Ann Clayborne zjeżdżała ze Szczytu Genewskiego, zatrzymując się co kilka zakosów na przecięciach dróg; wówczas wysiadała i zbierała skalne próbki. Po roku 2061 przestano używać Autostrady Transmarineryjskiej, która teraz niknęła pod warstwą brudnego lodu zmieszanego z otoczakami, pokrywającego dno Coprates Chasma. Droga była reliktem archeologicznym i nie wiodła już donikąd.
Jednak Ann badała Szczyt Genewski. Stanowił on ostatni odcinek o wiele dłuższej dajki magmowej, której większa część znikała zagrzebana w płaskowyżu na północy. Dajka ta była jedną z wielu: w pobliżu znajdowały się także grzbiety Melas Dorsa, dalej na wschodzie — Felis Dorsa, a na zachodzie — Solis Dorsa; wszystkie one byty prostopadłe do kanionów marineryjskich i pochodzenie każdego z nich stanowiło taką samą tajemnicę. Po prostu, kiedy z powodu załamań i spowodowanej wiatrem erozji opadła południowa ściana Melas Chasma, obnażyła się twarda skała jednej z dajek. Tak powstał Szczyt Genewski, który Szwajcarzy, budujący drogę w dół ściany kanionu, uznali za idealną pochyłą drogę, a teraz — dzięki niemu Ann miała przed sobą doskonale widoczne podłoże dajki. Istniała możliwość, że zarówno ta, jak i wszystkie podobne jej dajki uformowały się poprzez koncentryczne rozszczepienie wychodzące z wzniesienia Tharsis; z drugiej strony mogły być także o wiele starsze, stanowiąc jedną z pozostałości tego okresu w początkach epoki Noachian, kiedy tworzyły się na Marsie baseny i pasma, i kiedy planeta ciągle jeszcze korzystała z własnego wewnętrznego ciepła. Określenie wieku bazaltu przy podnóżu dajki pomogłoby wybrać właściwą odpowiedź.
Ann jechała więc powoli małym kamiennym roverem po pokrytej szronem drodze. Ruch pojazdu był prawdopodobnie świetnie widoczny z powietrza, ale Ann nie dbała o swoje bezpieczeństwo. W ubiegłym roku zjeździła niemal całą południową półkulę, nie przedsięwziąwszy żadnych środków ostrożności, chyba że zbliżała się do jednego z ukrytych schronów Kojota, gdzie uzupełniała zapasy, l jak dotąd — nigdy jej się nie przydarzyło nic nieprzyjemnego.
Dotarła właśnie do podnóża szczytu, niezwykle krótkiego odcinka lądu wystającego ponad lodowo-kamienną rzeką, która zalewała obecnie dno kanionu. Ann wysiadła z pojazdu i geologicznym młoteczkiem zaczęła ostukiwać podłoże ostatniej krzyżówki dróg. Stała tyłem do ogromnego lodowca i nie myślała o nim, całkowicie skupiona na bazalcie. Dajka wyrastała przed nią w słońcu, stanowiąc idealną pochylnię prowadzącą na szczyt skalnej ściany. Miała mniej więcej trzy kilometry wysokości i rozciągała się pięćdziesiąt kilometrów na południe. Po obu stronach Szczytu Genewskiego ogromne południowe urwisko rozpadliny Melas Chasma wyginało się w tył w olbrzymie skalne zatoki, potem znowu na zewnątrz w mniejsze wzniesienia: w mały punkt na dalekim horyzoncie, po lewej stronie Ann i solidny przylądek, jakieś sześćdziesiąt kilometrów, po jej prawej stronie. Ten przylądek Ann nazywała Cape Solis.
