Asteroidy o orbitach eliptycznych, które przecinają się wewnątrz orbity Marsa to asteroidy typu Amor. (Te, których orbity przecinają się wewnątrz orbity ziemskiej, nazywane są Trojańczykami.) W2088 roku asteroida typu Amor, znana jako 2034 B przecięła trajektorię Marsa mniej więcej osiemnaście milionów kilometrów za planetą, a wkrótce zadokował na asteroidzie zespół automatycznych lądowników, wysianych z ziemskiego Księżyca. 2034 B była nierówną kulą o średnicy około pięciu kilometrów i masie mniej więcej piętnastu miliardów ton. Gdy lądowniki osiadły na jej powierzchni, asteroida przyjęła miano Nowego Clarke’a.
Wraz z formalną zmianą nazwy błyskawicznie zaczęła się też zmieniać sama asteroida. Niektóre lądowniki natychmiast wryły się w zapyloną powierzchnię i zaczęły w niej wiercić i drążyć, a następnie tłoczyć, sortować i zwozić zebrane materiały w wyznaczone miejsca. Ruszyła elektrownia jądrowa i na odpowiedniej pozycji ustawiły się pręty paliwowe reaktorów; w innych miejscach zostały uruchomione piece i przygotowani do załadunku automatyczni palacze. W niektórych lądownikach otworzyły się towarowe przegrody kadłubowe, a na powierzchnię stoczyły się skomplikowane roboty, które następnie zakotwiczyły się w nieregularnych uskokach skały. Maszyny do drążenia tuneli przystąpiły do wierceń. Podczas ich pracy pył wzlatywał wysoko w przestrzeń wokół asteroidy, potem z powrotem opadał, wreszcie znikał na zawsze. Z ładowników rozwijały się cienko — i grubościenne rurki, które połączyły ze sobą maszyny siecią przewodów. Skała asteroidy była węgłowym chondrytem, o sporej zawartości wodnego lodu, który krążył w trzewiach Amora i wypełniał wszelkie zagłębienia. Wkrótce powstały ze sczepionych ze sobą automatycznych lądowników kombinat wytwórczy rozpoczął produkcję rozmaitych materiałów, opartych na bazie węglowej, a także pewnych materiałów złożonych. Wyodrębniono także ciężką wodę, która stanowiła jedną sześciotysięczną część wodnego lodu i wytrącono z niej deuter. Z kolei w wytwórniach elementy wykonane z miejscowych materiałów węglowych połączono z przywiezionymi przez lądowniki. Niebawem pojawiły się armie nowych robotów, które w większości zbudowane zostały na bazie surowców samego Clarke’a. I tak rosły szeregi maszyn, a komputery na ładownikach koordynowały budowę gigantycznego kompleksu przemysłowego.
Kiedy wreszcie ukończono prace wstępne i kompleks był gotowy, produkcja rozwijała się przez wiele lat bez żadnych przeszkód. Główna fabryka na Nowym Clarke’u stworzyła kabel z węglowych włókien nanoprzewodowych. Nanoprzewody zostały wykonane z atomów węglowych, związanych w łańcuchach, a wiązania te trzymały się tak mocno, jak wyprodukowane przez ludzi. Włókna miały jedynie kilkadziesiąt metrów długości, ale były zwinięte w kłębek, o nawijających się na poprzednią warstwę końcach, póki kabel nie osiągnął dziewięciu metrów średnicy. Fabryki były w stanie wytwarzać włókna i zwijać je w kłębek w tempie, które pozwalało im tłoczyć kabel z szybkością około czterystu metrów na godzinę, czyli dziesięciu kilometrów dziennie. Praca odbywała się bez przerwy, godzina po godzinie, dzień po dniu, rok po roku.
Podczas gdy cienki pas skręconych włókien węglowych, wirując rozwijał się w przestrzeń, roboty w innej części asteroidy konstruowały automatyczne urządzenie naprowadzające, silnik, który wykorzystywał deuter wytworzony z miejscowej ciężkiej wody, aby wyrzucać roztartą na proch skałę, wydrążoną z asteroidy z prędkością dwustu kilometrów na sekundę. Wokół powierzchni asteroidy rozmieszczono również sporo mniejszych tego typu urządzeń, a także standardowych silników rakietowych, które ze zbiornikami pełnymi paliwa czekały na chwilę odpalenia, od niej bowiem miały zacząć pełnić funkcję dyszy korygujących. Inne wytwórnie skonstruowały długie pojazdy kołowe, zdolne jeździć w tył i w przód po rosnącym kablu, toteż kiedy kabel zaczął się odwijać ku planecie, podążały wraz z nim przymocowane doń małe rakietowe dysze i masa innej przeróżnej maszynerii.
Pewnego dnia automatyczne urządzenie naprowadzające odpaliło i asteroida poczęła wchodzić na nową orbitę.
Upłynęło kilka kolejnych lat. Nowa orbita asteroidy przecięła się z orbitą Marsa, tak że asteroida znalazła się w odległości dziesięciu tysięcy kilometrów od niego. System jej silników odpalił w taki sposób, że przyciąganie Marsa wychwyciło lecącą asteroidę i zatrzymało ją na orbicie planety, początkowo bardzo eliptycznej. Dysze nadal odpalały, regulując orbitę. Dalej trwało wytłaczanie kabla. I tak mijał rok za rokiem.
Mniej więcej po dziesięciu latach od czasu, jak pierwsze lądowniki osiadły na powierzchni asteroidy, kabel liczył już w przybliżeniu trzydzieści tysięcy kilometrów długości. Masa asteroidy wynosiła wówczas jakieś osiem miliardów ton, masa kabla natomiast około siedmiu miliardów. Asteroida znajdowała się na orbicie eliptycznej z peryapsydą około pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Teraz jednak wszystkie silniki rakietowe i automatyczne urządzenia naprowadzające, zarówno na Nowym Clarke’u, jak i samym kablu, zaczęto odpalać, niektóre nieprzerwanie, jednak większość zrywami. W towarowej przegrodzie kadłubowej któregoś z lądowników znajdował się jeden z najdoskonalszych komputerów, jakie kiedykolwiek skonstruowano; koordynował stamtąd dane, docierające z czujników i decydował, jakie silniki i kiedy należy odpalić. Kabel, skierowany w tym czasie w stronę Marsa, zaczął się posuwać ruchem wirowym ku powierzchni planety, jak gdyby obracał się na którejś z czułych części chronometru. Orbita asteroidy stawała się coraz ciaśniejsza i bardziej regularna.
Na Nowym Clarke’u osiadły teraz następne automatyczne transportowce i znajdujące się w nich roboty rozpoczęły budowę portu kosmicznego. Końcówka kabla zaczęła coraz bardziej opadać ku Marsowi, a wtedy obliczenia prowadzone przez komputer osiągnęły niemal metafizyczną zawiłość, dzięki czemu grawitacyjny taniec asteroidy i kabla z planetą stał się o wiele precyzyjniejszy, poruszały się one jakby w takt muzyki w ciągłym ritardando. Toteż im dokładniej wielki kabel wpasowywał się we właściwą sobie pozycję, tym jego ruch stawał się powolniejszy. Gdyby ktoś był w stanie obserwować to zjawisko od początku do końca, mógłby sądzić, że jest to jakaś widowiskowa fizyczna demonstracja paradoksu Zenona, w którym biegacz zbliża się do końcowej linii, stosując metodę stałego podziału pozostałego dystansu na połowę… Ale nikomu nigdy nie udało się objąć umysłem pełni spektaklu, ponieważ nikt z potencjalnych świadków nie miał odpowiednio doskonałych zmysłów. Proporcjonalnie, kabel był o wiele cieńszy niż ludzki włos, choć gdyby nawet zredukować go do średnicy włosa, i tak nadal miałby setki kilometrów długości, a więc dla człowieka widoczne były tylko króciutkie fragmenty j ego całej rozpiętości. Być może, jeśli w ogóle tak można powiedzieć, najpełniej czuł ten fenomen tylko komputer sterujący kablem…
W każdym razie dla obserwatorów na dole, na powierzchni Marsa, w mieście Sheffield, na wulkanie Pavonis Mons (czyli Pawiej Górze), kabel pojawił się po raz pierwszy jako bardzo mała rakieta, obniżająca się wraz z przyczepioną doń cieniutką linką przytrzymującą; całość wyglądała stąd jak jaskrawa przynęta na cienkiej wędce, z pomocą której łowili ryby jacyś bogowie z następnego wszechświata położonego nad naszym. Z tej perspektywy, jakby z dna oceanicznego, sam kabel podążał w dół — w ślad za swoją linką holowniczą — do ogromnego, betonowego zbiornika na wschód od Sheffield, w tak niewiarygodnie powolnym tempie, że w końcu większość osób po prostu przestała zwracać uwagę na tę pionową czarną kreskę, wiszącą w górnej warstwie atmosfery.
Nadszedł jednak dzień, w którym końcówka kabla, odpalając dysze, aby utrzymać pozycję w porywistym wietrze, wpadła w otwór w dachu betonowego bunkra i wpasowała się w jego kołnierz. Teraz kabel pod punktem areosynchronicznym przyciągała marsjańska grawitacja, natomiast część nad tymże punktem próbowała podążać za Nowym Clarke’iem w locie odśrodkowym z planety; węglowe włókna kabla utrzymywały konieczne napięcie i cala aparatura obracała się z tą samą prędkością co planeta, trwając nad Pavonis Mons i wahliwie wibrując, aby ominąć Deimosa. Nad wszystkim nadal sprawował nadzór komputer z Nowego Clarke’a i długa bateria silników zamontowanych na węglowym włóknie.
W ten sposób winda wróciła. Wagoniki podnoszono z boku kabla w Pavonis, a inne równocześnie spuszczano z Nowego Clarke’a, aby przez przeciwwagę maksymalnie zmniejszyć energię, potrzebną dla obu operacji. Statki kosmiczne przybywały do portu kosmicznego na Nowym Clarke’u, a kiedy go opuszczały, byt to odlot jak z procy. Dzięki temu została znacznie złagodzona niewygoda, spowodowana grawitacyjną studnią Marsa, a co za tym idzie, kontakty mieszkańców planety z Ziemianami i resztą Układu Słonecznego stały się mniej kosztowne. Zerwana na długo pępowina została ponownie związana.
Od dość dawna jego życie było spokojne i doskonale ustabilizowane, kiedy nagle go odkomenderowano i wysłano na Marsa.
Wezwanie przyszło faksem, a wiadomość pojawiła się na aparacie w mieszkaniu, wynajętym przez Arta Randolpha zaledwie miesiąc wcześniej, tuż po rozstaniu z żoną, która zdecydowała się na separację potwierdzoną orzeczeniem sądu. Treść faksu była krótka: „Drogi Arthurze Randolph! William Fort zaprasza Pana do wzięcia udziału w swoim prywatnym seminarium. Samolot odlatuje z lotniska w San Francisco o godzinie dziewiątej rano, 22 lutego 2101 roku”.
Randolph spojrzał na kartkę z zaskoczeniem. William Fort był założycielem Praxis, ponadnarodowego konsorcjum, które przejęło firmę Arta kilka lat temu. Fort był już bardzo stary i obecnie jego pozycja w konsorcjum była podobno czymś w rodzaju statusu honorowego półemeryta. Ciągle jednak prowadził prywatne seminaria, o których powszechnie rozmawiano, choć nikt nie miał o nich żadnych pewnych informacji. Mówiło się, że staruszek zaprasza ludzi ze wszystkich przedsiębiorstw wspomagających konsorcjum, że „wybrańcy” zbierają się w San Francisco i odlatują prywatnymi odrzutowcami w jakieś tajemnicze miejsce. Nikt nie wiedział, co działo się dalej, bowiem ludzi, którzy uczestniczyli w seminariach, zwykle natychmiast po powrocie gdzieś przenoszono, a jeśli nawet zostawali na swych dawnych stanowiskach, zapytani, milczeli w osobliwy sposób, który ucinał wszelkie kolejne pytania ciekawskich. Wszystko to otaczała aura intrygującej tajemnicy.
To niespodziewane zaproszenie zaskoczyło Arta i poczuł lekki niepokój, chociaż właściwie był zadowolony. Zanim przedsiębiorstwo, którego był współzałożycielem, zostało przejęte przez Praxis, Art piastował w nim stanowisko dyrektora technicznego. Dumpmines było małą firmą, która zajmowała się wyszukiwaniem i przetwarzaniem surowców ze starych wysypisk oraz odzyskiem najwartościowszych materiałów, które w poprzednich, bardziej rozrzutnych epokach po prostu wyrzucano. Kiedy tę małą firmę nabyło Praxis, wszyscy byli zaskoczeni. Zaskoczenie to było jednak bardzo miłe, jako że dzięki tej transakcji każdy pracownik Dumpmines, dotąd zatrudniony w małym, niepozornym przedsiębiorstwie, stawał się pracownikiem-akcjonariuszem jednej z najbogatszych organizacji na świecie: był opłacany jej akcjami, posiadał głos w kwestii jej polityki, a przede wszystkim mógł korzystać ze wszystkich jej dobrodziejstw. Była to zmiana porównywalna z nadaniem szlachectwa.
Art oczywiście również był zadowolony, podobnie jego żona, choć ona poczuła jednocześnie smutek. Niedawno zatrudnił ją bowiem zarząd Mitsubishi, a duże konsorcja ponadnarodowe, jak twierdziła, są niczym odrębne światy. Skoro oni dwoje zaczęli pracować dla różnych koncernów, nieuchronnie musieli się od siebie odsunąć, o wiele bardziej niż kiedykolwiek dotąd, tłumaczyła mężowi. Nie potrzebowali już siebie nawzajem, aby otrzymać kurację przedłużającą życie, bowiem „ponadnarodowcy” dostarczali je o wiele rzetelniej niż rząd. Jesteśmy więc, powiedziała Artowi żona, jak ludzie na różnych statkach, które wyruszają z Zatoki San Francisco, by popłynąć w odmiennych kierunkach. W gruncie rzeczy, jak statki mijające się w nocy.
Randolph pomyślał, że ich statki mogłyby mieć ze sobą częstszy kontakt, gdyby jego żona nie zainteresowała się jednym z pasażerów, który płynął wraz z nią: wiceprezesem Mitsubishi, odpowiedzialnym za sprawy rozwoju wschodniego Pacyfiku. Jednakże Art szybko przestał się zastanawiać nad swoimi sprawami prywatnymi, ponieważ natychmiast wciągnął go program arbitrażowy Praxis; zaczął teraz często podróżować, prowadząc wykłady lub mediując w sporach między różnymi małymi firmami, wspierającymi konsorcjum, które zajmowały się odzyskiem zasobów. Kiedy jednak przebywał w San Francisco, widział, że Sharon bardzo rzadko bywa w domu. Nasze statki odpływają na odległość uniemożliwiającą porozumienie, wyjaśniła mu, a on nie miał ochoty się z nią spierać w tej kwestii, toteż niebawem się wyprowadził, zresztą na wyraźną sugestię żony. Cóż, ktoś mógłby też powiedzieć, że został po prostu wyrzucony.
Taak, Art potarł śniady, nie ogolony podbródek i po raz czwarty przeczytał faks. Art Randolph był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną; poruszał się nieco ospale, by nie powiedzieć wręcz, że ociężale. Sharon nazywała go niezgrabiaszem, chociaż on osobiście wolał określenie, którego używała jego sekretarka w Dumpmines: „niedźwiedziowaty”. Miał rzeczywiście wygląd potężnego, nieco niezdarnego i powolnego niedźwiedzia, ale niekiedy bywał również zaskakująco zwinny i manifestował prawdziwie zwierzęcą siłę. Kiedy był studentem, grał w drużynie Uniwersytetu Waszyngtońskiego na pozycji fullbacka i wprawdzie był fullbackiem może nie najszybszym, ale za to umiejącym pewnie rozgrywać piłkę i na boisku naprawdę trudno było go pokonać. Nazywali go wtedy człowiekiem-niedźwiedziem. Walcz z nim, mawiali starzy wyjadacze boiskowi, ale na własne ryzyko.
Art skończył studia inżynieryjne, a potem pracował na polach naftowych Iranu i Gruzji, gdzie wymyślił wiele innowacji, związanych z produkcją ropy naftowej, z teoretycznie mało opłacalnego iło-łupku. W trakcie tej pracy zrobił dyplom na Uniwersytecie Teherańskim, a następnie przeprowadził się do Kalifornii i wraz z przyjacielem założył firmę, która produkowała sprzęt do nurkowania głębinowego, używany początkowo w przybrzeżnych wierceniach ropy, a później — gdy dostępniejsze pokłady zostały wyczerpane — na wodach głębszych. Tu również Randolph opracował wiele rozwiązań racjonalizatorskich w sprzęcie do nurkowania i technice podwodnych wierceń, ale, praktycznie, parę lat musiał spędzić w komorach kompresyjnych i na szelfie kontynentalnym, co go bardzo męczyło. W pewnym momencie uznał więc, że już wystarczy tych cierpień, odsprzedał swe udziały wspólnikowi i zajął się czymś innym. Wkrótce założył przedsiębiorstwo zajmujące się budową mieszkalnych kesonów dla terenów o zimnym klimacie, pracował dla firmy produkującej płytki ogniw słonecznych i budował przesuwnie rakietowe. Każdą z tych prac uważał za wspaniałą, ale wraz z upływem czasu uświadomił sobie, że w rzeczywistości bardziej go interesują nie problemy techniczne, ale ludzkie. Zaczął coraz bardziej angażować się w działalność związaną z planowaniem, aż wreszcie zajął się arbitrażem; lubił zajmować się rozmaitymi spornymi kwestiami i doprowadzać do pozytywnych rozwiązań ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych stron. To także była inżynieria, tyle że innego rodzaju, bardziej absorbująca i satysfakcjonująca niż technika, choć zarazem o wiele trudniejsza. Wiele przedsiębiorstw, dla których pracował przez ostatnie lata, należało do różnych konsorcjów ponadnarodowych i w ten sposób Art wplątał się nie tylko w arbitraż dwustronny między którąś ze swoich firm i spółkami obcymi, wspierającymi dane konsorcjum, ale także w bardziej skomplikowane spory, wymagające arbitrażu trójstronnego. Randolph nazywał swe działania inżynierią społeczną i uważał tę dziedzinę za absolutnie fascynującą.
