22.

Bataan, Filipiny, 5 kwietnia 1942

Uzurpator odczekał, aż dwie grupy maszerujących oddalą się i wokół zalegnie cisza. Wiedział, że luźna ziemia na grobie będzie się ruszać w trakcie jego godzinnej udręki nadawania swemu ciału nowego kształtu.

Postanowił nie wykorzystywać głowy i stać się o stopę niższy. Krótko mówiąc, postanowił zostać Japończykiem.

„Udręka” w istocie jest słowem zbyt ludzkim, by oddać to, przez co przechodził. Było to rozdzieranie ciała na strzępy i przebudowywanie go od środka na zewnątrz; ściskanie i wyrywanie organów, miażdżenie kości i zmuszanie ich, by przerzynały ciało — ból jednak był dla niego tylko kolejnym wrażeniem zmysłowym, a nie sygnałem, który nakazywałby mu zmienić swe zachowanie. Poza tym nie był niczym nowym. Do tej pory uzurpator zdążył już wypróbować setki różnych ludzkich żywotów.

Gdy stał się japońskim szeregowcem w ubrudzonym mundurze, uniósł się na kolana, rozrzucając ziemię wokół, a następnie wstał i otrzepał się. Tak, jak sobie wyliczył, słońce już dawno zaszło i było całkiem ciemno.

Nie licząc latarki.

Ktoś wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Uzurpator początkowo ugrzązł w sypkim piachu, ale potem wyskoczył, zrobił trzy długie kroki, doścignął uciekającego intruza i pchnął go na ziemię.

Był to przerażony filipiński chłopiec, wciąż ściskający w ręku brezentową torbę. Mógł mieć jakieś sześć, siedem lat.

Uzurpator pospiesznie przypomniał sobie wszystkie japońskie zwroty, jakie przyswoił, i doszedł do wniosku, że żaden tu nie pasuje. Użył więc angielskiego.

— Nie bój się. Ja tylko odpoczywałem. My tak robimy. W ziemi jest chłodno.

Chłopiec prawdopodobnie nie zrozumiał ani słowa, ale ton głosu uzurpatora uspokoił go. Ten pomógł mu wstać, podniósł latarkę i torbę, a potem odpędził go gestem.

— Idź już! Wynocha stąd!

Chłopiec pognał przed siebie jak szalony.

Być może powinien był go zabić. Przebić mu głowę palcem, symulując ranę od kuli. Ale co taki dzieciak mógł zrobić? Pobiec do domu i opowiedzieć o wszystkim rodzicom, którzy zinterpretują to w myśl swojego wyobrażenia rzeczywistości i będą szczęśliwi, że chłopak uszedł z życiem po tym, jak obudził japońskiego żołnierza. Na pewno opowie też innym dzieciom, które może nawet mu uwierzą, ale dorośli uznają to wszystko za wytwór jego wyobraźni.

(W rzeczywistości uzurpator był w błędzie: rodzice chłopca uwierzyli, że obudził zmarłego, i zabronili mu rozmawiać o tym z kimkolwiek prócz Boga, któremu miał dziękować przez resztę życia za to, że go oszczędził).

Japoński żołnierz tymczasowo powiększył sobie tęczówki, dzięki czemu oświetlone tylko przez gwiazdy pustkowie stało się widoczne jak za dnia, i cicho, lecz pospiesznie ruszył na północ. Wystarczyło mu pół godziny, by zrównać się z grupą, której pozwolono na kilkugodzinny odpoczynek. Po drodze minął leżące w rowie zwłoki czterech Amerykanów.

Zauważył tylko jednego czuwającego wartownika, który stał oparty o błotnik ciężarówki. Uzurpator stanął za samochodem, zmusił swoje ciało do wyprodukowania moczu, a potem swobodnie ruszył naprzód, poprawiając ubranie.

— Hai — szepnął do wartownika, gotów natychmiast go zabić, gdyby nie zareagował właściwie. Tamten jednak tylko odburknął coś i splunął.

Uzurpator przechadzał się między Amerykanami, snując plany. Za dnia jego japońskie „przebranie” mogło się nie sprawdzić, więc lepiej było jeszcze przed świtem przedzierzgnąć się z powrotem w Amerykanina.