Już wiele lat temu Ann przepowiedziała, że w ślad za hydratacją atmosfery nastąpi tu gwałtowna erozja. Aktualny kształt urwiska po obu stronach szczytu dowodził, że miała rację. Zatoka między Szczytem Genewskim i Cape Solis zawsze była głęboka, ale teraz po wielu świeżych osuwiskach skalnych należało sądzić, że pogłębia się coraz szybciej. Jednak nawet najnowsze stromizny, podobnie jak cała reszta żłobkowania i uwarstwienia urwiska, pokrywał szron. Wielka ściana po opadach śniegu przybrała barwę ziemskich wzgórz — Zionu lub Bryce; były to głębokie czerwienie, przetykane bielą.
Na dnie kanionu, około kilometra czy dwóch na zachód od Szczytu Genewskiego, znajdowało się — równoległe do samego wierzchołka — bardzo niskie, ciemne pasmo skalne. Zaciekawiona Ann ruszyła w jego kierunku. Przy bliższym oglądzie grzbietu, sięgającego jej ledwie do piersi, Ann stwierdziła, że rzeczywiście jest zbudowany z takiego samego bazaltu co Szczyt Genewski. Wyjęła młoteczek i odłupała od skały próbkę.
Nagle coś się poruszyło i usłyszała stłumiony odgłos szumu, toteż szybko się podniosła i patrząc w stronę, skąd dochodził, zauważyła, że Cape Solis stracił właśnie przedni występ. Znad jego dna, lekko falując, oddalała się teraz czerwona chmura.
Ziemia się obsuwa, uświadomiła sobie od razu Ann. Natychmiast włączyła stoper na nadgarstku, potem szybko zerwała kapturek z umieszczonej nad szybką hełmu lornetki i tak długo regulowała ostrość, aż daleki cypel stał się dla niej wyraźnie widoczny. Nowa kamienna powierzchnia, która się ujawniła po odłamaniu lica, miała czarniawą barwę i wyglądała naprawie pionową. Być może jest to świeża szczelina w dajce, pomyślała Ann, o ile tamten twór to również dajka. Naprawdę wydawał się bazaltowy. Ann odniosła wrażenie, że pęknięcie nastąpiło na całej wysokości skalnej ściany, na całych jej czterech kilometrach.
Frontowa płaszczyzna urwiska zniknęła powoli w rosnącej chmurze pyłu, która rozprzestrzeniała się w górę i na boki, jak po wybuchu gigantycznej bomby. Rozległ się odległy, ledwie słyszalny huk, a za nim nastąpił stłumiony odgłos ryku, niczym daleki grzmot. Ann spojrzała na nadgarstek: ryk trwał niecałe cztery minuty. Prędkość dźwięku na Marsie wynosiła dwieście pięćdziesiąt dwa metry na sekundę, więc kamienna ściana musiała się znajdować rzeczywiście w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Ann. Widziałam niemal pierwszy moment obsuwu, uświadomiła sobie.
Głęboko w zatoce odpadł właśnie także mniejszy fragment urwiska, co, bez wątpienia, spowodowały fale wstrząsowe. Jednak ten upadek wyglądał jak najzwyklejszy skalny obryw w porównaniu z zawalonym przylądkiem, którego objętość musiała wynosić miliony metrów sześciennych skały. To fantastyczne, uzmysłowiła sobie Ann, zobaczyć na własne oczy jedno z tak dużych osuwisk — większość areologów i geologów musiała prowokować eksplozje lub zdawać się jedynie na symulacje komputerowe. Kilka tygodni spędzonych w Valles Marineris rozwiązałoby ich problemy w tym względzie.
