Okolica wyglądała nienadzwyczajnie. A właściwie nawet zwyczajnie, jeśli zwyczajnością można nazwać zalesione wzgórza z łysinami poletek, czyrakami ubogich zagród czy liszajami dróg, utytłane w jakiejś ni to mgle, ni oparze, nie mogącym się zdecydować, czy z nieba się bierze, czy z ziemi, czy też sam ze siebie.
Pociąg pogwizdywał, zapewne by dodać sobie odwagi, bo w taką porę żal w trasę psa wygonić, a co dopiero tabor kolejowy. Ostatni pasażerowie powysiadali na zaplutych, ewentualnie pozabijanych deskami stacyjkach, których nazwy nie wymówiłoby gardło światowca ani żadna inna część ciała brzuchomówcy. Meff siedział i palił papierosa. Ostatniego z paczki nabytej w automacie na lotnisku Orły. Poprzedniego wyżebrała od niego kobiecina, a właściwie kawałek czegoś sczerniałego i zmiętego jak stara foka.
– Pan do końca? – zapytała w tutejszym narzeczu, które, choć poliglota, z trudem odróżnił od wycia wichru, łoskotu kół i sapania lokomotywy.
Skinął głową. Kobieta przeżegnała się. A właściwie półprzeżegnała, gdyż jej ręka, wykonawszy namiastkę pobożnego gestu, zastygła na widok bladej twarzy konduktora, która na mgnienie oka wypełniła szparę w drzwiach. Żołądkowiec – ocenił go krótko Meff. Kobieta wysiadła na kolejnej stacji, zabierając ze sobą zapach tutejszej ziemi, trawy, nie dogotowanej zupy i wody brzozowej.
Teraz podróżny był sam. Nawet konduktor zniknął. Niewykluczone, że również wysiadł. Jedynie sporadyczny gwizd z przodu dowodził, że maszynista mimo wszystko nie poszedł w jego ślady. Meff po raz tysięczny obejrzał sobie ilustracje na przeciwległej ścianie przedziału – padalec miejscowy, Opera Stołeczna od tyłu oraz morza brzeg. Potem zgasił papierosa i niespokojnie pomacał broń, której przyjazny ciężar pod pachą dodawał mu poczucia bezpieczeństwa.
Gdyby tydzień temu ktoś powiedział mu, że opuści swe ulubione biuro, domek, samochód, klub, aby tłuc się ciuchcią, starszą niż niejeden z kawałów opowiadanych w telewizji, poprzez góry, których nie zamieściłby żaden szanujący się atlas, wybuchnąłby śmiechem. Dziś jednak nie było mu wcale do śmiechu.
Jak powinien zachować się mężczyzna trzydziestopięcioletni, kawaler z umiarkowanymi nałogami, pracujący w Sekcji Reklamy Dużego Międzynarodowego Konsorcjum Obrotu Materiałami Różnymi, na widok czeku wystawionego na jego nazwisko, a opiewającego na milion dolarów? Próżno by szukać recepty w kącikach porad czy staroświeckich kodeksach honorowych.
– Czy jest pan przekonany, że to do mnie? – Meff, cokolwiek zdezorientowany, zwrócił się do doręczyciela, sądząc po twarzy, Portorykańczyka, którego uśmiech przylepił się cokolwiek na odwrót, to znaczy zagiętymi kącikami ust do dołu.
– Pan się zgadza, adres się zgadza, termin się zgadza, napiwek też się musi zgodzić – powiedział Latynos z akcentem charakterystycznym dla wiadomych regionów Morza Karaibskiego, i wyszedł. Obok czeku znajdowała się kartka. Na niej widniała data i adres owej dziwacznej miejscowości w kraju, który, jak podała informacja telefoniczna, leży gdzieś w Europie albo w Azji, przy czym nie wiadomo na pewno, czy jest to Sarmacja, Bohemia czy Transylwania.
Biuro podróży załatwiło przelot i pozostałe połączenia, przy czym zastrzegło, że końcowy etap Meff winien przebyć na własne ryzyko. Tak daleko bowiem nie sięgały macki Cooka czy Panamerican. Rzeczoznawca stwierdził autentyczność czeku, wystawionego zresztą anonimowo, za pośrednictwem jakiegoś szwajcarskiego banku.
– Ja się boję! – powiedziała Marion. – Po co ci to? (Marion była dziewczyną Meffa. Dziewczyną z zasadami, która nigdy by nie odwiedziła w domu samotnego mężczyzny. Dlatego współżyli zazwyczaj na biurku młodego pracownika Sekcji Reklamy, w ciągu krótkiego kwadransa, kiedy całe biuro pędem wybiegało na przerwę rekreacyjną).
– Po co? Dobre sobie! – żachnął się odbiorca czeku. – Stanąłbym nareszcie na nogach!
– A ile ci tych nóg jeszcze potrzeba? Pięć, sześć? Chcesz być stonogą? Szybciej, kończ! Słyszę już dzwonek windy!
