej nędzy – Portorykańczyków i Wietnamczyków – Larry Bell odnalazł nie bez trudu. Ucharakteryzowany na Priapa (trudno było mu się kurczyć, ale w końcu należał do magików dużej klasy), nie wzbudził większego zainteresowania śpiącego na schodach narkomana i dotarł do zapuszczonego mieszkania na pierwszym piętrze. Zachowywał ostrożność i czujność. Brał pod uwagę możliwość zasadzki. Nawet kombinację cyfrową w kasie nakręcał patykiem, z dystansu, bojąc się eksplozji czy wystrzału zamontowanego wewnątrz samopału. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Już po chwili trzymał w ręku niewielkie czarne pudełeczko. Larry podejrzewał, że jest to jakiś nie opatentowany gatunek przekaźnika, ale wolał nie grzebać w środku urządzenia. Czekał na godzinę 16 (według Greenwich 22.00). Zęby nie tracić czasu, dokładnie przeszukał mieszkanie. Poza pewną ilością kostiumów, pojemnikiem z truciznami i sporą ilością broni nie znalazł niczego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Na koślawym stoliku leżał czysty notes, z którego powydzierano przeszło połowę kartek. Niemniej Larremu, dzięki popiołowi z papierosa, udało się odcyfrować ostatnią notatkę, która, kreślona energicznie, odcisnęła się na następnej stronie “Gerald Blake, New Jersey…" Nazwa ulicy była trudniejsza do odczytania.
A potem czekał, co pewien czas zerkając na zegarek. Miał już jakiś obraz całości. Fawson i jego szajka przygotowywali wszechświatową zagładę. Czy całej ludzkości, czy tylko wybranych jej części – tego chwilowo nie wiedział. Możliwe, że Piekło miało jakąś nową koncepcję narodów wybranych. Bell był przekonany o jednym: akcja ta nie mogła się udać. Wystarczy przecież, że upewni się co do podejrzeń, przekona, czy szef jest Fawsonem (zdjęcie Fawsona wyciął sobie z reportażu o pożarze), a potem będzie mógł tylko przekazać informacje Białym i czekać na dalszy rozwój wydarzeń wraz z zasłużoną nagrodą. Może zresztą już teraz powinien powiadomić konkurencję o swych osiągnięciach. Nie, lepiej, jak dostaną na tacy całości
Belfegor całe swe długie życie był graczem, uwielbiał pokera, co zresztą przy umiejętnościach iluzjonistycznych stanowiło dziecinną zabawką, Przepadał za stawianiem wszystkiego na jedną kartę, zwłaszcza gdy karta ta była znaczona. Owszem, przy drobnych rozgrywkach zachowywał jak najdalej posuniętą ostrożność, jednak w momencie gdy można było jednym rzutem zgarnąć całą pulę, nie wahał się nigdy. Tak działo się, gdy postanowił naciągnąć Piekło na Szkołę Upiorów, tak było i teraz, kiedy ruszył w prywatną grę na szachownicy o niepoliczalnej liczbie pól pomiędzy Czarnymi i Białymi, dysponując jedyną tylko figurą – sobą.
Była za minutę szesnasta, poprawił się na fotelu vis – a – vis telewizora, gdy nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie podłogi.
Nie miał czasu sięgnąć po wodę święconą czy jakąkolwiek broń, ba, nie miał czasu nawet zerwać się z fotela, starczyło jedynie, żeby pomyśleć: “Jak to się stało?"
Cios karate nieomal odrąbał jego czerep od tułowia. Gnom sturlał bezwładne ciało w kąt pokoju, zachichotał i szybko zajął miejsce w fotelu. Iskrzenia przelatujące przez ekran świadczyły, że zdążył w ostatniej chwili.
W ciągu nocy śnieg pokrył całą dolinę. Mogło się wydawać, że biel sczołgała się z wierchów, aby zatrzeć drogę, którą przybył Agent Dołu.
Wygląda to niczym ołtarz ofiarny – pomyślał Fawson i jęknął. Myślenie sprawiało mu kolosalny ból. Kocio – kwik gigant! i wszystko przez Anitę, która śmigała teraz na zboczu gdzieś powyżej linii lasów. A przecież miniony wieczór zapowiadał się niezwykle romantycznie. Meffowi wydawało się nawet, że przekroczył jakiś kolejny prożek intymności, skrócił o parę centymetrów.dystans dzielący go od serca (i nie tylko) uroczej blondynki. Rozmawiali patrząc sobie w oczy, ściskając za ręce… Fawsona zdumiewał własny cynizm. Chociaż, prawdę mówiąc, przebywając obok Havrankovej zapomniał o całym bożym (chwilowo) świecie, o swej ponurej misji, a zwłaszcza o roli superkata. Chwilami nawet tracił poczucie, że jest to w ogóle przedostatni wieczór wszystkiego. Lody topniały, w coca – coli i między nimi.
