— Gdzie się urodziłeś?
— Denver.
— Gdzie dorastałeś?
— Skala. Boulder*.[1]
— Jaki byłeś jako dziecko?
— Nie wiem.
— Przekaż mi swoje wrażenia.
— Chciałem się dowiedzieć, dlaczego.
— Byłeś ciekawy świata?
— Bardzo.
— Bawiłeś się naukowymi zestawami dla dzieci?
— Wszystkimi.
— A twoi przyjaciele?
— Nie pamiętam.
— Spróbuj sobie przypomnieć cokolwiek.
— Nie sądzę, abym miał wielu przyjaciół.
— Byłeś oburęczny jako dziecko?
— Nie pamiętam.
— Pomyśl o swoich eksperymentach naukowych. Używałeś obu rąk, kiedy je robiłeś?
— Sądzę, że często było to konieczne.
— Pisałeś prawą ręką?
— Teraz piszę. Wtedy… wtedy także. Tak. Jako dziecko.
— A czy robiłeś coś lewą ręką? Czyściłeś zęby, czesałeś włosy, jadłeś, wskazywaieś na różne rzeczy, rzucałeś kulkami…?
— Robiłem wszystkie te rzeczy prawą ręką. Czy miałoby to jakieś znaczenie, gdyby było inaczej?
— No cóż, widzisz, w przypadkach afazji wszystkie silne osoby praworęczne dość dobrze podpadają pod pewien wzorzec. Ich ruchy są umiejscowione… może lepiej byłoby powiedzieć skoordynowane w pewnych miejscach w mózgu. Kiedy precyzyjnie ustalimy, z jakimi problemami boryka się chory cierpiący na afazję, możemy dość pewnie stwierdzić, gdzie w mózgu nastąpiły zmiany patologiczne. I na odwrót. Ale w przypadku ludzi leworęcznych i oburęcznych nie istnieje taki wzorzec. Można by powiedzieć, że mózg każdego osobnika leworęcznego czy oburęcznego jest zorganizowany inaczej.
— Wiesz, że większość z ektogenicznych dzieci Hiroko jest leworęczna?
— Tak, wiem. Rozmawiałem z nią o tym, ale twierdzi, że nie wie, dlaczego tak się dzieje. Mówi, że może to być rezultat urodzenia się na Marsie.
— Uważasz to za wiarygodną przyczynę?
— No cóż, jak na razie niewiele wiemy na temat powodów większej sprawności którejś z rąk, a skutki mniejszej grawitacji… to są problemy na stulecia, sam rozumiesz.
— Tak przypuszczam.
— Nie podoba ci się to, prawda?
— Wolałbym raczej jak najszybciej otrzymać odpowiedź.
— A co by się stało, gdybyś znalazł odpowiedzi na wszystkie swoje pytania? Byłbyś szczęśliwy?
— Uważam, że trudno sobie wyobrazić taki… taki stan. Naprawdę na niewielki procent moich pytań znaleziono odpowiedzi.
— Ale byłoby wspaniale, zgadzasz się?
— Nie. Gdybym przyznał ci rację, byłoby to podejście nienaukowe.
— Nauka nie jest dla ciebie niczym więcej poza odpowiedziami napytania?
— Uważam ją za system tworzenia odpowiedzi.
— A jaki jest tego cel?
— …Dowiedzieć się.
— Co zrobisz z tą wiedzą?
— …Poszerzę ją jeszcze bardziej.
— Ale po co?
— Nie wiem. Taki już jestem.
— Czy niektóre z twoich pytań nie powinny się kierować ku tobie samemu… żebyś się dowiedział, dlaczego jesteś taki, jaki jesteś?
— Nie sądzę, abyś potrafił znaleźć zadowalające odpowiedzi napytania o… o ludzką naturę. Lepiej myśleć o niej jako o czarnej skrzynce. Tu nie można zastosować metod naukowych. A przynajmniej nie na tyle wystarczająco, aby być całkowicie pewnym odpowiedzi.
— W psychologii wierzymy, że zidentyfikowaliśmy w sposób naukowy pewną patologię. Choremu się wydaje, że powinien się wszystkiego dowiedzieć. Obawia się przede wszystkim niewiedzy. Jest to patologiczny stan monocausotaxophilii, jak ją nazywał Pappel, co oznacza tęsknotę za jedną przyczyną, która wyjaśniłaby wszystko. Chory zaczyna odczuwać strach o brak przyczyn i uważa, że ten brak mógłby się stać niebezpieczny. Poszukiwanie wiedzy to początkowo działanie obronne, jest to sposób wypierania się strachu, mimo że chory naprawdę się boi. W najgorszych przypadkach nie mamy do czynienia nawet z poszukiwaniem wiedzy, ponieważ kiedy chory poznaje odpowiedzi, kładą one kres jego zainteresowaniom, jako że nie są już niebezpieczne. Natomiast sama rzeczywistość dla takiego osobnika nie ma w ogóle znaczenia.
— Wszyscy próbują uniknąć niebezpieczeństwa. Jednak motywacje są zawsze bardzo złożone. Zmieniają się zależnie od działania. I zależnie od czasu. Wszystkie wzorce są kwestią… kwestią spekulacji obserwatora.
— Psychologia jest nauką, w której obserwator pozostaje w bardzo bliskim kontakcie z przedmiotem obserwacji.
— To jeden z powodów, dla których nie uważam jej za naukę.
— Ależ oczywiście, że to jest nauka! Jeden z jej dogmatów brzmi: „Jeśli chcesz wiedzieć więcej, staraj się bardziej”. Każdy astronom kocha gwiazdy. W przeciwnym razie, dlaczego by je studiował?
— Ponieważ stanowią tajemnicę.
— A co interesuje ciebie?
— Prawda.
— Prawda nie jest zbyt wdzięcznym przedmiotem do kochania.
— Nie miłości szukam.
— Jesteś pewien?
— Nie bardziej niż jakikolwiek inny człowiek, który myśli o… o motywacjach.
— Zgadzasz się więc, że posiadamy motywacje?
— Tak. Ale nauka nie może ich wyjaśnić.
— I dlatego stanowią część twojej „Wielkiej Niewyjaśnionej”.
— Tak.
— A więc skupiasz swoją uwagę na innych rzeczach?
— Tak.
— Ale motywacje stale tam tkwią.
— Och, tak.
— Co czytywałeś, kiedy byłeś młody?
— Wszystko.
— Podaj niektóre ze swoich ulubionych książek.
— Sherlock Holmes. Inne powieści detektywistyczne. Myśląca maszyna. Doktor Thorndyke.
— Czy twoi rodzice karali cię, gdy stawałeś się niespokojny?
— Nie sądzę. Nie lubili, kiedy podnosiłem wrzawę. Uważam, że pod tym względem byli zupełnie przeciętni.
— Czy widziałeś kiedykolwiek, jak zaczynali się denerwować?
— Nie pamiętam.
— Widziałeś kiedyś, żeby krzyczeli albo płakali?
— Nigdy nie słyszałem, aby krzyczeli. Czasami, jak mi się zdaje, moja mama płakała.
— Wiedziałeś dlaczego?
— Nie.
— Zastanawiałeś się nad przyczyną?
— Nie pamiętam. A miałoby znaczenie, gdybym się zastanawiał?
— Co masz na myśli?
— To znaczy… czy moja przeszłość ma znaczenie? Wiem, mogłem wyrosnąć na kogokolwiek… Zależnie od mojej reakcji na… na wydarzenia. I gdybym miał innego rodzaju przeszłość. Jednak myślę, że wystąpiłyby te same odchylenia, wobec czego uważam, że twój ciąg pytań jest bezproduktywny. Brakuje w nim ścisłości wywodu. To tylko podróbka metody naukowej.
— Twoje pojęcie nauki uważam za ubogie i ograniczone, tak jak twoje działania naukowe. W pierwszym rzędzie twierdzisz, że nie powinniśmy studiować ludzkiego umysłu w sposób naukowy, ponieważ jest zbyt skomplikowany, aby można go było poznać przez łatwe badania. Nie jest to zbyt śmiałe stwierdzenie z twojej strony. Otaczający nas wszechświat również jest bardzo skomplikowany, a jednak nie doradzasz przerwania badań. Dlaczego ma się tak dziać ze wszechświatem wewnątrz człowieka?
— Tak, ale nie możesz izolować czynników, powtarzać warunków ani prowadzić eksperymentów używając wszelakiej aparatury. Nie możesz postawić fałszywych hipotez. Cały aparat naukowy jest dla ciebie niedostępny.
— Skup się na chwilę na pierwszych naukowcach.
— Na Grekach?