Meff nie powiedział Marion całej prawdy. Właściwie w ogóle nie powiedział jej prawdy, biorąc pod uwagę, że jak zauważają autorytety, prawda jest albo cała, albo jej nie ma. Poza wszystkim sprawa zaczęła go ciekawić. Podniecać, niczym dziewczyna przypadkowo zauważona w tłumie, najlepszy obiekt do rutynowego przetestowania swojej niewątpliwej męskości, i naprawdę nie było ważne, że dziewczyna okazywała się po paru godzinach albo głupią gęsią, albo młodą, żądną przygody mężatką, albo też żądała honorarium, które Meff wręczał jej zawsze z delikatnym odruchem obrzydzenia.
Dreszczyk emocji zakiełkował w nim już na pierwszy widok czerniawego doręczyciela. Ba, jeszcze doręczyciel znajdował się za drzwiami, a już w dźwięku dzwonka brzmiało coś niepokojącego.
Meff lubił ryzyko, choć szczęścia nie miał. Ze swojej szóstej walki wyszedł z przetrąconym nosem i chusteczką pełną zębów, co uświadomiło mu, że boks jest sportem cokolwiek brutalnym i pozbawionym wdzięku. Z ciągot myśliwskich wyleczył go pewien bawół w Kenii, za którym najpierw sam szedł pół dnia, a potem również sam uciekał przez pół nocy.
Wojnę (owszem, zgłosił się patriotycznie na ochotnika) przesiedział w toalecie, bowiem od pierwszego dnia pobytu w Azji po ostatni prześladowała go złośliwa biegunka, która nasilała się równie regularnie jak ofensywy Żółtych.
Krótka praca w charakterze naganiacza w domu gry wyleczyła go z inklinacji do hazardu. Skończyła się katastrofalnym mordobiciem, utratą półrocznych oszczędności i koniecznością ucieczki na drugi koniec kontynentu. Nie pozostawało nic innego, jak zostać inteligentem. Meff miał dryg do rysunku, fotografii nauczyli go w wojsku – toteż wybiwszy się śmiałym pomysłem opakowania do opakowań, rychło zaczepił się w reklamie.
A poza tym do owej odległej miejscowości gnała go bezwzględna konieczność. W otrzymanej kopercie mimo dokładnego przetrząsania znajdowała się jedynie oddarta połowa milionowego czeku.
Z zamyślenia wyrwał go zdecydowany pisk kół. Jednoznaczność pisku wskazywała na koniec jazdy. Meff wstał i sięgnął po torbę podróżną. Przez chwilę dłoń jego błądziła po zakurzonych półkach, ale nie znalazła niczego poza jakimś dziesięciodniowym ogryzkiem. Zaklął. Walizka zniknęła. Zlustrował cały przedział, zajrzał pod ławki – wszędzie wiało pustką i smrodem. Przez całą drogę było chłodno, a teraz zaczynali grzać.
Uwędzą mnie, jeśli zostanę – pomyślał. Sprawdził portfel. Znajdował się na miejscu. Czek również. Chociaż to. Niemniej brak koszuli, baterii dezodorantów odczuł boleśnie. Okolica nie wyglądała na taką, w której można by otrzymać cokolwiek, nawet za waluty wymienialne.
Stacja, a właściwie rozwalająca się szopa, robiła wrażenie wyludnionej. Maszynista pospiesznie manewrował lokomotywą, sam przestawiając zwrotnicę, jakby chciał możliwie prędko powrócić na szlak. W poczekalni, czy raczej jej resztkach, buszowały dzikie koty. Może zresztą były to szczury? Tak szybko wyprysły spod nóg podróżnego, że nie zdążył przypomnieć sobie wiadomości z zoologii. Na okienku kasy wisiał napis: “Wracam w czwartek". Biuro zawiadowcy było nieczynne, toaleta również. Nigdzie nie było widać śladu żywej duszy, a na poręczach ławek rósł mech.
Maszynista skończył swe manewry i zadowolony mył ręce w kałuży.
– Coś mało pasażerów? – zagadał przyjaźnie Meff.
Odpowiedzią było milczenie.
– O której odjazd?
Gest wsiadającego maszynisty, starego człowieka o twarzy wilgotnej jak schnący ser, dowodził, że już. Teraz podróżny zauważył, że tory, zarośnięte trawą, pokryte są również grubą warstwą rdzy.
– Musicie rzadko tu przyjeżdżać?
Znów gest jednoznacznie wskazujący, że nie przyjeżdża się tu nigdy.
– To dlaczego dziś zrobiliście wyjątek?
– Kazali, to pojechałem – przemówił dotychczasowy niemowa – a panu radziłbym…
Dalsze słowa zagłuszył gwizd pary. Pociąg ruszył i jeden jedyny wagonik merdający za archaiczną lokomotywą prędko zniknął w głębi doliny.
Trudno było określić godzinę. Szarość mogła być równie dobrze dżdżystym rankiem, ponurym południem czy paskudnym wieczorem.
Jak okiem sięgnąć, ściany lasu, nigdzie człowieka, którego można by spytać o drogę lub chociaż godzinę. Zegarek podróżnego – najnowszy seiko z kalkulatorem, radiem i telewizorkiem, gwarancja 250 lat – parę godzin temu stanął i ani drgnął, głuchy na prośby i walenie o kant ławki.
Na kartce z adresem widniała nazwa stacyjki, zgodna z wypłowiałym szyldem, i krótka uwaga: “Dalej prosto!"