Dziewczyna dała się nawet namówić na mały kieliszek likieru. “Dla towarzystwa" Meff “przyswoił" parę drinków. O 22. przeprosił Anitę na parę minut – miał kolejny seans łączności ze swymi “rycerzami Zła".
Kiedy wrócił, obok blond bóstwa siedział jeden z tykowatych Norwegów, Lars Svensson! Bodajże tak się przedstawił. Okazało się, że podczas spaceru Havrankova zdążyła zawrzeć szereg znajomości. Svensson należał do narciarzy specjalistów od kombinacji alpejskiej. (Nie ze mną te kombinacje, Lars – warczał w duchu Fawson). Najchętniej przegnałby Skandynawa albo zamienił go w pingwina – rzecz w końcu wykonalna. Ale nie chciał wyjść przed Havrankovą na zazdrośnika i brutala. Siedzieli zatem w trójkę.
Stawka na upicie przeciwnika, którą obrał Meff, okazała się samobójcza. Po dobrych kilku kolejkach Svensson nadal trzymał się na swych muskularnych nogach, tak jakby koniak nie robił na nim żadnego wrażenia, szatan zaś był pijany bardziej niż podczas piekielnej inicjacji w chacie Boruty. Miał zaledwie tyle przytomności, by nie palnąć żadnego głupstwa – nie nawymyślać obecnym od żyjących trupów ani nie popisywać się żadną z diabelskich sztuczek. Jak dziecko dał się zaprowadzić do pokoju i usnął.
Rankiem, przy śniadaniu, dość długo przyglądał się Anicie, ale wyglądała niewinnie jak święta Cecylia, i to w wieku lat trzech. Trochę odetchnął. Zwłaszcza gdy miłe dziewczę pozwoliło pocałować się w policzek.
Później Havrankova zaprosiła go na narciarski spacerek. Odmówił. Tego poranka kontury świata widział nieostro, a będąc na szlaku, nie potrafiłby bezbłędnie stwierdzić, gdzie góra, gdzie dół. Poza tym musiał pilnować coraz lepiej rozkręcającego się interesu. Jednego był pewien. Dzisiejszego wieczora dokona ostatecznego szturmu. Nie będzie żadnego wina, whisky, Norwegów czy zasad moralnych. Zdobędzie Anitę za jej zgodą lub bez zgody, siłą lub sposobem, a jak zajdzie potrzeba, przy pomocy wszystkich metod, jakimi dysponuje dyszący pożądliwością mężczyzna i diabeł. W pewnych sytuacjach wychodzi to zresztą na jedno i to samo. Owszem, dużo lepiej by wyglądało, gdyby inicjatywa sypialniana wyszła od Havrankovej, a “zbrukanie" nastąpiło na własną prośbę, ale na długą kampanią przeraźliwie szybko zaczynało brakować czasu. Będąc blisko siebie, ciągle pozostawali obok.
O dziesiątej rano wysłuchał kolejnych komunikatów.
Priap miał już bombę i upatrzony wieżowiec. Konstruktor atomowego cacka znajdował się w tym czasie wewnątrz własnej kasy pancernej, chłodniejszej niż stosunki bilateralne Angola – RPA, i wszystko wskazywało, że w tym właśnie miejscu będzie musiał powitać koniec świata.
Drakula wyszedł w morze. Mimo burzowej pogody wysokoprężne turbiny niosły jego pływający kurnik ponad Rowem Kurylsko – Kamczackim, stale na północny wschód, a ściślej mówiąc, w te dziwne i niebezpieczne okolice, gdzie północny wschód graniczy z północnym zachodem. Książę wyssał na kolację pucołowatego chłopca okrętowego i był jak najlepszej myśli.