Więc tak to właśnie wygląda: tocząca się po ziemi nawala przy krawędzi lodowca, w postaci spłaszczonej, niskiej, ciemnej masy zwieńczonej przesuwającą się chmurą pyłu, jak film o zbliżającej się burzy oglądany w przyspieszonym tempie. Pasowały nawet efekty dźwiękowe. Odległość do przylądka była naprawdę dość spora. Ann niemal wzdrygnęła się, gdy sobie uświadomiła, iż stała się świadkiem długiego procesu obsuwu ziemi. Osuwiska były dziwnymi fenomenami i stanowiły jedną z dotąd nie rozwiązanych zagadek geologii. Większość z nich poruszała się po drodze poziomej na odległość około dwukrotnie większą od drogi ich spadu, ale kilka szczególnie wielkich najwyraźniej oparło się prawom tarcia i pędziło horyzontalnie przez odcinek dziesięć razy dłuższy niż ich odległość spadania, a czasami nawet dwadzieścia albo i trzydzieści razy dłuższy. Nazywano je osuwiskami o długim wybiegu i nikt nie wiedział, dlaczego czasem się zdarzały. Przylądek Cape Solis, któremu przyglądała się obecnie Ann, spadł z wysokości czterech tysięcy metrów, a więc powinien rozciągnąć się na dystans nie dłuższy niż osiem kilometrów, ale drobiny skalne przebyły już dno Melas Chasma i pędziły dalej w dół kanionu prosto w kierunku Ann. Jeśli przesuną się na odległość choćby piętnaście razy dłuższą niż ich pionowy spad, pomyślała, przetoczą się bezpośrednio nade mną i trzasną w Szczyt Genewski.
Ustawiła lornetkę na przednią krawędź osuwiska, ledwie widoczną jako ciemna skłębiona masa pod pędzącą chmurą pyłową. Jej dłoń drżała przy hełmie, ale poza nerwowym napięciem nie odczuwała niczego innego. Ani strachu, ani żalu — nic z tych rzeczy; właściwie doznała ulgi. Więc w końcu nadchodzi kres. I to nie z jej winy. Nikt nie mógłby jej winić za taką śmierć. Przecież zawsze powtarzała, że terraformowanie ją zabije. Roześmiała się krótko na tę myśl, a potem zmrużyła oczy, usiłując osiągnąć jak najlepszą ostrość, by możliwie najdokładniej obejrzeć czołową krawędź obsuwu. Najwcześniejsza standardowa hipoteza, wyjaśniająca fenomen długich wybiegów głosiła, że skala posuwa się na poduszce powietrznej wytworzonej pod spadem, jednak kolejne ślady starych, długich wybiegów, jakie odkryto na Marsie i na ziemskim Księżycu, wzbudziły wątpliwości wobec tej teorii i Ann zgadzała się z jej przeciwnikami, którzy argumentowali, iż powietrze schwytane w pułapkę pod skałą szybko rozprzestrzeniłoby się w górę. Jakkolwiek było, musiała istnieć jakaś forma materii poślizgowej, toteż niektóre hipotezy uwzględniały warstewkę stopionej skały, której płynność mogły spowodować takie czynniki, jak: tarcie zsuwu, fale dźwiękowe wyzwolone hałasem obsuwu lub po prostu niezwykle energiczne drgania cząsteczek, uderzających o dno osuwiska. Żadna z tych tez nie była jednak całkowicie satysfakcjonująca i nikt nie potrafił w tej kwestii niczego powiedzieć na pewno. W tej chwili Ann była bardzo blisko wyjaśnienia tajemnicy tego fenomenalnego zjawiska.
Tylko że nic — w tej zbliżającej się do niej, pod chmurą pyłu, masie — nie wskazywało na przewagę którejś z teorii nad innymi. Obsuw nie jarzył się wprawdzie jak stopiona lawa i chociaż był głośny, nie istniał sposób, by ocenić, czy natężenie hałasu jest wystarczające, aby pędzące cząsteczki mógł popędzać własny huk osuwiska. W każdym razie niezależnie od tego, jaki był rzeczywisty mechanizm powstania obsuwu, skalne masy pędziły teraz w kierunku stojącej nieruchomo kobiety. Wyglądało na to, że Ann otrzymuje niepowtarzalną szansę zbadania tego fenomenu „na żywo”. Być może miał to być jej ostatni wkład w geologię, choć bezpowrotnie stracony dla świata już w chwili odkrycia.