Ruszył więc przed siebie, tym bardziej że od stacji odchodziła tylko jedna droga, a właściwie ścieżka, kiedyś asfaltowa, a obecnie porośnięta kępkami rzadkiej trawy. Drogi najwyraźniej używano nieczęsto. Mostek nad potokiem zarwał się pod brzemieniem lat. Sam trakt wił się mozolnie, wspinając się ku górze. Na jakimś garbie przecinała go inna ścieżka. Meff stanął zdezorientowany. Niby w zaproszeniu było napisane – prosto, ale kto wie, co autor miał na myśli?
Zamyślenie przerwał szelest i na bocznej przesiece ukazał się mężczyzna na rowerze damce, z fuzją przewieszoną przez plecy i zającem dyndającym u pasa.
Na widok podróżnego zwolnił i ukłonił się, a w oczach pojawiły się iskierki niepojętego zdziwienia. Potem pochylił głowę i popedałował dalej. Za panem, którego okoliczności nakazywały uznać za kłusownika, pojawił się pies, wesoły wielorasowiec. Meff lubił zwierzęta, wyciągnął więc rękę. i stało się coś zaskakującego – brytan skulił się, jakby smagnięty niewidzialnym pejczem, i głucho wyjąc popędził w krzaki.
Nagle zapadł zmierzch.
Nagle, bo na krótko przed zmrokiem niebo przetarło się chyba tylko po to, by ciemność spłynęła intensywniej. Meff tylko westchnął. Prawie nie widział ścieżki. Latarka została w zagubionej walizce. Gdzieś odezwał się puchacz. Szlak dawał się rozpoznawać wyłącznie po jaśniejszym pasemku nieba nad głową. Naraz ciemność stała się jeszcze głębsza. Coś uderzyło Meffa w twarz, coś dyndającego, nieprzyjemnie wilgotnego i pachnącego skórą. To coś wisiało na sznurze zwisającym z gałęzi.
– Moja torba!
Poczuł się raźniej. Tak raźnie, że nie zadał sobie pytania, w jaki sposób jego bagaż, który zniknąć musiał na którejś z wcześniejszych stacji, zdołał wyprzedzić go w tych zalesionych górach, W środku wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Teraz, w świetle odzyskanej latarki, odczytał koślawy napis na kartce papieru, którą ktoś przypiął do uchwytu: “Jeszcze jest czas, zawróć!"
Podróżny wzruszył ramionami. Postąpił krok naprzód i naraz zalały go potoki światła i przygwoździły krótkie, acz treściwe słowa:
– Stać! Nie ruszać się! Ręce do góry!
Szpakowaty z trudem taił zdenerwowanie. Większość współpracowników nigdy nie widziała szefa w równie złym humorze. Zresztą prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy widywali go rzadko. Ich kontakty ograniczały się do wspólnego spędzania świąt i akademii.
– Stało się źle, że dowiedzieliśmy się o fakcie z opóźnieniem. Co gorsza, jak dotąd, nie udało nam się go zatrzymać. A przecież nie powinien opuścić w ogóle kontynentu.
Albinos siedzący na rogu stołu poruszył się niespokojnie.
– Mamy spętane ręce – rzekł – obowiązuje przecież ten nieszczęsny zakaz stosowania przemocy bezpośredniej! Inaczej strąciłbym jego samolot albo…
– Wiesz, że to są zasady, które nie zależą ode mnie – Szpakowaty rozłożył bezradnie ręce i nogi – kto mógł się spodziewać. A co ty o tym sądzisz?
Wezwany do odpowiedzi pulchny cherubinek w drucianych okularach poderwał się z miejsca jak za ukłuciem pinezki.
– Nie ma co ukrywać! Od lat zajmowaliśmy się bardziej sprawozdawczością niż interwencją. Oczywiście, mieliśmy określone sektory pod obserwacją, ale nic się nie działo. Niektórym kolegom zaczęło się wydawać, że tak już będzie zawsze, i praktycznie nie braliśmy pod uwagę możliwości, że nagle ruszą do działania…
– Przestańmy biadolić! – przerwał szef. – Mówmy o faktach. Wezwanie dotarło do adresata trzy dni temu. Wiemy, kto go wezwał, dokąd, nie mamy pojęcia natomiast, w jakim celu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że szykują coś paskudnego. Ze wstępnej analizy akt wynika, że nie jest to człowiek przypadkowy, a cała akcja może być najpoważniejszą próbą, na jaką nas wystawiono od wielu lat.
– Kryptonim “Trzy szóstki"? – spytał Albinos.
– Może nawet “Sześć szóstek". Kabaliści mówią o niekorzystnych koniunkcjach ciał niebieskich, pola przewidywań pesymistycznych pokrywają się… Oczywiście, to tylko najgroźniejsza hipoteza, ale nie możemy jej wykluczyć.
Zapadła cisza. Kilkunastu młodych pracowników, zgromadzonych wokół stołu, utkwiło oczy w szefie. Niektórzy zresztą pospiesznie przywoływani z odległych placówek, widzieli go po raz pierwszy. Ten spojrzał na zegarek.
– Aktualnie powinien znajdować się już w pobliżu celu. Jakie mamy możliwości wariantu C – 67?
