Zrobili tak: Poseidon Projects otrzymało od siostrzanej firmy badawczej — będącej w istocie przykrywką, którą Jack Halliburton sprokurował przy użyciu swoich pieniędzy i wyobraźni — zlecenie na podniesienie zatopionego u wybrzeży Samoa niszczyciela, reliktu z czasów wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Ledwie jednak przetransportowali na miejsce swój sprzęt, dostali pilne wezwanie od marynarki Stanów Zjednoczonych: na dnie rowu Tonga leżała atomowa łódź podwodna, którą Poseidon mógł podnieść znacznie szybciej niż wojsko. Istniała nadzieja, że ktoś z załogi przeżył. Poseidon przeniósł się o pięćset mil najszybciej, jak mógł.
Jack Halliburton, rzecz jasna, wiedział, że łódź uległa przebiciu i nie ma mowy, by ktoś to przeżył. Pretekst ów pozwolił jednak Russellowi Suttonowi przemieścić się wzdłuż całej długości rowów Tonga i Kermadec. Po drodze Russ dokonywał rutynowych badań sondą. Niedaleko łodzi natrafił na tajemniczy wrak.
Wysiłki jego załogi doczekały się licznych wzmianek w mediach. Podkreślano, że Sutton podjął się tego zadania z uprzejmości zawodowej i patriotyzmu. Jego firma cieszyła się sławą i dobrą opinią od czasu podniesienia Titanica. Przy całym patosie i powszechnej fascynacji towarzyszącej sprawie zaginionej łodzi podwodnej niemal niezauważona przeszła wieść, że Russell odkrył po drodze coś ciekawego i zastrzegł sobie prawo do wydobycia tego.
Naprawdę niezwykły był widok łodzi wyłaniającej się z głębin w otoczeniu pomarańczowych balonów wielkości domu, których Russ użył do tego zadania. Gdy rozpoczęła się posępna procedura wydobycia i identyfikacji szczątków marynarzy, kamerzyści wyjechali, by powrócić, gdy 121 owiniętych we flagi trumien wyruszyło w rejs na pokładzie transportowca, u boku którego unosił się kadłub łodzi.
Potem reporterzy wynieśli się na dobre i rozpoczęła się właściwa historia.