Kiedy założył Dumpmines, przyjął stanowisko dyrektora technicznego i skupił się na projekcie o nazwie „SuperRathjes” — rzecz dotyczyła gigantycznych pojazdów automatycznych, które zajmowały się wydobyciem i sortowaniem materiałów z wysypisk. Równocześnie jednak, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, wciągnął się wówczas w najrozmaitsze spory pracownicze i finansowe. A nasiliły się one znacznie po nabyciu firmy przez Praxis. Toteż obecnie, kiedy praca szła mu dobrze, zawsze wracał do domu z przekonaniem, że powinien być z zawodu sędzią albo dyplomatą. Tak, tak, w głębi duszy czuł się prawdziwym dyplomatą.
Z jednym małym wyjątkiem — za żenujący uważał fakt, że nie potrafił pomyślnie wynegocjować warunków rozwiązania swojego małżeństwa. Przyszło mu do głowy, że wiadomość o rozpadzie jego związku musiała już dotrzeć do Forta lub któregoś z jego współpracowników, być może tego, który zaprosił Arta na seminarium. Ba, istniała nawet możliwość, że założyli w jego starym mieszkaniu podsłuch i słyszeli wszystkie te kompromitujące rozmowy, jakie toczyli z Sharon podczas ostatnich wspólnych miesięcy. Na samą myśl o tym, aż poczuł skurcz w środku. Poszedł do łazienki, włączył przenośny grzejnik wody i popatrzył w lustro. Twarz mężczyzny o zmęczonym, niepewnym spojrzeniu, wyrażająca zdumienie, a może nawet strach. Nie, pomyślał Art, nerwowo pocierając szorstką brodę, z pewnością nie wyglądam jak ktoś, kto mógłby otrzymywać faksy od Williama Forta.
Akurat wtedy zadzwoniła jego żona, a właściwie eks-żona, i podobnie jak on, nie mogła uwierzyć w usłyszaną informację.
— To na pewno pomyłka — oświadczyła, kiedy Art o wszystkim jej opowiedział.
Zadzwoniła zresztą w sprawie jednego z obiektywów kamery, którego nie mogła znaleźć w domu; podejrzewała, że Art zabrał go w trakcie wyprowadzki.
— Poszukam — odparł krótko Randolph i ruszył do szafy, aby zajrzeć do dwóch nadal nie rozpakowanych walizek.
Wiedział, że nie ma tam obiektywu, ale tak czy owak głośno przetrząsnął cały bagaż. Miał świadomość, że gdyby próbował oszukiwać, Sharon zorientowałaby się od razu. Podczas jego poszukiwań kobieta nadal mówiła, a jej głos rozchodził się w pustym mieszkaniu z dziwnym, metalicznym pogłosem:
— To zupełna tajemnica, jaki jest naprawdę ten Fort. Może cię wysłać do jakiegoś Shangri-La. Będzie trzymał buty w kartonach po papierowych chusteczkach i mówił po japońsku, a tobie każe sortować jego śmieci i uczyć się lewitacji. I nigdy więcej cię nie zobaczę. Znalazłeś?
— Nie. Nie ma go tutaj. — Kiedy się rozstawali, podzielili ich wspólne mienie: Sharon zatrzymała mieszkanie, zestaw komputerowy wraz z notebookiem, sprzęt fotograficzny, rośliny, łóżko i w ogóle wszystkie meble. Art wziął ze sobą tylko patelnię teflonową. Nie, nie, z pewnością nie była to najlepsza z jego mediacji. Dzięki temu jednak niewiele było w tej chwili miejsc, w których mógłby znaleźć zagubiony obiektyw.
Sharon wydała z siebie tylko jedno, przeciągłe westchnienie, wyrażające ogólne oskarżenie.
— Nauczą cię japońskiego i nigdy już się nie zobaczymy. Czego mógłby od ciebie chcieć William Fort?
— Może porady w sprawach małżeńskich? — spytał z ironią Art.
Wiele z zasłyszanych wcześniej plotek o seminariach Forta okazało się prawdą, co Art skonstatował z wielkim zdziwieniem. Na międzynarodowym lotnisku w San Francisco wsiadł na pokład dużego, zaopatrzonego w potężne silniki, prywatnego odrzutowca wraz z sześciorgiem innych mężczyzn i kobiet, a po starcie okna samolotu, najwyraźniej podwójnie polaryzowane, stały się całkowicie czarne. Drzwi do kabiny pilota szczelnie zamknięto. Dwóch mężczyzn spośród towarzyszy Arta zaczęło się bawić w zgadywankę orientacyjną, próbując zgadnąć, dokąd leci samolot, i po tym, jak odrzutowiec wykonał szereg łagodnych przechyłów w lewo i w prawo, zgodzili się co do tego, że pilot obrał kurs w jakimś kierunku między południowym zachodem a północą. Całą siódemkę pochłonęła ożywiona rozmowa; wszyscy byli dyrektorami technicznymi lub specjalistami od arbitrażu w ogromnej sieci przedsiębiorstw Praxis. Przylecieli do San Francisco z całego świata. Niektórych ogarnęło nerwowe podniecenie wywołane samym faktem zaproszenia ich na spotkanie z żyjącym na odludziu założycielem konsorcjum ponadnarodowego, inni wydawali się nieco zalęknieni.
Lot trwał sześć godzin i „zgadywacze” prawie cały ten czas spędzili na ustalaniu docelowego miejsca podróży, zakreślając maksymalnie zewnętrzne jego granice. Wytyczony przez nich obwód obejmował swoim obszarem Juneau, Hawaje, Mexico City i Detroit, chociaż mógł być większy, jak zauważył Art, jeśli lecieli jednym z nowych odrzutowców typu „powietrze-przestrzeń kosmiczna”: równie dobrze mogli się znajdować gdziekolwiek na całej półkuli, a może nawet i w jakimś punkcie na drugiej. Kiedy wreszcie wylądowali, całą grupę przeprowadzono miniaturowym tunelem lotniczym, po czym wsiedli do sporej ciężarówki o równie zaciemnionych, jak w samolocie oknach i ciemnej, nieprzenikalnej przegrodzie między pasażerami a siedzeniem kierowcy. Drzwi zamknięto z zewnątrz.
Jechali przez pół godziny. Potem ciężarówka zatrzymała się i drzwi otworzył kierowca — starszy mężczyzna ubrany w szorty i koszulkę z krótkim rękawem, reklamującą wyspę Bali.
Zamrugali oczyma w słońcu. Nie, z pewnością to nie była Bali. Znajdowali się na małym, asfaltowym parkingu, otoczonym przez drzewka eukaliptusowe, na dnie wąskiej przybrzeżnej doliny. Na zachodzie, w odległości mniej więcej mili, błyszczał ocean albo bardzo duże jezioro; widoczny był tylko mały trójkącik wody. Od doliny odchodziła zatoczka, wpadając do laguny za plażą. Boczne ściany doliny zarastała od strony południowej zasuszona trawa, od północnej zaś — kaktusy; grzbiety gór nad głowami przybyszów stanowiła sucha brązowa skała.
— Baja w Meksyku? — odezwał się jeden ze „zgadywaczy”. — Ekwador? Australia?
— San Luis Obispo? — dorzucił Art.
Kierowca poprowadził ich pieszo w dół. Wąską drogą dotarli do małego osiedla, na które składało się siedem dwupiętrowych drewnianych budynków, wybudowanych wśród pinii na wybrzeżu morskim przy dnie doliny. Dwa budynki przy zatoczce okazały się domami mieszkalnymi. Gdy złożyli bagaże w przydzielonych pokojach jednego z nich, kierowca zaprowadził ich do jadalni, która znajdowała się w drugim. Tam pół tuzina osób z obsługi kuchennej, wszyscy w raczej podeszłym wieku, nakarmili przybyłych prostym posiłkiem złożonym z sałatki i gulaszu. Następnie zabrano ich z powrotem do rezydencji i pozostawiono samym sobie.
Zebrali się wokół kominka w centralnej sali. Na zewnątrz było ciepło, toteż w palenisku nie palił się ogień.
— Fort ma sto dwanaście lat — zaczął jeden ze „zgadywaczy”, imieniem Sam. — Ale kuracje nie działają na jego mózg.
— Nie działają na żaden — odparł Max, drugi „zgadywacz”.
Rozmawiali przez chwilę na temat Forta. Każdy z nich słyszał różne rzeczy o tym człowieku, ponieważ William Fort był jednym z najsłynniejszych ludzi sukcesu w historii medycyny, Pasteurem ich epoki, człowiekiem, który pokonał raka, jak spekulowały ilustrowane magazyny, człowiekiem, który pokonał przeziębienie. Założył Praxis w wieku dwudziestu czterech lat, aby wprowadzić na rynek wiele nowych leków zwalczających wirusy i dzięki ich przełomowemu znaczeniu został multimiliarderem, zanim skończył dwadzieścia siedem lat. Potem poświęcił swój czas na rozbudowę Praxis w jedno z największych konsorcjów ponadnarodowych. Osiemdziesiąt nieprzerwanych lat metastazy, jak to wyłożył Sam. Podczas tego okresu sam Fort zmieniał się w swego rodzaju hiper-Howarda Hughesa (tak się w każdym razie mówiło), stając się człowiekiem coraz bogatszym i coraz potężniejszym, aż nagle niczym czarna dziura zniknął całkowicie w natłoku doniesień ze swojego gigantycznego imperium.
— Mam tylko nadzieję, że nie zrobił się zbyt dziwaczny — oznajmił Max.
Inni uczestnicy seminarium — Sally, Amy, Elizabeth i George — wyrażali w tej kwestii większy optymizm. Wszystkich jednak zaskoczyło specyficzne powitanie czy też raczej jego zupełny brak, toteż kiedy do późnego wieczora nikt nie przyszedł się z nimi spotkać, rozeszli się do swoich pokojów, wymieniając na pożegnanie pełne niepokoju spojrzenia.
Art spał jak zawsze dobrze, a o świcie obudziło go basowe pohukiwanie sowy. Pod jego oknem falowały wody zatoczki. Był szary świt, unosząca się kurtyna lekkiej mgły odsłaniała nadmorskie sosny. Z jakiegoś miejsca w osiedlu dotarł do jego uszu stukoczący dźwięk.
Randolph ubrał się i wyszedł. Wokół czuło się specyficzną wilgoć porannej rosy. Na dole wąskie płaskie tarasy pod budynkami wypełniały grządki sałaty i rzędy jabłonek, tak przyciętych i przywiązanych do drewnianych podpórek, że wyglądały na niewielkie krzewy o zabawnym kształcie.
Świat stał się jeszcze bardziej barwny, gdy Art dotarł do dolnej części małej farmy, leżącej nad samą laguną. Pod dużym starym dębem rozciągał się niczym dywan spory trawnik. Art podszedł do drzewa, zafascynowany jego wyglądem. Dotknął nierównej, chropowatej, popękanej kory i wówczas usłyszał jakieś głosy — dochodziły ze ścieżki przy lagunie. Następnie dostrzegł grupkę ludzi, ubranych w czarne piankowe stroje nurków. Nieśli deski do surfingu lub długie pofałdowane lotnie. Kiedy go mijali, rozpoznał twarze osób z obsługi kuchennej, widziane ubiegłego wieczoru, a także kierowcę. Ten ostatni zamachał Artowi ręką, po czym podążył dalej ścieżką w górę. Randolph natomiast zszedł do laguny. Niski odgłos fal szumiał w słonym powietrzu, ptaki pływały w trzcinach.
Po chwili Art wrócił w górę szlakiem. Gdy dotarł do jadalni osiedla, dostrzegł, że ekipa starszych ludzi zdążyła już się znaleźć z powrotem w kuchni i teraz z werwą trzaskała patelniami. Kiedy Art i reszta gości zjedli śniadanie, kierowca poprowadził ich schodami w górę do wielkiej sali konferencyjnej. Usiedli na ustawionych w kwadracie tapczanikach. Przez duże okna widokowe na wszystkich czterech ścianach wsączało się do pomieszczenia sporo szarego, porannego światła. Kierowca usiadł na krześle ustawionym wśród tapczanów.
— Nazywam się William Fort — odezwał się. — Cieszę się, że mogę tu gościć wszystkich państwa.
Wyglądał osobliwie: jego twarz była poorana zmarszczkami, jak gdyby przez sto lat rzeźbiły ją ciężkie przeżycia, ale teraz wyrażała pogodny spokój. Wygląda jak szympans, pomyślał Art, szympans, który spędził życie w doświadczalnym laboratorium, a teraz studiuje zeń. Albo po prostu jak bardzo stary surfer czy lotniarz, ogorzały od słońca i wiatru, łysy, o okrągłej twarzy i zadartym nosie. Fort uważnie lustrował swych gości, przypatrując się każdemu z osobna. Sam i Max, którzy lekceważyli go wcześniej w roli kierowcy i kucharza, sprawiali wrażenie bardzo zdenerwowanych, ale Fort zdawał się nie zwracać na to uwagi.
— Istnieje pewien współczynnik — zaczął starzec — który wyraża, jak bardzo pełny jest świat ludzi i efektów ich działalności. To procentowy odpowiednik produktu netto, opartego na bazie fotosyntezy roślin lądowych.
Sam i Max skinęli głowami, jak gdyby takie stwierdzenie było naturalnym sposobem rozpoczynania spotkania.
— Można notować? — spytał Art.
— Proszę — odparł Fort. Skinął ku małemu stolikowi do kawy ustawionemu w środku kwadratu tapczanów. Stoliczek był pokryty papierami i zastawiony komputerami. — Chcę później państwu zaproponować pewne gry, tam są komputery i inne przybory do pracy… co tylko zechcecie.
Większość przybyłych przywiozła ze sobą własne mikrokomputery i teraz, na krótką chwilę, zapadło milczenie, przerywane jedynie odgłosami przygotowywania sprzętu do pracy. Podczas gdy wszyscy byli tym zajęci, Fort wstał i zaczął się przechadzać po obwodzie za tapczanikami. Mówiąc, co kilka zdań robił obrót.
— Zużywamy obecnie około osiemdziesięciu procent pierwotnego produktu netto, którego bazę stanowi fotosynteza roślin lądowych — oświadczył. — Stuprocentowe zużycie jest mało prawdopodobne, ale ponieważ na początku nasze możliwości szacowaliśmy na mniej więcej trzydzieści procent, i tak więc… ostro się rozpędziliśmy, jak to mówią. Obecnie upłynniamy nasz naturalny kapitał, jak gdyby był to dochód trwale pozostający do naszej dyspozycji, wobec czego niedługo wyczerpiemy pewne zapasy surowcowe, takie jak: ropa, drewno, gleba, metale, świeża woda, ryby i zwierzęta. Dalsza ekspansja ekonomiczna będzie tym samym bardzo trudna.
„Trudna!” — zanotował Art. „Dalsza?!”
— Jednakże musimy ją kontynuować — mówił Fort, świdrując spojrzeniem Randolpha, który dyskretnie przysłonił ramieniem swój komputer — bowiem nieprzerwana ekspansja stanowi fundamentalną zasadę ekonomii, a więc jest także jednym z podstawowych nakazów samego wszechświata. Ponieważ wszystko jest ekonomią… Fizyka to ekonomia kosmiczna, biologia — ekonomia komórkowa, nauki humanistyczne są ekonomią społeczną, psychologia — ekonomią psychiki i tak dalej.
Słuchacze pokiwali smutno głowami.
— Tak więc wszystko się rozprzestrzenia. Ale nie może się to odbywać w sprzeczności z prawem zachowania materii-energii. Niezależnie od tego, jak skuteczna jest wasza wydajność, nigdy nie otrzymacie mocy wyjściowej większej niż moc wejściowa.
Art zapisał w swoich notatkach: „Moc wyjściowa większa niż moc wejściowa — wszystko jest ekonomią — naturalny kapitał. Ostro się rozpędziliśmy!”.
— W związku z tym grupa ludzi tu, w Praxis, pracuje nad czymś, co nazywamy ekonomią pełnego świata.
— Czy nie chodzi czasem o ekonomię przepełnionego świata? — spytał Art.
Fort pominął jego słowa milczeniem, jak gdyby w ogóle ich nie usłyszał.
— Hm, jak powiedział Dały, kapitał wytworzony przez człowieka i kapitał naturalny w żadnym razie nie są wymienialne i równoważne. To jest oczywiste, ale ponieważ wielu, a może nawet większość ekonomistów jest odmiennego zdania i uparcie przy nim obstaje, musimy je stale weryfikować. Zapamiętajcie to sobie na takim przykładzie: nie można wybudować większej liczby tartaków przy zmniejszających się obszarach leśnych. Jeśli budujecie dom, możecie manipulować liczbą pił maszynowych i cieśli, co oznacza, że są oni „zastępowalni”, ale nie zdołacie zbudować całości, posiadając jedynie połowę budulca, niezależnie od tego, jak wiele będziecie mieli do swej dyspozycji narzędzi czy ludzi. Spróbujcie, a otrzymacie dom z powietrza. Taki, w jakim właśnie obecnie mieszkacie.
Art potrząsnął głową, po czym spojrzał na stronę w komputerze i dopisał: „Zasoby naturalne i kapitał niemożliwe do zastąpienia — piły elektryczne/cieśle — dom z powietrza”.
— Przepraszam — odezwał się Sam. — Czy pan użył określenia „naturalny kapitał”?
Fort drgnął, po czym odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na Sama.
— Taaa…?
— Myślałem, że kapitał jest z definicji pochodną działalności człowieka. „Wytworzony środek produkcji”, takiej definicji nas uczono.
— Zgoda. Jednak w świecie kapitalistycznym słowo „kapitał” przybiera coraz to więcej możliwych znaczeń. Mówi się, na przykład, o kapitale ludzkim, czyli wartościach, które klasa pracująca gromadzi w sobie poprzez edukację i doświadczenie w pracy. Ludzki kapitał różni się od klasycznego tym, że nie można go otrzymać w spadku i można go jedynie wynająć, ale nie kupić czy sprzedać.
— Chyba że weźmiemy pod uwagę niewolnictwo — rzucił Randolph.
Fort zmarszczył czoło.
— Pojęcie „naturalnego kapitału” w istocie bardziej przypomina tradycyjne określenie niż definicję kapitału ludzkiego. Kapitał naturalny można posiadać i zapisać go w testamencie, a także podzielić na odnawialny i nieodnawialny, rynkowy i nierynkowy.
