Dla ostrożności postanowili wybudować mur przeciwwybuchowy pomiędzy laboratorium a wyspą, nim zabiorą się do eksperymentu ze środowiskiem planetarnym. Gdyby symulacja Jowisza wybuchła, nadal mogła być słyszalna na Fidżi, ale przynajmniej nie zrównałaby Apii z ziemią.
Mur miał trzy metry grubości u podstawy i zwężał się do jednego metra u szczytu, a jego wysokość wynosiła dziesięć metrów. Stanowił półkole o średnicy 150 metrów, otwarte od strony morza. Wynajęto miejscowych artystów, by namalowali słoneczne malowidła od strony lądu, ale mur wciąż kłuł w oczy. Radę wioski ugłaskał autobus szkolny i dwa witraże dla kościoła metodystów.
W przypadku eksplozji cała siła wybuchu, zmierzająca w stronę lądu, zostałaby skierowana w górę lub zużyta na zniszczenie muru, wykonanego z pianobetonu, który raczej topił się, niż pękał.
Od Jowisza wciąż jednak dzieliły ich miesiące. Oryginalny plan zakładał rozpoczęcie od Merkurego, lecz personel techniczny przeforsował Marsa. Dwójka techników, Naomi i Moishe, pojechała na Florydę i wyposażyła się w zmodyfikowane skafandry kosmiczne NASA, w których przez kilka tygodni się szkoliła. Po takiej zaprawie mogli swobodnie wejść w marsjańskie środowisko i badać sytuację. Merkury był na granicy: klimatyzacja skafandrów pozwalała wytrzymać w jego atmosferze jedynie przez krótki okres. Logiczne więc było rozpoczęcie eksperymentu w warunkach umożliwiających ciągły i bezpośredni ludzki nadzór.
Tak więc przez kilka pierwszych dni Naomi i Moishe przechadzali się po swoim dziesięcioakrowym „Marsie”, sprawdzając, czy nie ma przecieków ze świata zewnętrznego, i przeprowadzając testy na wszystkich czujnikach i urządzeniach komunikacyjnych w stosunkowo litościwym środowisku.
Stosunkowo: ciśnienie atmosferyczne zostało obniżone do około jednej setnej tego, jakie występuje na poziomie morza, a atmosfera nie zawierała tlenu, tylko dwutlenek węgla ze śladami azotu i argonu. Temperatura była obniżana do minus stu stopni Celsjusza, a następnie podnoszona do błogich dwudziestu sześciu, symulując lato na marsjańskim równiku. Światło było mdłe i różowawe, ciężkie od ultrafioletu.
Środowisko nie sprawiało poważnych kłopotów, więc Jan zasadniczo powtórzyła trzyminutowy przekaz Drake’a, wystukując go i wymrugując na różnych długościach fali według wzoru, który miał zostać powtórzony w każdym środowisku: fale radiowe do mikrofal, światło widzialne do ultrafioletu. Nie posunęli się do promieni gamma czy rentgenowskich, przeczuwając, że mogłoby to zostać uznane za agresję.
Oryginalny, prowizoryczny plan zakładał rozpoczęcie od fal radiowych długości jednego metra, potem jednej dziesiątej metra, następnie przejście do mikrofal o długości jednego centymetra i tak dalej. Siódma i ósma iteracja miały być w ultrafiolecie. Jack zauważył jednak, że liczba dziesięć nie ma w sobie nic szczególnego dla nikogo prócz istot, które posiadają dziesięć czułków lub palców, więc aby uniknąć zaściankowości, użyli jako podzielnika liczby 9,8696, kwadratu pi.
Artefakt tolerował Marsa, ale nie wypowiedział się na jego temat, więc wypompowali z atmosfery rzadką owsiankę i zastąpili ją gorącą próżnią Merkurego. Gdy jaskrawe sztuczne słońce pełzło po niebie, wiadomość od Jan wstukiwano, wpiskiwano i wmrugiwano w piekło o temperaturze 600 stopni Kelvina, dość gorące, by stopić ołów.
Ale Merkury był piknikiem w porównaniu z Wenus. Pozostając po bezpiecznej stronie muru, wpompowali gorący dwutlenek węgla pod ciśnieniem dziewięćdziesięciu atmosfer, w temperaturze 737 kelwinów. Podobnie jak w przypadku Merkurego, temperatura artefaktu wzrastała identycznie z temperaturą otoczenia, a na wiadomość Jan odpowiadała niezmienna cisza. Stopniowo przywrócili temperaturę i ciśnienie do normy środowiska samoańskiego, dla mieszkańców Ameryki Północnej gorącego, lecz dla Wenusjan zabójczo lodowatego.
Części okablowania i niektóre z pozostałych elementów nie wytrzymały próby, a i element ludzki nie przeszedł przez to spacerkiem. Zrobili więc sobie kilka dni wolnego, czekając na przysłanie z różnych krajów i zmontowanie części zamiennych, a potem udali się na bardziej staroświecką wyspę Savai’i.