Spojrzała na nadgarstek i nie mogła uwierzyć, że minęło już ze dwadzieścia minut. Długie wybiegi znane były ze swej szybkości; szacowano na przykład, że obsuw Blackhawk w Mojave przemieszczał się z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, mimo że zsunął się zaledwie o parę stopni, a Melas był przecież nieco bardziej stromy. I rzeczywiście, przednia krawędź osuwiska zbliżała się błyskawicznie. Również hałas stawał się coraz głośniejszy, jak gdyby bezpośrednio nad głową Ann przetaczał się grzmot. Pędzącym kamiennym drobinom towarzyszyła chmura pyłowa, przesłaniająca popołudniowe słońce.
Ann odwróciła się i spojrzała na wielki lodowiec marineryjski. O mało jej nie zabił, i to nie raz, kiedy po wybuchu formacji wodonośnej masy wodne spływały w dół wielkich kanionów. A Frank Chalmers zginął w ten właśnie sposób i spoczął pogrzebany gdzieś w lodzie, daleko na dole. Jego śmierć spowodował zresztą błąd Ann i nigdy jej nie opuściły z tego powodu wyrzuty sumienia. To był wprawdzie tylko moment nieuwagi, niemniej jednak z pewnością jej pomyłka; nikogo innego. A niektórych błędów nigdy nie można naprawić.
Potem umarł także Simon. Pochłonięty przez lawinę swoich własnych białych krwinek. Cóż, oceniła, teraz nadeszła moja kolej. Ulga, którą poczuła na tę myśl, była tak głęboka, że aż bolesna.
Obróciła się twarzą ku lawinie. Widoczne na dnie kamienie wyraźnie podskakiwały i koziołkowały energicznie, ale z pewnością nie przetaczały się nad sobą jak załamująca się fala. Najwyraźniej posuwały się naprawdę po warstewce jakiegoś „smaru”. Na szczytach wielu osuwisk, które poruszały się przez kilka kilometrów, geologowie znajdowali prawie nietknięte łąki, było to więc potwierdzenie dobrze znanego zjawiska, choć naprawdę wyglądającego osobliwie, a nawet nierealnie: niski wał przesuwał się po powierzchni, sterowany jakby magiczną mocą, wcale się nie przewracając. Ann zaciskała pięści, czując pod stopami wibrowanie ziemi. Pomyślała o Simonie, walczącym ze śmiercią w ostatnich godzinach swego życia i syknęła; chyba niezbyt właściwie było stać tak iż radością oczekiwać na pożądany koniec. W każdym razie wiedziała, że Simon by tego nie zaaprobował. W hołdzie jego pamięci zeszła z niskiej magmowej dajki i uklękła za nią na jedno kolano. Gruboziarniste grudki bazaltu w brązowawym świetle wydawały się matowe. Ann ponownie poczuła wibracje i podniosła oczy na niebo. Zrobiła, co mogła, by się uratować, nikt nie mógł jej winić za własną śmierć. Tak czy inaczej, głupio myśleć w ten sposób, powiedziała sobie. Przecież i tak nikt nigdy się nie dowie, co zrobiła, nawet Simon. Ponieważ Simona już nie było. A ten Simon, który „tkwił” w niej i tak nigdy nie przestał jej niepokoić, niezależnie od tego, jak postępowała i co robiła. Nadszedł po prostu czas na odpoczynek, więc powinna być wdzięczna losowi. Chmura pyłu toczyła się ponad niską dajką, powiał wiatr…
„Trraach!” Ann padła płasko pod wpływem nadciągającej fali hałasu. Później coś ją podniosło, pociągnęło ponad dnem kanionu i rzuciło o skałę. Kamienne drobiny smagały jej ciało. Znajdowała się w ciemnej chmurze, skulona, opierając się na dłoniach i kolanach, z każdej strony otaczał ją pył, wszystko wokół wypełniał ryk zgrzytających skał; ziemia pod stopami kołysała się gwałtownie jak dzika bestia, szykująca się do ataku.
