Żałowała impulsu, który ją skłonił do powiedzenia, że od lat nie jeździła rowerem. Jeździła jeszcze przed narodzinami Russella, a udawanie niezdary na jednobiegowym schwinnie wymagało umiejętności godnych Oscara.
— Jak sobie radzisz?
Jechali pod górę Logan Road, Sharon przodem. Nie było zbyt stromo, a ruch w niedzielny poranek niemal zamarł.
— Zaczynam załapywać, o co w tym chodzi.
Stanęła na pedałach, by podjechać pod górkę, czując jego wzrok na swoich pośladkach. Może nie powinna była wkładać obcisłego kostiumu do biegania, bo ludzie idący do kościoła rzucali jej pełne dezaprobaty spojrzenia, ale na Russella to działało.
— Dalej już cały czas z górki. Po prostu trzymaj się lewej strony.
— Wiem, biegałam tędy. Projekt jest za drugimi światłami, V-coś tam Road.
— Vaiala-vini. Jeszcze zrobimy z ciebie Samoankę.
— Pod warunkiem, że nie będę musiała polubić owoców chlebowca.
— Fuata. Zaczniemy od hot dogów i będziemy się posuwać wzdłuż łańcucha pokarmowego. Po indyczych ogonach i plackach z tłustej baraniny będziesz błagać o fuata.
— Ha, mam pełną zamrażarkę indyczych ogonów. Smażonych w głębokim tłuszczu. Pycha! — Zaśmiali się oboje, ale wiedzieli, że to delikatna sprawa. Samoańska dieta zmieniła się pod wpływem przybyszów z Zachodu, i to bynajmniej nie na lepsze. Ogony indycze, big maki, placki z baraniny i peklowana wołowina… Niewielu tubylców po trzydziestce zachowało smukłość i zdrowe serce.
Russell pomachał strażnikowi, gdy przejeżdżali przez bramę obszaru projektu. Rzucili rowery na ziemię przed wejściem do głównego budynku, nie przypinając ich, i poszli do gabinetu Russa, by wyjąć z lodówki hot dogi i piwo, które następnie umieścili w lodówce piankowej. Russell wydobył z szafki magazynowej trochę węgla drzewnego i poszedł rozpalić grill, Sharon zaś udała się do toalety, by się przebrać.
Przyjrzała się swemu ciału w lustrze i dokonała tu i ówdzie kilku drobnych modyfikacji. Wiedziała, że Russell połknął haczyk. Pytanie brzmiało, czy należy go już wyławiać. Może lepiej było zaczekać, aż Michelle będzie bliższa rozwiązania.
Albo pójść na całego. Zaciągnąć go do łóżka i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Wyprodukowawszy ładne, czerwone bikini ze stringami, wyrwała kilka kępek nadmiernego owłosienia łonowego i zjadła je. Ułożyła biustonosz tak, by ukazywał czubki skrzydeł wytatuowanego kolibra, i lekko pogłębiła rowki w dolnej części pleców, pamiętając, że Russ dostrzegał je u Rae.
Tak wyposażona, owinęła się w talii lavalava. Mogła sobie nosić skąpy strój, gdy tylko zanurzyła w wodzie choćby palce u nóg, ale Samoańczycy nie przepadali za turystkami obnoszącymi się ze swymi wdziękami na lądzie.
Russell miał na sobie te same obcięte dżinsy, w których przyjechał, i zrobił z nich kąpielówki, pozbywając się koszuli i butów. Uśmiechnęła się, patrząc na jego znajome ciało, nieco pucułowate mimo umięśnionych rąk i nóg, o niemal mlecznobiałej skórze — nigdy nie wychodził na słońce, nie wysmarowawszy się blokerem słonecznym; oboje jego rodzice zmarli na raka skóry. Włosy na jego ciele były jedwabistym meszkiem, to czarnym, to białym — żadnej siwizny — a jedynym tatuażem, jaki posiadał, był obecnie niewidoczny maleńki napis „Nie otwierać przed Gwiazdką” w sąsiedztwie pokaźnej blizny po operacji wycięcia wyrostka robaczkowego przez wiejskiego lekarza na Wyspach Cooka. Ile innych kobiet zachichotało, gdy po raz pierwszy rozebrał się przy nich?
Natychmiast zauważył jej tatuaż.
— Ptak?
— Koliber. — Opuściła górę biustonosza niemal do sutka. Miała drobne piersi — takie, jakie lubił.
— Fajniutki. — Uśmiechnął się i odwrócił w stronę grilla. Skropił węgiel stuprocentowym alkoholem izopropylowym z butelki laboratoryjnej, po czym pstryknął zapalarką i węgiel zapalił się z niebieskim pyknięciem.
— Ile to potrwa? — zapytała. — Umieram z głodu.
— Co najmniej dwadzieścia minut. — Wskazał małą lodówkę stojącą na stoliku. — Piwa? A może popływamy?
— Najpierw popływajmy. Cała się lepię. — Odwróciła się plecami do niego, by zrzucić lavalava, co w innych okolicznościach można by uznać za gest skromności. Porwała ze stolika maskę, płetwy i fajkę i pobiegła do wody. — Ostatni piecze hot dogi!
Russell stał i spoglądał za nią, uśmiechając się coraz szerzej. Potem ruszył biegiem. Gdy wskoczył do wody, Sharon siedziała już na płyciźnie i ponad taflę wystawała jej tylko głowa.
— Co z tego. I tak ja miałem piec.
Włożyła płetwy, po czym splunęła w maskę i roztarła ślinę.
— Są tu jakieś rafy?
— Nie. Dopiero za siecią na rekiny.
— Masz ochotę na odrobinę ryzyka?
— Jasne. Zawsze chciałem zobaczyć z bliska rekina młota o długości czternastu stóp.
Miałam tylko dziewięć stóp, skorygowała w myślach.
— Tego, który przegryzł łódź?
— Bez obaw. Przebili go harpunem i postrzelili na płyciźnie. Prawdopodobnie zaatakował, bo był ranny i wystraszony. — Russell skropił swoją maskę wodą. — Widziałem wiele rekinów i nigdy nie miałem z nimi problemów.
— Ja też. Może po prostu nigdy nie spotkaliśmy takiego, który byłby naprawdę głodny.
— Może. — Zrobił ruch ręką. — Tam jest jedna rafa. Podniosę siatkę, żebyś mogła przepłynąć pod spodem.