— Jeszcze wcześniej. Prehistoria nie była tylko bezkształtnym, wiecznym następstwem pór roku, wiesz chyba o tym. Często zdarza nam się myśleć o tych ludziach w taki sposób, jak gdyby przypominali nasze własne nieświadome umysły, a jednak w nich z pewnością było coś więcej. Przynajmniej od stu tysięcy lat ludzie są przecież tak samo inteligentni jak my teraz. A może nawet od pół miliona lat. Każde stulecie ma swoich wielkich naukowców. Wszyscy oni musieli pracować w kontekście swoich czasów, tak jak my. W tamtych wczesnych epokach mędrcy nie wyjaśniali niemal niczego — natura była dokładnie tak samo bogata, tak samo skomplikowana i tajemnicza, jak nasze umysły są dla nas w chwili obecnej, więc cóż mogli zrobić tamci naukowcy? Skądś musieli zacząć, no nie? o tym właśnie musisz pamiętać. Tysiące lat zabrało ludziom poznawanie roślin, zwierząt, nauka używania ognia i kamienia, tworzenia toporków, łuków i strzał, budowania schronień i szycia ubrań. Potem nadeszło garncarstwo, uprawa roślin, metalurgia… Wszystko to następowało bardzo powoli, z wielkim wysiłkiem. A całą wiedzę przekazywano sobie z ust do ust, jeden naukowiec następnemu. Przez cały czas nikt nie miał wątpliwości, żadni uczeni nie powtarzali w kółko, że wszystko to jest zbyt skomplikowane, aby można być czegokolwiek pewnym. Po co w takim razie mielibyśmy w ogóle próbować? Galileusz powiedział: „Starożytni mieli dobry powód myśleć, że są pierwszymi naukowcami wśród bogów, ponieważ widzieli, że umysły zwykłych ludzi mają w sobie tak niewiele ciekawości. Małe wskazówki, które rozpoczęły wielkie wynalazki były więc częścią nie banalnego, ale ponadludzkiego ducha”. Ponadludzkiego ducha! Czyli tylko najlepszych spośród nas, najzuchwalsze umysły każdego pokolenia. Naukowców. A przez tysiąclecia udało się nam spoić model świata, wzorzec, który jest całkiem dokładny i bardzo potężny, zgadza się?
— Ale my sami nie próbowaliśmy dokładnie tak mocno przez te lata… z niewielkimi sukcesami… zrozumieć samych siebie?
— Powiedzmy, że próbowaliśmy. Może potrzeba więcej czasu. Ale zwróć uwagę, że dokonaliśmy znacznych postępów także w tej dziedzinie. I to wcale nie ostatnio. Dzięki samej obserwacji Grecy odkryli cztery temperamenty, a dopiero bardzo niedawno dowiedzieliśmy się wystarczająco dużo o mózgu, aby wiedzieć, jaka jest neurologiczna podstawa tego fenomenu.
— Wierzysz w cztery temperamenty?
— Och, tak. Albo, jeśli wolisz, powiem, że zostały potwierdzone eksperymentalnie. Ponieważ jednak jest tak wiele, wręcz ogrom kwestii związanych z ludzkim umysłem… Może to nie jest fizyka, może to nigdy nie będzie fizyka. A może po prostu jesteśmy jeszcze bardziej skomplikowani i nieprzewidywalni niż kosmos.
— To się wydaje nieprawdopodobne. W końcu jesteśmy zbudowani z atomów.
— Tak, ale z ożywionych atomów! Z atomów kierowanych przez zieloną siłę, ożywionych duchem! Wielka Niewyjaśniona!
— Reakcje chemiczne…
— Skąd jednak życie? Ono jest czymś więcej niż tylko reakcjami. To pęd ku komplikowaniu, które jest całkowicie przeciwstawne wobec fizycznego prawa entropii. Dlaczego tak ma być?
— Nie wiem.
— Czemu nie lubisz, kiedy nie potrafisz odpowiedzieć napytanie „dlaczego”?
— Nie wiem.
— Tajemnica życia jest sprawą świętą. Naszą wolnością. Zostaliśmy wyrzuceni z fizycznej rzeczywistości i egzystujemy teraz w swego rodzaju boskiej wolności, której integralną część stanowi tajemnica.
— Nie. Nadal należymy do rzeczywistości fizycznej. Atomy i ich obroty. Zdeterminowane w największej skali, przypadkowe w niektórych innych.
— No dobrze. Jakkolwiek jednak jest, zadanie naukowca polega na badaniu wszystkiego. Niezależnie od trudności! Naukowiec musi pozostać otwarty i musi akceptować to, co jest niejasne. Musi próbować się stopić z przedmiotem wiedzy. Przyznać, że istnieją wartości, które przenikają cale przedsięwzięcie. Kochać je. Pracować nad ty m, by odkryć wartości, według których należy żyć. Pracować nad tym, by stworzyć te wartości w świecie. Badać i — co więcej — tworzyć!
— Będę musiał się nad tym zastanowić.
Obserwacja nigdy nie wystarcza. A poza tym i tak nie był to ich własny eksperyment. Do Dorsa Brevia przyjechał Desmond i Sax poszedł go poszukać.
— Czy Peter ciągle lata?
— No cóż, tak. Spędza sporo czasu w przestrzeni, jeśli to masz na myśli.
— Tak. Możesz mnie z nim skontaktować?
— Pewnie, że mogę. — Na dziwacznej twarzy Desmonda pojawiła się żartobliwa mina. — Mówienie idzie ci coraz lepiej, Sax. Jakiego rodzaju leczeniu cię poddają?
— Kuracjom gerontologicznym. Podają mi też hormon wzrostu, Ldopę, serotoninę, inne środki chemiczne. Jakieś paskudztwa — wyciąg z rozgwiazdy.
— Hodują dla ciebie nowy mózg, prawda?
— Tak. Przynajmniej częściowo. Współdziałający bodziec synaptyczny. No i sporo rozmawiam z Michelem.
— O rany!
— Ale to nadal ja.
Śmiech Desmonda przypominał zwierzęcy charkot.
— Tak, tak, to słychać. Wiesz co? Za parę dni znowu wyjeżdżam, więc zabiorę cię na lotnisko Petera.
— Dzięki.
Wyhodować nowy mózg. Nie jest to najdokładniejszy sposób wyrażenia tego, co się działo.
W tylnej trzeciej części dolnego czołowego złącza mózgowego nastąpiło uszkodzenie. Niektóre tkanki zmartwiały w rezultacie nagłego odłączenia mózgu od stymulacji pamięć-mowa skupionymi ultradźwiękami, stosowanej podczas przesłuchania. Wstrząs. Afazja Broci. Trudności z ruchowym aparatem mowy, niewielka melodyka wypowiedzi oraz trudności w jej inicjowaniu, redukcja do skrótowości — przeważnie rzeczowniki i najprostsze formy czasowników. Po przeprowadzeniu zestawu testów psychomotorycznych specjaliści zdecydowali, że większość pozostałych funkcji poznawczych nie została uszkodzona. Sax nie był tego do końca pewny; od początku rozumiał, co ludzie mówią do niego, myślał mniej więcej w ten sam sposób, co zawsze — o ile sam potrafił to ocenić — i nie miał żadnych trudności z testami przestrzennymi i innymi niejęzykowymi. Jednak, kiedy próbował przemówić, momentalnie następowała niemoc, zarówno w ustach, jak i w umyśle. Tak jakby rzeczy nagle gubiły swoje nazwy.
Co dziwne, te pozbawione nazw rzeczy, nadal były rzeczami. Sax rozumiał je i potrafił o nich myśleć w terminach kształtów lub liczb. Formuła opisu. Rozmaite kombinacje odcinków stożka i sześciu powierzchni symetrycznego obrotu wokół osi, płaszczyzna, kula, walec, katenoidy, unduloidy i nodoidy; kształty bez nazw, jednak same kształty pozostawały tożsame z nazwami. Uprzestrzennianie się języka.
Natomiast zapamiętywanie rzeczy bez słów okazało się trudne. Sax musiał zapożyczać metody: metodę „składowania pamięci”, a przede wszystkim metodę przestrzenną. Przestrzeń w umyśle została stworzona do tego, by można było sobie, na przykład, przypomnieć wnętrze laboratoriów Echus Overlook, które Sax pamiętał na tyle wystarczająco, że w swoim umyśle mógł po nich „chodzić”, posługując się lub nie posługując nazwami. A w każdym miejscu przypominał mu się jakiś przedmiot albo jakieś kolejne miejsce. Na jednym blacie — wszystkie laboratoria Acheronu. Na wierzchołku lodówki — miasto Boulder w stanie Kolorado. W ten właśnie sposób — poprzez umiejscowienie ich w swoim „psychicznym” laboratorium — Sax przypominał sobie wszystkie kształty, jakie przychodziły mu do głowy.
I wtedy — czasem — przychodziła nazwa. Jednak, mimo że znał nazwę, kiedy próbował ją wypowiedzieć, istniała możliwość, że z jego ust padnie niewłaściwe słowo. Zawsze miał do tego skłonności. Toteż już dawniej, po okresach niezwykle intensywnego myślenia, kiedy wszystko wydawało mu się zupełnie oczywiste, często trudno mu było przełożyć myśli na płaszczyznę językową, bowiem nie harmonizowała ona zbyt dobrze z jego własnym specyficznym rodzajem myślenia. Mówienie zawsze stanowiło dla niego ciężką pracę.
