Nie było szans na utrzymanie tego w tajemnicy. Po pierwsze, w odległości niecałego kilometra trenowała właśnie załoga łodzi typu longboat, która usłyszała eksplozję wywołaną przez przebicie ściany odpowietrzonego budynku promieniem. Wszystkie trzydzieści cztery osoby nadal gapiły się w tamtym kierunku, gdy część budynku zawaliła się, z wielkim pluskiem wpadając do wody.
Ze swojego miejsca nie widzieli artefaktu. Budynek był jednak stale monitorowany przez automatyczną kamerę z teleobiektywem, zamontowaną przez CNN na zboczu Mount Vaia od strony zatoki. Uchwyciła zawalenie się budowli i przybliżyła obraz artefaktu, leniwie unoszącego się, by powrócić na swoje dawne miejsce.
Nikt na Samoa nie wiedział, że pięć minut później w Waszyngtonie odbyła się pospiesznie zwołana konferencja. Prezydent przerwał wieczorne spotkanie przy pokerze, by dopomóc w podjęciu decyzji, czy cała wyspa powinna zostać wysadzona w powietrze. Jakiś obłudnik wysunął argument, że w gruncie rzeczy nie byłby to akt wojny, gdyż między obiema narodami nie ma wrogości, a ponadto po eksplozji jeden z nich przestanie istnieć. Odpowiedź prezydenta była jak zwykle lakoniczna. Powrócił do gry, poleciwszy, by następnego ranka na jego stół trafił raport z wydarzeń.
Raport zawierał jedną krótką stroniczkę. Poseidon trzymał gębę na kłódkę, a zespół naukowców z NASA przestrzegał postanowień kontraktu.
Przeglądali taśmę wielokrotnie, podobnie jak dane z czujników, i po setnym razie byli niewiele mądrzejsi niż po pierwszym. Gdy laser został podkręcony do 72 procent pełnej mocy, temperatura artefaktu zaczęła wzrastać równomiernie na całej powierzchni. Gdy wynosiła 1,2 stopnia Celsjusza powyżej temperatury otoczenia, obiekt uniósł się ze swego legowiska i wędrował z prędkością 18,3 cm na sekundę, obrócony pod kątem 45 stopni, aż znalazł się nad lufą lasera. Potem spadł na podłogę. To było jak upuszczenie wieżowca na kieliszek. Podłoga nie wytrzymała.
Część znajdująca się pod legowiskiem obiektu nie załamała się jednak, gdyż miała niezależne podpory. Mimo to zapewne czekałby ją ten sam los, gdyby artefakt na nią SPADŁ. On jednak wydawał się zainteresowany jedynie laserem. Powróciwszy na swoje miejsce, osiadł na nim lekko jak piórko.
Badacze musieli przestudiować nagrania CNN, bo ich własna wstrząsoodporna kamera leżała niewzruszenie na dnie zatoki, a jej rezerwowe źródło zasilania przesyłało zdjęcia wirującego mułu. Dokładnie 1,55 sekundy po zapadnięciu się podłogi artefakt uniósł się z wody i, ponownie ze stałą prędkością 18,3 cm na sekundę, powrócił na legowisko. Taki obraz zastali Russ i Jan, gdy kilka minut później przypedałowali na miejsce.
Kiedy brygada robotników nerwowo odtwarzała pomieszczenie artefaktu i jego otoczenie ochronne, osobna ekipa z NASA — a w każdym razie ubrana w identyczne, nowe kombinezony ochronne NASA — wydobyła zatopiony laser oraz źródło mocy i zanalizowała uszkodzenia. Były ogromne.
Jack Halliburton zwykle nie przychodził do domku nr 7 bez zapowiedzi. Gdy więc tym razem stanął w drzwiach, siedząca wokół stołu zawalonego raportami i pozostałościami po obiedzie dziewięcioosobowa grupa zamilkła.
Russ należał do najbardziej zaskoczonych.
— Jack! Może kanapkę?
Ten pokręcił głową i usiadł na podsuniętym krześle.
— Podajcie mi krzywą mocy lasera zaraz przed tym, jak spadł na niego artefakt.