— Dobra. — Wsunęli ustniki do ust i przepłynęli sto jardów dzielących ich od siatki. Bez problemu prześliznęli się pod nią i płynęli ku rafie. Russell podał Sharon rękę, a ona przyjęła ją, jakby to było coś oczywistego. Płynęli swobodnie, zgodnym rytmem, poruszając się szybko dzięki płetwom.
Rafa nie robiła specjalnego wrażenia w porównaniu z dramatycznym pięknem tej położonej za farmą olbrzymich małży w Palolo, ale kręciło się wokół niej trochę jaskrawo ubarwionych rybek i małych muren, obserwujących intruzów ze zwykłym skwaszonym wyrazem pysków. Russell znalazł ośmiornicę wielkości swojej dłoni i zaczęli ją sobie przerzucać z ręki do ręki, aż w końcu znudziła się zabawą i umknęła.
Russ wykonał gest naśladujący jedzenie, a Sharon skinęła głową. Skierowali się z powrotem ku siatce, nadkładając trochę drogi, by pościgać średniej wielkości płaszczkę.
— Fajna zabawa — powiedziała Sharon, stojąc po kolana w wodzie i zdejmując płetwy. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że przy mokrym kostiumie całe ciało jest widoczne jak na dłoni. — Ośmiornica była super.
— Mieliśmy szczęście. Ktoś kiedyś nazwał je „miękką inteligencją”.
— Jacques Cousteau. — Russell uniósł brwi. — Mój nauczyciel oceanografii miał jego książkę.
Gdy wychodzili na brzeg, Russell pomachał do sześcio-, może siedmioletniego chłopca, siedzącego z wiadrem przy ich stoliku.
Wiadro było w połowie wypełnione lodem i zawierało dużą salaterkę oka, samoańskiej wersji ceviche — ryby marynowanej w soku z limony i podawanej z kremem kokosowym oraz chili.
— Dzisiej złapał, doktor Russell.
Zajrzał do salaterki.
— Tuńczyk paskowany?
Chłopak wzruszył ramionami.
— Dziesińć tala.
— Nie mam przy sobie ani grosza.
— Ja mam.
Chłopak gapił się na jej krocze jak zaczarowany. Sharon owinęła się w pasie lavalava, wyjęła z kieszeni kilka banknotów i podała mu dziesiątkę.
— Fa’afetai — powiedział, podając jej miskę i wycofując się nieśmiało. — Dziękuje.
— Afio mai — odparła, a on obrócił się i pobiegł.
Patrzeli, jak się oddala. Russell zaśmiał się cicho.
— Zabawni są. Liberalni w kwestii nagości, ale konserwatywni, jeśli chodzi o ubiór.
Skinęła głową.
— Nigdy nie zrozumiem religii. Ani mody, nawiasem mówiąc. — Postawiła miskę na stole i przeszukała torbę z jedzeniem w poszukiwaniu plastykowych widelców. — Przekąska?
— Dzięki. Najpierw nastawię hot dogi. — Wygładził pogrzebaczem białą stertę węgielków i wyjął z lodówki cztery hot dogi.
Ryba była chłodna, chrupiąca i ostra.
— Mogłabym się do tego przyzwyczaić — rzekła uzurpatorka. — Od jak dawna tu mieszkasz?
— Przyjechałem zeszłego lata razem z Jackiem Halliburtonem, żeby zbudować laboratorium. — Ułożył hot dogi w równych rządkach. — Przez kilka miesięcy dojeżdżałem. Kończyłem starą pracę w Baja. Ale odkąd budowa została ukończona i wydobyliśmy artefakt, właściwie jestem tu uziemiony.
— I niezadowolony?
— Hm, miejsce jest w porządku, ale raczej do wypoczynku. Trudno się tu zajmować nauką. — Usiadł obok niej i nadział na widelec kawałek oka. — Nawet przy nowoczesnych środkach komunikacji, konferencjach internetowych i tak dalej, jest się na końcu świata. Wystarczy, że zepsuje się jakiś element za pięćdziesiąt centów, a samolot jest dopiero za dwa dni, i cala robota staje. Poza tym tęskni się… Wiem, że to brzmi snobistycznie, ale tęsknię za towarzystwem ludzi podobnych do mnie — naukowców, artystów i tak dalej.
— A mnie się zdawało, że jesteś samotnikiem.
— Hm, jestem, a przynajmniej byłem. To miejsce w Baja było położone na uboczu. Dlatego je wybrałem. Ale jeśli chciałem, w ciągu godziny mogłem dojechać do L.A., gdzie miałem mieszkanie koło campusu uniwersyteckiego.
— I podrywałeś studentki. Znam ten typ.
Zaśmiał się i poczerwieniał.
— Gdy jeszcze miałem włosy. — Wstał, by zajrzeć do hot dogów. — Tęsknię za atmosferą uniwersytecką. Za księgarniami, kawiarniami, barami. Za bibliotekami na campusie. No i za dziewczętami…
— Campus jest fajny. Mieszkałam tam przez dwa tygodnie podczas letniego kursu nurkowania.
— Gdzie?
— W jakimś akademiku. — Wiedziała, gdzie teraz nocują studenci Jimmy’ego Coleridge’a. A jedenaście lat temu? — Conway? Conroy?
— To niedaleko mojego mieszkania. — Szczypcami obrócił hot dogi o 180 stopni, po czym podszedł do lodówki. — Piwa? A może kieliszeczek wina?
— Masz tam wino?
— Nie, w biurze. To potrwa tylko minutkę.
— Jeśli byłbyś tak uprzejmy… Nie przepadam za piwem. Może się skuszę, jak już hot dogi będą gotowe.
— Pilnuj ich — polecił i potruchtał do biura.
Zastanawiała się nad swoją sytuacją. Znajdowała się w punkcie zwrotnym: gdyby teraz zaczęła romansować z Russem, prawdopodobnie zaprzepaściłaby swoje szanse na pracę, ale przecież praca miała być tylko środkiem do celu, jakim był kontakt z artefaktem. Może dziewczyna Russa będzie miała na to większe szanse niż recepcjonistka.
Dlaczego tak bardzo pragnęła znaleźć się w fizycznej bliskości tego obiektu? Widziała wszystkie zdjęcia, przestudiowała dane, czytała dywagacje sfrustrowanych naukowców.