Po obejrzeniu sławnych dymiących szczelin nie ma tam wiele do roboty, chyba że jest się szukającym śmierci surferem, więc głównie spacerowali, rozkoszując się spokojem. Niektórzy grali w krykieta lub przyglądali się grom. Jan wynajęła starszą kobietę, by ta nauczyła ją malować tradycyjną tkaninę siapo, i spędziła kilka popołudni, robiąc pamiątkowe ściereczki dla wnuków przy hipnotycznej muzyce rozbijających się fal, popijając miejscowy sok owocowy i nie myśląc zbyt wiele. A raczej — starając się nie myśleć.
Mieszkali w luksusowym hotelu Safua, w rzeczywistości będącym garstką domków zgromadzonych wokół środkowego fale, gdzie cowieczorny szwedzki stół i automatyczny bar służyły jako centrum życia towarzyskiego.
Na wyspie nie było ani jednego miejsca rozrywki — zabraniało tego prawo — więc sami musieli sobie zorganizować wieczory. Russ i Naomi grali w szachy, a większość pozostałych słuchała wynajętego zespołu miejscowych dzieciaków, przeplatających nowoczesną muzykę z tradycyjnymi melodiami samoańskimi. Usiłowały nauczyć wszystkich samoańskiego tańca, lecz uczniowie nie byli zbyt pojętni — z wyjątkiem, co zaskakujące, Jacka, który wymamrotał coś o pobycie na Hawajach podczas służby wojskowej.
Po trzech dniach dostali cynk, że zastępcze materiały już dojechały i następnego ranka wszystko będzie zainstalowane. Polecieli więc lekkim samolotem z powrotem do Apii — prom, którym przypłynęli w tę stronę, trochę za mocno ich wytrząsł — od czasu do czasu obserwując przez lornetkę rekiny i płaszczki w przezroczystej wodzie.
Muese, jeden z miejscowych techników, którzy pozostali na głównej wyspie, wykopał głęboki dół na ognisko na plaży pomiędzy murem przeciwwybuchowym a laboratorium i piekł zakopaną w ziemi świnię, owiniętą szczelnie w liście taro. Po południu wykopał płytszy dół, owinął w folię słodkie i zwykłe ziemniaki i umieścił nad węglem kratkę do grillowania kurczaków i ryb.
Jack zamówił pojemniki z lodem i drinkami oraz beczkę piwa i zaprosił wszystkich czterdzieścioro ośmioro pracowników projektu na tropikalną ucztę, luau. Nie było żadnego szczególnego powodu do świętowania, ale też brakowało powodu, by nie świętować. Następnego dnia mieli się na serio zabrać do dalszej pracy.
Krótko przed zachodem słońca Muese wykopał świnię i spędził pół godziny na jej krojeniu, podczas gdy pozostali zajęli się kurczakami, tuńczykami i koryfenami. Zapaliły się automatyczne reflektory iluminacyjne, mniej romantyczne niż kopcące kaganki, ale dające światło pozwalające swobodnie gotować i jeść.
Po uczcie wszyscy zebrali się przy ognisku z gitarami, harmonijką, skrzypcami i fujarką, by grać brzmiące zupełnie nieziemsko irlandzkie i walijskie melodie, popularne w Stanach. Russ i Jan usiedli na uboczu z butelką zimnego białego burgunda, owiniętą mokrym ręcznikiem.
— I co dalej? — zapytał Russ. — Jeśli dojdziemy do Jowisza i nadal nic nie osiągniemy?
Wzruszyła ramionami.
— Cóż, pewnie kolejne procedury inwazyjne. Jack na pewno ma jakieś pomysły. Nie przykłada się zbytnio.
Russ skończył pierwszy kieliszek, ale nie nalał sobie następnego.
— Ma coś więcej niż pomysły. Ma propozycję. Z Chin.
— Nic nie powiedział.
— Właśnie. Wiem jedynie dzięki temu, że byłem z nim w biurze, gdy urządzenie rozkodowywało tę wiadomość. Nie mógł mi powiedzieć, żebym nie patrzył.
— Niech zgadnę. Chcą zagrzebać artefakt w chop suey.
— Nic z tych rzeczy. Zresztą chop suey to amerykańska potrawa.
— Wiem. No więc co?
— Chcą częściowo zasponsorować wyniesienie obiektu na orbitę. Pokryć część kosztów zespołu czterech rakiet Długi Marsz.
— A jak już będzie na orbicie?
— Zdaje się, że ma zabrać ze sobą ten wielki laser, żeby mógł zadziałać na niego ze stuprocentową mocą. W bezpiecznej odległości od Ziemi.
Pokręciła głową.
— Przypomnij mi, żebym się wyniosła gdzie indziej, gdy będziemy go mieli nad głową.
— Myślę, że można mu to wyperswadować. To by oznaczało przyjęcie rządowych pieniędzy. — Russ dopełnił oba kieliszki. — Musimy jednak wymyślić coś innego.
Jan wpatrywała się w kopułę ochronną.
— Moglibyśmy po prostu wysłać go w przyszłość.
— Najpierw budując wehikuł czasu.
— Stopniowo. Po prostu otoczyć go płotem i czekać, aż nauka osiągnie odpowiedni poziom. — Pociągnęła łyk, nie odrywając wzroku od kopuły. — Zawiesić projekt na dziesięć, pięćdziesiąt, sto lat.
— Jack zdążyłby umrzeć.
Skinęła głową.
— Podobnie jak my wszyscy.