– Praktycznie żadnych – odpowiedział Albinos. – Linię interwencyjną uruchomiliśmy pół godziny za późno.
– Zatem pozostaje ewentualność P – 94. Opóźnić przynajmniej częściowo działania przeciwników, dopóki nie zorientujemy się w ich zamiarach.
– A gdyby tak D – 8? – zapytała nagle milcząca dotąd blondynka.
Szpakowaty tylko pokiwał głową.
– Minęły czasy, kiedy byliśmy wszechmocni. Nasze możliwości skurczyły się. Ponadto obowiązuje dyrektywa nr 5 zabraniająca ujawniania się bezpośredniego. Możemy działać wyłącznie poprzez pośredników, a na kim można dziś polegać?
– Czy moglibyśmy przynajmniej dowiedzieć się, jak wygląda ten człowiek? – odezwała się szczupła rudawa.
– Proszę bardzo – powiedział szef. W owalnym pokoju przygasło światło, na obraz przedstawiający Sąd Ostateczny (Szpakowaty bardzo go lubił) opuściło się płótno ekranu. – Projekcja, proszę!
Zdjęcia robiono zapewne z ukrytej kamery. Parę ujęć z ulicy, z dworca lotniczego, z biura. W sekwencji biurowej obok mężczyzny występowała kobieta. Mężczyzna po trzydziestce, ciemny blondyn w okularach, rozluźnił krawat. Kobieta, oparta o biurko, unosiła spódniczkę…
– Starczy! Wstrzymać projekcję – zadecydował Szpakowaty.
Trzymanie rąk wysoko ponad głową nie jest ani miłe, ani wygodne, zwłaszcza jeśli w oczy bije światło reflektora, a obcy głos brzmi rozkazująco i stanowczo. Głupia sytuacja! Meff upuścił świeżo odzyskany neseser i zmrużył oczy. W krąg światła wszedł mężczyzna, który mimo tubylczej fufajki i gumiaków wydał się podróżnemu dziwnie znajomy. Ależ tak! Portorykańczyk, doręczyciel koperty. Tu, w tej górskiej, środkowoeuropejskiej głuszy? Południowiec sprawnie obmacał Amerykanina, wyłuskał mu spod pachy broń i pchnąwszy go energicznie w plecy, zakomenderował:
– Idziemy!
Reflektory pogasły. Mimo to nie zapadł kompletny mrok, parę metrów dalej zamajaczyła furtka, a za nią niski, brzydki dom z siporeksu, którego pretensjonalne schody (lastriko) oświetlała jedna żarówka na drucie. Na schodach stało jeszcze dwóch smagłolicych, chyba bliźniaków rzekomego Portorykańczyka, przy czym, mimo identyczności rysów, jeden był odrobinę bardziej żółty, a drugi dwa tony czarniejszy.
Weszli. Już od progu uderzył przybysza zaduch dawno nie wietrzonego wnętrza. Bukiet woni wzbogacał dodatkowo odór medykamentów oraz lekko odczuwalny, acz wszechobecny zapach siarki. Cały budynek wypełniała jedna obszerna izba z rozwalonym wyrem, na którym Meff dostrzegł śpiącego psa. Kuchnia musiała mieścić się w przybudówce. Na głos kroków wychynęła z niej baba w halce, rozczochrana, w wieku nieokreślonym, ale płci intensywnej.
– Niech siada – rzekła łamaną angielszczyzną, podając przybyłemu szklankę pełną przejrzystej cieczy.
– Dziękuję!
Wypił duszkiem, a oczy wyszły mu z orbit, ponieważ, zamiast spodziewanej wody, wyschłe emocją gardło weszło w kontakt z wysokoprocentowym alkoholem.
– Zagryziemy? – spytała gospodyni, wypijając swoją działkę bez zmrużenia krwistego oka. – Może grzybka?
Łapiąc powietrze skinął głową. Baba (wzdragam się przed użyciem określenia – kobieta) podeszła do ściany, urwała tęgi kawał rozpanoszonego na niej grzyba i cisnęła podróżnemu.
– Ja… w związku… z tym czekiem przybyłem… – bełkotał.
– Powtórzymy? – krwistooka nalała już następny stakańczyk.
Co kraj, to obyczaj – pomyślał Meff, uświadamiając sobie, że od chwili przekroczenia granicy zauważał coraz mniej osób trzeźwych. Wypili. Od ściany doleciał cichy skowyt któregoś z czarnych.
– Poszły! – warknęła gospodyni.
Ciepło rozlało się po całym ciele przybysza. Umysł pojaśniał jak przy włączeniu długich świateł, natomiast wzrok zmętniał. Siadł na zydlu, który zamiast trzech nóg miał dwie i trzymał się wbrew elementarnym prawom fizyki. Może po prostu wrośnięty był w klepisko.
Trzecia kolejka zrobiła już mniejsze wrażenie na Meffie, wywołała jednak wzmożone błagania kolorowych. Znów rozległ się ni to jęk, ni skomlenie.