Pamiętała to mgliste uczucie, które ją ogarnęło, gdy płynęła z Bataan do Kalifornii; wahanie towarzyszące przepływaniu nad rowem Tonga.
Teraz też to czuła, silniej niż kiedykolwiek przedtem. Coś nabierało kształtu.
Russell wrócił z dwoma kieliszkami na długich nóżkach, wypełnionymi białym winem i już zaparowanymi od ciepła.
— Pij, póki zimne — rzekł, wręczając jej jeden, po czym wypił duszkiem jedną trzecią swojej porcji. Przewrócił hot dogi o ćwierć obrotu. — Za minutę będą gotowe.
— Więc dlaczego nie ściągnąłeś obiektu do Baja? Po co zaczynać wszystko od zera w tym miejscu?
— Chciałbym, żeby to było możliwe — odparł ze wzrokiem wbitym w grill. — Częściowo z racji problemu z transportem tego przeklętego obiektu, ale głównie z powodów politycznych. Meksyk leży zbyt blisko Stanów Zjednoczonych, nie tylko terytorialnie, ale także politycznie i ekonomicznie. Jack nie chciał, żebyśmy mieli na karku Wuja Sama ani żeby meksykańscy żołnierze walili nam do drzwi. Albo nawet je rozwalali.
— Mogliby?
— Jasne. Zagrożenie dla bezpieczeństwa półkuli. — Przekroił dwie bułki i położył na grillu. — Niepodległe Państwo Samoa naprawdę jest niepodległe. I stabilne. Tonga wprawdzie znajduje się bliżej miejsca znalezienia artefaktu, ale nie chcieliśmy mieć do czynienia z tamtejszymi politykami. Jack przestudiował dane na temat wysp Samoa i metodą eliminacji wylądowaliśmy tutaj.
— A pierwszym czynnikiem, jaki braliście pod uwagę, było: „Czy jest tam jakieś miasto?”.
Skinął głową.
— Nazywają je jedynym miastem na Samoa, choć, jak sama wiesz, nie przypomina zbytnio Hongkongu. Tak naprawdę to kilka ściśniętych do kupy miasteczek, ale ma aptekę, sklep żelazny i tak dalej. — Wskazał główny budynek. — Ten kawałek ziemi leżał odłogiem, był prywatną własnością i miał dostęp do morza. Jack skontaktował się z matai rodu i załatwił dzierżawę. Przyjął nawet obywatelstwo samoańskie.
— I przystąpił do rodu, aiga?
— Nie, chociaż brał pod uwagę taką możliwość. Technicznie rzecz biorąc, musiałby się jednak podzielić z rodem całym swoim majątkiem. — Russell uniósł brew. — A to nie leży w jego naturze.
— Długo się znacie?
— Nie. Skontaktował się ze mną w sprawie katastrofy łodzi podwodnej, która następnie zaprowadziła nas do artefaktu. — Uzurpatorka, jako Rae, wiedziała, że tkwi w tym jakaś tajemnica. Może w tym wcieleniu uda jej się wyciągnąć z niego jakieś informacje.
— W normalnych okolicznościach nigdy byśmy się nie spotkali. On urodził się w bogatej rodzinie, ale wybrał służbę wojskową. A ja jestem bardzo daleki od obu tych rzeczy. — Przyjrzał się hot dogom. — Te dwa są gotowe. — Wyciągnęła papierowe talerzyki, a on położył na nich hot dogi i bułki, po czym obrócił dwa pozostałe zgodnie z jakąś tajemną zasadą termodynamiki i przekroił dwie kolejne bułki.
W milczeniu nakładali sobie musztardę, ketchup i przyprawy — wszystko z małych, zamkniętych próżniowo paczuszek, które Russell uwolnił z przeróżnych lotnisk.
Ugryzła.
— Smaczne. — Szczerze mówiąc, było trochę mdłe.
Russell wzruszył ramionami.
— Czasem byłbym gotów zabić za jakieś proste amerykańskie jedzenie z budki ulicznej. Z bakteriami i tym wszystkim.
— Może nie urodziłeś się bogaty, ale musiałeś sporo uzbierać. Nie podniósłbyś Titanica za grosze.
Pokręcił głową, żując.
— Zawsze wykorzystuj pieniądze innych. Czasem czuję się bardziej jak domokrążca niż jak inżynier. — Przerwał, by wycisnąć do bulki kolejny woreczek musztardy. — Jack myśli, a przynajmniej mówi, że na tym obiekcie można zarobić fortunę. Może kiedyś ktoś ją zarobi, ale prawdopodobnie nie on. On musi jeszcze odpracować mnóstwo eurodolców. I jest stary.
— A ty?
— Ja jestem młodszy.
— Mam na myśli forsę. Myślisz, że zrobisz na tym biznesie fortunę?
— Nie, co ty. Ja to robię dla idei.
— Tak myślałam. To znaczy miałam nadzieję.
— To największe wydarzenie w XXI wieku. Może największe w historii. — Wbił wzrok w budynek kryjący obiekt. — Nawet jeśli to coś nie pochodzi z innego świata. To by znaczyło, że nasz obraz rzeczywistości i nauka są całkiem błędne. Nie niekompletne, lecz po prostu nietrafne.
— Ale jeśli nie pochodzi stąd, czy nie jest tak samo?
— W pewnym sensie nie. W ubiegłym wieku pewien facet zauważył, że odpowiednio zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii…
Arthur C. Clarke, zmilczała uzurpatorka. Spotkała go podczas startu statku Apollo w latach 70.
— I to nam otwiera furtkę. Nasza nauka nadal mogłaby być podzbiorem tej, którą dysponują oni. To tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie i pokazali Newtonowi hologram.
Zaabsorbowany własnymi wyjaśnieniami, nie zauważył mężczyzny, który podszedł po cichu i stanął za nim. Dopiero na widok cienia podskoczył jak oparzony.
— Jack!
— Przepraszam. Nie zamierzałem się podkradać.
— To Sharon Valida. Jack Halliburton.
Wyciągnęła rękę.
— Spotkaliśmy się przelotnie. Pracuję w Pacific Commercial Bank.
— I ma pani dobrą pamięć do twarzy.
Szczególnie do twojej, pomyślała.
— Hot doga? — zaproponował Russell.
— Dzięki, idę do hotelu. Zauważyłem, że tu siedzisz, i przyszedłem zapytać, czy moglibyśmy się spotkać jutro rano trochę wcześniej, przed… tą całą hecą.