— Ale jeśli wszystko określimy tego czy innego typu kapitałem — oświadczyła Amy — nietrudno będzie wówczas zrozumieć, dlaczego niektórzy ludzie uważają, iż jeden typ można zastąpić drugim. Jeśli udoskonalamy kapitał wytworzony przez człowieka, aby zużyć mniej kapitału naturalnego, czy to nie jest swego rodzaju „zastępowaniem”?
Fort potrząsnął głową.
— To jest tylko podnoszenie wydajności. Kapitał jest wartością wejściową, a wydajność to stosunek mocy wyjściowej do wejściowej. Niezależnie od tego, jak wydajny jest kapitał, nie można wytworzyć czegoś z niczego.
— Nowe źródła energetyczne… — zasugerował Max.
— Tak, tak, ale nie stworzysz gleby z elektryczności. Energia termojądrowa i maszyneria samoregenerująca dały nam ogromną ilość mocy, ale musimy mieć do swej dyspozycji jakieś naturalne zasoby, aby zastosować wobec nich tę moc. I w ten sposób docieramy do granicy, za którą żadne zastępowanie nie jest już możliwe.
Fort wpatrywał się w całą grupę wciąż z tym samym, godnym podziwu opanowaniem, które Art zauważył na początku. Randolph zerknął na ekran swego komputera: „Naturalny kapitał” — zapisał — „kapitał ludzki — tradycyjny kapitał — energia kontra materia — elektryczna gleba — niemożliwe żadne zastępstwa…”. Skrzywił się i zaczął nową stronę.
Fort mówił dalej:
— Na nieszczęście, większość ekonomistów wciąż porusza się wewnątrz modelu ekonomii pustego świata.
— Model pełnego świata wydaje się oczywisty — odezwała się Sally. — To jedyna zdroworozsądkowa teoria. Dlaczego wobec tego niektórzy ekonomiści ją ignorują?
Fort wzruszył ramionami i po raz kolejny w milczeniu okrążył pokój. Arta zaczęła boleć szyja od ciągłego obracania.
— Pojmujemy świat poprzez wzorce. Przejście z ekonomii pustego świata do ekonomii świata pełnego to główny wzorzec przemiany. Max Planck powiedział kiedyś, że nowy wzorzec pokonuje stary nie wtedy, gdy przekona się jego przeciwników, ale wówczas, kiedy jego przeciwnicy w końcu wymrą.
— Tyle tylko, że teraz się nie umiera — zauważył Art.
Fort skinął głową.
— Tak. Rzeczywiście, kuracje utrzymują ludzi przy życiu w nieskończoność. A wielu z nich posiada dożywotnią kadencję lub stanowisko.
Sally wyglądała na zdegustowaną.
— W takim razie będą chyba musieli się nauczyć zmieniać swoje podejście do pewnych spraw, prawda?
Fort popatrzył na nią bacznie.
— Wypróbujemy to od razu. Przynajmniej w teorii. Chcę, żebyście wymyślili strategie ekonomii pełnego świata. To jest gra, w którą sam często grywam. Jeśli podłączycie wasze komputery do stolika, będę mógł przekazać wam wstępne dane.
Wszyscy pochylili się nad pulpitami i zaczęli wsuwać wtyczki w umieszczone wokół stołu gniazdka.
Pierwsza gra, którą zaproponował Fort, zakładała oszacowanie maksymalnych możliwości ludzkiej populacji.
— Czy to nie zależy od założonego stylu życia? — spytał Sam.
— Stworzymy cały szereg tego typu założeń.
Wcale nie żartował. Na początek wyszli od scenariusza, w którym z każdego akra gleby uprawnej na Ziemi uzyskiwano maksymalną wydajność, a następnie analizowali scenariusz, który zawierał, między innymi, powrót do polowania i zbieractwa. Od powszechnie rzucającej się w oczy hiperkonsumpcji przeszli do powszechnych diet żywieniowych. W komputerach grupy pojawiły się wszystkie wstępne założenia, a później cała siódemka zaczęła stukać na klawiaturach. Jedni wyglądali na znudzonych lub zdenerwowanych zabawą, inni nie kryli zniecierpliwienia, niektórych bardzo ona wciągnęła. Używali formuł dostarczanych przez „stół” lub, przeciwnie, wzbogacali teorię o własne odkrycia.
Gra zajęła im czas do obiadu, a następnie całe popołudnie. Art lubił wszelkie gry, podobnie jak Amy, toteż zawsze kończyli szybciej niż pozostali. W końcu okazało się, że rezultaty grupy dla maksymalnych możliwości populacji sięgają od stu milionów (model „nieśmiertelnego tygrysa”, jak go nazwał Fort) do trzydziestu miliardów (model „mrówczej farmy”).
— To jest ogromna rozpiętość — zauważył Sam.
Fort tylko pokiwał głową cierpliwy i wyrozumiały.
— Tak, ale jeśli wybierzesz jedynie modele z najbardziej realistycznymi warunkami — stwierdził Art — znajdziesz się między trzema i ośmioma miliardami.
— A aktualna populacja wynosi około dwunastu miliardów — zauważył Fort. — Więc, powiedzmy, że i w tym względzie za bardzo się rozpędziliśmy. Jak sobie z tym poradzicie? W końcu mamy przecież przedsiębiorstwa, którymi trzeba kierować. Biznes nie skończy się tylko dlatego, że Ziemia jest przeludniona. Ekonomia pełnego świata to nie koniec ekonomii, to tylko koniec tradycyjnego biznesu. Chcę, aby Praxis znalazła się na czele krzywej. Więc… hmm… Jest odpływ i zamierzam odpocząć. Możecie pójść w moje ślady. A jutro będziemy grać w grę o nazwie „Przepełnienie”.
Z tymi słowami opuścił pokój, a grupie znowu nie pozostało nic innego, jak wyłącznie własne towarzystwo. Wrócili do pokojów, a potem — kiedy nadszedł czas kolacji — ruszyli do jadalni. Forta nie było, ale ekipa jego starszych towarzyszy z ubiegłego wieczoru trwała na swoich miejscach. Wspomagał ich tym razem również tłumek młodych mężczyzn i kobiet. Wszyscy byli szczupli, mieli inteligentne twarze i wyglądali jak przysłowiowe okazy zdrowia. Mogli reprezentować „Klub młodego biegacza” albo zespół pływacki; większość stanowiły kobiety. Sam i Max na przemian to unosili, to opuszczali brwi, wyrażając w tym prostym alfabecie Morse’a kolejne sylaby: „Och! Ach! No, no, no!”. Młodzi ignorowali te spojrzenia, podając siódemce przybyłych kolację, a potem wrócili do kuchni. Art jadł szybko, zastanawiając się podczas posiłku, czy podejrzenia Sama i Maxa są słuszne. Po jedzeniu zaniósł talerz do kuchni i zaczął go wkładać do zmywarki, a wówczas spytał jedną z młodych kobiet:
— Co was tu sprowadza?
— Coś w rodzaju programu dla stypendystów — odparła. Na imię miała Joyce. — Wszyscy jesteśmy „uczniami”, którzy „wstąpili” do Praxis w ubiegłym roku. Wybrano nas i przyjechaliśmy tu się uczyć.
— Czy przypadkiem nie zajmowaliście się dzisiaj ekonomią pełnego świata?
— Nie, raczej siatkówką.
Art wyszedł na zewnątrz. Żałował, że uczestniczy w swoim programie, a nie w ich. Zastanowił się, czy nie ma tu gdzieś jakiegoś basenu z podgrzewaną wodą i widokiem na ocean. Uważał to za wielce prawdopodobne — ocean był tutaj chłodny, a jeśli wszystko sprowadzano do ekonomii, takie udogodnienie można by uznać za swego rodzaju inwestycję, powiedzmy: inwestycję dla utrzymywania ludzkiej infrastruktury w dobrej kondycji.
Wrócił do rezydencji, gdzie jego towarzysze omawiali właśnie miniony dzień.
— Nienawidzę takiego gówna — oznajmił Sam.
— Tkwimy w nim po uszy — dodał ponuro Max. — Przyłączasz się do grona wyznawców albo żegnaj się z pracą.
Nie wszyscy byli aż takimi pesymistami.
— Może Fort czuje się po prostu samotny — zasugerowała Amy.
Sam i Max znacząco spojrzeli w kierunku kuchni.
— Może zawsze chciał być nauczycielem — zasugerowała Sally.
— A może chce utrzymać wzrost Praxis na poziomie dziesięciu procent rocznie — dorzucił George — niezależnie od tego, czy świat jest pełny czy nie.
Sam i Max pokiwali głowami, ale Elizabeth wyglądała na zirytowaną.
— A może po prostu chce ocalić świat! — powiedziała podniesionym głosem.
— Na pewno — przytaknął ironicznie Sam, a Max i George zachichotali.
— Hm, a może… może założył w tym pokoju podsłuch, co? — mruknął Art. Jego stwierdzenie ucięło rozmowę.
Mijały kolejne dni, bliźniaczo podobne do pierwszego. Siedmioro przybyszów codziennie siadywało w salce konferencyjnej, a Fort krążył po pomieszczeniu i przemawiał przez całe ranki, czasami w sposób logiczny i zrozumiały, a czasami wręcz przeciwnie. Pewnego ranka przez trzy godziny perorował na temat feudalizmu: że był to najbardziej klarowny politycznie wyraz dynamiki dominacji rzędu naczelnych, że tak naprawdę nigdy nie zniknął, że ponadnarodowy kapitalizm to oczywisty feudalizm, że światowa arystokracja ekonomiczna musi się dowiedzieć, w jaki sposób dopasować stały wzrost produkcji do stanu niezawodnej stabilności modelu feudalnego. Innego ranka znów mówił o kalorycznej teorii wartości zwanej ekoekonomią, podobno wypracowanej przez wczesnych osadników marsjańskich. Sam i Max reagowali na te wiadomości przewracając oczyma, a Fort monotonnie kontynuował wykład o równaniach Taniejewa i Tokariewej, gryzmoląc coś nieczytelnie na tablicy w rogu.
Jednak po kilku dniach od ich przylotu wszystko się zmieniło, ponieważ z południa nadeszła duża fala. Fort zawiesił spotkania z gośćmi i spędzał całe dni surfując na desce albo ślizgając się ponad falami w kombinezonie lotniarza — lekkim stroju z szerokimi skrzydłami, o giętkiej strukturze i z systemem sztucznej stateczności i sterowania; system ten reagował na ruchy mięśni lecącego i wprawnemu śmiałkowi umożliwiał wykonanie półsztywnych powietrznych układów zapewniających kontrolowane ewolucje. W górze przyłączała się do Forta większość młodych stypendystów. Opadali nad wodę niczym flotylla Ikarów, a następnie — gdy już, już mieli uderzyć w jej taflę — wzlatywali szybko w górę na prądach powietrznych, wytworzonych przez łamiące się fale i surfowali w powietrzu, jak pelikany, prawdziwi „wynalazcy” tego sportu.
Art również przychodził na plażę i pływał na desce, ciesząc się wodą, która była dość zimna, ale nie na tyle, by niezbędny był strój nurka. Zbliżał się do fal, na których surfowała Joyce i gawędził z nią między kolejnymi ślizgami. Dowiedział się od niej między innymi, że starzy pracownicy kuchni to dobrzy przyjaciele Forta, a zarazem jego współpracownicy z pierwszych lat świetności Praxis. Młodzi stypendyści mówili o nich „Osiemnastka Nieśmiertelnych”. Niektórzy spośród tych osiemnaściorga mieszkali w tutejszym obozie, inni natomiast przylatywali na systematycznie organizowane narady, podczas których omawiano rozmaite problemy i radzili aktualnym szefom Praxis w kwestii polityki konsorcjum; prowadzili też seminaria i lekcje, a poza tym uprawiali popularne sporty wodne. Ci, którzy tego nie lubili, pracowali w ogrodach.
Randolph przyjrzał się bacznie tym ogrodnikom podczas swoich powrotów z plaży do osiedla. Pracowali niespiesznie, jakby w zwolnionym tempie i przez cały czas rozmawiali. Można było odnieść wrażenie, że głównym zadaniem, jakie postawili przed sobą, było zrywanie owoców z mocno przyciętych karłowatych jabłonek.
Po kilku dniach duża południowa fala opadła i Fort ponownie zebrał grupę Arta. Kolejny temat zajęć brzmiał: „Możliwości pełnoświatowego biznesu” i Art zaczynał rozumieć, dlaczego jego samego i sześcioro jego towarzyszy wybrano do uczestnictwa w tym seminarium — Amy i George zajmowali się antykoncepcją, Sam i Max — projektowaniem przemysłowym, Sally i Elizabeth — technologią rolnictwa, a on sam wykorzystaniem odpadów. W gruncie rzeczy więc cała siódemka pracowała już wcześniej w swego rodzaju „biznesach pełnoświatowych” i w popołudniowych grach naprawdę dobrze im szło projektowanie w nowych tego typu dziedzinach.
Któregoś dnia Fort zaproponował następną grę: mieli rozwiązać problemy pełnego świata poprzez powrót do świata pustego. Punktem wyjścia miało być założenie, że wywołują zarazę, uśmiercając w ten sposób wszystkich ludzi na świecie, poza tymi którzy poddali się kuracji gerontologicznej. „Jakie widzicie «za» i «przeciw» takiego działania?” — skonkretyzował na koniec zadanie Fort.
Skonsternowani wpatrzyli się w ekrany swoich komputerów. Elizabeth otwarcie oświadczyła, że nie będzie uczestniczyć w grze opartej na takim potwornym założeniu.
— Rzeczywiście, pomysł jest potworny — zgodził się z nią Fort. — Ale taka sytuacja nie jest niemożliwa. Zrozumcie, słyszałem różne głosy na ten temat… Rozmowy w różnych kręgach. Na przykład… przywódcy dużych ponadnarodowych konsorcjów organizują rozmaite dyskusje. Czasem zdarzają się kłótnie. Można tam usłyszeć wiele — przedstawianych poważnie — pomysłów, dotyczących eliminacji czynnika ludzkiego, włącznie z takimi jak ten. Wszyscy je odrzucają, po czym ktoś zmienia temat. Wszakże nikt nie twierdzi, że nie są technicznie możliwe. A niektórzy nawet wydają się sądzić, iż rozwiązaliby w ten sposób pewne problemy, z którymi inaczej nie można sobie poradzić.
Przygnębieni członkowie grupy przez długą chwilę rozważali w myślach sens tej koncepcji. Wreszcie Art zasugerował, że w takim przypadku zabrakłoby pracowników rolnictwa.
Fort wyjrzał na ocean.
— To jest podstawowy problem tego typu działania — odparł zamyślony. — Jeśli zaczniesz robić coś takiego, trudno znaleźć punkt, w którym wszyscy zgodnie uznają, że już można przerwać, że wystarczy… Kontynuujmy, bardzo proszę.
Kontynuowali więc, choć nie czuli się na tym polu zbyt pewnie. Grali w grę pod nazwą „Redukcja populacji” i biorąc pod uwagę alternatywę, którą dopiero co rozważali, trzeba przyznać, że pracowali nad tą kwestią z niemałą intensywnością. Każde z nich przyjęło rolę Władcy Świata, jak to określił Fort, i nakreślało swoje plany dość szczegółowo.
Kiedy nadeszła kolej Arta, powiedział:
— Dałbym każdemu spośród żyjących prawo do spłodzenia i wychowania trzech czwartych dziecka.
Wszyscy się roześmiali, także Fort. Art jednak nie żartował. Wyjaśnił, że każda para rodziców miałaby w ten sposób prawo do utrzymania jednego dziecka i połowy drugiego; posiadając jedno mogliby sprzedać swe prawo do połowy drugiego lub zorganizować sobie kupno brakującej połówki od jakiejś innej pary i mieć dwójkę dzieci. Ceny połówek zmieniałyby się w klasycznym wzorcu „popyt-podaż”. Społeczne konsekwencje takiego posunięcia byłyby pozytywne: ludzie, którzy chcieliby mieć dodatkowe dzieci, musieliby za nie zapłacić, toteż ci, którzy nie posiadaliby odpowiedniego dochodu na utrzymanie jednego, otrzymywaliby wsparcie finansowe na wychowanie tego jedynego, na które się zdecydowali. Gdyby dzięki tej polityce populacje zmniejszyły się wystarczająco skutecznie, Władca Świata mógłby rozważyć zmianę tego prawa na posiadanie jednego dziecka na osobę, co byłoby bliskie stanowi równowagi demograficznej; biorąc jednakże pod uwagę istniejące kuracje przedłużające życie, limit „trzy czwarte” musiałby trwać przez bardzo długi czas.
Kiedy Art skończył szczegółowe omówienie swojej koncepcji, podniósł wzrok znad notatek, zapisanych na ekranie komputera. Wszyscy patrzyli na niego z ciekawością.
— Trzy czwarte dziecka — powtórzył z uśmiechem Fort i członkowie grupy również się roześmiali. — Podoba mi się ta koncepcja. — Śmiech ucichł. — Dzięki niej ludzkie życie miałoby pewną wartość pieniężną… na otwartym rynku. Do tej pory wszelkie próby w tej materii należy uznać za, w najlepszym razie, dość kiepskie. Dochód życiowy, koszty utrzymania i tym podobne… — Starzec westchnął i potrząsnął głową. — Prawda jest taka, że ekonomiści nas oszukują. Bowiem wartości, w gruncie rzeczy, nie można obliczyć za pomocą rachunku ekonomicznego. Ale ten pomysł naprawdę mi się podoba. Zatem sprawdźmy, czy uda się nam oszacować, jakiego rzędu powinna być cena połówki dziecka. Jestem pewien, że natychmiast pojawiliby się spekulanci i pośrednicy, cały aparat rynku.
Tak więc przez resztę popołudnia grali w grę nazwaną przez Forta „Trzy czwarte”, drążąc problemy rynku towarowego i tworząc przepełnione intrygami fabuły, mogące konkurować nawet z najdłuższą mydlaną operą. Kiedy skończyli, starzec zaprosił wszystkich na plażę na barbecue.