Moishe Rosse, który stał się głównym specem od lasera, podniósł dwie cylindryczne klawiatury i zaczął surfować, używając wielkiego telewizora jako monitora.
— To prosta funkcja skokowa — rzekł Russ. — Wyłączył się.
— Wiem. Chcę wiedzieć, w którym momencie i dlaczego.
— Powodzenia z „dlaczego”. — Wnętrza źródła energii były ściśle tajne; traktowali je jak czarną skrzynkę, która zawsze dostarcza to, o co się ją prosi.
— Coś niecoś możemy stwierdzić. — Na ekranie pojawił się znajomy wykres, ukazujący rosnącą powoli, a następnie spadającą gwałtownie moc lasera. Oś odciętych była podzielona na mikrosekundy.
— Podziel ekran na pól i przyjrzyjmy się, co się dzieje na taśmie nagranej w czasie rzeczywistym na kilka mikrosekund przed wyłączeniem się lasera.
Artefakt powoli się unosił, pokonując dwa milimetry na mikrosekundę. Spowolnione nagranie w żółwim tempie ukazywało pandemonium, które rozpętało się, gdy promień lasera prześliznął się pod obiektem i przedziurawił przeciwległą ścianę.
— Stop. — Taśma wskazywała godzinę 06:39:23,705. Wykres pokazywał, że moc wyłączyła się o 6:39:23,810.
— Więcej niż jedna dziesiąta sekundy. No i? — Russ wskazał ekran. — Co z tego wnosisz? — Wcześniej zakładali, że albo laser wyłączył się automatycznie, poprzez jakiś wewnętrzny obwód bezpieczeństwa, albo załatwiła go siła eksplozji. Federalni nie chcieli nic powiedzieć.
Jack przez długą chwilę gapił się w milczeniu na obraz.
— Jedno, co wiemy na pewno — rzekł — to że o 23,810 cały pluton w reaktorze zmienił się w ołów.
— W ołów?
— No. Dlatego laser przestał działać. Nie wyciśniesz krwi z rzepy.
— Jezu! — rzekł Moishe. — Gdzie się podziała ta cała energia?
— Wiele wskazuje, że we wnętrzu naszego małego przyjaciela.
— Ile gramów plutonu? — zapytał Russ.
— Nie chcą powiedzieć. Ale byli nerwowi jak diabli. Zdaje się, że „gramy” nie jest właściwym słowem. Zdaje się, że chodzi o tony, kilotony, megafony.
— Ekwiwalentu TNT — rzekł Russ.
Jack skinął głową.
— Chcą ewakuować wyspę.
— Megatony? — zapytał Russ z rozszerzonymi oczyma. — Na czym my, u diabla, siedzimy?
— Jak wspomniałem, nie chcą podawać żadnych liczb. Ponadto mam podejrzenie, że ich obawy nie dotyczą możliwej eksplozji naszego obiektu. Chodzi raczej o to, że chcą mieć możliwość swobodnego rozbicia go na atomy, gdyby wyglądał niebezpiecznie.
— Gdyby!
Jack rozejrzał się po pomieszczeniu.
— Podejrzewam, że stracimy też część swojej obecnej ekipy. Nie mogę powiedzieć, żebym kogokolwiek winił, jeśli zdecyduje się odejść.
Zaległa cisza.
— Co? — przerwał ją Moishe. — Teraz, gdy zaczyna się robić ciekawie?
Nie dało się przemieścić dwustu tysięcy Samoańczyków jedynie poprzez oświadczenie: „Jesteście w niebezpieczeństwie, musicie wyjechać”. Po pierwsze, słowo „niezależny” w nazwie państwa Samoa oznaczało przede wszystkim „niezależny od Ameryki”. Każdy, kto chciał żyć pod zwierzchnictwem Wuja Sama, mógł wsiąść na prom i przenieść się do Samoa Amerykańskiego.
Inną kwestią było to, gdzie ich umieścić. Samoa Amerykańskie było potwornie zatłoczone. Nowa Zelandia i Australia praktycznie zamknęły granice, przyjąwszy w ubiegłym wieku ponad sto tysięcy Samoańczyków, Ci, którzy zostali, raczej pragnęli zachować tradycyjny styl życia.