— Znaczy, koło ósmej?
— Może być. Zostawię wiadomość dla Jan. — Skinął głową uzurpatorce.
— Do widzenia, panno Valida. Do jutra, Russell.
— Zawsze się tak ubiera? — zapytała, gdy się oddalił. Jack miał na sobie biały płócienny garnitur, panamski kapelusz i samoańską koszulę.
— Owszem, o ile nie pracuje w laboratorium. Jest spóźniony o jakiś wiek.
— Kilku innych bogatych gości, którzy przychodzą do banku, też się tak ubiera. Mój szef nazywa ich postaciami w stylu Somerseta Maughama. To jakiś aktor?
— Chyba pisarz. — Zjadł ostatniego kęsa i wstał. — Gotowa do następnego?
— Niech się jeszcze trochę podpiecze. Ale piwem nie pogardzę.
— Świetny pomysł. — Russ wyjął dwa heinekeny i otworzył.
Sharon dopiła wino i wzięła z jego ręki piwo.
— Za niedzielne pijaństwo. — Stuknęli się butelkami. — Mówiłeś coś o pokazywaniu Newtonowi hologramu.
— Tak. Przyszło mi do głowy, że to coś może wcale nie pochodzić z innej planety, lecz z ziemskiej przyszłości.
— Serio? Myślałam, że można się poruszać tylko w jednym kierunku.
— Wiesz coś o tym?
— Widziałam taką rzecz na sześcianie. Akcelerator cząstek.
— Mhm. Udało im się przesunąć cząstkę o ułamek sekundy w przyszłość. Co absolutnie zgadza się z teorią względności.
— Ale nie da się wyekspediować cząstki w przeszłość?
— Właśnie. Nie chodzi tylko o względność, lecz także o przyczynowość, zdrowy rozsądek. Przyczyna i skutek przestają mieć sens.
— Ale ty myślisz…
— Wiem, że to brzmi jak: „Skoro wydarzyła się jedna niemożliwa rzecz, to teraz już wszystko może się zdarzyć”, ale w pewien przewrotny sposób ma to sens. Wysłali ten niezniszczalny obiekt o milion lat w przeszłość i umieścili go w miejscu, w którym nikt nie mógł go dosięgnąć. Potem poszli go wykopać i…
— I nie było go tam! — Pokiwała gwałtownie głową. — Więc wysłali tego robota, żeby się dowiedział, co się stało.
— Nie robota — rzekł. — Kogo jak kogo, ale nie robota.
— Znałeś ją?
Zawahał się.
— Dość dobrze. A przynajmniej tak mi się zdawało. Jak na robota była wyjątkowo ludzka. Albo transludzka. Postludzka.
— Coś, co wyewoluowało z ludzi?
— Bingo. To bynajmniej nie musi potrwać milion lat. Obecnie tylko prawo i obyczaje, a nie nauka, bronią nas przed sterowaniem własną ewolucją.
Zamyśliła się. Jej wspomnienia sięgały tak daleko w przeszłość, że zawsze uważała się za przybysza z bardzo dawnych czasów. W gruncie rzeczy mogła jednak pochodzić z przyszłości i zatracić pamięć tamtej podróży.
Wiedziała, że sposobem na uniknięcie paradoksu przyczynowo-skutkowego mogłaby być niemożność zabrania jakichkolwiek informacji przez podróżnika cofającego się w czasie. Nigdy nie pomyślała o zastosowaniu tej zasady do wyjaśnienia własnej amnezji sprzed wieków, które spędziła jako żarłacz biały. Być może wysłano ją w przeszłość jako pozbawioną pamięci istotę, która nie potrzebowała wspomnień, by przeżyć i ewoluować.
— Rozmawiałeś o tym z Jackiem?
— Z Jackiem? Nie. On jest zwolennikiem hipotezy Obcych z innej planety. Zwłaszcza od czasów Rae, naszej „kosmitki”.
— Ale ty tego nie kupujesz.
— Cóż… Przypuszczam, że hipotezę pozaziemskiego pochodzenia można lepiej uzasadnić naukowo, a przynajmniej logicznie. Ale jeśli tak było, dlaczego po prostu się nie ujawniła i nie powiedziała: „Zaprowadźcie mnie do swego przywódcy”?
— Może się bała.
— Na pewno nie mnie.
— A Jacka? — Uzurpatorka uśmiechnęła się. — Przypuszczam, że nie byłaby jedyna.
— Czasami można się go przestraszyć — Russell wstał, by przewrócić hot dogi. — Podsmażmy je z drugiej strony.
Milczała, gdy obracał mięso i bułki. Kiedy uniósł głowę, Sharon wpatrywała się w morze, z dziwnym, zamyślonym wyrazem twarzy.
— Sharon?
Ani przez chwilę nie przestała manipulować jedynkami i zerami. Na udawanie człowieka poświęcała jedynie niewielką część swej inteligencji, więc podczas wykonywania codziennych zajęć w banku albo prowadzenia życia towarzyskiego, nawet tego oscylującego wokół Russa, większość jej jestestwa pływała w binarnym morzu informacji.
Sama wiadomość nadal nie była jasna, ale uzurpatorkę nagle olśniło, CZYM ona jest.
To była pieśń w jej rodzinnym języku. W języku zapomnianym przed milionem lat.
— Sharon? Nic ci nie jest?
— Ojej! Przepraszam. — Przetarła twarz obiema rękoma. — Czasem mi się to zdarza.
Russ usiadł na ławce, nie za blisko, i dotknął dłoni dziewczyny.
— Chodzi o twoich rodziców? — Odpowiedziała dwoma krótkimi skinieniami głowy. — Moi też zmarli razem, w każdym razie w tym samym tygodniu. Byłem trochę starszy od ciebie, ale i tak bardzo mnie to zraniło. Poczułem się samotny.
Oczy jej zwilgotniały. Otarła je.
— Masz rację. Tak właśnie się czuję.
Jesteś wspaniałym człowiekiem, pomyślała, ale nie masz pojęcia, czym naprawdę jest samotność.
Miał ochotę wziąć ją w ramiona, ale powstrzymał się.
— Odwiozę cię do domu.
— Nie, już przeszło. — Obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Pora na następnego hot doga. — Zajrzała do pustej butelki. — Może po piwie robię się sentymentalna. Powinnam wypić jeszcze jedno.