– Poszły won! – wrzasnęła baba i cisnęła szklanką. Stało się coś zadziwiającego. Szklanka poszybowała linią sinusoidy, stuknęła w łeb każdego z fagasów, po czym, zatoczywszy łuk, jaki nie śnił się najstarszym australijskim mistrzom bumerangów, wróciła do ręki gospodyni. Meff nie zdążył jeszcze wyjść ze zdumienia, aż tu trzej bliźniacy skoczyli ku sobie, zbili, się w kupę i niepojętym sposobem, utworzywszy jednego nalanego chłopa, o twarzy pokrytej trzydniową szczeciną, tyłem wycofali się za drzwi.
– Upiłem się – przemknęło podróżnemu. – Wstyd!
– Długa droga, ciężka droga – powiedziała baba, przecierając usta wierzchem kostropatej dłoni. – Czekajta chwilę, ogarnę się! – To mówiąc dała nurka w ciemnawą jamę przybudówki.
Filar Dużego Międzynarodowego Konsorcjum Obrotu Materiałami Różnymi pozostał sam, jeśli nie liczyć kosmatego psa, czy może kozła, dyszącego sennie wśród pierzyn, na piarżystym wyrku. Z dworu, dokąd udał się zadziwiający “Samotrzeć", nie dolatywał żaden odgłos. Meff rozejrzał się po izbie. Ubóstwo walczyło w niej o prymat z zapuszczeniem. Żarówka, najwyżej dwudziestka, kryła się w girlandach wieloletnich lepów na muchy, w kącie dostrzegł obfitość gumiaków i innych nie zidentyfikowanych części garderoby, na stole, pośród słoików i butelek, piętrzyło się kilkanaście książek i periodyków. Jedynym okazalszym przedmiotem była stojąca w kącie skomplikowana aparatura, przypominająca nowoczesną rzeźbę, sporządzoną ze słojów, szklanych i gumowych rurek. Całość bulgotała jakąś nierytmiczną pieśń bez słów, którą Meff uznał za typowego bluesa tej części Europy. Nic nie wskazywało, żeby mieszkańcy domu na pustkowiu mogli być posiadaczami drugiej połówki czeku.
– Już jestem!
Meff zerwałby się na równe nogi, gdyby nie to, że jego wytworny sztruks zdążył przykleić się do zydla, a ten, jak pamiętamy, był mocno zintegrowany z polepą. Pełne zaskoczenie. Głos był niski, choć o przyjemnym brzmieniu – alt dojrzałej, ale ciągle pociągającej kobiety. Zrobiło się jaśniej. Gospodyni ubyło ze czterdzieści lat. Była teraz wiotka, ciemnowłosa, włosy o metalicznym połysku zdołała upiąć w jakąś kunsztowną fryzurę, oczy emanowały siłą i witalnością, a usta, ozdoba brzoskwiniowej twarzy, lśniły naturalnym niemakijażowym karminem, co najniezwyklejsze – była to ta sama, co przed chwilą, osoba.
Przez głowę podróżnego przebiegło ulubione powiedzonko Teddy'ego, zawodowego szulera z Las Yegas: “Nie ma brzydkich kobiet, jest co najwyżej za mało wódki". Najwyraźniej słowo stało się ciałem!
– Beta – przedstawiła się niewiasta, podając tutejszym zwyczajem do ucałowania delikatną rączkę, pachnącą “Soir de Paris".
– Meff.
– Proszę wybaczyć to może niezbyt miłe powitanie, ale względy ostrożności… Stary, mógłbyś się wreszcie obudzić!
Piernaty zafalowały, to, co początkowo można było wziąć za zwierza, okazało się mężczyzną w kożuchu i czapce wywróconej włosem na wierzch. Aliści dwa ruchy starczyły i, jak jedwabnik z kokona, z przebrania wyłonił się osobnik w czarnym welurowym garniturze, o siwej bródce, ozdabiającej wychudłą twarz, jakby żywcem pożyczoną od zagłodzonych bohaterów el Greca.
– Witaj, chłopcze! Wybacz, że tak nieochędożnie przedstawiło ci się nasze obejście, ale żyjemy w trudnych czasach. Rozmaite komisje po domach krążą, z dochodów wyliczać się każą, srebrne łyżki liczą, dostatek opodatkowują… No, ale skorośmy sami swoi…
Tu w ręce klasnął! Otworzyła się jakaś klapka w stropie i już pająk złocisty tysiącwatowy zadyndał u powały, z delikatnym szmerem osunęły się ukryte dotąd w schowkach pod sufitem kilimy wzorzyste, przykrywając gołe ściany z pustaków. Zaszemrała klimatyzacja, zamiast smrodu tłocząc zapach lawendy i “Old Spice'a". Wyro złożyło się w kanapę pokrytą złocisto – purpurowym obiciem, każda decha podłogi obróciła się na grzbiet, zmieniając w intarsjowaną posadzkę, sam zaś koślawy zydel przeistoczył się w niejasnych okolicznościach w wygodny fotel – leniwiec. Jeszcze chwila, a na okienka opuściły się złotoramne zwierciadła, aparatura wódopędna obróciła się wraz z całą ścianą, ukazując barek zaopatrzony nie gorzej niż jego dalecy krewni w Las Yegas, rzekomi zaś Portorykańczycy przeobrazili się w orkiestrę cygańską, która poczęła rżnąć od ucha, zadźierzyście i folklorystycznie. Do diabła!