W świetle gwiazd przyglądał się każdej pogrążonej we śnie twarzy. Żadnej nie rozpoznawał, ani ze swego oddziału, ani z obozu w Mariveles. Mógł więc ponownie stać się Jimmym bez potrzeby tworzenia sobie nowej historii.

Ludzie leżący na końcu prawdopodobnie byli najbliżsi śmierci i najmniej zdolni do zwracania uwagi na to, kto się między nimi znajduje. Znalazł dwóch, którzy już nie żyli, i cichutko położył się między nimi w nieprzeniknionym mroku.

Starał się robić możliwie najmniej hałasu podczas ponownej przemiany w wychudzoną postać Jimmy’ego. Mundur był banalnie prosty i wydawał tylko zwyczajny, szeleszczący odgłos. Uzurpator rozciągnął japoński szkielet w takim stopniu, w jakim było to praktyczne, od czasu do czasu produkując dźwięk przypominający strzelanie kłykciami, aż doprowadził się do wzrostu zaledwie o trzy cale ustępującego temu, który miał dawny Jimmy.

Ostatecznym wynikiem była postać jeszcze bardziej wychudzona od poprzedniej, co w niczym nie przeszkadzało. Im gorzej wyglądał, tym lepiej.

Ledwie zaświtało, Japończycy ruszyli pomiędzy szeregi jeńców, wrzeszcząc i kopiąc. Nagły niebieski błysk i odgłos wystrzału zmusiły ich do szybszego działania.

Zostawili pięciu jeńców, martwych lub tak bliskich śmierci, że było to bez różnicy. Słońce błyskawicznie wspięło się na firmament i w ciągu niecałej godziny poranny chłód stał się tylko wspomnieniem.

Dwa dni wcześniej przeszła ulewa i choć droga była sucha i zakurzona, na skraju pól trafiały się błotniste kałuże. Ludzie wyskakiwali z szeregu i rzucali się do nich z bidonami, ale strażnicy ich odganiali.

W końcu trafili na wielką kałużę, w której chłodziły się dwa bawoły wodne. Pilnujący jeńców szeregowiec ironicznym gestem zaprosił ich do picia zielonej, cuchnącej wody.

Człowiek stojący obok uzurpatora położył mu rękę na ramieniu.

— Czekaj — zazgrzytał. — To ten gnój, co nas wczoraj wrobił.

Dziesiątki ludzi doczłapały do sadzawki, by odgarniając pianę pić i nalewać wodę do bidonów czy kubków. Niektórzy polewali sobie głowy i piersi, schładzając się jak bawoły, co miało okazać się błędem.

Oficer z szablą przebiegł wzdłuż szeregu, wrzeszcząc na tych nad wodą. Pospiesznie wracali na swoje miejsca.

Oficer przywołał strażników i z uśmiechem spoglądał, jak ci lustrują szeregi i wyciągają wszystkich w mokrych ubraniach.

Zebrali ich na skraju drogi. Oficer wyrzekł jedno słowo, a żołnierze zaczęli strzelać na chybił trafił, zabijając wszystkich.

— Ta gówniana woda i tak by ich zabiła — odezwał się w dźwięczącej w uszach ciszy sąsiad uzurpatora.

Ten skinął głową i wraz z innymi ruszył dalej, powłócząc nogami. Miał problemy z tworzeniem uogólnień na temat ludzkiej natury. Czy Amerykanie zrobiliby to samo, gdyby role się odwróciły? Nie pasowało mu to do wcześniejszych obserwacji, z wyjątkiem niektórych z czasów zakładu dla obłąkanych, gdzie znajdowali się pacjenci niezdolni do postrzegania innych jako istot ludzkich.

Postanowił bliżej przyjrzeć się tej kwestii po wojnie. Nie sądził, by okazało się to zbyt trudne, bo Japończycy najwyraźniej byli bliscy zwycięstwa, a gdy już je odniosą — rozumował — wszyscy będą musieli nauczyć się ich języka i przyjąć kulturę.

Chyba że zamierzali zarżnąć wszystkich Amerykanów niczym zwierzęta, tak jak tych przed chwilą. Cóż, wtedy mógłby przedzierzgnąć się w Japończyka, który utracił mowę. Już raz taka sztuczka się udała.

W końcu dotarli do Balangi, pierwszego miasta na swojej trasie. Wzdłuż drogi ustawili się Filipińczycy, którzy gapili się na Amerykanów i rzucali im jedzenie — pałeczki trzciny cukrowej, kulki ryżowe, ciastka z cukrem — póki Japończycy nie otworzyli ognia.