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. — Otworzył dwa i podał jej butelkę. — Bądźmy sentymentalni.
Pieśń. Pieśń o domu.
— Już odpowiednio podsmażone?
Dotknął lekko jednego z hot dogów.
— Idealnie.
Kiedy jedli i rozmawiali, celowo o nieistotnych sprawach, uzurpatorka snuła plany na resztę dnia i na najbliższą noc. Szczególnie na noc. Russella czekała mała niespodzianka.
Jutro niemal na pewno zamierzali ogłosić, że artefakt odpowiedział na ich wiadomość, i być może ujawnić binarną sekwencję, by kilka milionów innych osób także mogło się zacząć nad nią głowić.
Ale nic by im z tego nie przyszło. To byłoby tak, jakby ktoś, kto nie ma pojęcia, czym jest alfabet Braille’a, przesuwał palcami po napisanej nim, w dodatku w obcym języku, linijce. Zakodowana wiadomość — zakodowana nie w obawie przed odczytaniem, ale mimo to nieodczytywalna.
Tak czy inaczej, do wtorku na wyspę napłynie mnóstwo ludzi z zewnątrz. Dziennikarze, którzy mają dość szczęścia, by znajdować się w Samoa Amerykańskim, wylądują tu w poniedziałkowe południe. Następnego dnia poranny samolot przywiezie mnóstwo kolejnych z Ameryki, w czwartek — z Azji i Europy. Przez całą dobę będzie obowiązywała wzmożona kontrola.
To znaczyło, że trzeba zadziałać przed jutrzejszym porankiem.
— Nie chcę być natrętny — rzekł Russell — ale może masz dziś wolny wieczór? Jeśli nie znajdę wymówki, Jack będzie mnie w nieskończoność trzymał w Aggie’s.
Przymknęła oczy. Musiała być ostrożna.
— Chciałabym, ale… Mam randkę z kolegą z pracy. — Poklepała Russella po kolanie. — Muszę mu powiedzieć, że nie jestem zainteresowana. Poniedziałek i wtorek za to mam wolne.
— W poniedziałek jesteśmy już umówieni na obiad — przypomniał jej.
— W takim razie we wtorek kolacja.
— Zaraz zadzwonię do Sails i zarezerwuję stolik na ósmą. Miasto będzie pełne głodnych reporterów.
Skinęła głową.
— A ja będę już znała wielką tajemnicę.
— Poznasz ją jutro przed dziesiątą, jeśli tylko włączysz wiadomości. Możesz też zaczekać i pozwolić mi zaskoczyć cię przy obiedzie.
— Może zaczekam. Domyślam się, że nie pozwolisz mi zgadywać.
— Nie da rady.
— Odkryliście, że prezydent jest kosmitą.
— Kurczę, zgadłaś! Teraz będziemy musieli cię zabić.
— Cóż… Przynajmniej dowiedziałam się zawczasu.
Po obiedzie pojeździli trochę rowerami po Apii, zatrzymując się na zatłoczonym zwykle targu Maketi Fou po mrożone kokosy. W niedzielę nie było tam wielkiego ruchu. Sprzedawcy stali grupkami w ocienionych miejscach, plotkując, i niechętnie podchodzili, by skasować należność. Russell kupił Sharon naszyjnik z masy perłowej, który bardzo jej się spodobał. Ona kupiła mu jaskrawokarmazynowe jedwabne lavalava, podjudzając, by przyszedł w nim na kolację.
Uzurpatorka zastanawiała się, czy do tej kolacji w ogóle dojdzie. Ich znajomość miała właśnie wkroczyć na niezbadane terytorium.
Może w pewnym sensie Russell będzie musiał ją zabić — jako Rae lub jako Sharon.
Zaproponował, by trzymała rower u siebie, ale się nie zgodziła, mówiąc, że jest zbyt skażona cywilizacją i nie będzie chciała zostawiać go na dworze, a wnosić po schodach do małego mieszkanka też nie ma ochoty. Zostawiła go w domku Russella, pocałowała go soczyście na dobranoc i poszła pieszo do odległego o kilka przecznic domu, czując na ustach zanikający smak pocałunku.
Spuściła żaluzje i leżała w półmroku, wsłuchując się w terkot wentylatora na suficie i szczebiot ptaków na rosnącym za oknem drzewie delonix regia, „płomienia Afryki”.
Zaczęła ćwiczyć język, którego jeszcze nie potrafiła zrozumieć. Używając głośni, wydawała kliknięcia długości dokładnie jednej dwudziestej sekundy dla jedynek i pozostawiała starannie odmierzone pauzy dla zer.
W początkowej partii wiadomości znajdowały się trzy skupiska sekwencji 000011110000, prawdopodobnie będące jakiegoś rodzaju znakami rozdzielającymi. Czwarta taka sekwencja pojawiała się zaraz na początku drugiej połowy. Dzieliły one tekst na części mniej więcej w następujący sposób: 2:1:1:47:49. W analogii do ludzkiej muzyki mogła to być dwuzwrotkowa pieśń poprzedzona trzema informacjami: pierwsza identyfikowała ją jako pieśń, a dwie dalsze podawały tytuł i jakieś dane techniczne, na przykład tempo i tonację. Albo smak i ładunek elektryczny.
Zwrotki nie posiadały żadnego wyraźnego wzoru, choć każda zawierała skupisko lub słowo 01100101001011 — powtarzające się trzykrotnie w pierwszej zwrotce i czterokrotnie w drugiej. Innych długich powtórzeń nie było, a krótkie, takie jak 0100101, nie miały znaczenia statystycznego, lecz gdyby reprezentowały ludzki język, mogły być czymś w rodzaju angielskich przedimków „a” i „the”. Biorąc pod uwagę wysoką entropię Shannona, powinny być właśnie czymś takim.
Nie bardzo więc było co analizować, ale dla uzurpatorki wiadomość miała jakieś intuicyjne lub podprogowe znaczenie, poruszające i frustrujące, jak melodia usłyszana w dzieciństwie i niemal całkowicie zapomniana.
Wentylator na suficie klikał co trzy czwarte sekundy. Używała go jako metronomu lub sekcji rytmicznej. Jej ludzka głośnia potrafiła „mówić” z szybkością mniej więcej jednej trzeciej dźwięków wydawanych przez artefakt, więc trzykrotnie obniżyła wysokość swoich dźwięków.