Wrócili na krótko do pokoi, aby nałożyć płaszcze przeciwwietrzne, po czym w oślepiającym świetle zachodzącego słońca zeszli ścieżką do doliny. Na plaży pod wydmą dostrzegli już duże ognisko, rozpalone przez kilku młodych stypendystów. Kiedy siedzieli na kocach dokoła ognia, w skafandrach z przypiętymi lotniami, nadleciało mniej więcej dwanaścioro spośród „Osiemnastki Nieśmiertelnych”. Wylądowali, przebiegli piasek, złożyli powoli skrzydła i rozpięli zamki kombinezonów. Odrzucając z oczu mokre włosy, rozmawiali między sobą na temat siły wiatru. Jedni drugim pomagali uwolnić się z długich skrzydeł, po czym zostali w samych kostiumach kąpielowych. Ich ciała pokrywała gęsia skórka i drżeli z zimna — stuletni lotniarze, wyciągający ku ognisku twarde, żylaste ramiona. Kobiety swą muskulaturą nie ustępowały mężczyznom, a twarze ich wszystkich były tak pomarszczone, jakby przez milion lat mrużyli oczy w słońcu i śmiali się przy ogniskach. Art obserwował, jak Fort żartuje ze starymi przyjaciółmi, podczas gdy oni swobodnie i radośnie wycierali się ręcznikami. Oto sekretne życie bogatych i sławnych, pomyślał.
Jedli hot-dogi i pili piwo. Lotniarze odeszli na chwilę za wydmę i wrócili przebrani w spodnie i sportowe pulowerki; byli szczęśliwi, że mogą nieco dłużej pozostać przy ogniu, czesząc sobie nawzajem mokre włosy. Wokół zrobiło się ciemno, wieczorny wietrzyk od morza wydawał się słony i zimny. Pomarańczowe języki płomieni, wyskakujące z ogniska, tańczyły na wietrze, a światło i cień otaczały migotliwymi smugami twarz Forta, przypominającą swym wyrazem małpi grymas. Jak powiedział wcześniej Sam, starzec wyglądał, jak gdyby nie przekroczył jeszcze osiemdziesiątki.
Teraz usiadł wśród swoich siedmiorga gości, którzy trzymali się razem, zapatrzył się w węgle, po czym znowu zaczął mówić. Ludzie po drugiej stronie ognia kontynuowali swoją rozmowę, ale goście Forta pochylili się bliżej ku niemu, by wyraźniej słyszeć jego słowa płynące przez szum wiatru i fal, a także trzaski płonących drew. Bez swoich komputerów na kolanach wyglądali na nieco zagubionych.
— Nie możecie zmusić ludzi, aby coś zrobili — mówił Fort. — Rzecz polega na tym, by zmienić samych siebie. A wówczas ludzie powinni zrozumieć i wybrać właściwie. W ich świecie to się nazywa prawem założyciela. Populacja wyspy zaczyna się od małej liczby osadników, czyli małego ułamka genów macierzystej populacji. Obecnie, jak sądzę, rzeczywiście potrzebujemy nowych gatunków… oczywiście, w sensie ekonomicznym. Praxis jest taką właśnie wyspą. Sposób, w jaki ją budujemy, to rodzaj biotechnologii: przekształcania genów, od których wychodzimy. Nie mamy żadnego obowiązku trwać przy zasadach tamtych. Możemy stworzyć nowe gatunki. I to bynajmniej nie feudalne. Mamy własność zbiorową i osoby podejmujące decyzje, politykę twórczego działania. Zdążamy do pewnego rodzaju wspólnoty, podobnej do systemu obywatelskiego, który stworzyliśmy w Bolonii. To rodzaj demokratycznej wyspy komunistycznej, znacznie skuteczniejszej w działaniu niż otaczający ją kapitalizm. Tworzącej lepszy sposób życia. Czy sądzicie, że tego rodzaju demokracja jest możliwa? Spróbujemy zagrać w to któregoś popołudnia.
— Cokolwiek pan rozkaże — oświadczył Sam, za co otrzymał ostrą wzrokową reprymendę od Forta.
Następnego ranka było słonecznie i ciepło, więc Fort zdecydował, iż nie można marnować pięknego dnia, siedząc w pomieszczeniu. Wrócili na plażę i usadowili się pod dużym baldachimem, w pobliżu wczorajszego ogniska, wśród chłodziarek i hamaków rozwieszonych między żerdziami baldachimu. Ocean miał głęboką barwę jaskrawego błękitu, fale były małe, ale szybkie, toteż gęsto było na nich od surferów, ubranych w piankowe stroje nurków. Fort siedział na jednym z hamaków i prowadził wykład na temat egoizmu i altruizmu, przedstawiając przykłady z ekonomii, socjobiologii i bioetyki. W swoim wywodzie doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie istnieje coś takiego jak altruizm. Że to tylko egoizm na dłuższą metę, egoizm, który zna prawdziwe koszty egzystencji i stara się je spłacać, aby nie dopuścić do nagromadzenia się długoterminowych długów. Jest to więc w gruncie rzeczy naprawdę rozsądna procedura ekonomiczna, mówił, zwłaszcza jeśli sieją właściwie skieruje i zastosuje.
Następnie usiłował udowodnić swoją teorię za pomocą zaplanowanych na ten dzień gier „egoistyczno-altruistycznych”, takich jak „Dylemat więźnia” czy „Tragedia ludu”.
Nazajutrz znowu spotkali się w obozie surferów, a po zawiłej rozmowie na temat dobrowolnej prostoty, zagrali w grę nazywaną przez Forta „Marek Aureliusz”. Art świetnie się bawił tą grą, tak zresztą jak wszystkimi poprzednimi i — jak we wszystkich innych — był w niej dobry. Jednak każdego kolejnego dnia jego notatki komputerowe stawały się coraz krótsze; tego dnia ograniczały się zaledwie do kilku stwierdzeń: „Konsumpcja — apetyt — sztuczne potrzeby — prawdziwe potrzeby — prawdziwe koszty — łóżka ze słomy! Wpływ środowiska = populacja x apetyt x skuteczność — w tropikach lodówka to nie luksus — wspólne lodówki społeczne — zimne domy — sir Thomas More”.
Wieczorem uczestnicy konferencji sami spożywali posiłek i wiedli jałową dyskusję.
— Przypuszczam, że to miejsce jest przykładem czegoś w rodzaju dobrowolnej prostoty — zauważył Art.
— Czy bierzesz pod uwagę także młodych stypendystów? — spytał Max.
— Nie zauważyłem, żeby Nieśmiertelni specjalnie często z nimi przebywali.
— Po prostu lubią patrzeć — odparł Sam. — Kiedy jest się tak starym…
— Zastanawiam się, jak długo Fort zamierza nas u siebie zatrzymać — wtrącił Max. — Jesteśmy tu tydzień i to się już robi nudne.
— Mnie się właściwie podoba — wtrąciła Elizabeth. — Czysty relaks.
Art całkowicie się z nią zgodził.
Wstawał tu wcześnie — jeden ze stypendystów anonsował każdy świt, uderzając w drewniany kloc dużym drewnianym młotkiem, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Dźwięki te codziennie wyrywały Arta ze snu: „stuk”… „stuk”… „stuk”… „stuk”, „stuk”, „stuk”, „stuuuuk”, „stuuuuk”. Wstawał więc i wychodził w szary, mokry poranek, pełen śpiewu ptaków. Zawsze towarzyszył mu szum fal i Art słysząc ich odgłos miał wrażenie, jak gdyby przymocowano mu do uszu duże, choć niewidoczne muszle. Kiedy przechodził dróżką przez farmę, zawsze widywał tam kilku spośród „Osiemnastki Nieśmiertelnych”, którzy bez końca gawędzili, a równocześnie kopali gracami, przycinali nożycami krzewy lub po prostu siedzieli pod dużym dębem i wpatrywali się w ocean. Często przebywał wśród nich Fort. Art mógł tak wędrować przez pozostałą do śniadania godzinę, świadom, że resztę dnia spędzi w ciepłym pomieszczeniu lub na ciepłej plaży, pogrążony w rozmowie i zabawie w kolejne gry. Czy to rzeczywiście było takie proste? Nie miał pewności. Ale cała ta sytuacja była niewątpliwie relaksująca; nigdy nie spędzał czasu w taki sposób.
Oczywiście, pobyt nad oceanem nie ograniczał się jedynie do rozmowy i zabawy. To był, jak ciągle przypominali reszcie grupy Sam i Max, rodzaj testu. Całą siódemkę non stop obserwowano i oceniano. Przyglądał im się stary człowiek, zapewne również „Osiemnastka Nieśmiertelnych”, a może także stypendyści — „terminatorzy”, których Art w miarę upływu czasu zaczął uważać za naprawdę poważną siłę. Młode, ambitne bystrzaki. Pozornie wykonywali w osiedlu wiele codziennych, zwykłych prac, a jednocześnie z pewnością byli dość mocno związani z Praxis, może nawet z jej przywódcami — konsultując się z „Osiemnastką” lub nie. Słuchając chaotycznych wywodów Forta, Art rozumiał, że — gdy dojdzie do kwestii praktycznych — ktoś może zechcieć pominąć starca. A rozmowy podczas sprzątania i zmywania czasami prowadzone były tonem dorastającego rodzeństwa, sprzeczającego się w kwestiii sposobu radzenia sobie, z uznanymi za niezdolnych już do niczego, rodzicami…
Tak czy owak, był to z pewnością test. Pewnej nocy Art udał się do kuchni, aby wypić przed snem szklankę mleka i po drodze minął mały pokoik przy jadalni, gdzie sporo osób, starych i młodych, oglądało kasetę wideo z porannej sesji jego grupy z Fortem. Szybko wycofał się do swojego pokoju, pełen niespokojnych myśli.
Następnego ranka Fort chodził po salce konferencyjnej w swój zwykły sposób.
— Nowe możliwości wzrostu nie trwają dłużej niż sam wzrost.
Sam i Max znacząco wymienili spojrzenia.
— Oto, do czego sprowadza się całe to myślenie o pełnym świecie. Musimy zatem rozpoznać nowe, nie rozwinięte jeszcze rynki wzrostowe i dotrzeć do nich. Teraz przypomnijmy sobie, że naturalny kapitał można podzielić na taki, który nadaje się do sprzedaży i na ten niemożliwy do zbycia. Naturalny kapitał, nie nadający się do sprzedaży, to podłoże, z którego wyrasta cały możliwy do zbycia kapitał. Biorąc pod uwagę jego wyjątkowość i korzyści, które dostarcza, ma sens ustalenie — według standardowych zasad popytu-podaży — jego ceny, jako nieskończonej. Mnie osobiście interesuje wszystko, co posiada teoretycznie nieskończoną cenę, jest to bowiem oczywista inwestycja. Inwestycja infrastrukturowa, choć na najbardziej podstawowym poziomie biofizycznym. Nazwijmy ją podinfrastrukturą lub bioinfrastukturą. I to właśnie, moim zdaniem, powinna zacząć robić Praxis… Nabywać i przekształcać wszelką bioinfrastrukturę, która wyczerpuje się poprzez likwidację. To jest inwestycja długoterminowa, ale wyniki będą naprawdę fantastyczne.
— Czy większość bioinfrastruktury nie należy do ogółu? — spytał Art.
— Tak. Co oznacza bliską współpracę z odpowiednimi rządami. Roczny produkt brutto Praxis jest większy niż RPB większości państw. To, co musimy zrobić, to znaleźć państwa z małym dochodem narodowym brutto i kiepskim WPP.
— WPP? — powtórzył Art, nie rozumiejąc o co właściwie chodzi.
— Wskaźnik przyszłości państwa. Jest to klasyfikacja alternatywna do miary dochodu narodowego brutto, która bierze pod uwagę: dług danego państwa, jego polityczną stabilność, stan środowiska naturalnego i tym podobne kwestie. Użytecznie i wielokrotnie kontroluje dochód narodowy brutto i pomaga wybrać te państwa, które mogłyby skorzystać z naszej pomocy. Gdy już ustalimy, jakie to są państwa, jedziemy tam i oferujemy im solidne inwestycje kapitałowe plus polityczne doradztwo, ochronę i wszystko, czego potrzebują. W rewanżu przejmujemy kontrolę nad ich bioinfrastrukturą. Mamy także dostęp do ich siły roboczej. Jest to uczciwe partnerstwo. Sądzę, że realizacja tego pomysłu to sprawa najbliższej przyszłości.
— Jak możemy pomóc? — spytał Sam, obejmując gestem całą siedmioosobową grupę.
Fort popatrzył po kolei na nich wszystkich.
— Zamierzam każdemu z was przydzielić inne zadanie. Po pierwsze, chciałbym, byście utrzymali całą sprawę w tajemnicy… W każdym razie wyjedziecie stąd oddzielnie i każdy z was uda się w inne miejsce. Wszyscy będziecie wykonywać pracę dyplomatyczną, jako łącznicy Praxis, a także jakąś określoną robotę związaną z inwestowaniem w bioinfrastrukturę. Szczegóły przekażę każdemu indywidualnie. Teraz zjedzmy wczesny obiad, a potem spotkam się z każdym z was kolejno.
„Praca dyplomatyczna!” — z radością zapisał Art w swoim komputerze.
Popołudnie spędził na samotnej wędrówce po ogrodach. Wpatrywał się w szpalery krzewów jabłkowych i przyszło mu do głowy, że chyba nie znalazł się na początku listy osobistych spotkań z Fortem. Wzruszył ramionami na tę myśl. Dzień był pochmurny, a kwiaty w ogrodzie wilgotne i lekko drżące, muskane oddechem wiatru. Trudno byłoby mu teraz wrócić do małego mieszkanka pod autostradą w San Jose. Zastanowił się, co robi obecnie Sharon i czy w ogóle o nim czasem myśli. Na pewno, pomyślał, żegluje ze swoim wiceprezesem.
Był prawie zachód słońca i już miał wrócić do swego pokoju, by przygotować się do kolacji, kiedy na głównej ścieżce pojawił się nagle Fort.
— Ach, tu jesteś — zagaił. — Zejdźmy do dębu.
Usiedli przy pniu wielkiego drzewa. Słońce z trudem przeciskało się między nisko wiszącymi chmurami i całe niebo przybierało różową barwę.
— Mieszka pan w pięknym miejscu — odezwał się Art.
Fort sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał. Wpatrywał się w ciemniejące chmury, które falowały nad jego głową.
Po kilku minutach tej kontemplacji oświadczył:
— Chcę, żebyś nabył Marsa.
— Nabył Marsa? — powtórzył za nim Art.
— Tak. Oczywiście, w tym znaczeniu, o którym mówiłem dziś rano. Te narodowo-ponadnarodowe układy partnerskie to, bez dwóch zdań, sprawa najbliższej przyszłości. Stare stosunki oparte na zasadzie państw „flagowych” bezsprzecznie są bardzo skuteczne, ale chwilowo musimy o nich zapomnieć, tak abyśmy uzyskali większą kontrolę nad naszymi inwestycjami. Postąpiliśmy już tak ze Sri Lanką i odnieśliśmy tam wielkie sukcesy w interesach, tak duże, że wszystkie inne wielkie konsorcja ponadnarodowe naśladują nas, wspomagając rozmaite państwa w ich kłopotach.
— Przecież Mars nie jest państwem.
— Nie, ale także ma kłopoty. Kiedy roztrzaskała się pierwsza winda kosmiczna, ekonomia planety rozpadła się wraz z nią. Teraz umieszczono na orbicie nową windę, wobec tego wszystko przed nami. Chcę, aby Praxis znalazła się na czele. Naturalnie, wciąż są tam również inni wielcy inwestorzy, walcząc o pozycję, ale wszystko rozstrzyga się właśnie teraz, kiedy w górze pojawia się nowa winda.
— A kto zarządza windą?
— Konsorcjum kierowane przez Subarashii.
— Czy to nie stanowi problemu?
— Cóż, to daje tamtym sporą przewagę. Tyle że oni nie rozumieją Marsa. Sądzą, że stanowi tylko nowe źródło zasobów naturalnych. Nie dostrzegają szansy.
— Szansy dla…
— Dla rozwoju! Mars nie jest tylko pustym światem, Randolphie, w terminach ekonomicznych jest to świat prawie nie istniejący. Widzisz… jego bioinfrastrukturę trzeba dopiero stworzyć. To znaczy, że można po prostu eksploatować złoża, prąc stale do przodu… Tak właśnie postępuje Subarashii i inne konsorcja. Traktują tę planetę jedynie jako coś w rodzaju dużej asteroidy. I to jest głupota, ponieważ wartość Marsa jako bazy operacyjnej, jako — że tak powiem — prawdziwej planety daleko przewyższa wartość jego złóż. Wszystkie tamtejsze bogactwa naturalne razem szacuje się na mniej więcej dwadzieścia bilionów dolarów, ale wartość Marsa sterraformowanego wynosi więcej — około dwustu bilionów. To stanowi około jednej trzeciej aktualnej światowej wartości brutto, a, jeśli chcesz znać moje zdanie, nawet to nie oddaje istoty prawdy o tym, jak bardzo jest cenny, jeśli weźmiemy pod uwagę rzadkość i jednostkowość tego światka. Nie, Mars to inwestycja bioinfrastrukturowa, dokładnie taka, o której wam mówiłem. Ta planeta do właśnie tego rodzaju „kraj”, jakiego szuka Praxis.
— Ale nabycie… — zaczął Art. — To znaczy… nie wiem, co pan pod tym rozumie.
— Nie mówiłem o czymś, ale o kimś.
— O kimś?
— Tak, o podziemiu.
— Podziemie!
Fort milczał, dając swemu rozmówcy czas, by nieco ochłonął i spokojnie przemyślał jego propozycję. Telewizja, ilustrowane czasopisma i komputerowe sieci pełne były opowieści o ludziach, którzy przeżyli wydarzenia roku 2061 i teraz mieszkali w podziemnych schronach na dzikiej południowej półkuli. Podobno prowadzili ich John Boone i Hiroko Ai. Kopali wszędzie tunele, kontaktowali się z istotami obcymi, a także z dawno zmarłymi znanymi osobistościami i aktualnymi przywódcami światowymi… Art popatrzył na Forta, niekwestionowanego aktualnego światowego lidera, wstrząśnięty nagłą myślą, że w tych jawnych fantazjach może się znajdować ziarnko prawdy.
— Czy ono, to znaczy podziemie, naprawdę istnieje?
Fort pokiwał głową.