Teraz ćwiczył intensywnie, jednak ćwiczenia nic nie dawały, kiedy Sax stawał w obliczu niezdecydowanego, kapryśnego, zdradzieckiego szukania po omacku, które zwykle albo się nie udawało albo go „zdradzało”. Było to frustrujące do granic wytrzymałości. I bolesne. Chociaż i tak miał szczęście, że nie cierpiał na afazję Wernicke’a, w której chory osobnik wiecznie coś ze swadą beblał, nieświadom, że w tym, co mówi, nie ma najmniejszego sensu. A dokładnie tak samo jak Sax miał prechorobową tendencję do zapominania nazw dla rzeczy. Istnieli ludzie, posiadający skłonności do afazji Wernicke’a, skłonności, których nie dawało się usprawiedliwić uszkodzeniem mózgu. Tak jak to zauważył wcześniej Art. Z dwojga złego Sax wolał już swój własny problem.
Przyszli do niego Ursula i Wład.
— Afazja jest inna w przypadku każdej osoby — powiedziała Ursula. — Istnieją wzorce i grupy symptomów, które zwykle idą w parze z pewnymi wzorcami uszkodzeń u praworęcznych osób dorosłych. Jednak w przypadku umysłów nadzwyczajnych istnieje wiele wyjątków. Wiemy już, że twoje funkcje poznawcze pozostały bardzo wysokie, jak na osobnika z takim stopniem trudności językowych. Być może podczas wielu swoich wcześniejszych rozmyślań na temat problemów matematycznych i fizycznych po prostu nie wykorzystywałeś języka.
— To prawda.
— Jeśli myślałeś bardziej w sposób geometryczny niż analityczny, prawdopodobnie za twój proces myślowy była odpowiedzialna prawa półkula mózgowa, a nie lewa. A twoja prawa półkula na szczęście nie została uszkodzona.
Sax skinął głową, nie ufając sobie na tyle, aby się odezwać.
— Dlatego też perspektywy na odzyskanie zdrowia przez konkretne osoby mogą być bardzo różne. Prawie zawsze następuje jakaś poprawa. Szczególnie dzieci łatwo potrafią się przystosowywać do nowej sytuacji. Kiedy odnoszą obrażenia głowy, nawet niewielkie uszkodzenie może spowodować poważne problemy, ale najczęściej następuje powrót do zdrowia. Dziecku można nawet usunąć całą półkulę mózgową, jeśli istnieją konieczne ku temu wskazania, a pozostała półkula przyswoi sobie wszystkie funkcje tamtej. Dzieje się tak dzięki nieprawdopodobnemu rozwojowi, jaki odbywa się w mózgu dziecka. W przypadku osób dorosłych jest inaczej. Pojawia się u nich specjalizacja, a więc nawet niewielkie uszkodzenia powodują często wyraźne i określone zmiany patologiczne. Toteż kiedy jakaś umiejętność zostanie zniszczona w dojrzałym umyśle, często nie widać znaczącego polepszenia.
— Leczenie. Kuracja.
— Dokładnie. Ale widzisz, ściśle rzecz biorąc, mózg jest jednym z organów, z przeniknięciem którego kuracja gerontologiczna ma największe problemy. Jednakże intensywnie nad tym pracujemy… Staramy się zaprojektować kompletny zestaw bodźców, którego będzie można użyć jako dodatek do kuracji, kiedy staniemy wobec przypadków uszkodzenia mózgu. Jeśli nasze eksperymenty zakończą się sukcesem, zestaw taki mógłby się stać standardową częścią kuracji. Tyle że… widzisz, nie testowaliśmy go jeszcze na zbyt wielu osobach. Iniekcja powiększa plastyczność mózgu poprzez stymulację aksonu, wzrost dendrytycznego wyrostka kolczystego i wrażliwość złączy nerwowych Hebba. Zestaw bodźców szczególnie wpływa na ciało modzelowate i półkulę przeciwległą do uszkodzonej. W trakcie uczenia się chory może tam zbudować całe nowe sieci nerwowe.
— Zróbcie to — oświadczył Sax.
Destrukcja zmienia się w tworzenie. Stajesz się małym dzieckiem. Język jako przestrzeń, jako rodzaj matematycznej notacji, geometryczne układy w laboratorium pamięci. Czytanie. Mapy. Kody, zasada zastępowania, tajemne nazwy rzeczy. Wspaniały napór słowa. Radość z rozmowy. Długość fali dla każdego koloru wyrażona liczbą. Piasek jest pomarańczowy, brązowawy, jasnożółty, żółty, koloru sieny, umbry, umbry palonej, ochry. Niebo jest modre, kobaltowe, lawendowe, fiołkowo-różowe, fioletowe, koloru błękitu pruskiego, indygo, barwy bakłażana, ciemne. Po prostu trzeba spojrzeć słowami na kolorowe mapy; bogata intensywność barw, dźwięki słów… Sax chciał jednak więcej. Nazwa dla każdej długości fali widocznego spektrum. Dlaczego nie? Dlaczego być tak skąpym? Długość fali 0,59 mikrona jest o wiele bardziej błękitna niż długość 0,6, a 0,61 jest o tyleż bardziej czerwona… Pomyślał, że ludzie potrzebują większej liczby słów dla wyrażenia purpur, tylu, ile mają Eskimosi na określenie śniegu. Wszyscy zawsze posługują się przykładem Eskimosów, którzy mają około dwudziestu słów określających śnieg. Tyle że naukowcy znają ponad trzysta określeń dla śniegu. Kto jednak uwierzy naukowcom, że zwracają uwagę na otaczający ich świat? Żadne dwa płatki śniegu nie są identyczne. Koncentracja na danej chwili, na tu i teraz. Buch, buch. Buta, burza, buła, brrr, brzdęk, bomba. Buch. Miejsce, gdzie moje ramię się zgina, to łokieć! Mars wygląda jak dynia! Powietrze jest zimne. I trujące z powodu dwutlenku węgla.
Istniały części jego mowy wewnętrznej, które składały się całkowicie ze starych klisz; pochodziły one bez wątpienia z tego, co Michel nazywał „przeuczonymi” działaniami w przeszłości Saxa. Przesiąknęły one niegdyś jego umysł tak dokładnie, że przetrwały uszkodzenie mózgu. Zgrabne projektowanie, dobre dane, części na miliard, złe rezultaty.
Następnie — przecinając te wygodne sformułowania — pojawiały się nowe oznaki postrzegania, jak gdyby pochodzące z całkowicie odrębnych języków, i nowe, szukane na ślepo frazy dla wyrażenia tych nowych faktów. Współdziałania złączy nerwowych. Konkretna mowa którejś z dziedzin ciągle była pożądana. Radość z normalności, którą Sax uznał za rzecz naturalną.
Michel przychodził codziennie. Rozmawiając z Saxem, pomagał mu budować ten „nowy” mózg. Michel zachował wiarę w pewne alarmujące — jak na człowieka nauki — kwestie. Wierzył w cztery elementy, w cztery temperamenty, w alchemiczne formułki wszelkiego rodzaju, w koncepcje teoretyczne uzurpujące sobie prawo do bycia nauką…
— Nie pytałeś mnie kiedyś, czy potrafię zmienić ołów w złoto?
— Nie sądzę.
— Dlaczego spędzasz tak wiele czasu na rozmowie ze mną, Michel?
— Lubię z tobą rozmawiać, Sax. Codziennie mówisz coś nowego.
— Podoba mi się to rzucanie rzeczy lewą ręką.
— Potrafię to zrozumieć. Istnieje możliwość, że w końcu staniesz się osobą leworęczną. Albo oburęczną, ponieważ twoja lewa półkula jest tak potężna, że nie mogę sobie wyobrazić, by nie była do czegoś zdolna… niezależnie od wielkości uszkodzenia prawej.
— Mars wygląda jak kula starych planetozymali z rdzeniem ferromagnetycznym.
Desmond zabrał Saxa samolotem do kryjówki „czerwonych” w Kraterze Wallace’a, gdzie często zatrzymywał się Peter. I Peter rzeczywiście tam był, Peter, syn Marsa, wysoki, szybki i mocny, pełen gracji, przyjazny, choć bezosobowy i daleki, zaabsorbowany własną pracą i własnym życiem. Podobny do Simona. Sax powiedział mu, co chce zrobić i dlaczego. Gdy mówił, ciągle od czasu do czasu się jąkał. Miał jednak o tyle mniejsze problemy niż przedtem, że ilekroć zdarzało mu się zająknąć, już się niemal tym nie przejmował. Próbuj dalej, powtarzał sobie. To jak rozmowa w obcym języku. Teraz wszystkie języki były dla Saxa obce. Z wyjątkiem form własnego wewnętrznego języka. To jednak nie było pogorszenie — przeciwnie, to była taka ulga, że nawet sprawiała mu przyjemność. Usunąć tę mgłę, która otacza nazwy, przywrócić związek między umysłem a ustami. Choćby był to nowy i niepewny sposób. Możliwość nauki. Czasami podobał mu się ten nowy sposób. Rzeczywistość człowieka naprawdę mogła zależeć od jego wzorca nauki, przeważnie jednak stanowczo zależała od budowy mózgu danej osoby. Zmień to, a być może twoje wzorce także się zmienią. Nie można walczyć z postępem. Ani z różnicowaniem postępu.