Ćwiczyła dostatecznie cicho, by ktoś, komu przyszłoby do głowy podsłuchiwać, słyszał coś brzmiącego jak odgłos silnika wentylatora, i tak właśnie oceniła te dźwięki siedząca w sąsiednim pokoju agentka CIA. Agenci wprowadzili się do sąsiedniego mieszkania w kilka godzin po tym, jak Sharon zjadła swój pierwszy obiad z Russellem.
Zapamiętanie czterdziestopięciosekundowej sekwencji kliknięć i pauz, którą chciała odśpiewać artefaktowi jako odpowiedź, nie zajęło jej wiele czasu. Nie mogła się tam jednak dostać bez Russella, rzecz jasna, więc musiała zaczekać do zmroku, a nawet dłużej. Jeśli Russ jadł kolację z Jackiem, prawdopodobne było, że załatwi to szybko. Czy pójdzie potem do laboratorium, czy wróci do domu? Zwykle szedł do domu, by poczytać coś lekkiego albo posłuchać muzyki, a ponieważ większość następnego dnia miał spędzić w laboratorium, taki scenariusz wydawał się bardzo prawdopodobny.
O dziewiątej uzurpatorka włożyła uroczy czarny strój: krótką spódniczkę i przylegającą górę z obrazkiem fulerenów, połyskujących kolorami tęczy niczym skrzydła kosa. Gdy usłyszała, że agentka CIA idzie do toalety, wymknęła się po cichu.
Pod piątką żaluzje były spuszczone, ale światełko przy fotelu Russella paliło się. Wyobrażała go sobie, jak siedzi z książką i kieliszkiem wina, słuchając pobrzmiewającego cichutko dźwięku klawesynu, grającego Wariacje Goldbergowskie.
Zdjęła buty i zastukała do drzwi. Gdy otworzył, weszła do środka i łagodnie zamknęła je za sobą.
— Jestem impulsywna. A ty?
Potrwało kilka sekund, nim skinął głową.
— Przy tobie mogę być — rzeki, wpatrując się w nią.
Domek składał się z jednego dużego pomieszczenia ze ścianką działową, za którą znajdowała się „sypialnia”. Sharon poprowadziła go tam, gasząc po drodze lampkę.
— Chwila. — Zatrzymał się, by zapalić świeczkę, dokładnie tak, jak oczekiwała. W jej blasku wyśliznęła się z zapinanej na rzepy spódnicy i zdjęta fulerenową bluzkę. Pod spodem nie miała nic z wyjątkiem tatuażu z kolibrem.
Usiadła na łóżku i przyciągnęła go ku sobie, rozpinając mu koszulę, gdy on męczył się z mankietami. Nie miał jeszcze pełnej erekcji; natychmiast wzięła go w usta, by się rozkoszować zmianą tego stanu. Łagodnie drażniła go zębami — wiedziała, że to lubi — a potem wykorzystała fakt, że nie ma odruchu wymiotnego — uzurpatorka zasadniczo nie miała żadnych odruchów — i pozwoliła mu wejść głębiej, tuląc go jedną ręką i pociągając za sobą na łóżko.
To samo zrobiła z nim Rae za pierwszym razem. Czy jego mózg funkcjonował dość dobrze, by skojarzyć te dwa fakty?
Sięgnął w dół, by jej pomóc, ale już była wilgotna; oczywiście sama kontrolowała tę funkcję. Wczołgała się na łóżko i usiadła okrakiem na Russellu, pomagając mu wejść powolnymi, kolistymi ruchami, i wzdychając z autentycznej rozkoszy. Ale bycie z nim jako Sharon jej nie wystarczało.
Uśmiechnęła się, bawiąc się jego włosami, gdy on poruszał się w niej w górę i w dół.
— A teraz mała sztuczka — powiedziała po minucie, odchylając się na bok, unosząc kolano i prostując nogę, po czym powoli okręciła się, robiąc tę samą sztuczkę z drugą nogą, tak że teraz była obrócona twarzą w drugą stronę, ale ani na chwilę nie wypuściła go z siebie.
— Jesteś tam? — zapytała retorycznie.
— Jak… jak tyś to zrobiła?
— Mam podwójne stawy.
Wiedziała, że to mu się spodobało, i sama także czerpała przyjemność z różnicy anatomicznej, ale przede wszystkim chciała być przez kilka minut zwrócona twarzą w drugą stronę. Russell objął ją dłońmi, a ona w wyćwiczony sposób używała swoich, starając się kontrolować jego stan, a zarazem pracując nad swoją twarzą.
Gdy nadszedł właściwy moment, wywołała w sobie entuzjastyczny orgazm, a zaraz potem on miał desperacki, niecierpliwy wytrysk. Wyśliznęła się i przechyliła w swoją stronę, a on uniósł się i objął ją od tyłu.
Po chwili nieco ją zaskoczył.
— Rae?
Powoli obróciła się w jego ramionach, ukazując swoją nową twarz — dawną twarz.
Wpatrywał się w nią, a ona przesunęła palcem po grzbiecie jego nosa.
— Miłość przychodzi i miłość odchodzi — zacytowała.
— Masz… masz nową rękę — wybąkał głupio. — Ale w środku jesteś taka sama.
Uświadomiła sobie, że od dziewięćdziesięciu lat, ilekroć była kobietą, miała osobowość pielęgniarki Deborah.
Obmacał rękoma jej twarz, po czym opuścił dłoń na tatuaż.
— Ale oprócz twarzy…
— Nadal jestem Sharon. Zmiana ciała trwa dłużej i jest bolesna.
— Kim… czym… — Nie przestawał jej pieścić. — Czym ty jesteś?
— „Kim” jest łatwiejsze. Sharon, Rae i kilkuset innymi osobami na przestrzeni ostatniego stulecia, dodając do tego kilka zwierząt i przedmiotów. Znacznie trudniej odpowiedzieć na „czym”.
— Inna planeta?
— Nawet tego nie wiem. Twoja hipoteza, że przybywam z przyszłości, nie pasuje do moich wspomnień. Sprzed 1931 roku pamiętam mgliste strzępy. Myślę, że właśnie wtedy po raz pierwszy przybrałam ludzki kształt.
— A czym byłaś wcześniej?