— Tak, tak. Nie jestem z nimi w ścisłym kontakcie, sam rozumiesz… toteż nie wiem, jak bardzo jest rozległe. Ale wiem na pewno, że nadal jeszcze żyją niektórzy spośród pierwszej setki kolonistów. Pamiętasz teorie Taniejewa-Tokariewej, o których mówiłem wam tuż po waszym przybyciu tutaj? No cóż, tych dwoje, Ursula Kohl oraz cały zespół biomedyczny mieszkali kiedyś w Acheronie zwanym Żebrem, na północ od Olympus Mons. Podczas wojny ich klinika została zniszczona, ale na miejscu nie znaleziono żadnych ciał. Wobec tego jakieś sześć lat temu poleciłem, by Praxis zajęła się tym miejscem i odbudowała ośrodek. Kiedy został ukończony, nadaliśmy mu nazwę Instytutu Acheron, zostawiliśmy pusty i odjechaliśmy. Wszystko jest gotowe i czeka, by ktoś je przejął, ale nic się tam nie dzieje, z wyjątkiem organizowania małej corocznej konferencji, poświęconej ich eko-ekonomii. Po ostatnio zorganizowanej konferencji jeden z porządkowych znalazł na faksie kilka przesłanych przez kogoś stron. Był to krótki komentarz, bez podpisu i bez miejsca nadania. Ale tekst ten, jestem co do tego absolutnie przekonany, napisał Taniejew, Tokariewa albo ktoś z najbliższego kręgu osób z nimi związanych. I, jak sądzę, chcieli w ten sposób dać znać o swojej obecności. Takie symboliczne powitanie.
Bardzo symboliczne, pomyślał Art. Fort jednak, jak gdyby czytając w jego myślach, dodał:
— Otrzymałem również nieco wyraźniejsze sygnały. Nie wiem, kim oni są. Są niezwykle ostrożni. Jednak jestem przeświadczony o ich rzeczywistym istnieniu.
Art przełknął ślinę. To byłaby wielka sprawa, gdyby wszystko okazało się prawdą.
— A więc chce pan, żebym ja…
— Chcę, żebyś poleciał na Marsa. Prowadzimy tam pewne oficjalne interesy, które będą stanowiły twoją przykrywkę, mianowicie zbieramy do przetworzenia niektóre leżące na powierzchni odcinki kabla zerwanej windy. Podczas gdy będziesz się tym zajmował, postaram się zaaranżować spotkanie z osobą, która skontaktowała się ze mną. Sam nie będziesz musiał niczego inicjować. Oni zrobią pierwszy ruch i oni cię odszukają. Teraz posłuchaj uważnie. Nie chcę, abyś od początku dawał im do zrozumienia, co naprawdę próbujesz zrobić. Pragnę, żebyś nad nimi popracował. Wejdź w ich szeregi, ustal, kim są, jak rozległa jest ich działalność i czego w rzeczywistości oczekują. No, a zwłaszcza dowiedz się, w jaki sposób moglibyśmy sobie z nimi poradzić.
— Więc mam być kimś w rodzaju…
— Kimś w rodzaju ambasadora.
— Chyba raczej kimś w rodzaju szpiega.
Fort wzruszył ramionami.
— To zależy, z kim będziesz miał do czynienia. Ten projekt musi pozostać tajemnicą. Kontaktuję się często z wieloma spośród przywódców innych ponadnarodowych konsorcjów i wiem, że sieją wśród ludzi panikę. Uważają, że na wszelkie zagrożenia wobec aktualnego porządku należy reagować brutalnie. Niektórzy z nich sądzą nawet, że sama Praxis stanowi zagrożenie… Do tej pory nasza obecność na Marsie jest całkowicie utajnionym odcinkiem działalności Praxis, więc i eksploracja marsjańskiego podziemia, którą ci powierzam, musi również pozostać sekretem. Jeśli się zgodzisz, przyłączysz się do tajnej części Praxis. Myślisz, że jesteś w stanie sprostać takiemu zadaniu?
— Nie wiem.
Fort roześmiał się.
— Oto dlaczego wybieram właśnie ciebie na tę misję, Randolphie. Twoje zachowanie zawsze wydaje mi się absolutnie szczere.
Bo jestem szczery — już miał powiedzieć Art, ale ugryzł się w język. Zamiast tego zapytał:
— Dlaczego ja?
Fort spojrzał na niego z uwagą.
— Kiedy nabywamy nowe przedsiębiorstwo, dokładnie sprawdzamy jego personel. Czytałem twoje akta i przyszło mi do głowy, że chyba masz zadatki na dyplomatę.
— Albo na szpiega.
— To są często dwa różne aspekty tej samej pracy.
Art zmarszczył brwi.
— Czy założył pan podsłuch w moim mieszkaniu? W moim starym mieszkaniu?
— Nie. — Fort znowu się roześmiał. — Nie robimy takich rzeczy. Wystarczają nam akta.
Art przypomniał sobie, że starzy i młodzi ostatniej nocy oglądali jedną z sesji jego grupy.
— Akta i nasze spotkania — dodał Fort, znowu jakby odczytując jego myśli. — W ten sposób was poznaję.
Art rozważył słowa starca. Zapewne żaden z „Osiemnastki” nie chciał przyjąć tej pracy. Ani też pewnie żaden z młodych stypendystów. Trudno się, rzecz jasna, dziwić. Długi lot na Marsa, całkowicie nieznany świat, o którym nikt nie wie niczego pewnego i perspektywa, dość prawdopodobna, że może zostanie się tam na zawsze. Większość ludzi pewnie nie uznałaby takiej propozycji za atrakcyjną. Ale jakiś wolny strzelec, może ktoś szukający nowej, interesującej pracy, do tego z potencjalnym nie wykorzystanym talentem dyplomatycznym…
Więc mieli rację: cały pobyt tutaj naprawdę okazał się czymś w rodzaju wstępnych eliminacji. A Art kandydował na stanowisko, o którego istnieniu wcześniej nawet nie miał pojęcia… Stanowisko Nabywcy Marsa. Głównego Nabywcy Planety Mars. Marsjańskiego kreta. Szpiega w domu Aresa. Ambasadora w marsjańskim podziemiu. Ambasadora na Marsie. O mój Boże, pomyślał.
— No więc, jaka jest twoja odpowiedź?
— Wchodzę w to — oznajmił krótko Randolph.
William Fort nie kłamał. Z chwilą, gdy Art zgodził się przyjąć marsjańską misję, jego życie gwałtownie przyspieszyło, niczym film odtwarzany w szybkim tempie. Jeszcze tej samej nocy znalazł się ponownie w szczelnie zamkniętej ciężarówce, a potem w zaciemnionym odrzutowcu. Tym razem podróżował sam, a kiedy słaniając się na nogach szedł lotniczym korytarzem w terminalu San Francisco, zaczęto już świtać.
Nieco później poszedł do biura Dumpmines i odwiedził wszystkich swoich przyjaciół i znajomych. Tak, tak, powtarzał aż do znudzenia, przyjąłem prace na Marsie. Zbieranie szczątków starego kabla windy w celu późniejszego ich przetworzenia. Tylko na jakiś czas. Płaca dobra. Na pewno wrócę.
Po południu wrócił do mieszkania i spakował się. Zajęło mu to mniej więcej dziesięć minut. Potem przez chwilę stał na wciąż drżących nogach i rozglądał się po pustym mieszkaniu. Na piecu stała patelnia, jedyny ślad, symboliczna pamiątka po jego dotychczasowym życiu. Wziął ją i ruszył ku ustawionym w korytarzu walizkom, przekonany, że uda mu sieją gdzieś wcisnąć i zabrać ze sobą. Popatrzył przez chwilę na zamknięte walizy, po czym wrócił do pokoju i usiadł na swoim jedynym krześle, trzymając w ręku patelnię.
Po zastanowieniu zadzwonił do Sharon, mając lekką nadzieję, że połączy się z automatyczną sekretarką, ale była żona przebywała akurat w domu.
— Lecę na Marsa — rzucił.
Początkowo nie dała wiary, a kiedy wreszcie uwierzyła, wiadomość rozwścieczyła ją. To czysta, jawna dezercja, powiedziała, po prostu uciekasz ode mnie. Ależ ty już wyrzuciłaś mnie ze swego życia, próbował jej wyjaśnić Art, ale Sharon się po prostu rozłączyła. Zostawił na stole patelnię, wyszedł i zataszczył walizki na chodnik. Po drugiej stronie ulicy znajdował się szpital miejski, który wykonywał kuracje przedłużające życie. Jak zwykle kłębił się tłum ludzi, których kolej miała zapewne nadejść niebawem. Nocowali pod gołym niebem — w namiotach na parkingu — bojąc się, żeby nie przeoczono ich nazwisk. Kuracje prawnie zagwarantowano wszystkim obywatelom Stanów Zjednoczonych, ale listy oczekujących na pobyt w szpitalu miejskim były tak długie, że nie można było mieć pewności, czy dana osoba dożyje chwili, w której nadejdzie jej kolejka. Art z irytacją pokręcił na ten widok głową, wsiadł do taksówki i odjechał.
Swój ostatni tydzień na Ziemi spędził w motelu na Przylądku Canaveral. Jego pożegnanie z Ziemią stało się przez to dość ponure, bowiem Canaveral pełnił rolę terytorium zamkniętego, zajmowanego głównie przez żandarmerię i personel obsługi. Ludzie ci nie odnosili się zbyt dobrze wobec „świętej pamięci nieodżałowanych”, jak nazywali czekających w kolejce na statek. Codzienne szaleństwo potwornie głośnych odlotów sprawiało, że jedni byli zalęknieni, inni urażeni, a wszyscy razem zupełnie głuchli. Każdemu po południu dzwoniło w uszach, a rozmawiając ze sobą wszyscy wiecznie pytali: „Co?” „Co?” „Co?” Aby sobie jakoś pomóc, większość stałego personelu nosiła zatyczki w uszach; w trakcie rozmowy pracownicy kuchni nagle stawiali naczynia na restauracyjnym stoliku, spoglądali na zegar, wyjmowali z kieszeni zatyczki, umieszczali je w uszach, a w chwilę potem rozlegał się głośny huk i startowała kolejna nośna rakieta „Nowa Energia” wraz z przyczepionymi do niej dwoma wahadłowcami, powodując taki hałas, że cały świat trząsł się w posadach. Natomiast „świętej pamięci nieodżałowani” wypadali wówczas na ulice i z rękoma przyciśniętymi do uszu patrzyli w górę na kolejny „wstępny pokaz” swego losu, wytrzeszczając bezmyślnie oczy, poruszeni widokiem wyrastającego nad Atlantykiem iście biblijnego słupa dymu i koniuszka rakiety. Miejscowi stali w miejscu i żuli gumę, spokojnie czekając, aż goście przestaną się podniecać. Zaledwie raz wykazali jakiekolwiek zainteresowanie — było to pewnego ranka, kiedy fale były wysokie i nadeszła nowina, że grupa nieproszonych gości dopłynęła do ogrodzenia otaczającego miasto i wycięła sobie drogę do wnętrza, gdzie jej członków zaczęły gonić siły bezpieczeństwa, ścigając ich aż do strefy odlotów. Mówiono, że start rakiety spalił niektórych z nich, co wystarczyło, aby stali mieszkańcy wyszli przed budynki i obserwowali odlatującą maszynę, jak gdyby słup dymu i ognia wyglądał tego dnia jakoś inaczej.
Wreszcie pewnego niedzielnego ranka przyszła kolej na Arta. Obudził się i ubrał w dostarczony mu, niezbyt dobrze dopasowany, kombinezon. Miał wrażenie, że śni. Jak w amoku wsiadł do ciężarówki wraz z drugim mężczyzną, który wyglądał na tak samo oszołomionego, a potem zawieziono ich do kompleksu startowego, gdzie potwierdzono ich tożsamość za pomocą analizy siatkówki, odcisku palca, głosu i po wyglądzie zewnętrznym. Następnie, zanim Art zdołał się zastanowić, co to wszystko znaczy, zaprowadzono go do windy. Krótkim tunelem dotarł do maleńkiego pokoiku, w którym znajdowało się osiem siedzeń podobnych do foteli dentystycznych; wszystkie zajęte były przez ludzi o szeroko rozwartych ze zdziwienia oczach. Na jednym z foteli usadzono także Arta, a później przywiązano go pasami; ktoś zamknął drzwi i niebawem pod stopami i pośladkami Art poczuł wibrujący ryk. Coś go zgniotło, wcisnęło w fotel i przestał czuć swoją wagę. Był już na orbicie.
Po chwili pilot odpiął pasy. Pasażerowie poszli w jego ślady, a następnie rzucili się do dwóch okienek, aby wyjrzeć na zewnątrz. Art ujrzał mroczną otchłań kosmosu, a na jej tle błękitną kulę, dokładnie taką samą, jaką widział wcześniej na zdjęciach, tyle że ta oddalała się lotem błyskawicy i coraz bardziej znikała z pola widzenia. Randolph wpatrzył się w plamę na niebieskiej kuli — zapewne Zachodnią Afrykę — i poczuł się dziwnie, jakby wielka fala mdłości przetoczyła się przez każdą komórkę jego ciała.
Właśnie powoli wracała Artowi chęć do życia i apetyt po bardzo długim okresie choroby kosmicznej, która w rzeczywistym świecie trwała całe trzy dni, kiedy nagle obok jego statku z impetem przeleciał jeden z kursowych wahadłowców, obróciwszy się uprzednio wokół Wenus i wyhamowawszy aerodynamicznie w orbitę Ziemia-Księżyc tylko na tyle, aby dostosować swą prędkość do małych promów. Art pamiętał, że w którymś momencie swej choroby kosmicznej wraz z innymi pasażerami przemieścił się do jednego z tych małych promów i kiedy nadszedł odpowiedni czas, ich statek wystartował w przestrzeń i ruszył w pogoń, aż dotarł do kursowego wahadłowca.
Jego przyspieszenie było jeszcze ostrzejsze niż start z Przylądka Canaveral, a kiedy się skończyło, Art zataczał się, miał zawroty głowy i znowu czuł mdłości. Pomyślał, że dłuższy pobyt w stanie nieważkości z pewnością go zabije i jęknął na samą myśl o tym. Na szczęście jednak w kursowym wahadłowcu znajdował się pierścień, który obracał się z odpowiednią prędkością, aby w niektórych pomieszczeniach stworzyć coś, co nazywano tu grawitacją marsjańską. Artowi przydzielono łóżko w centrum medycznym, zajmującym jedno z tych pomieszczeń i tam pozostawał przez pewien czas. W tym specyficznie lekkim, przypominającym marsjańskie, ciążeniu miał kłopoty z chodzeniem: stale niezdarnie podskakiwał, zataczał się na boki, wciąż czuł się obolały i kręciło mu się w głowie. Jednakże nawiedzały go jedynie nudności i był wdzięczny losowi, że nie kończą się wymiotami, nawet jeśli uczucie samo w sobie nie było zbyt przyjemne.
Kursowy wahadłowiec wydał się Artowi pojazdem o bardzo osobliwym wyglądzie. Z powodu częstego hamowania aerodynamicznego w atmosferach Ziemi, Wenus i Marsa, kształtem przypominał nieco rybę-młot. Pierścień z pomieszczeniami wirującymi umieszczony został blisko ogona statku, tuż przed sektorem napędowym i dokami promowymi. Pierścień stale się obracał i jeśli szło się z głową skierowaną ku środkowej linii statku, stopy wycelowane były w dół, w znajdujące się pod podłogą gwiazdy.
Po mniej więcej tygodniu lotu Art zaryzykował jeszcze jeden kontakt z nieważkością, ponieważ pierścień rotacyjny, w którym stale przebywał, pozbawiony był okien. Poszedł więc do jednej z komór transferowych, aby przedostać się z pierścienia wirującego do nierotacyjnych części statku; komory te znajdowały się na wąskim pierścieniu, który poruszał się wraz z pierścieniem grawitacyjnym, ale mogły zwalniać, aby się dopasować do reszty statku. Wyglądały niemal jak towarowe wagoniki windy i po obu stronach miały drzwi; kiedy weszło się do takiej komory i wcisnęło właściwy guzik, „wagonik” w ciągu kilku obrotów coraz bardziej zmniejszał prędkość, aż wreszcie się zatrzymywał. Wówczas otwierały się drugie drzwi i droga do pozostałej części statku była otwarta.
Art postanowił spróbować. Kiedy „wagonik” zwalniał, zaczął tracić wagę i miał wrażenie, że gardło poczęło mu się podnosić coraz wyżej. Do czasu aż rozsunęły się przeciwległe drzwi, był już straszliwie spocony i jakaś siła cisnęła go w sufit, gdzie zranił sobie nadgarstek, gdy usiłował ręką ochronić głowę przed uderzeniem. Czuł się fatalnie, ból walczył z mdłościami; niestety mdłości zwyciężały. Uderzył się jeszcze kilka razy, zanim zdołał się dostać do tablicy kontrolnej i wcisnąć odpowiedni guzik, a potem zmusić się do jeszcze jednego ruchu i wrócić do pierścienia grawitacyjnego. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, z powrotem osiadł łagodnie na podłodze, a po minucie wróciło „marsjańskie” ciążenie i otworzyły się ponownie drzwi, którymi przyszedł. Podskoczył ku nim z wdzięcznością, czując już tylko ból stłuczonego nadgarstka. Przyszło mu do głowy, że mdłości są o wiele bardziej nieprzyjemne niż ból, przynajmniej niż ból do pewnego poziomu. Od tego czasu do końca podróży pozostało mu oglądanie zewnętrznej przestrzeni jedynie na ekranach monitorów.
Nie był w tym zresztą osamotniony. Większość pasażerów i cała załoga spędzali większość czasu w pierścieniu grawitacyjnym, dość z tego powodu zatłoczonym, niczym przepełniony hotel, którego prawie wszyscy stali goście zdecydowali się przebywać dnie i noce w restauracji i barze. Przed odlotem z Ziemi Art widział filmy i czytał opowieści o wahadłowcach kursowych i sądził wówczas, że taki wahadłowiec przypomina coś w rodzaju latającego Monte Carlo, którego pasażerowie zachowują się jak znudzeni bogacze; tego typu prom był nawet miejscem akcji jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Okazało się jednak, że statek Randolpha — o nazwie „Ganesh” — wcale nie był podobny do tego z filmu. Ponieważ od dłuższego już czasu latał po Układzie Słonecznym i zawsze na jego pokładzie znajdowała się maksymalna ilość pasażerów, jego pomieszczenia coraz bardziej niszczały, a gdyby ograniczyć się do pierścienia rotacyjnego, wydawał się również bardzo mały — o wiele mniejszy niż którykolwiek ze statków pokazywanych w opowieściach o Aresie. Prawda była taka, że pierwsza setka kolonistów mieszkała w przestrzeni pięć razy większej niż powierzchnia tegoż pierścienia, a w dodatku „Ganesh” niósł na swoim pokładzie pięciuset pasażerów, a nie stu.