— Rozumiesz?
— Och tak, rozumiem — odparł Peter. Uśmiechnął się szeroko. — Myślę, że to bardzo dobry pomysł. Bardzo ważny. Przygotowanie samolotu zabierze mi kilka dni.
Do kryjówki przybyła Ann; wyglądała na zmęczoną i starą. Przywitała Saxa szorstko, jej stara antypatia do niego nie osłabła ani na jotę. Sax nie wiedział, co jej powiedzieć. Czy był to nowy problem?
Zdecydował się zaczekać, aż Peter z nią porozmawia. Chciał zobaczyć, czy rozmowa z nim coś zmieni. Czekał. W obecnym stanie, jeśli sam się nie odzywał, nikt go nie niepokoił. Jego sytuację cechowały same korzyści.
Ann wróciła po rozmowie z Peterem, aby w małej jadalni zjeść posiłek wspólnie z innymi „czerwonymi” i tak, rzeczywiście popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Wpatrywała się ponad głowami innych, jak gdyby badała nową skalną ścianę na marsjańskiej powierzchni. Skupiona i obiektywna. Zdolna do bezstronnej oceny. Zmiana stanu w układzie dynamicznym stanowi punkt odniesienia do teorii. Poparcie albo przeszkoda. Jaki jesteś? Dlaczego to robisz?
Przyjął jej spojrzenie chłodno; próbował je oddać, próbował zaatakować. Tak, ciągle jestem Saxem, ale zmieniłem się. A kim ty jesteś? Dlaczego się nie zmieniasz? Dlaczego ciągle patrzysz na mnie w taki sposób? Uszkodzono mi mózg. Nie jestem już jednostką przedchorobową, nie całkiem. Poddano mnie eksperymentalnej kuracji, czuję się dobrze, nie jestem już tym człowiekiem, którego znałaś. A dlaczego ty się nie zmieniłaś?
Jeśli wystarczająco dużo punktów odniesienia zakłóca teorię, teoria może być niewłaściwa. Jeśli teoria jest podstawą, może trzeba zmienić paradygmat.
Ann usiadła, aby zjeść. Wątpliwe, czy odczytała ze szczegółami jego myśli. Niemniej jednak, pomyślał Sax, wielką przyjemnością jest umieć znieść jej spojrzenie!
Weszli z Peterem do małej kabiny pilota i tuż po szczelinie czasowej ruszyli po pasie startowym na skalnym podłożu. Przyspieszyli ostro, a potem wznieśli się w czarne niebo; widzieli, jak pod nimi wiruje ich duży, aerodynamiczny kosmolot. Sax leżał na plecach, wgnieciony w fotel i czekał, aż maszyna po tym asymptotycznym wzlocie wyrówna, dotarłszy na szczyt swego toru pionowego. Kiedy zaczęła się wznosić mniej stromo, zwolniła, aż w końcu łagodnie doleciała w wysokie partie stratosfery. Gdy atmosfera zrzedniała do maksymalnie rozcieńczonego poziomu, a więc na wysokości stu kilometrów, w punkcie, gdzie codzienna dawka promieni ultrafioletowych niszczyła gazy „koktajlu Russella”, maszyna zmieniła się z samolotu w rakietę. Najbardziej zewnętrzna warstwa poszycia maszyny teraz wręcz się jarzyła od ciepła. Widok obserwowany przez zaciemnione szkło okien kabiny pilota miał barwę słońca o zachodzie. Niezwykły obraz, jak na noc. Pod lecącymi cała planeta była ciemna, z wyjątkiem bardzo słabych pasów, oświetlonych gwiazdami lodowców w basenie Hellas.
Nadal się wznosili. Coraz szerszy ruch wirowy. Gwiazdy gromadziły się na czerni czegoś, co wyglądało jak ogromna czarna półkula, trwająca na ogromnej — równie czarnej — płaszczyźnie. Nocne niebo, nocny Mars. Wznosili się i wznosili. Rozżarzona rakieta była koloru półprzeźroczyście żółtego, niemal halucynacyjnie jaskrawa i lśniąca. Stanowiła najnowszy produkt z Vishniacu, zaprojektowany częściowo przez Spencera i wykonany ze składającego się głównie z glinu tytanowego gamma stopu elektronowego, który okazał się superplastyczny, więc stworzono z niego zarówno żaroodporne części silnika, jak i zewnętrzne poszycie kadłuba, która trochę się ćmiła, im wyżej się wznosili i im bardziej ochładzało się powietrze. Sax potrafił sobie wyobrazić piękną kratownicę glinu tytanowego gamma, wymodelowaną w gobelinowy wzór nodoid i katenoid o wyglądzie haczyków i oczek, szaleńczo drżący od ciepła. Takie właśnie maszyny budowano obecnie. Samoloty typu „ziemia-przestrzeń kosmiczna”. Wyjdź na podwórze, wsiądź do aluminiowej puszki i poleć sobie nią na Marsa.
Sax opisał Peterowi swoje najbliższe plany. Peter roześmiał się.
— Sądzisz, że w Vishniacu zdołają tego dokonać?
— Och, taak.
— Będzie nieco problemów z projektowaniem.
— Wiem, wiem. Ale rozwiążą je. Chcę powiedzieć, że nie trzeba być inżynierem rakietowcem, aby obsłużyć rakietę.
— To głęboka prawda.
Peter śpiewał, aby szybciej mijały godziny. Sax przyłączał się do niego, ilekroć znał słowa utworu — tak jak w przypadku pewnej przyjemnej piosenki pod tytułem „Szesnaście ton”. Peter zrelacjonował też Saxowi całą historię swojej ucieczki ze spadającej windy i opowiedział, co czuł, gdy przez dwa dni samotnie unosił się jedynie w skafandrze typu EVA.
— W pewnym sensie mi się to podobało… ot i wszystko. Wiem, że to brzmi dziwnie…
— Rozumiem. — Kształty na zewnątrz samolotu są na tej wysokości tak duże i czyste. Kolor rzeczy.
— Jakie to wrażenie, kiedy się od nowa uczysz mówić?
— Muszę się koncentrować, aby osiągać odpowiednie rezultaty. Muszę intensywnie myśleć. Co rusz coś mnie zaskakuje. Sprawy, które kiedyś pamiętałem i zapomniałem. Rzeczy, których nigdy nie znałem. To, czego nauczyłem się tuż przed uszkodzeniem mózgu. Ten okres jest chyba zamknięty na zawsze. A był przecież taki ważny… Wtedy, gdy pracowałem na lodowcu. Muszę opowiedzieć o tym twojej matce. Ona nie ma racji. Wiesz, powierzchnia planety… Nowe rośliny na niej. Maślane, żółte słońce. To nie musi być…
— Powinieneś z nią porozmawiać.
— Ona mnie nie lubi.
— Porozmawiaj z nią, kiedy wrócimy.
Wysokościomierz wskazywał, że lecą dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią. Samolot leciał wciąż w górę, ku Kasjopei. Każda gwiazda była odmiennego koloru, każda była inna. A było ich tu przynajmniej pięćdziesiąt. Pod maszyną, na wschodniej krawędzi czarnego dysku, pojawił się terminator, pasiasty jak zebra: piaskowa ochra i niewyraźna czerń. Sax, patrząc na cienki półksiężyc oświetlonego słońcem Marsa, uświadomił sobie, że dysk jest ogromną sferoidą. Kulą wirująca w galaktyce gwiazd. Wspaniała, ogromna góra-kontynent Elysium pojawiła się na horyzoncie, jej kształt nakreślały idealnie horyzontalne cienie. Podróżnicy spojrzeli w dół. Widoczna była cała długość antykliny góry; Hecates Tholus prawie ukryty za stożkiem Elysium Mons, Albor Tholus z boku.
— Tam — powiedział Peter i przez przezroczystą szybę kabiny pilota wskazał w górę. Ponad nimi, na wschodzie widać było wschodnią krawędź soczewki napowietrznej; w porannym świetle część ta była srebrna; reszta soczewki ciągle się znajdowała w cieniu planety.
— Czy jesteśmy już wystarczająco blisko? — zapytał Sax.
— Prawie.
Sax ponownie spojrzał w dół na powiększający się poranny półksiężyc. Z ciemnej, górzystej powierzchni wyżyn Hesperii tuż za terminatorem unosiła się w poranne światło chmura dymu. Mimo że samolot był tak wysoko, znajdował się ciągle w tej chmurze, od niewidocznej już strony. Sama soczewka utrzymywała się na tej niewidocznej chmurze cieplnej, używając swojej siły nośnej i nacisku światła słonecznego, aby się utrzymać w miejscu, stale nad wypalaną strefą.