Welurowy siwobrodacz serdecznie uściskał podróżnego.
– Wykapany dziadek, wykapany… Poza tym, że blondyn, niski, nos prosty i oczy niebieskie. Wybacz mi drobne formalności, ale czy masz, kochasiu, zaproszenie?
Meff podał gospodarzowi czek, kopertę i kartkę adresem. Ten przez chwilę milcząco wpatrywał się w papiery.
– Twój ojciec nazywał się Leon, a matka Abigeil?
Przybysz skinął głową.
– Dziadka znał?
– Nie. Podobno pochodził z Europy, ale przyznam się, dokładnie… Co pan robi?!
Człowiek z weluru systematycznie podarł podane mu papiery, nie wyłączając połówki czeku.
– Wszystko to furda. Mów mi stryju!
Jeśli ktoś sądzi, że był to koniec niespodzianek czekających Meffa, popełnia głęboki błąd. Prawdziwe niespodzianki dopiero się zaczynały. Beta podała “skromny posiłek". Krewetki, polędwica a la Chateaubriand, kawior astrachański, koniaki, sery, owoce… Podróżny miał na końcu języka pytanie: skąd stryj zdobywa podobne frykasy na takim zadupiu, ale życie nauczyło go, aby zadawać jak najmniej pytań. Sam, jeszcze zanim przesiadł się w ciuchcię, usiłował nabyć w miejscowym ekspresie cokolwiek do zjedzenia – po dłuższych błaganiach dostał bigos, ale kiedy spróbował zapłacić walutą, uprzejmy bufetowy odradził mu konsumpcję ze względu na panującą dyzenterię i podzielił się własną kanapką.
Koniak wywołał chorobliwe rumieńce na el grecowskich policzkach gospodarza. Stryj częstował gościa, wypytywał o najrozmaitsze sprawy, o ojca, matkę – zmartwił się bardzo wiadomością, że nie żyją. Interesowało go życie w dalekim, postindustrialnym społeczeństwie. Meff rozprężył się do tego stopnia, że i sam odważył się zadać pytanie:
– Stryj i mój ojciec byli rodzonymi braćmi?
– Skądże, Meffku, jestem bratem twego dziadka… Ależ to był urwis, pamiętam do dziś jego kawały, chociaż to tyle lat.
– To ile stryj ma lat? – wyrwało się bratankowi.
– Sto czterdzieści dwa! Ale tylko do twojej wiadomości. W papierach mam zapisane osiemdziesiąt jeden, żeby nikt się nie czepiał. Jeszcze by telewizję nasłali, jakieś odznaczenie przypięli, a ja rozgłosu nie lubię. A ty co znowu tańczysz?
Uwaga została skierowana do ciemnowłosej, która, poniechawszy przynoszenia i rozlewania, stała pośrodku izby (pardon: komnaty) kołysząc się zmysłowo w takt tęsknej i rozlewnej muzyki tutejszych jarów, porohów i państwowych gospodarstw hodowlanych. Podróżny objął ją krótkim spojrzeniem. Jego uwagę przyciągnął pasek gołego ciała między suknią a bolerkiem, nadzwyczaj połyskliwy, kuszący…
– Czy to córka? – szeptem spytał stryja, a gdy ten pokręcił głową, rzucił jeszcze ciszej – może żona?!
– Żona, hę, hę! Słyszysz, Beto? Meffek myśli, żeś moja żona. A ja tu w celibacie żyję, jak, nie przymierzając, ksiądz. Gospodyni to moja, i tyle!
Cyganie (zresztą, kto wie, czy tam za ścianą nie zdążyli przepoczwarzyć się w Pigmejów) przyspieszyli rytm. Włosy Bety rozsypały się na ramiona.
– A może by szampana? – zapytał staruszek. Meff nie miał siły protestować. Wpatrywał się w tańczącą, a między oczami obojga poczęło tworzyć się coś na kształt łuku elektrycznego.
– Zdążysz, zdążysz – stryj trącił go w ramię. – Ja nie jestem pies ogrodnika. Ale mamy sporo rzeczy do obgadania. A propos, w co ty właściwie wierzysz?
Znienacka spytany Meff zamrugał oczami. O co temu staremu mogło chodzić? Ankieta personalna czy przesłuchanie?
– No, mów, w co wierzysz? Jesteś katolikiem, luteraninem, adwentystą, świadkiem Jehowy, buddystą, wyznawcą Konfucjusza, muzułmaninem?… – napierał gospodarz.
– Właściwie, to ja w ogóle nie wierzę. Chyba… – wybąkał Spec od Reklamy. – Nigdy zresztą się nad tym nie zastanawiałem.
Nawet Beta wstrzymała tan, a Cyganie chyba za ścianą oddech, bo zapadła cisza.
– Jak to? Nie wierzysz w Boga!
Meff pokręcił głową.
– A w szatana?
Roześmiał się.
– W szatana dziś nawet dziecko nie uwierzy. Mamy wiek dwudziesty, stryju. Ludzie latają w kosmos. Czasami nawet z powrotem. Mamy bombę atomową, cybernetykę, wolną miłość i ONZ. Wyzwoliliśmy się z przesądów i zabobonów. Nauka, nauka to wszystko.