Cywile rozproszyli się, szukając schronienia. Dwaj młodzi mężczyźni ruszyli biegiem przez pole, co przykuło uwagę trójki stojących razem żołnierzy, którzy ze śmiechem zaczęli do nich strzelać. Długo pudłowali — celowo lub dlatego, że mieli kiepskie oko — ale w końcu uciekinierzy upadli.

Trzej żołnierze ruszyli, by zbadać swoje dzieło. Najwyraźniej chłopcy wciąż żyli, bo Japończycy zaczęli wrzeszczeć i kopać ich, aż w końcu strzelili kilka razy z najbliższej odległości.

Większość osób przyglądała się temu wszystkiemu w milczeniu, wstrząśnięta. „Jebane żółtki” — warknął ktoś za plecami uzurpatora, ale natychmiast został uciszony przez sąsiada.

Uzurpator próbował interpretować to, co widzi, w kategoriach zwierzęcych i ludzkich zachowań oraz tej niewielkiej wiedzy, którą zgromadził na temat japońskiej kultury. Jeśli usiłowali zastraszyć Amerykanów tym pokazem brutalności, niespecjalnie im się udawało: ci, których to poruszało, już dawno byli śmiertelnie przerażeni. Większość jeńców przyzwyczaiła się do myśli, że umrze tak czy owak, i koncentrowała się jedynie na tym, by jak najbardziej to opóźnić. Każdy nowy koszmar zdawał się wzmagać pogardę tych ludzi dla japońskich „zwierząt” (jak gdyby prawdziwe zwierzęta kiedykolwiek zachowywały się w tak wyrafinowany sposób), a przy tym zwiększał gniew na własne dowództwo, które oddało ich w ręce wroga. Niezależnie od tego, że bez jedzenia, wody, benzyny czy amunicji ich obrona Bataanu nie odniosłaby wielkiego skutku.

Japończycy okazywali zjadliwą pogardę, jakby każdy pojedynczy Amerykanin osobiście postanowił złożyć broń, by nie musieć walczyć. Było to zrozumiałe uproszczenie ze strony młodych ludzi o tak nieskomplikowanych umysłach, że po tak długim czasie nadal zdawali się sądzić, iż wystarczy mówić po japońsku dostatecznie głośno, by zostać zrozumianym przez Amerykanów.

Przepaść pomiędzy obiema stronami była tak wielka, jakby należały do dwóch różnych gatunków. Uzurpator żałował, że nie miał okazji przyjrzeć się innym kulturom bez komplikacji, które niosła ze sobą wojna. Postanowił to zrobić, gdy ta się zakończy.

Japończycy wprowadzili ich do ciemnego, dusznego magazynu w środku miasta. Był już pełen więźniów, ale żołnierze upychali ich coraz ciaśniej, aż w końcu nie dało się usiąść ani leżeć: wszyscy stali obok siebie, stłoczeni jak sardynki.

Pachnieli jednak mniej zachęcająco niż ryby, biorąc pod uwagę fakt, że jedyną toaletą, do której mogli się załatwiać, były ich własne spodnie. Po pół godzinie sami strażnicy najwyraźniej nie wytrzymali. Zamknęli drzwi na kłódkę i stali na zewnątrz, podczas gdy ich więźniowie przesiąkali ekskrementami. Wielu, być może większość, cierpiało na biegunkę i całkowicie zatraciło kontrolę nad pracą jelit. Mocz zasychał na skórze i mundurach, a gdy ktoś zemdlał od smrodu lub umarł, po prostu stał tam dalej jako jedna z sardynek.

Uzurpator znajdował się blisko zamkniętych drzwi i wiedział, że mógłby je otworzyć bez wielkiego wysiłku. Dzięki temu stojący najbliżej ludzie mogliby przez chwilkę pooddychać świeżym powietrzem, nim zostaliby zastrzeleni. Gdyby poddał ten pomysł pod głosowanie, prawdopodobnie wszyscy powiedzieliby. „Zrób to”.

On jednak wołał czekać i obserwować. Unoszące się wokół wyziewy nie były dla niego ani mniej, ani bardziej przyjemne niż wiejąca na zewnątrz bryza morska. Ludzie przestali rozmawiać, koncentrując się na tym, by przeżyć kolejną minutę, godzinę, dzień.