Za to czas jego lotu wynosił zaledwie trzy miesiące. Dlatego też Art postanowił uzbroić się w cierpliwość: prowadził spokojny tryb życia i głównie oglądał telewizję, koncentrując się na filmach dokumentalnych, dotyczących Marsa. Posiłki spożywał w jadalni, podobnej do tych z wielkich liniowców oceanicznych z lat dwudziestych XX wieku, i trochę grał w kasynie, które stylizowane było na te z Las Vegas z lat siedemdziesiątych tego samego wieku. Przeważnie jednak spał i oglądał telewizję, aż w końcu te dwie czynności stopiły mu się w jedną, tak że często bardzo realistycznie śnił o Marsie, natomiast oglądane filmy zdawały mu się niemal nierealne w swej logice. Obejrzał słynne wideokasety z debatą Russell-Clayborne i w nocy przyśniło mu się, że sam bez powodzenia spiera się z Ann Clayborne, która, tak samo zresztą jak na kasetach, wyglądała jak żona farmera z „Amerykańskiego Gotyku”, tylko jeszcze bardziej wychudzona i surowa. Kolejny filmik, nakręcony przez bezzałogowy, zdalnie sterowany samolot, także poruszył go do głębi: samolot ześlizgnął się ze zbocza jednego z dużych urwisk Marineris i spadał przez prawie minutę, zanim się znowu poderwał, a potem opadł nisko na dno kanionu pokryte mieszaniną skał i lodu. W następnych tygodniach Art wielokrotnie śnił, jak sam wykonuje taką ewolucję i budził się tuż przed samym zderzeniem. Wiedział, co oznaczają tego rodzaju sny: najwyraźniej podświadomie wyczuwał, że decyzja lotu na Marsa była błędem. Otrząsał się z tych myśli, zjadał śniadanie, po czym przez wiele godzin trenował chodzenie w odmiennej grawitacji. Poza tym pozostawało mu tylko czekać. Pomyłka czy nie, już ją popełnił.
Przed odlotem Fort przekazał mu system szyfrowania informacji i poinstruował, aby regularnie wysyłał raporty, jednak w czasie lotu Art doszedł do wniosku, że niewiele ma do przekazania. Obowiązkowo przesyłał więc tylko miesięczny raport, każdy tej samej treści: „Lecimy. Na razie chyba wszystko w porządku”. Przez całą podróż nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Nieco później obserwowany codziennie Mars zaczął osobliwie puchnąć, niczym rzucona na telewizyjne ekrany pomarańcza i wkrótce potem Arta zaczęło dręczyć kolejne nieprzyjemne doświadczenie — bardzo gwałtowne hamowanie aerodynamiczne wgniotło pasażerów w tapczaniki grawitacyjne, a następnie w fotele promowe. Art jednakże bez problemów — niczym weteran — przeżył to spłaszczające zwalnianie statku. Po tygodniu ciągłej rotacji na orbicie wahadłowiec zadekował na Nowym Clarke’u. Na Clarke’u ciążenie było bardzo niewielkie — ledwie utrzymywało ludzkie stopy na podłodze — a Mars wydawał się znajdować tuż nad głową. Wówczas Art ponownie zaczął cierpieć na chorobę kosmiczną. A musiał czekać całe dwa dni na swoje miejsce w wagoniku kosmicznej windy.
Wagoniki okazały się wąskimi, wysokimi pomieszczeniami, które, po brzegi wypełnione pasażerami, przez pięć dni zjeżdżały w szybkim tempie. Początkowo panowała w nich grawitacja niemal zerowa, która dopiero w dwóch ostatnich dniach zaczęła się zwiększać, aż wagonik windy zwolnił i opuścił się łagodnie do urządzenia odbiorczego zwanego „gniazdem”, nieco na zachód od Sheffield, na wierzchołku Pavonis Mons. Wtedy ciążenie stało się mniej więcej takie, jak w grawitacyjnym pierścieniu „Ganesha”. Art jednak po tygodniu zmagań z objawami choroby kosmicznej był całkowicie wyczerpany, toteż kiedy otworzyły się drzwiczki wagonika windy i pasażerów skierowano na zewnątrz, do budynku bardzo przypominającego lotniczy terminal, złapał się na tym, że ledwie może chodzić. Ze zdziwieniem skonstatował, jak bardzo mdłości potrafią człowiekowi odebrać chęć do życia. Uświadomił sobie też, że tego dnia minęły właśnie cztery miesiące od dnia, kiedy otrzymał faks od Williama Forta.
Podróż z „gniazda” do właściwego Sheffield odbywała się kolejką podziemną, ale Art czuł się zbyt kiepsko, aby podziwiać widoki, nawet gdyby było co podziwiać. Wysiadł, osłabiony, zaniepokojony i spięty, jednak żywo ruszył za kimś z Praxis w dół wysokim korytarzem, a w przydzielonym mu małym pokoiku rzucił się z wdzięcznością na łóżko. Kiedy leżał, marsjańska grawitacja wydała mu się niebiańsko solidna, więc po chwili zasnął.
Gdy się obudził, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zupełnie zdezorientowany usiłował dociec, dokąd poszła Sharon i dlaczego ich łóżko tak bardzo się zmniejszyło. Potem przypomniał sobie wszystkie przeszłe wydarzenia i już wiedział. Był na Marsie.
Jęknął na tę myśl i usiadł. Było mu gorąco. Czuł się osobliwie, jakby oderwany od własnego ciała i wydawało mu się, że wszystko wokół niego lekko pulsuje, chociaż światła w pokoju zdawały się świecić normalnie. Ścianę naprzeciw drzwi pokrywały draperie. Wstał, podszedł do nich i rozsunął je jednym pociągnięciem.
— O rany! — zawołał, po czym odskoczył. Ocknął się po raz drugi, a przynajmniej takie odniósł wrażenie.
To, co zobaczył, skojarzyło mu się z widokiem z okna samolotu. Przed jego oczyma rozciągała się bowiem nieskończona, otwarta przestrzeń, widoczne było niebo i słońce o wyglądzie kropelki lawy. Pod tym niebem rozciągała się w oddali płaska kamienna równina — płaska, a jednocześnie zaokrąglona, jak gdyby leżała na dnie ogromnego kolistego urwiska. Była tak bardzo, tak nadzwyczajnie krągła, że wydawała się nienaturalna. Trudno było oszacować, jak odległe jest przeciwległe zbocze tej skalnej ściany. Samo urwisko widać było świetnie, natomiast znajdujące się na przeciwległym stożku obserwatorium przypominało budowlę, która mogłaby się zmieścić na główce od szpilki.
Art wywnioskował, że musi to być kaldera Pavonis Mons. Wylądowali przecież w Sheffield, co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Zatem do tego obserwatorium po przeciwnej stronie kręgu było jakieś sześćdziesiąt kilometrów, jak przypomniał sobie z oglądanych dokumentalnych filmów wideo; odległość do dna wynosiła natomiast pięć kilometrów. Wszystko, co leżało pomiędzy, wyglądało na całkowicie martwe, kamienne, nietknięte ludzką stopą i odwieczne — wulkaniczna skała tak obnażona, jak gdyby ostygła zaledwie tydzień wcześniej, bez najdrobniejszego śladu ludzkiej bytności, bez żadnego śladu terraformowania. Świat ten musiał dokładnie tak wyglądać dla Johna Boone’a pół wieku wcześniej, pomyślał. Był tak samo… obcy. I tak samo rozległy. Podczas powrotu z Teheranu, wiele lat temu, Art obserwował kaldery Etny i Wezuwiusza, dwa kratery dość spore jak na ziemskie standardy, ale — uświadomił sobie — można by tysiąc ich wrzucić bez śladu w ten ogromny krater, w to coś, w tę marsjańską dziurę…
Zasunął draperie i powoli się ubrał, a jego usta nieświadomie ułożyły się w lejek o kształcie tej absolutnie nieziemskiej kaldery.
Przyjazna przewodniczka z Praxis, imieniem Adrienne. była wystarczająco wysoka, aby wyglądać na rodowitą Marsjankę, a jednocześnie miała silny akcent australijski. Przyszła po Arta i zabrała go wraz z pół tuzinem innych nowo przybyłych na wycieczkę po mieście. Okazało się, że ich pokoje znajdują się na najniższym poziomie miasta, chociaż poziom ten nie miał już długo pozostawać najniższym: obecnie w Sheffield prowadzono wykopy we wszystkich możliwych miejscach, aby zbudować jak najwięcej pomieszczeń z widokiem na kalderę, która tak bardzo zaniepokoiła Arta.
Wjechali windą prawie pięćdziesiąt pięter, a następnie wysiedli i znaleźli się w holu lśniącego nowego biurowca. Wyszli dużymi obrotowymi drzwiami na zewnątrz, wyłaniając się na szerokim trawiastym bulwarze, po czym ruszyli nim przed siebie, wśród niskich, szerokich budynków z dużymi oknami. Budowle pokryte były wypolerowanym kamieniem, a oddzielały je od siebie wąskie, porosłe trawą, boczne uliczki i duża ilość placów budów; sporo budynków znajdowało się ciągle w rozmaitym stadium budowy. Za jakiś czas miało to być naprawdę piękne miasto, z budynkami w większości trzy — i czteropiętrowymi, które stawały się coraz wyższe, im bardziej na południe szli zwiedzający, oddalając się od stożka kaldery. Zielone aleje były zatłoczone ludźmi, a co jakiś czas po wąskich szynach, również umieszczonych w niewysokiej trawie, przejeżdżał szybko mały tramwaj. W mieście wszechobecna była atmosfera krzątaniny i podniecenia, wyzwolona bez wątpienia pojawieniem się nowej windy. Miasto z przyszłością.
W pierwszej kolejności Adrienne powiodła swoją grupę aleją do stożka kaldery. Wprowadziła siedmiu nowo przybyłych na wzgórek, do parku rzadko porośniętego roślinnością, aż do murku niemal niewidocznego namiotu, pod którym leżało miasto. Przezroczystą materię utrzymywały w miejscu równie przezroczyste podpory geodezyjne, zakotwiczone w wysokiej ścianie obwodowej.
— Tu na górze Pavonis namiot musi być mocniejszy niż w innych miejscach Marsa — wyjaśniła Adrienne — ponieważ atmosfera na zewnątrz jest nadal bardzo rzadka. Tu zresztą zawsze będzie rzadsza niż na nizinach, rzadsza o mniej więcej dziesięć procent.
Następnie przewodniczka zabrała ich do kopuły widokowej w ścianie namiotu, skąd — spoglądając w dół między własnymi stopami — mogli poprzez przezroczysty pokład kopuły dostrzec dno kaldery, które znajdowało się około pięciu kilometrów pod nimi. Ten widok sprawił, że ludzie zaczęli krzyczeć z zachwytu i strachu zarazem, a zaniepokojony Art aż podskoczył na przezroczystej podłodze. Wydało mu się, że dzięki skojarzeniu potrafi ocenić szerokość kaldery; północny stożek znajdował się od niego mniej więcej tak samo daleko jak Mount Tamalpais i wzgórza Napa, widoczne podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku w San Jose. Nie była to nadzwyczajna odległość. Szokowała natomiast głębia pod nimi. Ach, ta głębia, pomyślał Randolph. Ponad pięć kilometrów, czyli jakieś dwadzieścia tysięcy stóp!
— To całkiem spora dziura! — oznajmiła im Adrienne.
Dzięki zamontowanym teleskopom i szkicowym mapom zawieszonym na specjalnych tablicach ilustracyjnych grupa miała możliwość obejrzenia poprzedniej wersji Sheffield, leżącego obecnie na dnie kaldery. Art musiał przyznać, że mylił się, sądząc, iż kaldera jest miejscem nietkniętym stopą ludzką; okazało się bowiem, że pozornie pozbawiony znaczenia osypiskowy stos na dnie urwiska skalnego, na którym znajdowały się lśniące kropeczki, był w gruncie rzeczy ruinami pierwotnego miasta.
Adrienne bardzo plastycznie opisała im zniszczenie miasta w 2061 roku. Opowiedziała, jak spadający kabel windy roztrzaskał wówczas przedmieścia na wschód od „gniazda” już w pierwszych sekundach katastrofy, a później owinął się wokół planety i z gigantyczną siłą uderzył po raz drugi — tym razem w południowy bok miasta. Uderzenie to spowodowało, że nie wykryta wcześniej szczelina w bazaltowym stożku znacznie się rozszerzyła. A ponieważ około jedna trzecia miasta znajdowała się po niewłaściwej stronie tej szczeliny, cała ta część spadła pięć kilometrów w dół aż do samego dna kaldery, natomiast pozostałe dwie trzecie miasta zostało przez zderzenie spłaszczone. Szczęśliwym trafem większość mieszkańców ewakuowano w czasie czterech godzin między oderwaniem się Clarke’a i drugim uderzeniem kabla, tak że straty w ludziach były minimalne. Sheffield jednakże zostało zupełnie zniszczone.
Adrienne powiedziała też, że po tym wydarzeniu miejsce przez wiele lat było opuszczone, podobnie jak wiele innych miast zrujnowanych podczas zamieszek 2061 roku. Tyle że większość tamtych nadal leżała w gruzach, natomiast lokalizacja Sheffield pozostała idealnym miejscem do umocowania kosmicznej windy. Dlatego też, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych XXI wieku Subarashii zaczęła organizować w przestrzeni budowę nowego kabla, w ślad za nią nastąpiło przekształcanie powierzchni Marsa w okolicach miasta. Szczegółowe badania przeprowadzone przez areologów nie wykryły żadnych innych wad w południowym stożku, co umożliwiło ponowną budowę osady na samej krawędzi stożka, dokładnie w tym samym miejscu, co przedtem. Maszyny oczyściły najpierw powierzchnię z rumowiska starego miasta, spychając większość gruzów nad stożek i zostawiając tylko najbardziej na wschód wysuniętą część miasta, wokół starego „gniazda”, jako rodzaj pomnika, który miał przypominać o klęsce, a także stanowić centrum niewielkiego rozwoju turystyki, która dotąd — w jałowych latach przed budową drugiej windy — najwyraźniej pomnażała dochody miasta.
W ramach następnego punktu wycieczki Adrienne zaproponowała, aby zobaczyli właśnie ten zachowany kawałek historii. Wsiedli do tramwaju i pojechali do bramy we wschodniej ścianie namiotu, a potem piechotą przeszli przezroczystym tunelem do mniejszego namiotu, który pokrywał pogruchotane ruiny: betonową masę starego urządzenia przytrzymującego kabel i niższy koniec samego zerwanego kabla. Szli ogrodzoną ścieżką, oczyszczoną z gruzów i patrzyli z zaciekawieniem na fundamenty i pokrzywione przewody. Rumowisko wyglądało jak po bombardowaniu.
Zatrzymali się pod końcówką kabla i Art przyjrzał mu się z zawodowym zainteresowaniem. Duży cylinder czarnych włókien węglowych wydawał się niemal zupełnie nie uszkodzony przez upadek, zresztą nie da się ukryć, że była to ta część, która uderzyła w powierzchnię planety z najmniejszą siłą. Koniuszek wchodził kiedyś w duży betonowy bunkier „gniazda”, jak wyjaśniła Adrienne, a dalej, kiedy kabel upadł na wschodni stok Pavonis, ciągnął się przez parę kilometrów. Nie było to specjalnie silne uderzenie dla materiału, który zaprojektowano tak, aby wytrzymał przyciąganie przez asteroidę, kołyszącą się za punktem areosynchronicznym.
Kabel leżał więc, jak gdyby czekając, aż zjawi się ktoś, kto go wyprostuje i umieści z powrotem na swoim miejscu: cylindryczny, wysoki na dwa piętra, o czarnym cielsku pokreślonym stalowymi szynami, pierścieniami i podobnymi konstrukcjami. Namiot pokrywał zaledwie około stu metrów jego długości; dalej kabel biegł po odkrytym terenie, na wschód, wzdłuż szerokiego kolistego płaskowyżu stożka, aż w końcu znikał ponad zewnętrzną krawędzią tegoż stożka, który tworzył przed obserwatorami horyzont: nie mogli dostrzec niczego, co znajdowało się za nim. Jednak widzieli stąd lepiej niż z jakiegokolwiek innego miejsca, że Pavonis Mons jest górą ogromną — sam jej stożek zajmował naprawdę imponujący obszar: pączek płaskiego lądu, szeroki może na trzydzieści kilometrów, który rozpoczynał się stromą wewnętrzną krawędzią kaldery, a kończył stopniowym spadem wulkanicznych stoków. I ponieważ żadne inne twory marsjańskiej przyrody nie były widoczne z ich punktu obserwacyjnego, patrzący mieli wrażenie, że stoją na wysokim, kolistym świecie o kształcie pierścienia, pod ciemno-lawendowym niebem.
Dokładnie na południe od nich znajdowało się nowe „gniazdo”, które wyglądało jak tytanowo-betonowy bunkier. Wyrastał z niego kabel nowej windy, trwając samotnie niczym poruszona grą Hindusa kobra, cienka, czarna, prosta, pionowa lina, spadająca z nieba — dostrzegalna co najwyżej na wysokość kilku sporych wieżowców — i, w porównaniu z gruzowiskiem, w którym stali i fantastycznym ogromem gołego, kamiennego szczytu wulkanu, wyglądał na tak kruchy, jak gdyby był raczej pojedynczym włóknem nanoprzewodowym, a nie wiązką miliarda ich i najmocniejszą konstrukcją, jaką kiedykolwiek wykonano.
— Niesamowite — oświadczył Art.
W głowie czuł pustkę i musiał przyznać, że ten widok naprawdę go poruszył.
Gdy zakończyli obchód ruin, Adrienne zabrała ich do kafeterii na placu w samym środku nowego miasta, gdzie zjedli obiad. Tu zwiedzający poczuli się jak w sercu eleganckiej dzielnicy w jakimś dużym mieście na Ziemi — mogłoby to być z powodzeniem Houston, Tbilisi, Ottawa czy jakaś inna miejscowość, w której wszędzie wokół z rozmachem i hałasem rozpoczynano kolejne budowy, zapowiadające początek dobrej koniunktury. Kiedy w końcu członkowie grupy wracali do swoich pokojów, równie znajomy wydał im się system kolejek podziemnych; wysiedli z wagonika i korytarze pokładów Praxis skojarzyły im się z wnętrzem każdego wytwornego hotelu na Ziemi. Wszystko tu wydawało się im znane — tak bardzo swojskie, że Art przeżył ponowny wstrząs, kiedy wszedł do swojego pokoju, wyjrzał przez okno i znowu zobaczył porażający swym ogromem kształt kaldery — symboliczny przykład marsjańskiego krajobrazu, tchnący bezmiarem kamiennej otchłani. Być może dlatego miał wrażenie, że otaczające górę powietrze wciąga go i przyzywa, żądając, by przeszedł przez szybę i ruszył w jej kierunku. I, co sobie natychmiast uświadomił, gdyby szyba okienna pękła, ciśnienie wybuchu z pewnością wessałoby go w tę przestrzeń; ewentualność taka była bardzo mało prawdopodobna, ale jej obraz stale podsuwała wyobraźnia Arta, wyzwalając obezwładniający atak strachu. Natychmiast zasunął draperie.