– Słyszysz tego ancymona, Beto? – zaśmiał się starzec. – Nie wierzy w szatana. W nic nie wierzy!
Kobieta zawtórowała swym pięknym altem. Podróżnemu zrobiło się głupio. Może nie wypadało przyznawać się do ateizmu?
Gospodarze wyrechotali się wreszcie, orkiestra wznowiła koncert. Strzelił korek szampana. Meff miał nadzieję, że przejdą wreszcie do spraw finansowych, ale stryj powracał wciąż do tego samego tematu.
– Wnioskuję zatem, że kwestie religii są ci całkowicie nie znane?
– Nie aż tak całkowicie. Jak stryj zapewne wie, u nas w każdym hotelu znajduje się Biblia. Bywało, cierpiałem na bezsenność, więc czytałem… Coś tam wiem.
– A co wiesz o manicheizmie? – padło konkretne pytanie.
– Mani… co?
– Nic nie wie – starzec zaczął mruczeć bardziej do siebie niż do kogokolwiek – co zresztą może wiedzieć współczesny młody człowiek, dziecko Marksa i coca – coli?… Czy czytał Orygenesa, św. Augustyna? Żeby choć Zoroastra, gdzie tam…
Świeżo upieczony bratanek ponownie wlepił oczy w Betę. Parę haftek bolerka puściło, ujawniając zaciszną grotę między stromymi i jędrnymi piersiami. Obroty wzbijały suknię coraz wyżej i wyżej, ukazując pełną gotyckość nóg, aliści sklepienie budowli pozostawało nadal w głębokim cieniu.
– Co oni teraz zrobili z tą edukacją? – narzekał gospodarz. – Jak ja byłem w twoim wieku, znałem łacinę, grekę, hebrajski, aramejski… Ty pewno nie wiesz nawet, kto to są Ormuzd i Aryman?
Meff usiłował uspokoić wirujące obrazy i uporządkować myśli.
– Chyba jacyś faceci z Iranu… Może ministrowie Chomeiniego? – zaryzykował.
Starzec tylko jęknął.
– Bóg Dobra i Bóg Zła, synku! Odpowiednikiem w semickiej tradycji mógłby być Bóg i Szatan, gdyby przyjąć, że ich siły są równe…
– A może nawet coś o tym słyszałem. Była taka koncepcja świata, w którym Dobro i Zło mają prawie jednakowe udziały i toczą ze sobą nieustanny bój, przy czym poligonem w skali makro jest wszechświat, a w skali mikro każdy pojedynczy człowiek.
– Ciekawie powiedziane, choć nieprecyzyjnie – skomentował stryj – inteligentny może i jesteś, ale brak ci wiedzy. Wróćmy jednak do manicheizmu. Uznano tę koncepcję nie bez powodu za najgorszą herezję. Fakt. Podważała ona monopol jedynego Boga, sprowadzała hieratyczny porządek do wolnej gry sił, jednym słowem, zamiast feudalnej koncepcji Najwyższej Idei, proponowała światu nadprzyrodzonemu system zgoła kapitalistyczny. To nie był już spór o to, czy Syn jest równy Ojcu, czy jedynie podobny, nie utarczka o dwie natury Chrystusa czy kłopotliwy paradoks Niepokalanego Poczęcia – tu dochodziło do podważania zasady. Nic dziwnego, że szli na stos masowo wszyscy choć częściowo spaczeni manichejskim spojrzeniem na świat – katarzy, albigensi, waldensi… Lecz wszystko na próżno, bo, niestety, heretycy mieli rację. Przynajmniej częściową. Nie ma bowiem absolutnego Dobra i Zła. Świat stworzyło, znaczy, próbowało stworzyć, dwóch bogów, jeden trochę lepszy, drugi gorszy, ale obaj nie pozbawieni – według ludzkich kryteriów – wad. Z tym, że tylko jednemu się powiodło, skutkiem czego ten drugi został skazany na wielowiekową opozycję.
– Bajki – mruknął Meff, który słuchał filozoficznej gawędy zaledwie jednym uchem. Wszystkie pozostałe zmysły kierowały się ku Becie, a ściślej mówiąc, jej nogom, teraz bosym – srebrzyste pantofelki odrzuciła w kąt pokoju…
– Jeszcze chwilę – powiedział mocniej starzec. – Cicho, grajki! Wezwałem cię, bo jesteś mi potrzebny. Jestem stary…
– Ależ stryju! – westchnął bratanek, widząc jak gospodyni budzi się z transu i doprowadza do ładu swoją garderobę.
– Potrzebuję spadkobiercy. Następcy. Ty jesteś ostatni z naszego rodu. Przejmiesz wszystko…
– Dziękuję! – zawołał Meff. który lubił konkretne spraw. Nie wiem tylko, jak się odwdzięczę?
– Drobiazg, doprowadzisz moje dzieło do końca.
– Zrobię wszystko, czego tylko stryj sobie życzy…
Starszy pan, wyraźnie ucieszony deklaracją, zamienił na powrót kanapę na wyrko, po czym wygrzebał z siennika jakieś papiery i kilka pokaźnych paczek ogólnie wymienialnych banknotów.