Rankiem Japończycy otworzyli drzwi i więźniowie wyszli na oślepiające światło, zataczając się lub czołgając. Dwudziestu pięciu nie przetrzymało nocy. Pozostali zostali brutalnie ustawieni w szeregu, otrzymując po niewielkiej kulce ryżowej z odrobiną letniej herbaty, po czym ruszyli w dalszą drogę w skwierczącym upale.


* * *

Nawet przy swoim nadludzkim metabolizmie uzurpator stracił pięć kilogramów, nim marsz dobiegł końca i rankiem 15 kwietnia jeńcy dotarli na stację kolejową w San Fernando. Japończycy kopniakami i krzykiem zaganiali ludzi do wagonów towarowych wąskotorówki, po ponad stu na jeden. Była to powtórka z Balangi: stali stłoczeni ramię przy ramieniu, tyle tylko, że tym razem pociąg się kołysał. Kilka osób stojących przy samych drzwiach mogło się rozkoszować prawdziwym powietrzem; reszta musiała się zadowolić stęchłą atmosferą, w której smród fekaliów, moczu i wymiotów mieszał się z dwutlenkiem węgla i kurzem.

W wagonie, do którego trafił uzurpator, znalazło się stu piętnastu ludzi. Gdy po pięciu godzinach wytoczyli się na zewnątrz w Capas w prowincji Tarlac, w środku pozostały cztery trupy.

Przez trzy godziny musieli siedzieć bez ruchu w palącym słońcu, nim wreszcie pognano ich przez miasto na miejsce ostatecznego przeznaczenia — do Camp O’Donnell. Tam czekał ich koszmar o kilka rzędów wielkości przewyższający sam marsz: dwanaście tysięcy więźniów stłoczono na kwadracie palącego betonu o boku długości stu jardów.

Większość Amerykanów i Filipińczyków stała w przesuwającej się wolno kolejce do kranu. Ci, którzy byli tu dłużej, mówili, że oczekiwanie na możliwość zaspokojenia pragnienia i napełnienia bidonu trwa zwykle około sześciu godzin, choć bywa, że i dziesięć lub dwanaście. Właściwie więc zaraz potem można się było ustawić na nowo.

Mówiono, że jutro dostaną jedzenie, ale Japończycy powtarzali to już od trzech dni.

Uzurpator ustawił się w kolejce, choć gdyby potrzebował wody, mógłby ją przyswoić bezpośrednio z powietrza albo nawet rozbić węglowodany. W miarę wydłużania się kolejki więźniowie udający się na koniec przyglądali się mijanym twarzom, usiłując zidentyfikować starych kumpli pod maskami brudu i wyczerpania.

Stało się to, co było nieuniknione.

— Jimmy? Jezu… Jimmy?

Uzurpator uniósł głowę.

— Hugh.

— Ty żyjesz!

— Ledwie — odparł uzurpator. — Tak jak i ty.

— Nie… ja przecież… widziałem, jak odcięli ci głowę! Po tym, jak zwaliłeś tego Japońca z ciężarówki!

— To musiał być ktoś podobny do mnie.

Jeden z japońskich strażników zatrzymał się i złapał Hugh za ramię.

— Powtórz to, co powiedziałeś — rzekł niemal idealną angielszczyzną.

Hugh skulił się.

— Wziąłem go za kogoś innego.

— Powtórz! — Żołnierz potrząsnął nim. — Ciężarówka!

— On… On wyglądał jak ktoś, kto zrzucił strażnika z ciężarówki. Ale to nie ten.

Strażnik odepchnął Hugh, wpił się w ramię uzurpatora i gapił się na niego.

— Zakopywałem cię. Widziałem twoją głowę. Leżała twarzą do góry.

Uzurpator uświadomił sobie, że stojący przed nim żołnierz istotnie brał udział w jego egzekucji.

— Więc jak to możliwe, że żyję? — zapytał.

Tamten nadal gapił się na niego z pobladłą twarzą. Potem wyszarpnął go z kolejki i poprowadził ku szeregowi białych budynków.

— Siadaj! — Pchnął go na stopień i zawołał coś po japońsku. Dwaj młodzi żołnierze w czystych mundurach podbiegli i wycelowali karabiny w głowę uzurpatora. Pomyślał, że najlepiej byłoby skłonić ich do strzału, a następnie uprościć sytuację, pozorując śmierć. Był jednak ciekaw.