Frank N. Stein, czy też Selim ibn Hussein, bez większej trudności wylądował na lotnisku w Dżiddzie, skąd klimatyzowany autobus turystyczny przywiózł go właśnie do Mekki. Dzięki pośrednictwu biura “Pielgrzymki, Sport i Turystyka" miał już załatwione wejściówki na plac i poranne modlitwy. Wcześniej jednak złożył wizytę pewnemu sprytnemu rzemieślnikowi, którego warsztat specjalizował się w produkcji specyficznych zabawek dla dorosłych, jak lalki zdolne wysadzać w powietrze cały parking, egzemplarze Koranu, których druk po pewnym czasie sprawiał u czytającego porażenie wzroku, trujące majtki kąpielowe, powodujące pod wpływem wody wydzielanie substancji, która wywoływała u pływaka gwałtowne skurcze mięśni brzucha, bransoletki i wisiorki stymulujące rozstrój nerwowy czy różańce w każdej chwili mogące służyć jako pas z amunicją do pistoletu automatycznego. Frankenstein obstalował rzecz banalną, sztucer oprawiony w kij pielgrzymi. Tylko tempo usługi miało być ekspresowe, dzieło musiało zostać wykonane do wieczora.
– Ileż to roboty! – uśmiechnął się ospowaty Arab. – Pośpiech powoduje trzykrotny wzrost ceny, ale jeśli jest to broń na niewiernych, daję dziesięć procent sezonowej obniżki.
Tymczasem Topielica spała we wszystkich swoich trzech wcieleniach. Nigdy dotąd nie włożyła tyle wysiłku w zabieg telepatyczny. Wiedziała jednak, że się jej powiodło i jeśli wytrzyma psychicznie, ani komendant, ani Scott nie wykonają ruchu bez jej zgody.
Wilkołak też znajdował się u celu. Ledwie zapadł zmierzch, przeistoczył się w górskiego orła i pod tą postacią wylądował na wieży obserwacyjnej poniżej instalacji radiolokacyjnych. Nikt go nie widział, i szkoda. Była to bowiem jedyna okazja obejrzenia orła z tornistrem na plecach. Nawiasem mówiąc, ten tornister sprawiał mu masę kłopotu. Można było z nim podfrunąć, gdyby był pusty. Ale z pełnym nie dało się latać. Wreszcie Kajtek znalazł w kotlinie, o dwa kilometry od bazy, opuszczony szałas pasterski i tam schował sprzęt. Tam również powracał, a to jako orzeł, a to jako szczur, z kolejnych wycieczek do bazy na seanse łączności z szefem. Ciągłe przeistaczania połączone z koniecznością rozbierania się przyprawiły go o potworny katar, tak że jako szczur bez przerwy musiał walczyć z kichaniem, a jako orzeł nie rozstawał się z chusteczką do nosa.
Powoli poznawał strukturę bazy. Wzajemne zależności dowódcze, kontakt z Pekinem, sposoby unoszenia rakiet z podziemnych silosów, zwyczaje załogi. Przy okazji ukradł trochę aspiryny z apteczki.
Meff udzielał wszystkim pochwały. Rad byłby jeszcze zorientować się, czy przeciwnicy cokolwiek podejrzewają. Nie miał jednak na to sposobu. Jednego był prawie pewien, od pożaru “Paradise'u" nikt go systematycznie nie śledził.
Brigitte czekała całe popołudnie, potem nie usnęło przez całą noc. Larry się nie odzywał. Rano zadzwoniła do hotelu. Otrzymała uprzejmą informację, że pan Bell nie powrócił na noc. Wkrótce z radia dowiedziała się, że jest poszukiwana. W związku z morderstwem: “Wczoraj w godzinach popołudniowych w apartamencie panny Leblanc obok otwartej szafy znaleziono zmasakrowane ciało sprzątaczki…" Było jasne – Gnom uciekł!
Brigitte też uciekła. Natychmiast schodkami przeciwpożarowymi opuściła swój pokój. Zupełnie nie wiedziała, co robić. Szukała jej policja. Szukał zapewne i Priap. O Losie Larry'ego bała się myśleć.
Oczywiście mogła zgłosić się na policję, opowiedzieć wszystko, co wiedziała o diabelskim spisku, ale sam Larry mówił, że funkcjonariusze ciemności mogli czaić się wszędzie. Nawet w organach prawa i porządku. Owszem, wiedziała, że działają również i inni sojusznicy. Sprytna dziewczyna zorientowała się, że Bell pozostawał w kontakcie z jakimś panem White'em. Gdyby odnalazł Larry'ego albo przynajmniej notesik z telefonami.
Ścięła włosy i przefarbowała na rudo. W pierwszym lepszym magazynie kupiła brzydką amerykańską sukienkę, a potem ruszyła z powrotem do Nowego Jorku. Czuła się przerażająco osamotniona. Mała dziewczynka pomiędzy groźnymi, nie znanymi jej siłami, w obliczu nadciągającej zagłady.