Na przełomie wieków Russell Sutton przeżył epizodyczny flirt z rządem Stanów Zjednoczonych. Była to frustrująca praca na średnim stanowisku kierowniczym przy dwóch programach badania Marsa. Gdy drugi z nich zakończył się fiaskiem, Sutton pożegnał się z Wujem Samem i kosmosem, by powrócić do swej pierwszej miłości — biologii morskiej.
Nadal był kierownikiem i mózgiem projektów, tyle że teraz prowadził własną, niewielką firmę o nazwie Poseidon Projects. Zatrudniał dwanaście osób, z czego połowa miała doktoraty. Pracowali jednorazowo nad dwoma lub trzema projektami, a były to ezoteryczne problemy inżynieryjne, związane z zarządzaniem zasobami morskimi oraz z ich badaniem. Mówiono, że potrafią dokonywać cudów, a do tego dotrzymują obietnic i nie zdradzają tajemnic. Mogli sobie pozwolić na odrzucenie większości propozycji — tych, które nie były dostatecznie interesujące, i tych pochodzących od rządu.
Russ nie był więc specjalnie zachwycony, gdy drzwi jego gabinetu się otworzyły i stanął w nich facet w admiralskim mundurze. Jego pierwszą myślą była ta, że w zasadzie stać ich na recepcjonistkę, drugą — pytanie, jak sformułować odmowę, by gość szybko się wyniósł i nie zajmował mu więcej czasu.
— Doktorze Sutton, nazywam się Jack Halliburton.
Hmm… Zaczynało się robić ciekawie.
— Czytałem na studiach pańską książkę. Nie wiedziałem, że jest pan wojskowym. — Twarz mężczyzny istotnie przypominała nieco tę, którą pamiętał z tylnej strony okładki Pomiarów i obliczeń batysferycznych, tyle że teraz był bez brody i ubyło mu trochę włosów. Wciąż jednak wyglądał jak Don Kichot na diecie.
— Proszę spocząć. — Russ machnął ręką w kierunku jedynego krzesła, na którym nie zalegały sterty papierów i książek. — Z góry jednak zastrzegam, że nie pracujemy dla rządu.
— Wiem. — Admirał usiadł, kładąc czapkę na podłodze. — Właśnie dlatego tu jestem. — Otworzył niebieską, zapinaną na zamek błyskawiczny teczkę i wyjął zamknięty hermetycznie plastykowy folder. Obrócił go i przytknął kciuk do narożnika; folder odczytał linie papilarne i otworzył się. Halliburton rzucił go na biurko Russella.
Na pierwszej stronie napisano wielkimi, czerwonymi literami: ŚCIŚLE TAJNE — WYŁĄCZNIE DO PAŃSKIEJ WIADOMOŚCI. Nic ponad to.
— Nie mogę tego otworzyć. Poza tym, jak już wspomniałem…
— W gruncie rzeczy to nie jest takie tajne. Na razie. Z wyjątkiem mojej niewielkiej grupy badawczej nikt w rządzie nawet nie wie o tej sprawie.
— Ale przyszedł pan tu jako przedstawiciel rządu, prawda? Bo zakładam, że ma pan jakieś ubranie bez gwiazdek na ramionach.
— To barwy ochronne. Zaraz wszystko wyjaśnię. Proszę tylko zajrzeć do środka.
Russ zawahał się, po czym otworzył folder. Pierwsza strona przedstawiała wizerunek czegoś w kształcie cygara, zarysowanego na tle prostokąta szarych smug.
— To zdjęcie naszego odkrycia. Robiliśmy pozytonową mapę radarową rowu Tonga-Kermadec…
— Po cholerę?
— Ta część akurat jest tajna. Poza tym nie dotyczy sprawy.
Russ miał wrażenie, że jego życie znalazło się w punkcie zwrotnym, co mu się nie podobało. Powoli obrócił się na krześle, wodząc wzrokiem po swojskim bałaganie, znajomych obrazkach i mapach na ścianie. Wielkie okno wychodziło na spokojne w tej chwili Morze Corteza.
— Domyślam się, że nie jest to coś, nad czym moglibyśmy pracować tutaj — rzekł, odwrócony plecami do Halliburtona.
— Nie. Wybraliśmy pewne miejsce na Samoa.
— Hmm… Atrakcyjne miejsce. Upal, wilgoć i obrzydliwe żarcie.
— Piękne dziewczęta i zero zimy. — Halliburton poprawił okulary. — Żarcie zaś nie jest złe, jeśli nie ma pan nic przeciwko amerykańskiemu.