— Różnymi stworzeniami. Zawsze żyłam w morzu — jako żarłacz biały, orka, cokolwiek, co znajdowało się na szczycie lokalnego łańcucha pokarmowego. Wygląda na to, że mam całkiem silny instynkt przetrwania… Być może byłam tam od czasu przybycia artefaktu, może to on mnie przywiózł. Z przyszłości, z innej gwiazdy, innego wymiaru. Czuję nieodparte przyciąganie z jego strony.
Russell pokiwał wolno głową.
— Więc uwiodłaś mnie w nadziei, że…
Pocałowała go w policzek.
— Co wcale nie oznacza, że cię nie kocham — szepnęła. — Można kogoś kochać, a jednocześnie go wykorzystywać.
Milczał przez długą chwilę. Potem odgarnął z jej czoła kosmyk włosów i uśmiechnął się.
— Wydajesz się taka kobieca. Jako Rae, jako Sharon, a teraz jako ktoś pośredni.
— Wolę być kobietą. Ale podczas drugiej wojny światowej byłam żołnierzem piechoty morskiej, a później żonglerem w cyrku. W latach 70. w męskiej postaci ukończyłam astronomię na Harvardzie, na kilka lat przed Jan. Oceniałam jej prace na zajęciach z atmosfer Słońca i gwiazd. Jaki ten świat mały…
— Czy kiedykolwiek przed projektem spotkałaś Jacka lub mnie?
— Nie. O tobie oczywiście słyszałam, po tym, jak podniosłeś Titanica. Byłam biologiem morskim.
— I służyłaś w piechocie morskiej. — Pokręcił głową, nie mogąc tego ogarnąć. — A teraz?
Wydęła wargi.
— Teraz naleję nam po kieliszku wina. — Russell chciał się podnieść, ale położyła mu rękę na ramieniu. — Wiem, gdzie jest.
Przeszła do kuchenki, czując na sobie jego wzrok. Wiedziała, jak wygląda w blasku świecy.
— Chciałam mieć więcej czasu. Chciałam, żebyś pokochał mnie jako Sharon.
— Byłaś na dobrej drodze.
W ciemnościach napełniła kryształowy kieliszek czerwonym winem. Gdyby Russell widział teraz jej twarz, przestraszyłby się: miała tęczówki wielkości dwudziestopięciocentówek.
— Ale pomyślałam, że muszę przyspieszyć bieg spraw. Z powodu jutra.
— Wiesz, co się jutro wydarzy?
— Nietrudno było zgadnąć. Przecież jako Rae — dowiedziałam się o odpowiedzi artefaktu. Postanowiliście to ogłosić. Pewnie po to, by mnie wywabić z ukrycia. — Podała mu kieliszek.
Wziął go, ale nie zaczął pić.
— Również po to, by kilka milionów innych osób mogło się pogłowić nad sekwencją. Większe komputery. — Dopiero teraz pociągnął łyk, po czym oddał jej kieliszek. — Dlaczego po prostu się nie ujawniłaś? W ciągu nanosekundy stałabyś się częścią projektu i chronilibyśmy cię przed… — Wykonał gwałtowny ruch głowy mający mówić: „ludźmi, którzy cię postrzelili”.
— Gdybyście mogli. — Wierzchem palców pogłaskała zarost na jego policzku. — Znam ludzką naturę, kochanie — Być może lepiej niż ty sam. Jestem outsiderem, który ma za sobą niemal wiek obserwacji.
— Znasz miłość.
— Zaznałam jej kilka razy. Znam też ksenofobię. Byłam Murzynem, Azjatą i Latynosem w Stanach Zjednoczonych w czasach, gdy biali mogli takiemu zrobić, co im się żywnie podobało, i mówić do niego, cokolwiek przyszło im do głowy. Byłam białym więźniem podczas Bataańskiego Marszu Śmierci. To była potężna lekcja: czuć, jak cię nienawidzą i boją się ciebie tylko dlatego, że jesteś inny. — Pociągnęła łyk i postawiła kieliszek na stoliku obok lampki. — A na tej planecie nie ma nikogo, kto byłby bardziej „inny” niż ja.
Po raz pierwszy powiedziała coś, co nie było prawdą — nie mogła jednak wiedzieć, że w pobliżu kręci się ktoś jeszcze bardziej odmienny.
— Udało mi się częściowo rozszyfrować wiadomość — kontynuowała. — Nie jako algorytm Drake’a i z pewnością nie jako tłumaczenie słowne. To wygląda na coś w rodzaju pieśni i sądzę, że jest zaadresowane do mnie. Chcę tam iść i odpowiedzieć.
— Dziś?
— To musi być dziś. Dlatego przyspieszyłam bieg spraw.
Russell podniósł się powoli.
— Sądzę, że strażnik wpuściłby cię ze mną. Ale co potem? Najprawdopodobniej nic by się nie wydarzyło. I co wtedy? Przyłączyłabyś się do zespołu? Jako nasza zakładowa Marsjanka?
— Jasne. Ale tylko ty, Jack i Jan wiedzielibyście, że nie jestem słodką Sharon z Hawajów, która sypia z szefem.
Pogłaskał ją po plecach.
— Dziś wartę ma albo Simon, albo Theodore. Obaj rozpoznają Rae. Możesz się zmienić w Jan, przybrać jej twarz?
— Prościzna. W pięć minut. — Wstała.
Dotknął jej biodra.
— Zaczekaj. Mogę popatrzeć?
Odwróciła się.
— Nikt nigdy nie widział, jak to robię. — Russell skinął głową. — W porządku. — Usiadła twarzą do niego.
Mrugnęła, po czym rozległ się cichy odgłos miażdżenia. Kości policzkowe stały się bardziej wyraziste i przesunęły się bliżej nosa. Zniknął dołek w brodzie, a ona sama uległa wydłużeniu. Zmarszczki i zagłębienia powstałe pod wpływem uśmiechu pogłębiły się, a skóra pod oczyma stała się nieco obwisła. Oczy z jasnoniebieskich przeszły w brązowe. Włosy urosły do ramion i posiwiały, a następnie rozłożyły się i uczesały we „francuza”.
— Jak ty to robisz? Włosy… to przecież nie jest żywa tkanka!
— Nie mam pojęcia, jak to wszystko robię. — Wstała i rozłożyła ręce. Skóra jej pięknego ciała pomarszczyła się i stała trupio biała, po czym przeszła w jednoczęściowy nylonowy kombinezon. Skóra dłoni wyhodowała zmarszczki i plamy starcze.