Nagle uderzenie ustało. Ann nadal klęczała na czworakach, przez rękawiczki i nakolanniki czując chłodną skalę. Porywy wiatru powoli klarowały powietrze. Cale ciało kobiety pokrywał pył i małe odłamki skalne.
Wstała z drżeniem. Była obolała i zziębnięta. Lewy nadgarstek spuchł, prawdopodobnie zwichnięty. Ann ruszyła ku niskiej dajce i spojrzała ponad nią. Osuwisko zatrzymało się zaledwie około trzydziestu metrów od dajki. Cały teren wokół zarzucony był kamiennym rumoszem, ale krawędź właściwego skalnego obsuwu stanęła w miejscu: czarna ściana startego na proch bazaltu, odchylona w tył pod kątem około czterdziestu pięciu stopni, wysoka na dwadzieścia czy dwadzieścia pięć metrów. Gdyby Ann nie zeszła z niskiej dajki, uderzenie powietrza rzuciłoby ją w dół i zabiło.
— Niech cię cholera — powiedziała głośno, mając na myśli Simona.
Północna granica osuwiska wychodziła na lodowiec Melas; obsuw stopił lód i zamienił Melas Chasma w parujące koryto głazów narzutowych i błota. Chmura pyłowa całkowicie go zasłaniała. Kobieta przeszła dajkę i weszła na podnóże osuwiska. Skały na j ego dnie ciągle jeszcze były gorące. Wydawały się popękane nie bardziej niż położona wyżej na obsuwie skała. Ann popatrzyła na tę nową czarną ścianę; w uszach jej dzwoniło. To nie w porządku, pomyślała. To nie fair.
Wróciła na Szczyt Genewski. Czuła mdłości i miała zawroty głowy. Kamienny pojazd nadal stał na „ślepej” drodze, zapylony, ale nie uszkodzony. Przez bardzo długi czas Ann nie mogła się zmusić, by go dotknąć. Popatrzyła za siebie, ponad długą dymiącą masą skalnego zsuwu — czarny lodowiec leżący obok białego. W końcu otworzyła luk śluzy powietrznej i weszła do środka. Teraz nie miała już wyboru.
Każdego dnia Ann przejeżdżała kilka kilometrów, potem wysiadała i chodziła po powierzchni planety, uparcie jak automat wykonując swoją pracę.
Po obu stronach wypukłości Tharsis znajdowały się wgłębienia terenu: na zachodzie leżała Amazonis Planitia, nisko położona równina, sięgająca głęboko na południowe wyżyny, na wschodnim stoku natomiast znajdował się Rów Chryse, zapadlisko, które biegło z Basenu Argyre przez Margaritifier Sinus i Chryse Planitia, najgłębszy punkt w rowie. Średnia głębokość samego rowu wynosiła dwa kilometry poniżej poziomu otoczenia; mieścił się w nim cały marsjański teren chaotyczny oraz większość starych tuneli, wyżłobionych przez starożytne wybuchy wodonośnych formacji.
Ann tak długo jechała na wschód wzdłuż południowego stożka Marineris, aż znalazła się między Nirgal Vallis i Aureum Chaos. Tam zatrzymała się w celu uzupełnienia zapasów w kryjówce zwanej Dolmenowym Pagórkiem. Było to miejsce, do którego Michel i Kasei, w roku 2061, zabrali całą uratowaną przez siebie grupę, pod koniec ucieczki w dół Marineris. Widok tej maleńkiej kryjówki bynajmniej nie wzruszył teraz Ann, szczerze powiedziawszy ledwie ją pamiętała, Wszystkie jej wspomnienia ulotniły się, co uznała za bardzo korzystne. Pracowała nad tym intensywnie, celowo koncentrując się na danym obrazie z taką wewnętrzną siłą, że znikał on na zawsze wyparty ze świadomości.