Russ obrócił się z powrotem i przestudiował obraz.
— Musi mi pan częściowo zdradzić, po co pan tam był. Czyżby marynarka wojenna coś zgubiła?
— Istotnie.
— Czy w tym czymś byli ludzie?
— Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć.
— Właśnie pan odpowiedział. — Russ przerzucił stronę. Na drugiej widniało ostrzejsze zdjęcie obiektu. — Tego nie zrobiły pozytony.
— Zrobiły. Tyle że to kompilacja zdjęć zrobionych pod różnymi kątami, po usunięciu szumu.
Dobra robota, pomyślał Russ.
— Jak głęboko znajduje się to coś?
— Rów ma w tym miejscu siedem mil głębokości. Artefakt jest zagrzebany w piachu na czterdzieści stóp.
— Trzęsienie ziemi?
Admirał skinął głową.
— Ćwierć miliona lat temu.
Russ gapił się na niego przez dłuższą chwilę.
— Czy ja o tym nie czytałem w jakiejś starej książce Stephena Kinga?
— Proszę spojrzeć na następną stronę.
Tym razem była to zwykła fotografia barwna. Obiekt spoczywał na dnie głębokiej dziury. Russ pomyślał o tym, ile zachodu i pieniędzy musiało kosztować jej wykopanie.
— I marynarka o tym nie wie?
— Nie. Choć oczywiście wykorzystaliśmy jej sprzęt.
— A znaleźliście to, co oni zgubili?
— Znajdziemy w przyszłym tygodniu. — Halliburton wgapił się w widok za oknem. — Będę musiał panu zaufać.
— Nie doniosę na pana marynarce.
Admirał pokiwał wolno głową.
— Zaginiona łódź także znajduje się w tym rowie — rzekł, starannie dobierając słowa. — Niecałe trzydzieści mil od tego… obiektu.
— A jednak pan tego nie zgłosił. Bo?
— Za miesiąc minie dwadzieścia lat mojej służby w marynarce. Tak czy owak miałem zamiar odejść na emeryturę.
— Rozczarowany?
— Nigdy nie miałem wielkich złudzeń. Dwadzieścia lat temu chciałem porzucić karierę naukową, a marynarka po prostu złożyła mi ciekawą propozycję. Była to fascynująca praca, ale nie wzbudziła we mnie zaufania do wojska. Ani do rządu.
— W ciągu ostatnich dziesięciu lat — ciągnął — zebrałem wokół siebie grupę podobnie myślących osób. Zamierzałem zabrać niektórych spośród nich ze sobą, gdy już odejdę. Szczerze mówiąc, myślałem o założeniu czegoś podobnego do pańskiej firmy.
Russ podszedł do ekspresu i uzupełnił swoją filiżankę. Zaproponował kawę admirałowi, ten jednak odmówił.
— Chyba rozumiem, do czego pan zmierza.
— Proszę mówić.
— Chce pan odejść wraz ze swoimi ludźmi i założyć biznes. Ale jeśli pan nagle „odkryje” to coś, rząd może zauważyć zbieg okoliczności.
— Coś w tym stylu. Proszę spojrzeć na następną stronę.
Było tam zbliżenie obiektu. Jego zakrzywiona powierzchnia idealnie odzwierciedlała kształt robiącej zdjęcie sondy.
— Próbowaliśmy pobrać próbkę metalu do analizy. Połamał wszystkie wiertła, którymi go zaatakowaliśmy.
— Diament?
— Jeszcze twardszy. I bardzo zbity. Nie możemy określić jego gęstości, bo nie jesteśmy w stanie go poruszyć, nie mówiąc już o podniesieniu.
— Jezu…
— Gdyby był atomową łodzią podwodną, dałby się odholować. A nie ma nawet jednej dziesiątej wielkości takiej lodzi. Podnieślibyśmy go, gdyby był z ołowiu. Z czystego uranu. Ale on ma większą gęstość.
— Rozumiem — rzekł Russ. — Skoro my podnieśliśmy Titanica…
— Mogę mówić wprost?
— Zawsze.
— Moglibyśmy wydobyć obiekt za pomocą którejś z waszych technik. I zatrzymać wszystkie zyski, a te mogą być całkiem pokaźne. Ale jeśli ktoś powiąże nasze działania z marynarką, nieźle za to bekniemy.
— Jaki więc ma pan plan?
— Prosty: — Admirał wyjął z teczki mapę i rozwinął ją na biurku Russa. — Będziemy wykonywać pewne zadanie na Samoa…