Teraz cała soczewka była w słonecznym świetle; wyglądała, jak ogromny srebrny spadochron bez spadochroniarza. Srebro wydawało się jednocześnie fioletowe, czyli koloru nieba. Czasza stanowiła część kuli, o szerokości tysiąca kilometrów; jej środek znajdował się mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów nad obrzeżem. Soczewka wirowała jak używany w zabawach plastikowy talerz. Na wierzchołku znajdował się otwór; prosto przez niego przesączało się światło. We wszystkich innych miejscach pasy wypukłego zwierciadła, które tworzyły czaszę, odbijały światło od słońca i soletty, kierowały je do wewnątrz i w dół na ruchomy punkt, leżący poniżej na powierzchni, wyzwalając tak wiele światła, że aż zapalał się bazalt. Zwierciadła soczewkowe rozgrzewały się do prawie dziewięciuset stopni Kelvina i topiły skałę na powierzchni, traktując ją ciepłem pięciu tysięcy kelvinow. Odgazowywały w ten sposób substancje lotne.
W umyśle Saxa, kiedy zastanawiał się nad tym wielkim obiektem, unoszącym się nad maszyną Petera, pojawił się obraz szkła powiększającego, trzymanego nad suchym zielskiem i gałązkami osiki. Dym, płomień, ogień. Skupione promienie słoneczne. Atak fotonowy.
— Czy nie jesteśmy wystarczająco blisko? Mam wrażenie, że jest tuż nad nami.
— Nie, jesteśmy jeszcze w sporej odległości od jej krawędzi. Lepiej nie dostać się pod coś takiego, chociaż sądzę, że centrum nie mogłoby nas usmażyć. Tak czy owak, porusza się nad opalaną strefą z prędkością prawie tysiąca kilometrów na godzinę.
— Jak odrzutowce, kiedy byłem młody.
— No tak… — Na jednej z konsolet zamigotały zielone światła. — Okay, jesteśmy.
Odciągnął do siebie dźwignię steru i samolot stanął na ogonie, podnosząc się prosto na soczewkę, która nadal jeszcze znajdowała się sto kilometrów nad nimi i sporo na zachód od nich. Peter wdusił przycisk na konsolecie. Szarpnęło całym samolotem, kiedy spod krótkich, szerokich skrzydeł maszyny wyłonił się rząd torped; pociski oderwały się od maszyny, następnie zapaliły się jak światło magnezjowe, wreszcie wystrzeliły w górę i w bok ku soczewce. Rozpryski żółtego ognia chwilę trwały na tle tego ogromnego srebrnego UFO, w końcu zniknęły z pola widzenia. Sax czekał z zaciśniętymi ustami i starał się przestać mrugać.
Przednia krawędź soczewki zaczęła się rozpraszać. Soczewka była krucha, bezbronna poza wielką wirującą czaszą pasów żagla słonecznego, toteż w szokującym tempie się rozpadła. Przednia krawędź, kołysząca się pod czaszą, runęła jednocześnie do przodu i w dół, wlokąc za sobą długie wstęgi wyładowań. Całość wyglądała jak plątanina ogonów mnóstwa połamanych, spadających razem latawców. W rzeczywistości półtora miliarda kilogramów materiału słonecznych żagli rozpraszało się podczas wirującego opadania po długiej trajektorii. Ponieważ ta niesamowita masa materiału była tak ogromna, wydawała się poruszać powoli, chociaż prawdopodobnie ciągle następowało to w tempie znacznie przekraczającym prędkość graniczną. Spora część spaliła się, zanim soczewka uderzyła w powierzchnię. Krzemowy deszcz.
Peter zawrócił samolot i zaczął go opuszczać; uważnie trzymał się w sporej odległości — na wschód — od spadających resztek. Przez cały czas obaj mężczyźni mogli się przyglądać soczewce, która opadała pod nimi na tle fioletowego porannego nieba; jej główna masa rozgrzewała się do rozżarzonego błysku, aż wreszcie zapłonęła. Wyglądała teraz jak opadająca na brązową planetę wielka żółta kometa o srebrnym ogonie ze splątanego srebrnego włosia. Wszystko spada.
— Dobry strzał — pochwalił Sax.
Kiedy wrócili do Krateru Wallace’a, powitano ich jak bohaterów. Peter bronił się przed gratulacjami, mówiąc:
— To był pomysł Saxa. Sam lot to żadna wielka sprawa, po prostu kolejny zwiad, może z wyjątkiem strzelania. Nie wiem, dlaczego nie wpadliśmy na ten pomysł wcześniej.
— Umieszczą w tym samym miejscu następną soczewkę — oświadczyła Ann z tyłu tłumu, jednocześnie spoglądając na Saxa z bardzo zaciekawioną miną.
— Ale teraz wiemy, że posiadają słabe punkty — odrzekł Peter.
— Pociski typu „ziemia-przestrzeń kosmiczna” — mruknął Sax. Był zdenerwowany. — Możecie wynaleźć… to znaczy… czy możecie spisać wszystkie obiekty orbitujące?
— Już to zrobiliśmy — odparł Peter. — Niektórych nie udało nam się zidentyfikować, ale większość jest dla nas oczywista.
— Chciałbym zobaczyć tę listę.
— A ja chciałabym z tobą porozmawiać — oznajmiła Ann ponuro.
Reszta szybko opuściła pokój. Mierzyli się wzrokiem, marszcząc brwi i z tego powodu wyglądali, jak para Artów Randolphów.
Sax usiadł na bambusowym krześle. Pomieszczenie było małe i pozbawione okien. Przypominało jedną z małych podziemnych komór o wypukłych sklepieniach w Underhill, zbudowanych na samym początku pobytu pierwszej setki na Marsie. Kształt pasował. Materiały również. Cegła była takim stabilnym surowcem. Ann przyciągnęła do siebie krzesło i usiadła naprzeciwko Saxa; pochyliła się do przodu, aby przez cały czas móc mu patrzeć w oczy. Wyglądała starzej. Dumna przywódczyni „czerwonych”, dumna, chuda, nawiedzona. Sax uśmiechnął się na tę myśl.
— Czy myślisz o kolejnej kuracji gerontologicznej? — Usta Russella wypowiedziały tę myśl same, zaskakując zarówno Ann, jak i jego samego.
Ann potraktowała pytanie jak impertynencję i nie odpowiedziała.
— Dlaczego chciałeś zestrzelić soczewkę? — spytała, wwiercając się w rozmówcę wzrokiem.
— Nie podobała mi się.
— Tyle wiem — odparła. — Ale dlaczego?
— Nie była niezbędna. Środowisko ogrzewa się wystarczająco szybko. Nie ma powodu, by ten proces przyspieszać. Nie potrzebujemy już więcej ciepła. A soczewka uwalniała bardzo duże ilości dwutlenku węgla. Trudno będzie się go pozbyć. A był tak dokładnie uwięziony… trudno jest wydostać dwutlenek węgla z węglanów. Trwa on, póki ktoś nie stopi skały. — Sax potrząsnął głową. — Soczewka była głupotą. Wykonali ją tylko dlatego, że potrafili ją zrobić. Kanały. Ja nie wierzę w kanały.
— Więc po prostu uznałeś ten rodzaj terraformowania za nieodpowiedni dla własnych projektów.
— Zgadza się. — Ze spokojem zniósł jej spojrzenie. — Wierzę w terraformowanie nakreślone w Dorsa Brevia. O ile sobie dobrze przypominam, sama również się podpisałaś pod deklaracją…
Ann potrząsnęła głową.
— Nie? Ale „czerwoni” się podpisali, prawda?
Skinęła głową.
— No cóż…ja to rozumiem. Tłumaczyłem ci już wcześniej. Powietrze przystosowane dla ludzi do pewnej wysokości terenu. Ponad nirn atmosfera tak rzadka i zimna, jak dotąd. Zwolnić tempo. Ecopoesis. Nie podoba mi się żadna z tych wielkich metod opartych o przemysł ciężki. Może trochę azotu z Tytana… Ale nic poza tym.
— A co z oceanami?
— Nie wiem. Widzisz, co się dzieje bez pompowania?
— Co z solettą?
— Nie wiem. Hm, dodatkowa izolacja oznacza mniejszą potrzebę ogrzewania poprzez odgazowywanie przemysłowe. Lub poprzez inne metody. Jednak… jesteśmy w stanie działać bez nich. Uważałem, że zwierciadła światu wystarczą.
— Tyle że nic już od ciebie nie zależy.
— Nic.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Ann nad czymś się zamyśliła. Sax obserwował jej pomarszczoną twarz i zastanawiał się, kiedy ostatnio poddała się kuracji. Ursula zalecała, by powtarzać leczenie przynajmniej co cztery lata.