– Tu masz sześć kopert, z których pierwszą otworzysz pojutrze. Będziesz stosował się ściśle do zawartych tam poleceń. Styl może jest trochę starodawny, ale całość posiada niepomierną wagę. Co zrobisz z nadwyżką pieniędzy, twoja sprawa… Aha, trzeba jeszcze rzecz poświadczyć prawnie.
– Jak to zrobić możliwie szybko? – w głosie młodego człowieka zadrgało szczere zainteresowanie.
– Już! Beto, daj pióro. Wystarczy twój podpis. Weszła gospodyni, zdążyła się znów przebrać. Miała na sobie biały i, prawdę powiedziawszy, półprzeźroczysty chałacik pielęgniarki. W ręku trzymała wieczne pióro. Ale zamiast podać, rozkręciła je. Zbiorniczek był pusty. Szybko podeszła do Meffa i z całej siły wbiła mu wąską stalówkę w ramię, musnąwszy je przedtem watką umoczoną w koniaku.
– Auuu! Co pani robi?!
Gestem zawodowej pielęgniarki pociągnęła lewarek. Zbiorniczek wypełnił się ciemnoczerwoną cieczą. Rozległ się głuchy grzmot.
– Tu podpisz! – padło polecenie.
– Ależ… Ja już nic z tego nie rozumiem…
– Pisz!
Machinalnie nabazgrał imię i nazwisko. Drugi grzmot! Światło w żyrandolu przygasło, ziemia zaś wydała odgłos przypominający głuche stęknięcie przeciągającego się olbrzyma. Trzęsienie ziemi? Tąpnęło nieźle. Meff wykonał w powietrzu kozła i wylądował na kanapie. Tu Beta wcisnęła mu na palec pierścień z czarnej laki. Znów grzmot. Meff mógłby przysiąc, że na nieskazitelne tafle luster wystąpiły kropelki krwi.
– Co to ma znaczyć, stryjku?! – wybełkotał.
– Nie udawaj zagubionego kaczątka – huknął gospodarz. W tym momencie przejąłeś moją rolę, dyżurnego Szatana Świata!
– Szatana?
– Ach, prawda, ty nie wierzysz – zarechotał stryj. – No to patrz!
W mgnieniu oka jego postać spowiła fioletowa poświata, welur przywarł mocniej do skóry zmieniając się w szorstką, zmierzwioną sierść. Paznokcie jęły się wydłużać do rozmiarów spotykanych u balijskich tancerek i urzędniczek na poczcie. Spadły lakierki, ujawniając parzystokopytne raciczki.
– Ratunku! – wrzasnął Meff.
Jak na hasło, w dziwacznych pląsach wpadli do izby Cyganie nie – Cyganie, przypominający teraz raczej greckich satyrów, z różkami i lędźwiami pokrytymi gęstym futrem. Otoczyli Meffa, bijąc mu pokłony i na różne sposoby oddając cześć.
– O święta niefrasobliwości! O młodzieńcza głupoto! – śmiał się stryj. – Czemu rodzice nie podali ci prawdy?
– Jakiej prawdy?
– Że jesteś dwunastym z kolei potomkiem szatana, owocem przypadkowej przygody pięknej Małgorzaty i Mefista, które to dziecko doktor Faust wychował własnym kosztem!
– Ja?…
– Prawdziwe diabły z czasem wymarły lub wycofały się w głąb ziemi (coraz głębiej ludzie drążą, cholera jasna!). Na straży interesów pozostał tylko nasz ród. Półdiabłów, ambasadorów nadzwyczajnych i pełnomocnych Wielkiego Dołu na tej biednej ziemi. Byliśmy kiedyś znacznie liczniejsi, poczytasz o tym we właściwym czasie. Dziś pamiętaj o najważniejszym. W twoim ręku jest honor rodu… Wielkiego rodu! Weź pod uwagę jeszcze fakt, że twoja matka, Abigeil, była w prostej linii potomkinią jednej z czarownic spalonych w Salem w XVII wieku… Wysoko nieś nasz herb – Rogi na Polu Niczyim. Wysoko! Chyba teraz już wiesz, skąd twe imię Meff? Mefisto! Mefisto XIII!
Nogi ugięły się pod młodym człowiekiem. Wiadomość i koktajl wielosmakowy zrobiły swoje. Ale pląsające fauny czy raczej satyry nie dały mu upaść. Zbiły się wokół niego ciasnym kosmatym kręgiem. Tymczasem rechot wuja przeszedł w kaszel, miotany spazmem upadł na kanapę, a fioletowa mgiełka wokół niego poczęła słabnąć i przygasać.
– Chodźmy już – Beta kopniakami rozganiała futrzastych muzykantów i pociągnęła Meffa w stronę alkowy. – i tak nie masz żadnego wyjścia – tłumaczyła jak nauczycielka.
Rzucił się na nią, do niej, w nią! Zachłannie. Brutalnie. Rozpaczliwie.
I kiedy wchodził w rozedrganą czeluść, poczuł pod sobą spoconą bryłę o fakturze sparciałej opony, z nadnaturalnymi piersiami gubiącymi się gdzieś pod pachami, natrafił na bezzębne usta i zetknął się ze słomianymi włosami pachnącymi trupem, grozą, śmiercią…