Potarł nylon na jej ramieniu, chwytając go między kciuk a palec wskazujący.
— Umiesz robić syntetyki.
— Metale, wszystko. W latach 60. przez tydzień byłam telewizorem w motelu. Pouczające doświadczenie.
— Transmutacja pierwiastków?
Uśmiechnęła się na widok jego miny.
— Wiem. Mam całkiem świeży doktorat z astrofizyki. Najdziwaczniejsze fizyczne hipotezy nie są w stanie tego wyjaśnić… Myślę, że jedynym ograniczeniem jest masa. Jeśli przeobrażam się w osobę lub rzecz znacznie cięższą czy lżejszą, muszę nabierać ciała lub je tracić. Pewnie nie chciałbyś patrzeć, jak wcinam baranią nogę. Albo wielki słownik.
— To dlatego mogłaś stracić rękę i dalej funkcjonować?
— Tak. Bolało, bo utratę spowodowało obce ciało, i to z zaskoczenia. Gdybym musiała pozbyć się ręki, by stracić na wadze, zabrałoby mi to kilka minut i wyglądało bardzo dziwacznie, ale odbyłoby się bezboleśnie.
Odchylił się do tyłu i pokręcił głową, nie przestając się gapić.
— Jest was więcej?
— Nie wiem. Nigdy nie spotkałam nikogo innego. Potrafię stać się więcej niż jedną jednostką: gdybyś mi dał godzinę, mogłabym podzielić swoje ciało między troje dzieci. Ale osobowość, inteligencja, także zostaje wtedy rozdzielona i staje się słabsza. Swego czasu przeobraziłam się w ławicę ryb. Każdy pojedynczy osobnik był głupi jak cep.
— Więc nie reprodukowałaś się w ten sposób. Przez podział, jak ameba.
— Szczerze mówiąc, mam chyba jakiś instynkt, który mnie przed tym powstrzymuje. Kiedy jestem podzielona, czuję niepokój i chcę jak najszybciej stać się całością… Czasem się zastanawiam, jak to robią tam, skąd pochodzę. Może w ogóle się nie reprodukują. Po co nieśmiertelni mieliby to robić?
— Ale nie możesz mieć pewności, że jesteś nieśmiertelna, prawda?
— Nie, dopóki nie przeżyję kolapsu wszechświata. Ale wiele przeszłam i zawsze wracałam do zdrowia. — Wstała, wzięła świeczkę i podeszła do lustra w szafce, by się przyjrzeć swojemu nowemu wizerunkowi. — Idziemy? — zapytała głosem Jan.
— Za minutkę. Niektórzy z nas muszą się ubrać.
Znajdowali się zaledwie o dziesięć minut od terenu projektu. Po drodze pozdrowili kilka osób rozkoszujących się nocnym powietrzem albo siedzących na gankach, prawdopodobnie dając im pretekst do plotek: ludzie od dawna podejrzewali, że Russella i Jan coś łączy.
Dyżur w wartowni miał Theodore, potężny, pogodny Samoańczyk chińskiego pochodzenia.
— Denerwują się państwo przed jutrem?
— Wiesz o naszych planach? — zapytał go Russell.
— Wiem tylko, że szykuje się coś ważnego. Simon mi powiedział.
— Pewnie w Pago Pago też już wiedzą — rzekła uzurpatorka.
— On mówił, że to tajemnica.
— Mam nadzieję, że nadal nią jest — mruknął Russell. — Idziemy do artefaktu.
— OK. — Strażnik nacisnął jakiś przycisk. — Droga wolna.
Minęli recepcję i przeszli pogrążonym we śnie korytarzem do drzwi przeciwwybuchowych, pokrytych tabliczkami ostrzegawczymi. Russ odblokował je odciskiem palca. Ciężkie wrota westchnęły i rozsunęły się.
W przedsionku znajdowały się dwie skomplikowane konsole. Russell zasiadł przy większej i wklepał kilka linijek.
— OK… Wyłączyłem kamery pod pretekstem konserwacji. Będą mieli problem z wytłumaczeniem tego.
— Zerknę na to, gdy będziemy wychodzić — rzekła uzurpatorka. — Myślę, że sobie z tym poradzę.
— Na komputerach też się znasz?
— Studiowałam na MIT. Miałam mnóstwo czasu na studiowanie tego i owego. — Otworzyła szafkę. — Wkładamy kombinezony?
— Nie musimy. Nie prowadzą teraz żadnych nanooperacji. — Położył dłoń na drugich drzwiach. — Otwórz — powiedział cicho, miarowo, a drzwi bezszelestnie odsunęły się w głąb framugi. Po drugiej stronie znajdowały się kolejne, identyczne, bez panelu identyfikacyjnego.
— Zamknij — powiedział Russell, gdy znaleźli się w środku.
Drzwi zamknęły się za nimi, ale te z przodu nadal się nie otwierały.
— W śluzie znajdują się dwie osoby — rzekło pomieszczenie. — Potrzebny wzorzec mowy tej, która nie jest Russellem Suttonem.
— Jestem Jan — powiedziała uzurpatorka. — Otwórz.
Drzwi otworzyły się. Weszli do długiego korytarza, łączącego pomieszczenie, w którym znajdował się artefakt, z budynkiem głównym. Gdy drzwi zamykały się bezdźwięcznie, zamrugały fluorescencyjne światła. Pozbawione okien metalowe ściany pełne były przeróżnych napisów, rysunków i komiksów wykonanych za pomocą magnesów do lodówek; galaktyka magnetycznych słów zbiła się w skupiska poezji, nie zawsze obscenicznej.
Jedna, długa na kilka metrów płyta zawierała 31 433 jedynki i zera, cierpliwie wypisane czarnym markerem.
Ostatnie, prowadzące do samego artefaktu drzwi przeciwwybuchowe, grube jak w skarbcu bankowym, były uchylone. Gdy Russ i uzurpatorka przeszli przez nie, zespół reflektorów nad obiektem włączył się trzaskiem. Z ulgą ujrzeli artefakt leżący na swoich filarach, wielki laser, dwa bezużyteczne mikroskopy w pozycjach horyzontalnych, szereg urządzeń komunikacyjnych — i mężczyznę stojącego z założonymi rękami.
Kameleona.
— Jack? — zapytał Russ.