— Myliłem się — jego usta znowu wypowiedziały te słowa same. Kiedy Ann patrzyła na niego, próbował podążyć za tą myślą. To była kwestia kształtów, kwestia geometrii, szyku matematycznego. Kaskadowy chaos rekombinacyjny. Piękno to tworzenie dziwnego przyciągania. — Powinniśmy byli się nieco wstrzymać. Przed rozpoczęciem zmian należało poświęcić kilka dziesięcioleci na studiowanie pierwotnego stanu. Z tych studiów dowiedzielibyśmy się, jak iść naprzód. Nie sądziłem, że wszystko się zmieni tak szybko. Mój pierwotny zamysł przypominał bardziej coś w rodzaju ecopoesis.
Ann zacisnęła usta.
— Teraz jednak jest już za późno.
— Tak, przykro mi. — Podniósł wnętrzem do góry swoją dłoń i obejrzał. Wszystkie linie na niej były takie same jak zawsze. — Powinnaś się poddać kuracji.
— Nie poddam jej się już nigdy więcej.
— Och, Ann. Nie mów tak. Czy Peter wie? Potrzebujemy cię. To znaczy… potrzebujemy cię.
Ann Clayborne wstała i wyszła z pokoju.
Następny projekt Saxa był bardziej skomplikowany. Wprawdzie Peter przekonałby się do niego, jednak ludzie z Vishniacu pozostali pełni wątpliwości. Sax wyjaśnił im wszystko najlepiej, jak umiał. Peter pomagał mu w tym. Wówczas obiekcje ludzi zmieniły się w pytania o praktyczną stronę tego przedsięwzięcia. Zbyt wielkie? Zjednajcie więcej bogdanowistów. Niemożliwe do ukrycia? Przerwijcie sieć nadzoru. Powiedział im jeszcze, że nauka to tworzenie. To nie jest nauka, zaoponował wtedy Peter. To inżynieria. Michail, któremu podobała się pewna jej część, zgodził się z Peterem. Ekotaż, gałąź inżynierii ekologicznej. Jednak część ta była bardzo trudna do wykonania. Zjednajcie sobie Szwajcarów, zaproponował im Sax. Przynajmniej ich zawiadomcie. I tak nie lubią inwigilacji. Powiadomcie też Praxis.
Plany zaczęły nabierać kształtów. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim Sax i Peter znowu odlecieli kosmolotem. Tym razem wznieśli się aż do szczytu stratosfery, a potem wysoko ponad nią. Dwadzieścia kilometrów nad stratosferę; niemalże zbliżyli się do Deimosa. A następnie do niego dotarli.
Grawitacja małego księżyca była tak nieznaczna, że przy lądowaniu nastąpiło raczej dokowanie niż przyziemienie. Jackie Boone, która pomagała im w tym projekcie — przede wszystkim po to, aby móc przebywać blisko Petera (co było jasne jak słońce) — kierowała samolotem. Kiedy się zbliżali, Sax przez okno kabiny pilota miał wspaniały widok. Czarna powierzchnia Deimosa wydawała się pokryta grubą warstwą zapylonego regolitu — wszystkie kratery były w nim niemal zagrzebane; ich stożki stanowiły łagodne, zaokrąglone dołeczki w pokrywie pyłu. Mały podłużny księżyc nie był regularny: raczej składał się z wielu półkolistych ścianek. Prawie trójosiowa elipsoida. W pobliżu środka Krateru Woltera stał stary automatyczny ładownik; jego podstawa była zakopana w pyle, a połączone ze sobą miedziane podpórki oraz skrzynie przysypane drobnym, ciemnym miałem.
Zdecydowali się wylądować miedzy ściankami, na jednym z grzbietów, gdzie spod osłony pyłu sterczała jaśniejsza goła skała. Grzbiety te stanowiły stare pozostałości procesu kruszenia i znaczyły miejsca, w których wczesne uderzenia meteorytowe odłupały fragmenty maleńkiego księżyca. Jackie doprowadziła maszynę łagodnie ku grzbietowi, znajdującemu się na zachód od kraterów Swifta i Woltera. Deimos został — tak jak kiedyś Fobos — nieco przekształcony, co odpowiadało ich projektowi. Punkt podmarsjański służył jako zero stopni zarówno dla długości jak i szerokości geograficznej; był to najbardziej sensowny system mierniczy. Wzniesienie, na którym wylądował kosmolot, leżało blisko równika, na dziewięćdziesiątym stopniu długości geograficznej. Mniej więcej dziesięciokilometrowy spacerek z punktu podmarsjańskiego.
Kiedy kosmolot zbliżył się do grzbietu, stożek Woltera zniknął za czarnym zakrzywionym horyzontem. Silniki maszyny strzeliły gazami spalinowymi ponad szczytem, a wówczas zaczął z niego zlatywać pył. Podłoże skalne pokrywało jedynie kilka centymetrów pyłu. Węglowy chondryt, liczący sobie pięć miliardów lat. Maszyna dokowała, wydając głuchy grzmot, potem odskoczyła i znowu opadła. Sax poczuł szarpnięcie ku podłodze maszyny, ale było ono bardzo lekkie. Prawdopodobnie nie ważył w tej chwili więcej niż parę kilogramów.
Na grzbiecie po obu stronach ich samolotu zaczęły lądować inne rakiety; wystrzeliwały przy tym w próżnię chmury pyłu, które powoli, bezwładnie opadały na powierzchnię. Wszystkie samoloty odskakiwały po uderzeniu, a następnie łagodnie osiadały w obłokach pyłu. W ciągu pół godziny na wzniesieniu stanęło w szeregu osiem maszyn, poruszających się coraz wolniej naprzód w obu kierunkach ku bliskim horyzontom. Samoloty stanowiły razem niezwykły widok: ich zaokrąglone korpusy, wykonane ze stopu elektronowego, połyskiwały jak chityna pod oślepiającym blaskiem nie zaciemnionego światła słonecznego; przezroczystość próżni sprawiała, że wszystkie krawędzie wydawały się przesadnie wyostrzone. Jak we śnie.
Każdy samolot dostarczył jakiś komponent systemu. Automatyczne wiertarki, tunelarki i kruszarki. Przewody do zbierania wody, dzięki którym będzie można stopić lodowe żyły pod powierzchnią Deimosa. Kombinat przetwórczy, w którym wydzieli się ciężką wodę, stanowiącą mniej więcej jedną część z sześciu tysięcy części zwykłej wody. Była też kolejna fabryczka służąca do wytwarzania deuteru z ciężkiej wody i małe urządzenie typu tokamak, w którym miała zajść reakcja termonuklearna deuter-deuter. A także dysze naprowadzające, chociaż większość ich przywiozły samoloty, które wylądowały w innych rejonach księżyca.
Technicy-bogdanowiści, przylatujący tu wraz z wyposażeniem, zaczęli wykonywać większość instalacji. Sax ubrał się w jeden z grubych skafandrów ciśnieniowych znajdujących się na pokładzie, po czym przez śluzę powietrzną wyszedł na powierzchnię; miał zamiar rozejrzeć się i sprawdzić, czy wylądował już samolot, który miał dostarczyć dyszę naprowadzającą dla regionu kraterów Swifta i Woltera.
Duże ocieplane buty były mocno obciążone, z czego Sax był bardzo zadowolony; druga prędkość kosmiczna nie przekraczała na Deimosie dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, co oznaczało, że po silnym odbiciu się po prostu można było się oderwać od powierzchni i oddalić od księżyca. Russell z trudnością utrzymywał równowagę. Wykonywał miliony małych ruchów, które tylko nieznacznie posuwały go do przodu. Każdy krok wyzwalał wielki obłok czarnego pyłu, który po jakimś czasie powoli opadał na ziemię. W chmurach pyłu leżały rozproszone skały, zwykle w małych zagłębieniach, powstałych podczas lądowania maszyn. Były to ejektamenta, które bez wątpienia po wyrzuceniu w przestrzeń wielokrotnie okrążyły ten mały księżyc, zanim znowu opadły na jego powierzchnię. Sax podniósł jeden z kamieni o wyglądzie czarnej piłeczki do baseballa. Wyrzucić ją z odpowiednią szybkością, odwrócić się, poczekać aż obleci cały ten świat i złapać ją, gdy się pojawi na wysokości piersi. Najpierw wyrzuć. Nowy sport.
Horyzont leżał w odległości zaledwie kilkuset metrów i z każdym krokiem Saxa zmieniał się znacząco: gdy Sax zbliżał się do niego, znad jego zapylonej krawędzi wyskakiwały stożki kraterowe, mocno skruszałe szczyty oraz głazy narzutowe. Ludzie stojący wśród samolotów na grzbiecie-lądowisku znajdowali się względem horyzontu już pod innym kątem niż Sax — byli wobec niego odchyleni. Poczuł się jak Mały Książę. Pył zaczynał się przerzedzać. Stopy Saxa wyżłobiły w nim głęboki szlak. Chmury pyłu zwisające nad odciskami stóp opadały coraz niżej, w miarę jak Sax się od nich oddalał, aż w końcu nieruchomiały cztery czy pięć kroków za idącym.