Od tej pory ich nie odsuwał i rzadko podchodził do okna. Każdego ranka starał się jak najszybciej opuścić pokój. Uczestniczył w spotkaniach informacyjnych, prowadzonych przez Adrienne, na które przychodziło także około dwudziestu osób spośród nowo przybyłych. Następnie, w towarzystwie niektórych z nich, zjadał obiad, po czym spędzał popołudnia na spacerach po mieście, podczas których sumiennie doskonalił umiejętność poruszania się w marsjańskiej grawitacji. Pewnej nocy przyszło mu do głowy, by wysłać zaszyfrowany raport do Forta: „Na Marsie. Powoli zaznajamiam się ze wszystkim. Sheffield to ładne miasto. Z mojego pokoju rozciąga się niesamowity widok”. Odpowiedzi z Ziemi nie otrzymał.
W ramach programu wprowadzającego Adrienne zabierała swoich gości do wielu budynków Praxis, zarówno w Sheffield, jak i na wschodnim stożku, gdzie spotykali się z przedstawicielami konsorcjów ponadnarodowych, prowadzących na Marsie różnego rodzaju działania. Artowi natychmiast rzuciło się w oczy, że obecność Praxis była na tej planecie o wiele bardziej widoczna niż w Ameryce. Podczas popołudniowych spacerów próbował ocenić proporcjonalnie siły poszczególnych konsorcjów, choćby na podstawie tabliczek z ich nazwami, przymocowanych do fasad budynków. Zauważył obecność wszystkich większych ponadnarodowych konsorcjów — były tu: Armscor, Subarashii, Oroco, Mitsubishi, The 7 Swedes, Shellalco, Gentine i inne — i każde z nich zajmowało cały kompleks budynków albo nawet dzielnicę miasta. Najpewniej wszystkie one znajdowały się tu z powodu nowej windy, która przywracała Sheffield pozycję najpotężniejszego miasta na Marsie. To one inwestowały swe pieniądze w tym mieście, budując małe podziemne dzielnice albo nawet całe namiotowe przedmieścia. Na wszystkich budowach rzucało się w oczy niezmierne bogactwo konsorcjów, mało tego, jak pomyślał Art, świadczył o nim także sposób, w jaki poruszali się na tutejszych ulicach ludzie: wielu podskakiwało równie niezdarnie jak on sam, byli to więc nowo przybyli biznesmeni, inżynierowie związani z górnictwem i tym podobni, koncentrujący się ze zmarszczonym czołem na trudnym akcie chodzenia po marsjańskiej powierzchni. Nie było wielką sztuką wytropić wysokich młodych tubylców, można ich było poznać od razu po kociej koordynacji ruchów. Jednak w Sheffield stanowili oni wyraźną mniejszość i Art zastanawiał się, czy tak jest wszędzie na Marsie.
Co do architektury, przestrzeń pod namiotem była niemal na wagę złota, toteż ukończone już budynki były naprawdę spore, często sześcienne, i zajmowały przydzielone sobie działki do samej ulicy oraz maksymalnie w górę aż do materii namiotu. Po ukończeniu całej konstrukcji w mieście miała powstać sieć dziesięciu trójkątnych placyków, szerokich bulwarów i półkolistego parku wzdłuż stożka, dzięki czemu Sheffield nie będzie tylko nieprzerwaną masą przysadzistych wieżowców, pokrytych polerowanym kamieniem w różnych odcieniach czerwieni. Miasto to budowano dla ludzi interesów. I, jak ocenił Art, koncern Praxis najwyraźniej zamierzał czynnie uczestniczyć w owych interesach. Generalnym wykonawcą windy było wprawdzie Subarashii, ale Praxis dostarczała oprogramowania — podobnie jak w przypadku pierwszej windy — oraz różnego rodzaju pojazdów, a także częściowo zajmowała się systemem zabezpieczeń. Przydziałem tych zadań, jak się wkrótce dowiedział Art, zajmowała się grupa osób zrzeszonych w Zarządzie Tymczasowym Organizacji Narodów Zjednoczonych, który nominalnie stanowił część ONZ, ale najwyraźniej w całości był kontrolowany przez konsorcja ponadnarodowe. A Praxis była nastawiona do tego organu równie ofensywnie jak pozostałe. Sam William Fort może i interesował się przede wszystkim bioinfrastrukturą, ale zwykła działalność z pewnością nie pozostawała poza polem zainteresowań Praxis: jej sekcje budowały systemy dostarczania wody, tory magnetyczne dla marsjańskich pociągów, kanionowe miasta, generatory napędzane siłą wiatru i fabryczki wytwarzające tutejsze ciepło. Te dwa ostatnie rodzaje działań powszechnie uważano za marginalne, jako że pojawiły się, świetnie wypełniając swoje zadanie, nowe słoneczne kolektory orbitalne i elektrownia termojądrowa w Xanthe, nie wspominając o starszej generacji wydajnych, prędkich reaktorów całkowych. Jednak lokalne źródła energii były specjalnością działu Praxis o nazwie „Energia z ziemi i powietrza”, toteż jego przedstawiciele taką właśnie działalność tutaj prowadzili, pracując ciężko, w tym tak bardzo odległym od ich macierzystej planety świecie.
Natomiast lokalny dział Praxis, zajmujący się gromadzeniem odpadów w celu ich regeneracji, marsjański odpowiednik Dumpmines, nazywał się Ouroborous i tak jak „Energia z ziemi i powietrza”, nie był zbyt duży. Prawdę mówiąc, o czym natychmiast poinformowali Arta ludzie z Ouroborous podczas spotkania pewnego ranka, na Marsie przemysł przetwarzania odpadów był raczej słabo rozwinięty — prawie wszystkie odpady wprowadzano ponownie do obiegu lub wykorzystywano do wzbogacania gleby uprawnej, więc śmietniska większości kolonii były w gruncie rzeczy tymczasowymi składami rozmaitych materiałów, czekających na właściwe powtórne użycie. Dlatego też działalność Ouroborous polegała głównie na wyszukiwaniu i zbieraniu śmieci lub ścieków, które były w jakiś sposób niezdatne do natychmiastowego zużycia — były po prostu nieodpowiednie, toksyczne albo zbyt długo leżały — a następnie na znalezieniu sposobów ich zużytkowania.
Zespół Ouroborous w Sheffield zajmował jedno piętro zbudowanego w śródmieściu wieżowca Praxis. Firma zaczynała od przeprowadzania prac wykopaliskowych w starym mieście, zanim ruiny zostały tak bezceremonialnie zepchnięte ze stoku. Projektem zbierania fragmentów leżącego kabla windy kierował mężczyzna imieniem Zafir, toteż pewnego dnia wraz z Adrienne towarzyszył Artowi do stacji kolejowej, na której wsiedli do lokalnego pociągu i wyruszyli na krótką przejażdżkę dokoła wschodniego stożka, aż do linii namiotów podmiejskich. W jednym z namiotów mieścił się magazyn Ouroborous, a dokładnie przed nim, wśród wielu innych pojazdów, znajdowała się prawdziwie gigantyczna ruchoma przetwórnia, zwana Bestią. Była tak wielka, że Super-Rathjes wyglądałyby przy niej jak małe samochodziki, a poza tym była raczej budynkiem niż pojazdem i to prawie całkowicie zautomatyzowanym. Druga Bestia pracowała przy przetwarzaniu kabla w zachodnim Tharsis i Artowi zaproponowano, by pojechał i obejrzał ją na własne oczy. Najpierw jednak Zafir i dwaj technicy oprowadzili go po wnętrzu szkoleniowego pojazdu, aż po szeroki przedział na szczytowym piętrze, gdzie znajdowały się kwatery mieszkalne dla osób, które przyjeżdżały z wizytą.
Zafir z ożywieniem opowiadał o znaleziskach już dokonanych przez Bestię na zachodnim Tharsis.
— Rzecz jasna, podstawowym źródłem naszych dochodów jest regeneracja węglowych włókien i spirali z diamentowego żelu — zaczął. — Dobrze też sobie radzimy z pewnymi zgruzowanymi materiałami egzotycznymi, przekształconymi w rezultacie końcowej fazy upadku. Ale myślę, że szczególnie zainteresują pana krystalokonkrecje. — Zafir świetnie się znał na tych małych węglowych kulach geodezyjnych, których pełna nazwa brzmiała „rozdrobnione krystalokonkrecje poodciągnieniowe”, i mówił o nich z wielkim entuzjazmem: — Temperatura i ciśnienie w strefie spadku na obszarze zachodniego Tharsis okazały się podobne do stosowanych w trakcie syntezy w reaktorze łukowym na etapie odciągania i dzięki temu znalazł się tam stukilometrowy odcinek, gdzie węgiel na dolnej stronie kabla składa się prawie całkowicie z krystalokonkrecji. W większości są to sześćdziesiątki, ale także kilka trzydziestek i spora ilość prawdziwych superkrystali. — Niektóre z tych superkrystali zmieszały się z atomami innych związków, schwytanych we wnętrzu „węglowych klatek”. Takie „pełne odciągacze” były użyteczne w produkcji mieszanek, jednak wytwarzanie laboratoryjne okazało się bardzo kosztowne ze względu na ogromną ilość potrzebnej do tej czynności energii. Znalezisko to było więc bardzo cenne. — Na razie Bestia sortuje różne rodzaje superkrystali. Później ma tam wkroczyć pański chromatograf jonowy — dodał na koniec.
— Tak, rozumiem — pokiwał głową Art. Używał chromatografu jonowego podczas analiz w Gruzji i jego doświadczenie w tego rodzaju działalności było oficjalnym powodem, dla którego przysłano go z Ziemi do tego odległego świata.
Przez następne kilka dni Zafir wraz z kilkoma technikami uczyli Arta, jak się obchodzić z Bestią. Po tych sesjach jadali kolację w restauracyjce, mieszczącej się w namiocie na przedmieściu na wschodnim stożku. Po zachodzie słońca rozciągał się stamtąd wspaniały widok na mniej więcej trzydzieści kilometrów dokoła krzywizny stożka. Miasto Sheffield jarzyło się w mroku niczym lampa umieszczona na tle czarnej przepaści.
W trakcie posiłków ich rozmowa rzadko dotyczyła szczegółów zadania Arta i, rozważywszy ten fakt, Art doszedł do wniosku, że jest to prawdopodobnie rozmyślna uprzejmość ze strony jego kolegów. Bestia była urządzeniem całkowicie zautomatyzowanym i chociaż ostatnio pojawiły się pewne trudne do rozwiązania problemy, związane z sortowaniem niedawno odkrytych „pełnych odciągaczy”, na Marsie z pewnością można było znaleźć wielu specjalistów od chromatografii jonowej, którzy podołaliby tej pracy. Wobec czego, nie istniał właściwie żaden logiczny powód, dla którego Praxis miałaby przysyłać z Ziemi Randolpha, aby podjął się tego właśnie zadania. Dla wszystkich było zapewne jasne, że muszą istnieć inne, nie ujawnione przez Arta przyczyny jego pojawienia się na Marsie. Toteż cała grupa unikała tego tematu, oszczędzając Artowi kłopotliwych kłamstw, niezdarnego wzruszania ramionami czy też otwartego oświadczenia, że jest to tajemnica, której nie może zdradzić swoim nowym znajomym.
Art nie czułby się dobrze, gdyby musiał zastosować któryś z tych wybiegów i dlatego bardzo doceniał takt swoich towarzyszy. Ale jednocześnie z tego właśnie powodu w ich rozmowach zauważalny był pewien dystans. Ponieważ jednak dość rzadko — poza spotkaniami informacyjnymi — widywał inne osoby nowo przybyłe do pracy w Praxis, a nikogo innego nie znał ani w tym mieście, ani nigdzie na planecie, czuł się nieco osamotniony i z każdym kolejnym dniem pogłębiało się w nim poczucie niepewności, a nawet zaczęło go ogarniać przygnębienie. Nigdy więcej nie odsuwał już draperii, pragnąc uniknąć widoku z okna, a posiłki jadał w restauracji z dala od stożka. Czuł się trochę tak, jak podczas tygodni spędzonych na pokładzie „Ganesha”, a nie wspominał tego okresu najmilej. Czasami musiał wręcz siłą wyrzucać z głowy kiełkującą coraz śmielej myśl, że przylot tutaj był jednak życiową wielką pomyłką.
Tak czy owak, po ostatnim wykładzie informacyjnym, podczas oficjalnego obiadu w budynku Praxis, Art wypił więcej niż miał to w swoim zwyczaju. Zaciągnął się również kilkakrotnie tlenkiem azotawym z podłużnego zbiorniczka. Wdychanie narkotyków odprężających było, jak mu powiedziano, lokalnym zwyczajem, dość rozpowszechnionym wśród marsjańskich robotników budowlanych, toteż małe zbiorniczki z rozmaitymi gazami możliwe do kupienia po wrzuceniu żetonu znajdowały się obok apteczek w niektórych męskich toaletach. Uważano, że gaz rozweselający przyjemnie wzmacnia działanie szampana; była to niezwykle lubiana tu kombinacja, jak orzeszki ziemne do piwa albo lody do szarlotki.
Po obiedzie Art szedł ulicami Sheffield, podskakując dziwacznie, ponieważ „azotawy szampan” zadziałał na niego w sposób anty grawitacyjny. Działanie używek, w połączeniu z marsjańskim ciążeniem, sprawiło, że Art czuł się ogólnie zbyt lekki. W rzeczywistości ważył w tej grawitacji około czterdziestu kilogramów, ale gdy tak szedł, miał wrażenie, że jego waga nie wynosi więcej niż pięć. Było to bardzo dziwne, a nawet nieco nieprzyjemne uczucie. Jak chodzenie po posmarowanym masłem szkle.
Nagle nieomal wpadł na młodego mężczyznę. Nieco wyższy od niego, ciemnowłosy młodzieniec, był smukły i poruszał się z wielką gracją, zwłaszcza gdy błyskawicznie odsunął się od Arta, aby uniknąć zderzenia, a następnie przytrzymał Ziemianina, kładąc mu dłoń na ramieniu. Wszystko to zrobił jednym płynnym ruchem, po czym spojrzał mu w oczy i zapytał:
— Arthur Randolph?
— Tak — odparł zaskoczony Art. — To ja. A kim pan jest?
— Jestem tą osobą, która skontaktowała się z Williamem Fortem — powiedział młody mężczyzna.
Art nagle się zatrzymał. Lekko się zakołysał, aby utrzymać równowagę. Młodzieniec podtrzymywał go w pozycji pionowej łagodnym naciskiem; jego ręka na ramieniu Arta była gorąca. Spojrzał Randolphowi prosto w oczy i posłał mu przyjazny uśmiech. Ma najwyżej dwadzieścia pięć lat, ocenił Art, może nawet jeszcze mniej — przystojny młody człowiek o smagłej cerze, gęstych czarnych brwiach i lekko skośnych, azjatyckich oczach, szeroko rozstawionych nad wydatnymi kośćmi policzkowymi. Spojrzenie inteligentne, pełne szczerego zaciekawienia i swego rodzaju magnetyzmu, któremu trudno się było oprzeć.
Art natychmiast poczuł do niego sympatię, choć z pewnością nie potrafiłby wymienić nawet jednego powodu, dla którego tak się stało. Po prostu od razu go polubił.
— Proszę mi mówić Art — odezwał się.
— Ja mam na imię Nirgal — odparł młodzieniec. — Zejdźmy do Parku Widokowego.
Art poszedł więc za swoim towarzyszem trawiastą aleją aż do znajdującego się na stożku parku. Stamtąd powędrowali ścieżką, która prowadziła obok zwieńczenia muru. Nirgal przez cały czas pomagał się Altowi poruszać, otwarcie przytrzymując go za ramię i sterując jego chwiejnym krokiem. Uścisk młodego człowieka był elektryzujący, przenikliwy i tak bardzo ciepły, jakby Nirgal miał gorączkę, chociaż w jego ciemnych oczach nie było widać najmniejszego jej śladu.
— Po co tu przyleciałeś? — spytał nagle, a barwa jego głosu i wyraz twarzy świadczyły, iż nie było to kurtuazyjne pytanie.
Art przez chwilę zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią.
— Aby pomóc — odparł.
— Więc przyłączysz się do nas?
Znowu odniósł wrażenie, że młodzieniec ma na myśli coś zupełnie innego, coś znacznie bardziej istotnego.
Dlatego też odrzekł młodemu:
— Tak. Kiedy tylko zechcecie.
Nirgal uśmiechnął się. Na jego ustach pojawił się szybki, zadowolony uśmieszek, nad którym nie do końca zapanował, zanim powiedział:
— To dobrze. To bardzo dobrze. Ale widzisz, zainicjowałem ten kontakt na własną rękę. Rozumiesz? Są tu ludzie, którzy czegoś takiego nie aprobują. Muszę więc wprowadzić cię między nas, jak gdyby to był zwykły przypadek. Zgadzasz się?
— Oczywiście. — Art potrząsnął głową, nieco zmieszany. — Taki był również i mój plan.
Nirgal zatrzymał się przy kopule obserwacyjnej, chwycił dłoń Arta i przez moment trzymał ją w swojej. Jego spojrzenie, wyrażające otwartość i niezachwianą pewność siebie, sugerowało innego rodzaju kontakt.
— To dobrze. Dziękuję. W takim razie, działaj tak, jak dotąd. Zajmij się tym projektem zbierania odpadów i wyjedź kiedyś na zewnątrz. Wówczas się spotkamy ponownie.