Strażnik powrócił z innym starym znajomym: oficerem, który wykonał egzekucję.

Ten przyjrzał mu się uważnie i roześmiał się.

— Masz brata bliźniaka?

— Podobno każdy ma gdzieś sobowtóra.

Oficer postąpił naprzód i dotknął tego, co pozostało z insygniów na mundurze Jimmy’ego.

— To chyba inny oddział piechoty — mruknął.

Potem powiedział coś po japońsku i dwaj żołnierze pchnęli uzurpatora, by wstał.

— Sprawdzimy to — rzekł oficer. — Jak się nazywasz?

— Starszy szeregowy William Harrison, sir — odparł uzurpator, po czym wymyślił na poczekaniu numer ewidencyjny.

Oficer cierpliwie wszystko zapisał i szczeknął coś rozkazująco do swoich szeregowców.

— Jutro — dodał.

Uzurpator doszedł do wniosku, że do tej pory lepiej będzie stać się kimś innym i znaleźć się gdzie indziej.

Szeregowcy przepchnęli go przez drzwi i prowadzili ciemnym korytarzem. Filipiński strażnik, dokładnie obserwowany przez japońskiego oficera, otworzył drzwi zrobione z ciężkich żelaznych sztab. Najprościej byłoby się wyrwać, zabić jednego z nich lub obu i wyjść pod postacią sobowtóra oficera.

Filipińczyk zaprowadził uzurpatora do ostatniej z sześciu cel i zamknął na klucz stare drzwi z żeliwną kratą. Uzurpator rozszerzył sobie tęczówki i zapamiętał kształt klucza.

Gdy strażnik odszedł, szorstki głos z sąsiedniej celi zapytał:

— Za co cię wsadzili?

— Nie powiedzieli. A ciebie?

— Ukradłem puszkę sardynek. Powiedzieli, że mnie zagłodzą.

— Tam na zewnątrz też głodujemy — rzeki uzurpator. — Tu przynajmniej nie grzeje słońce.

W zamku zazgrzytał klucz i strażnik wpuścił japońskiego oficera. Ten miał przy sobie bicz, którym smagnął uzurpatora przez twarz i ramiona.

— Cisza!

Po chwili zza ściany rozległy się odgłosy tego samego.

W celi znajdowała się deska służąca za łóżko i wiadro służące za toaletę. Śmierdziało i roiło się od much; w środku cicho szeleściły larwy. Pod sufitem znajdowało się małe, otwarte okienko o powierzchni około sześciu cali kwadratowych, przez które przesączała się odrobina światła. Okienko wychodziło na północ i najwyraźniej było ocienione okapem dachu.

Mężczyzna łkający za ścianą był jedynym spośród współwięźniów uzurpatora, który zachował przytomność. W pobliżu kantorka strażnika słychać było oddech innego jeńca, tak płytki i rwany, że człowiek ów musiał być bliski śmierci.

Uzurpator bez trudu mógłby się dostatecznie wyszczuplić, by prześliznąć się pomiędzy kratami. Miał też dość siły, by zgiąć pręty i poszerzyć przestrzeń, ale to spowodowałoby hałas i pozostawiło dowód na to, że więzień nie był człowiekiem. „William Harrison” i tak wywołał już zbyt wielką ciekawość. Najlepiej było po prostu zniknąć. To da się wytłumaczyć łapówką lub niedbałością.

W podłodze znajdował się odpływ, prawdopodobnie prowadzący do rzeki. Miał jednak zaledwie cal średnicy. Uzyskanie kształtu, który się tamtędy przeciśnie, zabrałoby godziny: zachowanie dostatecznej masy, by po wszystkim znów przedzierzgnąć się w człowieka, wymagało glisty o długości jakichś stu stóp, a podczas przemiany w tego groteskowego stwora uzurpator byłby podejrzany i bezbronny.

Podsunęło mu to jednak inny pomysł.

Usłyszał, jak japoński oficer wychodzi, a po godzinie Filipińczyk zaczął chrapać. Wtedy uzurpator z dźwiękiem przypominającym ciche strzelanie kłykciami oderwał sobie prawą nogę, a potem po cichu rozdarł ubranie. Nikt nic nie usłyszał. Noga przekształciła się w obronne stworzenie, które wyglądało jak sterta szmat, ale miało zęby i pazury jak tygrys szablozębny.