Z komory powietrznej wyszedł Peter i ruszył w kierunku Russella; za Peterem podążyła Jackie. Sax wiedział, że Peter jest jedynym człowiekiem, którym naprawdę interesowała się Jackie, i widział, że zachowywała się wobec niego w czuły, bezradny sposób, charakterystyczny dla oddalającego się obiektu orbitującego, który stale tęskni za zacieśnieniem się orbity. Z tego, co wiedział Sax, Peter był równocześnie jedynym człowiekiem, który w żaden sposób nie reagował na kokieteryjne zabiegi Jackie. Sercowa przewrotność. Trudna do wytłumaczenia, podobnie jak pociąg Saxa do Phyllis, kobiety, której nigdy nie lubił. Albo jak jego pragnienie zdobycia aprobaty Ann, osoby, która nigdy nie lubiła jego. Osoby o szalonych poglądach. Może jednak był w tym jakiś sens. Jeśli ktoś do ciebie wzdycha, musisz się zastanawiać nad jego osobowością. Coś w tym rodzaju.
Teraz Jackie wlokła się za Peterem jak pies i chociaż szybki ich hełmów były koloru miedzianego, Sax po samych jej ruchach i gestach mógł ocenić, że właśnie przemawiała do swego wybranka, w jakiś sposób mu się przypochlebiając. Russell przełączył się na zwykłe pasmo i przysłuchiwał się ich rozmowie.
— …Dlaczego nazwali je Swiftem i Wolterem? — spytała Jackie.
— Obaj przepowiedzieli istnienie marsjańskich księżyców — odparł Peter. — Pisali o nich w swoich książkach już stulecie wcześniej, zanim ktokolwiek dostrzegł te księżyce. W „Podróżach Guliwera” Swift podał nawet ich odległość od macierzystej planety oraz ich czas orbitowania i niedużo się pomylił.
— Żartujesz!
— Wcale nie.
— Jak to, u diabła, zrobił?
— Nie wiem. Jak sądzę, jest to kwestia ślepego szczęścia.
Sax odchrząknął i wtrącił się:
— Zasada następstwa.
— Co takiego? — spytali oboje równocześnie.
— Wenus nie posiada żadnego księżyca, Ziemia ma jeden, Jowisz cztery. Mars powinien więc mieć dwa. A ponieważ nie mogli ich zobaczyć, uznali, że prawdopodobnie są małe. I zwarte. A zatem szybkie.
Peter roześmiał się.
— Swift musiał być rozgarniętym facetem.
— Albo jego doradca w sprawach nauki. Jednak jego odkrycie i tak można uznać za łut szczęścia. Odkryta przypadkiem zasada następstwa.
Zatrzymali się na kolejnym skruszałym szczycie, z którego widać było stożek Krateru Swifta, w postaci niemal zagrzebanego grzbietu na horyzoncie. Mały szary statek rakietowy, stojący na tle czarnego pyłu wyglądał jak cud. Nad głowami ich trojga wisiał Mars, wypełniając większą część nieba: ogromny pomarańczowy świat. Na wschodnim półksiężycu zapadała noc. Bezpośrednio nad obserwatorami znajdowało się Isidis i chociaż Saxowi nie udało się rozróżnić Burroughs, zauważył, że równiny na północ od miasta były pokryte wielkimi białymi plamami. Lodowce zlewały się w lodowe jeziora, stanowiąc zaczątki lodowego morza. Oceanus Borealis. Karbowana warstwa chmur leżała tuż przy powierzchni. Widok ten nagle przywiódł Saxowi na myśl obraz Ziemi widzianej wiele lat temu z pokładu Aresa.
Układ białych chmur wyglądał dokładnie tak samo, jak wyglądałby na Ziemi. Był to zimny front, schodzący z Syrtis Major. Cykliczne fale zagęszczonych cząsteczek.
Russell opuścił pagórek i ruszył z powrotem ku samolotom. Tylko wysokie sztywne buty utrzymywały go w pozycji pionowej i Saxa bolały kostki. Miał wrażenie, że chodzi po dnie morza, tyle że nie czując żadnego oporu. Kosmiczny ocean. Schylił się i zagrzebał palce w pył: najpierw na głębokość dziesięciu, dwudziestu centymetrów; nie wyczuł skalnego podłoża. Pył mógł mieć pięć czy dziesięć metrów głębokości, może nawet więcej. Chmury pyłu, które kopnął w górę, opadały z powrotem na powierzchnię w ciągu około piętnastu sekund. Pył okazał się tak miałki, że niemal w każdego rodzaju atmosferze jego drobiny mogłyby się bez końca utrzymywać w stanie zawieszenia. W próżni jednak zachowywały się jak wszystkie inne ciała. Ejektamenta. Niedużo trzeba było, aby je odciągnąć od powierzchni. Możliwe stało się po prostu wkopanie pyłu w przestrzeń. Sax przeciął niskie pasmo wzgórz i nagle udało mu się dostrzec, co się znajduje ponad spadzistą płaszczyzną następnej ścianki. Uświadomił sobie wówczas, że mały księżyc ukształtowano niczym jakieś paleolityczne narzędzie podręczne, którego ścianki zostały wygładzone uderzeniami starożytnych meteorytów. Trójosiowa elipsoida. Zdumiał i zaciekawił go fakt, że Deimos miał taką kolistą orbitę, jedną z najbardziej kolistych w całym Układzie Słonecznym. Zupełnie czegoś innego można by się spodziewać po schwytanej przez planetę asteroidzie czy też po ejektamencie, który oderwał się od Marsa i wzniósł w powietrze, w wyniku jednego z dużych uderzeń meteorytowych. Uderzeń, które pozostawiły… no właśnie, co pozostawiły? Bardzo stary przechwyt. Inne ciała na różnych orbitach musiały ją wyregulować. Kamyk, kamyk. Odłamek. Kruszenie. Język jest taki piękny. Jedne skały uderzają w drugie. W kosmicznym oceanie. Strącić fragmenty i odlecieć. Aż one wszystkie wpadną w planetę albo odprysną. Wszystkie poza dwoma. Dwoma spośród miliardów. Księżycowa bornba. W pełni uzbrojona. Księżyc ten wirował jeszcze szybciej niż wędrujący ponad nim Mars, tak że każdy znajdujący się na marsjańskiej powierzchni punkt miał go nad sobą na niebie przez sześćdziesiąt godzin naraz. Tak bliski. Niezależnie od tego, co mówił Michel, rzecz znana była niebezpieczniejsza od czegoś nieznanego. Krok, krok; po dziewiczej skale dziewiczego księżyca człowiek z dziewiczym umysłem stawia krok. Mały Książę. Samoloty stojące na horyzoncie wyglądały absurdalnie, jak insekty ze snu, chitynowe, o posegmentowanym ciele, kolorowe, maleńkie w rozgwieżdżonej czerni, na pokrytej pyłem skale. Sax wszedł z powrotem do śluzy powietrznej.
Minął miesiąc. Sax znajdował się sam w Echus Chasma. Automatyczne maszyny na Deimosie zakończyły właśnie budowę i deuterowy rozrusznik uruchomił silnik napędowy. Co sekundę silnik ten wyrzucał tysiąc ton skruszonej skały z prędkością dwustu kilometrów na sekundę. Kruszywo wylatywało pod kątem stycznym wobec orbity i w płaszczyźnie orbitalnej. Po czterech miesiącach, kiedy wyrzucone zostało już około pół procenta masy księżyca, silnik zamilkł. Według obliczeń Saxa Deimos znajdował się teraz w odległości 614.287 kilometrów od Marsa i był już całkowicie uwolniony od marsjańskiego wpływu, toteż znowu mógł się stać wolną asteroidą.
Teraz księżyc ten przelatywał przed oczyma Russella: nieregularny szary ziemniak na nocnym niebie, ziemniak, który byłby mniej jasny niż Wenus czy Ziemia, gdyby nie to, że z jego boku wybuchała płomieniem nowa kometa. Niezły widok. I te programy informacyjne wszędzie na obu światach… Że to skandal! Deimos stanowił obecnie punkt sporny nawet wśród przedstawicieli ruchu oporu; nawet tam jedni byli „za”, inni „przeciw”. A wszystkie te kłótnie… Saxa zaczęły już one coraz bardziej męczyć; miał naprawdę dość tłumaczenia się przed wszystkimi. Tak, nie, co, gdzie? Kto to zrobił? Dlaczego?
Na ekranie naręcznego komputera Russella pojawiła się teraz twarz Ann. Zadając te same co zwykle pytania, Ann wyglądała na rozwścieczoną.
— To była idealna wyrzutnia dla wszelkiej broni — wyjaśnił jej Sax. — Gdyby przekształcili go w bazę wojskową, tak jak to zrobili z Fobosem, bylibyśmy bezradni tu, na dole.
— Więc zrobiłeś to, ponieważ mogli go zmienić w bazę wojskową?
— Gdyby Arkady i jego ludzie nie odstrzelili na wszelki wypadek Fobosa, nie poradzilibyśmy sobie. Po prostu wszyscy zginęlibyśmy… Tak czy owak, zawiadomiliśmy Szwajcarów, co zamierzamy.