Pozostałe wyspy archipelagu były w większości porośnięte nieprzeniknioną dżunglą lub zasypane pyłem wulkanicznym. Savai’i miała 60 tysięcy mieszkańców, stłoczonych w naszyjniku miasteczek ciągnących się wśród wybrzeża, i nie chciała nikogo więcej.
Ponadto Samoańczycy byli narodem głęboko religijnym i odrobinę fatalistycznym. Jeśli Bóg postanowił ich zabrać, to i tak to zrobi. Pozostawianie własnych domów, z pokoleniami przodków pogrzebanymi na frontowych podwórkach, oznaczałoby brak szacunku, by nie rzec — świętokradztwo. Ankiety wskazywały, że nawet gdyby Stany Zjednoczone w całości opłaciły przeprowadzkę, tylko 20 procent populacji zdecydowałoby się na ten krok.
Samoańczycy zauważali, że o wiele prościej byłoby przenieść artefakt. Ziemia nie należała do Poseidona, a tym bardziej do rządu amerykańskiego; została jedynie wydzierżawiona. Właściciele mogli eksmitować dzierżawców.
Jack wykorzystał w tej sprawie swoje umiejętności negocjatorskie. Spotkał się ze starszyzną wioskową — fono — i zauważył, że eksmisja, choć byłaby zrozumiała, miała pewną negatywną stronę. W gruncie rzeczy bowiem byłaby to kapitulacja przed potęgą nuklearną Stanów Zjednoczonych. Oznaczałaby pogwałcenie umowy, która niosła ze sobą znacznie więcej pieniędzy i prestiżu, niż ta wioska kiedykolwiek miała, a niektórzy postrzegaliby to jako poniżenie. Ponadto w wypadku kooperacji Jack z wdzięczności wyremontuje im obie szkoły i wybuduje nowy kościół.
Nie wspomniał o Poseidonie. Miał zawrzeć ten układ osobiście.
Skończyło się na remoncie kolejnych dwóch kościołów i sponsorowaniu świątecznej uczty. Ale honor zwyciężył.
(Fakt, że rząd samoański chce, by wioska eksmitowała Poseidona, zadziałał na korzyść Jacka. Prymat prawa wioskowego był zapisany w konstytucji, a kwestiach nieruchomości — trudnego tematu na wyspie o ograniczonej powierzchni — lokalne prawo bezdyskusyjnie dominowało nad federalnym. Starszyzna z przyjemnością podkreśliła tę zasadę).
Przebudowa była radykalna. Czasza nad obszarem eksperymentalnym, oprócz zapewniania izolacji środowiskowej, miała służyć jako podwójne zabezpieczenie przeciwwybuchowe, tytanowa kopuła wewnątrz stalowej. Jack, Russ i Jan połączyli siły w proteście przeciwko dodatkowym kosztom i komplikacjom. Gdyby artefakt postanowił eksplodować, kopuły równie dobrze mogłyby być wykonane z kartonu.
Rząd, nadal pod przykrywką NASA, ale z pieniędzmi i wpływami, jakich ta agencja nie posiadała, uznał, że prawdopodobnie mają rację. Podwójna kopula miała stanowić jedynie środek zapobiegawczy „na wszelki wypadek”.
Także „na wszelki wypadek” zaprojektowano mające przykuwać artefakt do miejsca łańcuchy, które były przymocowane do lin szerokości ramienia, głęboko zakotwiczonych w skale. Wyliczono siłę, jakiej wymagało podniesienie artefaktu z legowiska; łańcuchy potrafiły przetrzymać cztery do sześciu razy tyle. Nikt, kto widział, z jaką łatwością i gracją obiekt wzniósł się w powietrze, nie postawiłby jednak złamanego grosza na podtrzymujące je liny.
Teraz główna rola w przedstawieniu przypadła Jan. Po tym, jak artefakt był przypalany, zamrażany i ostrzeliwany bez żadnego rezultatu z wyjątkiem spowodowania katastrofy, może nadszedł wreszcie czas, by z nim porozmawiać.