Po tych słowach odszedł w kierunku stacji kolejowej, poruszając się z wdziękiem długimi krokami, podobnie jak chodzili młodzi tubylcy. Art patrzył za nim długą chwilę, rozpamiętując spotkanie i zastanawiał się nad przyczyną, która sprawiła, że było ono tak bardzo znaczące. To zapewne przez wyraz jego twarzy, zdecydował — nie była to agresja, jaką czasem wyrażają spojrzenia i sposób bycia młodych ludzi, ale coś innego: jakaś osobliwa radość i siła. Art przypomniał sobie nagły uśmieszek, nad którym nie potrafił zapanować Nirgal, gdy ten powiedział (dokładnie mówiąc, obiecał) mu, że chce się przyłączyć do podziemia. Na tę myśl Art teraz również się uśmiechnął.
Kiedy wrócił do pokoju, ruszył prosto do okna i odsunął draperie. Potem podszedł do stolika przy łóżku, usiadł, włączył komputer i poszukał słowa „Nirgal”. Na liście nie znajdowała się żadna osoba o tym imieniu. Była tu tylko kraina o nazwie Nirgal Vallis, leżąca między Basenem Argyre i Valles Marineris. „Jeden z najlepszych przykładów wyżłobionego przez wodę kanału na Marsie”, przeczytał w długim i zagmatwanym opisie. Słowo było babilońską nazwą Marsa.
Wrócił do okna i przycisnął twarz do szyby. Spojrzał prosto w dół szczeliny, w samo kamienne serce olbrzyma. Ujrzał poziome tarasy wygiętych ścian i szeroką, kolistą równinę, która znajdowała się niewyobrażalnie daleko pod nim, widział ostrą krawędź w miejscu, gdzie równina stykała się z owalną ścianą. Dostrzegł tam nieskończoną ilość odcieni wielu kolorów: kasztanowego, rdzawego, czarnego, brązowego, pomarańczowego, żółtego, czerwonego… przede wszystkim czerwonego… wszędzie była czerwień, wszystkie odcienie czerwieni… Wpatrywał się intensywnie w otaczającą go krainę i po raz pierwszy nie czuł strachu. Potrafił znieść ten widok. Potrafił znieść tutejszą grawitację. Spotkał Marsjanina, członka podziemia, młodzieńca o dziwnej charyzmie… I spotka więcej takich ludzi, wielu spośród nich… Naprawdę jestem na Marsie, pomyślał.
Kilka dni później znalazł się na zachodnim stoku Pavonis Mons. Sam kierując małym roverem, zjeżdżał wąską drogą, która biegła równolegle do pasma nierównego wulkanicznego rumoszu po czymś, co wyglądało jak szlak kolei zębatej, opadający prosto w dół. Przed podróżą wysłał ostatnią zaszyfrowaną informację do Forta, przekazując mu, że wyjeżdża i otrzymał pierwszą, od kiedy opuścił Ziemię, odpowiedź: „Miłej podróży”.
Pierwszej godzinie jego jazdy towarzyszyły, zgodnie z opowieściami innych osób, wszelkie możliwe z najbardziej spektakularnych marsjańskich widoków. Przejechał zachodni stożek kaldery i zaczął zjeżdżać po zewnętrznym zboczu ogromnego wulkanu. Tak minęło około sześćdziesięciu kilometrów drogi na zachód od Sheffield. Gdy dojechał do południowo-zachodniej krawędzi ogromnego płaskowyżu stożkowego i zaczął się posuwać w dół wzgórza, bardzo daleko pod nim i bardzo daleko od niego pojawił się marsjański horyzont: lekko zakrzywiona mglistobiała pręga, podobna obrazowi Ziemi widzianemu z okna kosmolotu. Skojarzenie to było zupełnie logiczne, ponieważ szczyt Pavonis wystawał na około osiemdziesiąt pięć tysięcy stóp ponad Amazonis Planitia. Widok stąd był rozległy i stanowił najbardziej dosadne z możliwych przypomnienie zdumiewającej wysokości wulkanów Tharsis. W tym momencie Art dostrzegł również ogromny Arsia Mons, położony najbardziej na południe jeden z trzech wulkanów Tharsis, który — po lewej stronie Arta — górował nad horyzontem niczym ościenny świat. A to, co wyglądało jak czarna chmura ponad dalekim horyzontem na północnym zachodzie, mogło być (to bardzo możliwy!) samym Olympus Mons!
Toteż, mimo że cały pierwszy dzień Art zjeżdżał w dół, jego nastrój pozostawał niezmiennie wspaniały.
— No, no — powiedział do siebie. — Z pewnością nie jesteśmy już w Kansas. Jesteśmy… hmm… tak daleko… że możemy spotkać czarnoksiężnika! Tak, tak! Cudownego czarnoksiężnika z krainy Mars!
Droga biegła równolegle do linii leżącego kabla. Kabel musiał uderzyć w zachodni stok Tharsis z ogromną mocą, oczywiście nie tak olbrzymią, jak podczas ostatniego ciosu, ale wystarczającą, aby stworzyć interesujące superkrystale, w celu zbadania których wysłano Arta. Jednak w tej okolicy Bestia, ku której jechał, zajęła się już skutecznie zbieraniem leżących odcinków, toteż niewiele pozostało po pierwotnym kablu; jedyną jego pozostałością był układ staroświecko wyglądających szyn kolejowych, z trzecim torem dla kolei zębatej, który opadał do środka. Bestia wykonała te szyny z węgla kabla, a potem użyła innych części kabla i magnezu z gleby, aby stworzyć mały samonapędowy tor dla górniczych wagoników, które przenosiły ładunek ze złomem w górę, po stoku Pavonis do przetwórni Ouroborous w Sheffield. Dobry kawałek roboty, pomyślał Art, obserwując, jak mały pojazd automatyczny mija go, kierując się w przeciwnym kierunku, w górę torami ku miastu. Niewielki wagonik kolejowy był czarny, niski i szeroki, napędzany przez mały ruchomy silnik znajdujący się między szynami kolei zębatej. Wypełniony był ładunkiem, na który w większości składały się węglowe włókna nanoprzewodowe. Szczyt wagonika nakrywał duży prostokątny blok diamentu. Art słyszał już o nim w Sheffield, więc jego widok go nie zaskoczył. Diament uzyskano z dwóch spiral wzmacniających kabel i, prawdę powiedziawszy, jego bloki były o wiele mniej wartościowe niż włókno węglowe zmagazynowane pod nimi — stanowiły po prostu coś w rodzaju luksusowej pokrywy. Ale rzeczywiście wyglądały pięknie.
Drugiego dnia jazdy Randolph wydostał się na ogromny stożek Pavonis i na właściwe wybrzuszenie Tharsis. Tutaj powierzchnia była o wiele bardziej nierówna niż na zboczu wulkanu, pokryta luźnymi kamieniami i niewielkimi kraterami meteorytowymi. Wszystko zasłane było zaspami: mieszaniną, która wyglądała, jak gdyby w równych częściach składała się ze śniegu i piasku. Było to firnowe zbocze zachodniego Tharsis, teren, na który nadchodzące z zachodu burze często zrzucały masy nigdy nie topniejącego śniegu, odkładającego się rok po roku w coraz grubszą i twardszą śnieżną pokrywę. Do tej pory składała się tylko z ziarnistego śniegu, zwanego firnem, ale jeszcze kilka lat takiego prasowania i najniższe warstwy z pewnością zmienią się w lód i osuwające się lodowce.
Spadziste zbocza stale przerywały duże skały wystające z firnu i małe pierścienie kraterów o szerokości przeważnie mniejszej niż kilometr, które — gdyby nie wypełniający je zmieszany z piaskiem śnieg — wyglądałyby tak świeżo, jak gdyby zaledwie poprzedniego dnia powstały poprzez uderzenie meteorytu.
Art dostrzegł Bestię bardzo szybko, mimo że znajdował się jeszcze wiele kilometrów od niej. Akurat pracowała, zbierając fragmenty leżącego kabla. Jej wierzchołek pojawił się nagle nad zachodnim horyzontem, ale musiała minąć jeszcze godzina jazdy, by Randolph zobaczył ją w całej okazałości. Na ogromnym pustym zboczu wydawała się dziwnie mniejsza niż jej siostra bliźniacza ze wschodniej części Sheffield, przynajmniej tak długo, aż Art dojechał pod jej stok. Dopiero wtedy bowiem zrozumiał, że Bestia jest tak duża jak miejski blok. U jej boku znajdował się nawet kwadratowy otwór, który najbardziej ze wszystkiego na świecie przypominał wjazd na parking z garażami. Art wjechał roverem prosto w ten otwór — Bestia poruszała się zaledwie trzy kilometry na dzień, nietrudno było więc trafić w wejście — a gdy znalazł się wewnątrz, ruszył w górę krętą, pochyłą drogą. Przejechawszy krótki tunel, dotarł do śluzy powietrznej. Tam przemówił przez radio do AI Bestii, po czym drzwi za jego roverem zasunęły się. W minutę później bez trudu wydostał się z pojazdu, podszedł do drzwi windy, wsiadł w nią i pojechał w górę na piętro, gdzie znajdowało się obserwatorium.
Szybko doszedł do wniosku, że życie wewnątrz Bestii jest nudne i pozbawione atrakcji, toteż zgłosiwszy swoje przybycie w biurze Sheffield i rzuciwszy okiem na jonowy chromatograf w laboratorium na dole, Art wrócił na dwór, do rovera i pojechał rozejrzeć się po okolicy. Dokładnie tak postępują wszystkie osoby, które pracują z Bestią, zapewnił go wcześniej Zafir: rovery były tu niczym ryby pilotujące wielkiego wieloryba i chociaż z wysoko położonego obserwatorium roztaczał się wspaniały i rozległy widok, większość ludzi wolała spędzać więcej czasu na zewnątrz, jeżdżąc pojazdami po okolicy.
Art poszedł za ich przykładem. Spoglądając na leżący przed Bestią kabel, uświadomił sobie od razu, o ile trudniej było dostać się tutaj teraz, niż przed jego upadkiem. Prawie jedna trzecia średnicy kabla pozostawała zagrzebana w ziemi, cylindryczny kształt został znacznie spłaszczony i znaczyły go długie pęknięcia, które biegły wzdłuż boków, ujawniając szczegóły jego budowy: sieć splotów węglowego włókna nanoprzewodowego, nadal jednej z najmocniejszych znanych w materiałoznawstwie substancji (chociaż podobno materiał kabla nowej windy miał być jeszcze bardziej wytrzymały).
Bestia siedziała okrakiem na gruzach kabla, prawie czterokrotnie je przewyższając; spalony na węgiel czarny półcylinder znikał w otworze przy przednim końcu Bestii, z którego wydobywał się niski, jednostajny, niemal poddźwiękowy wibrujący odgłos. W pewnej chwili, codziennie około godziny drugiej po południu, pokrywa z tyłu Bestii nad stałymi torami wyrzucanych wydzielin rozsuwała się, wytaczał się z niej jeden z pokrytych diamentem pociągów kolejowych, a następnie połyskując w słonecznym świetle sunął ku Pavonis. Dotarłszy do wysokiego wschodniego horyzontu, jakieś dziesięć minut po wynurzeniu się ze swego „stwórcy”, wagoniki znikały w widocznym zagłębieniu między przyglądającym im się Artem i Pavonis.
Obejrzawszy codzienny odjazd wagoników Art wsiadał do rovera — swojej „pilotującej ryby” — po czym wyruszał w drogę, by badać kratery i duże samotne głazy narzutowe, choć, szczerze mówiąc, przede wszystkim poszukiwał Nirgala czy może raczej niecierpliwie na niego oczekiwał. Po kilku dniach takiego życia wprowadził do swej podróży pewien nowy rytuał: ubierał się w skafander, wysiadał z pojazdu i wyruszał na kilkugodzinny codzienny pieszy spacer po okolicy. Wędrował obok kabla i „pilotującej ryby” albo nieco się oddalał od pojazdu wabiony ekscytującymi widokami.
Podczas tych wypraw zauważył, ze teren, po którym chodzi, wygląda dość dziwacznie i to nie tylko z tego powodu, że był równomiernie zarzucony milionami czarnych skał, ale także dlatego, iż jego ciężki firnowy kobierzec został przez piaszczyste wiatry wyrzeźbiony w fantastyczne kształty: grzbiety, wypukłości i kotliny, a za każdą sterczącą większą skałą leżały zgruzowane „ogony” w kształcie łzy i tym podobne… sastrugi, jak nazywano te przedziwne uformowania. Artowi bardzo zabawne wydawało się chodzenie między tymi wymyślnymi, aerodynamicznymi ekstruzjami czerwonawego śniegu.
Wyjazdy i spacery stały się codziennym nawykiem Randolpha, a Bestia w tym czasie parła powoli na zachód. Podczas kolejnych wypraw Art zauważył, że wystawione na wiatr gołe szczyty skał często pokrywały maleńkie płatki: grupki prędko rosnących porostów (z gatunku, który rósł szybko czy też, przynajmniej, szybko jak na porosty). Pewnego dnia Art podniósł z ziemi kilka skalnych, upstrzonych roślinnymi kępkami odłamków skalnych i zabrał je ze sobą do Bestii, gdzie zbadał je, a następnie z ciekawością zaczął czytać na ich temat. Dowiedział się, że akurat te porosty były genetycznie ukształtowanymi kryptoendolitami, co oznaczało, iż zazwyczaj żyją one w skale, a na tej wysokości znajdowały się niemal na granicy własnych możliwości — artykuł objaśniał, że ponad dziewięćdziesiąt osiem procent swej energii rośliny te muszą zużywać po prostu na to, by utrzymać się przy życiu, a tylko niecałe dwa procent przeznaczają na reprodukcję; mimo to i tak stanowiły wielki postęp wobec ziemskich gatunków, od których się wywodziły.
Mijały kolejne dni, potem tygodnie. I cóż Art mógł zrobić? Nic, nadal więc zbierał porosty. Jeden z kryptoendolitów, które znalazł, okazał się — jak Randolph przeczytał w komputerze — pierwszym gatunkiem, który wykształcono, by przeżył na marsjańskiej powierzchni. Dokonali tego przedstawiciele legendarnej pierwszej setki kolonistów. Art bardzo się zainteresował, toteż odłamał kilka skalnych drobin, by je gruntowniej zbadać i stwierdził, że na zewnątrz tych skał rosną kolejne centymetrowe pasma porostów: najpierw żółta warstewka bezpośrednio na powierzchni, potem — pod nią — błękitny paseczek, a następnie zielony. Po tym odkryciu Art często się zatrzymywał podczas spacerów. Klękał, przystawiał szybkę hełmu do kolorowych kamieni wystających z firnu i podziwiał delikatne kępki o pięknych, intensywnych barwach: żółci, oliwki, khaki, leśnej zieleni, czerni, szarości.
Pewnego popołudnia odjechał „pilotującą rybą” daleko na północ od Bestii, po czym wysiadł, aby pochodzić po okolicy i zebrać próbki. Kiedy wrócił, stwierdził, że luk śluzy powietrznej z boku jego „ryby” nie chce się otworzyć.
— Co, u diabła?! — zaklął głośno.
Minęło już tak wiele czasu, że zupełnie zapomniał, iż coś szczególnego ma się wydarzyć w jego życiu. Dlatego był przekonany, że to po prostu zwykła awaria elektroniki. Zakładając, że to awaria, a nie… coś innego, wydawał ustne komendy przez interkom i wypróbował każdy znany sobie kod na klawiaturce przy luku komory powietrznej, ale bez rezultatu. Ponieważ nie mógł wejść do środka, niemożliwe było także uruchomienie systemów alarmowych. Interkom w jego hełmie miał bardzo ograniczony zasięg — dokładnie zaledwie do horyzontu, który tu, na dole, z boku Pavonis kurczył się do iście marsjańskiej bliskości, czyli sięgał tylko kilka kilometrów we wszystkie strony. Bestia natomiast znajdowała się obecnie daleko za horyzontem, a chociaż prawdopodobnie Art mógłby dojść do miejsca, w którym zarówno Bestia, jak i „pilotujące ryby” znajdowałyby się na horyzoncie, ocenił ten pomysł jako niezbyt bezpieczny: był przecież zupełnie sam, w skafandrze z ograniczonym zapasem powietrza…
W tej chwili krajobraz upstrzony sastrugami wydał mu się światem bardzo obcym i złowieszczym; był mroczny nawet w jaskrawym blasku słońca…
— No, no — powiedział do siebie Art, rozmyślając intensywnie nad własną sytuacją.
W końcu przypomniało mu się, że przyjechał tu przecież po to, aby nawiązać kontakt z marsjańskim podziemiem. Nirgal powiedział mu, że ma to wyglądać na przypadek. Oczywiście, nie musi to być akurat ten przypadek, ale — powiedział sobie — jakkolwiek jest, panika z pewnością mi nie pomoże. Dlatego najlepiej założyć, iż jest to rzeczywiście wypadek i odejść stąd. Miał do wyboru: próbować wrócić pieszo do Bestii albo usiłować się dostać do rovera — „pilotującej ryby”.
Ciągle jeszcze zastanawiał się, co zrobić i nerwowo stukał w klawisze na klawiaturze przy luku śluzy z szybkością godną uczestnika konkursu na najszybsze maszynopisanie, kiedy ktoś mocno klepnął go w ramię.
— Aaa! — krzyknął Art i odskoczył.
Było ich dwoje, ubranych w walkery i porysowane stare hełmy. Widział ich twarze przez szybki hełmów: kobieta z obliczem jastrzębia, która — miał wrażenie — chętnie by go ugryzła oraz niewysoki ciemnoskóry mężczyzna o szczupłej twarzy i siwych dredlokach cisnących się ze wszystkich stron ku szybce hełmu, jak obraz olinowania w ramkach, który można czasami spotkać w restauracjach dla wszelkiego autoramentu wilków morskich.
Właśnie ten mężczyzna klepnął Arta w ramię. Teraz podniósł trzy palce i wskazał na konsoletkę na nadgarstku. Chodziło mu bez wątpienia o to, by Art użył kanału interkomu. Włączył go więc.
— Witam! — krzyknął, czując większą ulgę niż było trzeba, zważywszy, że cały wypadek prawdopodobnie zorganizował Nirgal, tak że nawet przez chwilę nie znajdował się w prawdziwym niebezpieczeństwie. — Wiecie… hmm… zdaje się, że nie mogę się dostać do mojego pojazdu. Czy moglibyście mnie podwieźć?
Przez moment patrzyli na niego bez słowa.
Po chwili mężczyzna roześmiał się. Jego śmiech był przeraźliwy.
— Witamy na Marsie — odezwał się.