Ann potrząsała głową, patrząc na niego, jak gdyby był szaleńcem. Zwariowany sabotażysta. Choć w opinii Saxa był to raczej przypadek kotła przyganiającego garnkowi, który sam smolił… Zdecydowanie popatrzył jej w oczy i wytrzymał jej spojrzenie. Kiedy przerwała połączenie, wzruszył ramionami i zadzwonił do bogdanowistów.
— „Czerwoni” mają katalog… wszystkich obiektów krążących na orbicie wokół Marsa. Musimy więc otrzymać systemy „powierzchnia-przestrzeń kosmiczna”. Spencer pomoże. Równikowe podziemne wyrzutnie rakietowe. Nieczynne mohole. Rozumiecie?
Potwierdzili. Nie trzeba być inżynierem rakietowcem… I w ten sposób, gdyby kiedykolwiek znowu do czegoś doszło, nikt nie będzie do nich strzelał z kosmosu.
Jakiś czas później — Sax nie był pewny, jak długo później — na małym ekranie kamiennego pojazdu, który Sax pożyczył od Desmonda, pojawił się Peter.
— Sax, jestem w kontakcie z pewnymi przyjaciółmi, którzy zajmują się windą. Ponieważ Deimos przyspiesza, wahnięcia kabla do odskoku nie są już zsynchronizowane w czasie. Istnieje niebezpieczeństwo, że następne przejście w orbicie Deimosa może spowodować jego kolizję z windą, ale moi przyjaciele nie mogą skłonić AI nawigującego kablem, aby uregulowało wahania. Najwyraźniej komputer naprawdę został zabezpieczony przed działaniem zewnętrznym, przede wszystkim na wypadek sabotażu, no, wiesz… a pojęcie Deimosa zmieniającego prędkość to coś, czego tamci nie potrafią przyjąć do wiadomości. Masz jakieś propozycje?
— Niech się sam zmodyfikuje.
— Co takiego?
— Wprowadźcie dane na temat Deimosa. I tak kabel musi je dostać. A jest zaprogramowany, aby unikał zderzenia z księżycem. Skierujcie jego uwagę na dane. Wyjaśnijcie mu, co się zdarzyło. Zaufajcie mu.
— Zaufać komputerowi?
— Hmm… no, porozmawiajcie z nim.
— Próbujemy, Sax. Jednak program antysabotażowy jest bardzo odporny.
— Kabel oscyluje, aby uniknąć zderzenia z Deimosem. Póki księżyc znajduje się na liście obiektów, których musi unikać, nie powinno się zdarzyć nic nieprzewidzianego. Po prostu wczytajcie mu te dane.
— Okay, spróbujemy.
Była noc i Sax wyszedł na zewnątrz. Spacerował w ciemnościach, pod ogromnym urwiskiem Wielkiej Skarpy, w regionie położonym dokładnie na północ od miejsca, w którym wcinała się w skałę Kasei Vallis. Sei oznacza po japońsku gwiazdę, ka — ogień. Ognista gwiazda. Tak samo jest po chińsku; w tym języku huo było sylabą oznaczającą to samo, co Japończycy wymawiali jako ha, a hsing było równe znaczeniowo słowu sei. Tak więc chińskie słowa Huo Hsing także oznaczały ognistą gwiazdę, gwiazdę płonącą na niebie. Mówi się, że małe czerwone ludziki nazywają swą planetę Ka. Mieszkamy na ogniu. Sax rozrzucał nasiona w ziemię, twarde małe drobinki pchał tuż pod powierzchnię piasku, pokrywającego rozpadlinę. Johnny Ogniste Ziarno. Na południowym niebie płonął Deimos; oddalał się powoli od Marsa, toczył się na zachód wśród gwiazd w swoim powolnym tempie. Teraz popychała go maleńka kometa, która wybuchła na jego wschodniej krawędzi. Wznosząca się winda ponad Tharsis była niewidoczna, Nowy Clarke, być może, stał się jedną z mroczniej szych gwiazd na południowo-zachodnim niebie; nikt nie wiedział tego na pewno. Sax przez przypadek kopnął kamień; pochylił się i posadził kolejne nasionko. Gdy skończyły mu się nasiona, zajął się sadzeniem mieszanych pakietów nowo stworzonych porostów. Należały do rasy chasmoendolitycznej, bardzo wytrzymałej, mnożącej się bardzo szybko i bardzo szybko wypompowującej tlen. O bardzo wysokim stosunku objętości do powierzchni. I bardzo suchej.
Sax usłyszał na swoim nadgarstku piknięcie. Podłączył głos do interkomu w hełmie i nadal wyjmował z kieszeni na udzie drobinki i wciskał je w piasek. Działał uważnie, aby nie uszkodzić korzeni którejś z turzyc albo innych roślin napowierzchniowych, które zdobiły ziemię niczym futrzaste czarne skały.
Dzwonił Peter. W jego głosie brzmiało podniecenie.
— Sax, Deimos idzie teraz na nich, a AI najwidoczniej potwierdza, że nie jest to normalne miejsce księżyca na orbicie. Mówią, że maszyna teraz się namyśla. Dysze korygujące wszędzie w ich sektorze uruchomiły się dość wcześnie, więc mamy nadzieję, że system zareaguje.
— Nie możecie obliczyć oscylacji?
— Możemy, ale AI okazuje się oporne. Ten komputer jest uparty, drań, a jego programy zabezpieczające są nie do ruszenia… Możemy się tylko zastanawiać nad tym, czy niezależnych obliczeń wystarczy, aby się dowiedzieć, jak blisko nas przejdzie.
Sax wyprostował się i na naręcznej konsoletce zaczął wystukiwać własne obliczenia. Czas obiegu Deimosa wokół Marsa wynosił początkowo 109.077 sekund. Silnik napędowy był włączony od jakiegoś (Russell nie był pewien), powiedzmy, miliona sekund, od tego więc czasu mały księżyc przyspieszył już o znaczną prędkość, ale jednocześnie rozszerzył orbitę…
Nic nie mówiąc, cały czas stukał w klawisze. Zwykle kiedy Deimos mijał kabel windy, kabel znajdował się w pełnym zasięgu oscylacyjnym w tym sektorze jakieś pięćdziesiąt kilometrów albo więcej od księżyca; w odległości na tyle wystarczającej, aby zaburzenia grawitacyjne były tak małe, że nie należało ich brać pod uwagę przy regulacji dysz kabla. Tym razem przyspieszenie Deimosa i jego ruch na zewnątrz nie podlegały synchronizacji w czasie, kabel zbyt szybko będzie się więc poruszał z powrotem ku płaszczyźnie orbitalnej Deimosa. Trzeba było spowolnić wahnięcia Clarke’a oraz wyregulować je na górze i na dole kabla. Stanowiło to skomplikowane zadanie, niezależnie od faktu, czy AI pokaże bardzo szczegółowo, co robi. Komputer zajmował się prawdopodobnie łącznością z innymi AI, by uzyskać zdolność obliczeniową konieczną do wykonania całej operacji. A obiekty obliczeniowe — Mars, kabel, Clarke i Deimos — były naprawdę piękne do kontemplacji.
— Okay, idzie na nich — oświadczył Peter.
— Czy twoi przyjaciele znajdują się na poziomie orbity? — spytał zaskoczony Sax.
— Są parę kilometrów pod nią, ale ich wagonik jedzie w górę. Mam z nimi wizualną łączność za pomocą kamer i… hej, zbliża się… Tak! Och! Hej Ka, Sax, ominął kabel chyba zaledwie o jakieś trzy kilometry! Właśnie rozbłysło tuż obok ich kamery!
— Wszystko jedno, chybisz o włos, czy o metr.
— Co to znaczy?
— Tak jest przynajmniej w próżni. — Jednak teraz było to coś więcej niż tylko omijająca kabel skała. — Co z masą ejektamentów z silnika napędowego?
— Zapytam… Mówią, że przeleciały przed Deimosem.
— To dobrze. — Sax kuknięciem wyłączył komputer. Brawo dla AI za wspaniałą przezorność. Jeszcze kilka minięć i Deimos znajdzie się nad Clarkem, a wówczas kabel nie będzie już dłużej musiał się przed nim uchylać. Tymczasem, póki nawigacyjne AI sądziło, że się znajduje w niebezpieczeństwie — tak jak najwyraźniej miało miejsce teraz — byli bezpieczni.
Sax zawahał się. Desmond kiedyś powiedział, że będzie szczęśliwy, gdy zobaczy, że kabel znowu spada. Kilka osób z pewnością podzielało jego zdanie. Sax opowiedział się w pewnej chwili przeciwko podejmowaniu jednostronnej akcji w tej sprawie, ponieważ nie był pewny, co czuje wobec tej skały łączącej Marsa z Ziemią. Uważał, że najlepiej byłoby ograniczyć działania ulilateralne tylko do tych kwestii, do których był przekonany. Dlatego też teraz pochylił się i zasadził kolejne nasionko.