Następnie reszta ciała zaczęła się przekształcać, ale nie w glistę, lecz w węża o kształcie i rozmiarach zbliżonych do młodego pytona siatkowanego. Miał przekrój kwadratowy odrobinę mniejszy od umieszczonego pod sufitem okienka.

Delikatna operacja trwała około godziny. Potem wystarczyła minuta, by zespolić się z szablozębną częścią, której grubość także nie przekraczała sześciu cali.

Całość miała setki gekonowych łapek, więc wspięcie się po ścianie było łatwizną. Stworzenie wysunęło oko przez otwór i nie ujrzało nikogo, choć po wschodniej stronie widniały jasne światła. Ku zachodowi biegł rów odpływowy.

Uzurpator prześliznął się przez otwór i zsunął w dół, zmieniając barwę, by upodobnić się do brudnoróżowej powierzchni budynku. Potem przepełzł wzdłuż ściany, naśladując widywane wcześniej węże, i wyjrzał za róg.

Na razie wszystko szło jak po maśle. Po prawej stronie znajdował się betonowy plac, na którym żołnierze przesuwali się sennie wzdłuż wciąż równie długiej kolejki do kranu. Było tam mnóstwo strażników, wszyscy jednak stali lub siedzieli plecami do rowu odpływowego.

Czas na kolejną decyzję. Powrót do ludzkich kształtów trwałby zbyt długo, a ponadto wąż prawdopodobnie zwinniej poruszał się w wodzie — zakładając, rzecz jasna, że rów nie był wyschnięty. Gdyby złapano go po drodze… byłoby to niefortunne. Stanowił skrzyżowanie boa dusiciela z pilą tarczową, więc gdyby miał się spotkać z jednym lub kilkoma ludźmi, nie było wątpliwości, kto zwycięży. Co jednak z dziesięcioma tysiącami świadków?

Rozejrzał się, myśląc intensywnie. Prąd.

Linia energetyczna obsługująca budynek więzienny biegła dalej do placu, na którym zgromadzono jeńców. Nie widząc potencjalnych świadków, uzurpator wpełzł po ścianie i odgryzł wielki kęs. Poczuł w ustach cudowny smak miedzi, stłuczki szklanej i wysokiego napięcia, a wszystko wokół spowiła ciemność.

Rozległy się krzyki i strzały w powietrze, a potem mrok pocięły promienie latarek, ale cała uwaga była skierowana w inną stronę, ku jeńcom. Uzurpator opadł na ziemię i pospiesznie podreptał na tysiącu jaszczurczych łap do rowu. Ześliznął się, znalazł kilka cali ścieków i spłynął na południe.

Pamiętał ze szczegółowych map znajdujących się w bazie na Bataan, że Manila leży o jakieś czterdzieści kilometrów na południe i że między prowincjami Panga i Bulacan płynie mnóstwo rzek. Gdy już znajdzie się w Zatoce Manilskiej, będzie musiał przepłynąć sześćdziesiąt kilometrów wokół Półwyspu Bataan, by się wydostać na Morze Południowochińskie.

W ciągu sześciu godzin, których potrzebował na dotarcie do zatoki, zauważył tylko jednego świadka: pijanego mężczyznę na wąskim drewnianym mostku, który wrzasnął i uciekł. Gdyby nawet ktoś wyszedł w noc, by sprawdzić jego niedorzeczną relacje, uzurpator dawno już byłby daleko.

Kilka godzin przed świtem ostatnie koryto rozszerzyło się w deltę i wąż wpłynął do zatoki, po czym zszedł na dno i rozpoczął proces transformacji w rybę.

Rekin przegryzł go na pół. Nie spodobało się to uzurpatorowi, ale za to rekinowi najwyraźniej nie przypadł do gustu smak, bo zostawił obie połówki w spokoju. Uzurpator pełzł wzdłuż dna, pochłaniając małże i kraby, a gdy miał już dość masy, przybrał znajomy kształt żarłacza białego. Do tego czasu zdążył już dotrzeć na Morze Południowochińskie i skierował się na wschód. Od Kalifornii dzieliło go tylko dziesięć tysięcy mil.

Загрузка...