Rzecz jasna, rów był starszy od terenu chaotycznego i kanałów „wybuchowych”, które bez wątpienia powstały właśnie za jego przyczyną. Wypukłość Tharsis stanowiła potężne źródło odgazowania aktywnego jądra planety, przez wszystkie promieniste i koncentryczne pęknięcia wokół niej przesączały się lotne gazy z gorącego środka Marsa. Woda w regolicie spływała w dół, do wgłębień po obu stronach wypukłości. Być może wgłębienia te stanowiły bezpośredni rezultat wypukłości, może materia litosfery przechyliła się na skraje, skąd wcześniej została wypchnięta w górę. Albo może płaszcz powierzchni zatonął pod wgłębieniami, kiedy się przesuwał pod wypukłością. Taką tezę popierały standardowe modele konwekcyjne — przecież wydostający się pióropusz musiał w końcu wrócić gdzieś na dół, przesuwając się przy bokach wypukłości i ściągając litosferę w dół.
A później woda w regolicie spływała jak zwykle, ściekając w rowy, aż do wybuchów warstw wodonośnych i załamania się powierzchni nad nimi; tak mogły powstać kanały wybuchowe i teren chaotyczny. To był dobry model roboczy, wiarygodny i zachowujący pozory prawdopodobieństwa, a przede wszystkim dający podstawę do wyjaśnienia wielu charakterystycznych cech tutejszej powierzchni.
Tak więc Ann każdego dnia najpierw jechała, a potem krążyła po terenie, szukając potwierdzenia teorii konwekcji płaszcza dla rowu Chryse; wędrowała po powierzchni planety, sprawdzając stare sejsmografy i odłupując kawałki skał. Trudno było iść wnętrzem rowu na północ, ponieważ wybuchy formacji wodonośnych w roku 2061 niemal całkowicie zablokowały drogę — została jedynie wąska szczelina między wschodnim końcem wielkiego lodowca Marineris i zachodnim stokiem małego lodowca, który wypełniał całą długość Ares Vallis. Szczelina ta była pierwszym miejscem na wschód od Noctis Labyrinthus, w którym można było przekroczyć równik nie przechodząc po lodzie, a Noctis znajdowało się całe sześć tysięcy kilometrów od tego miejsca. Toteż kolejowy tor magnetyczny oraz drogę zbudowano kiedyś właśnie tu, w tej szczelinie, a na stożku Krateru Galileusza umieszczono pod namiotem dość spore miasto. Na południe od Galileusza najwęższa część szczeliny liczyła zaledwie czterdzieści kilometrów szerokości, stanowiąc równinę umiejscowioną między wschodnim ramieniem Hydaspis Chaos i zachodnią częścią Aram Chaos, którą można było przejechać, chociaż trudno przemierzało się tę strefę, nie widząc na horyzoncie toru magnetycznego i drogi. Ann dotarła do samej krawędzi Aram Chaos i stamtąd spojrzała w dół na pogruchotany teren.
Na północ od Galileusza było już łatwiej. A potem znalazła się poza szczeliną i wjechała na Chryse Planitia. To było serce rowu z grawitacyjnym potencjałem — minus 0,65, najlżejsze miejsce na planecie, o ciążeniu niższym nawet niż to, które panowało w Hellas i Isidis.
Wjechawszy kiedyś na szczyt samotnego wzgórza, popatrzyła z góry i zobaczyła, że wokół centrum Chryse rozciąga się prawdziwe lodowe morze. Długi lodowiec, który zsunął się kiedyś z Simud Vallis i zatrzymał w najniższym punkcie Chryse, rozprzestrzeniał się coraz bardziej, aż zmienił się w lodowe morze, pokrywające ląd aż po horyzont w trzech kierunkach: na północ, północny wschód i północny zachód. Ann objeżdżała powoli najpierw jego zachodni brzeg, potem jego brzeg północny. Morze musiało mieć około dwustu kilometrów szerokości.
Pod wieczór któregoś dnia zatrzymała pojazd na resztkach stożka kraterowego i zapatrzyła się w bezkresny obszar popękanego lodu. Tak wiele wybuchów miało tu miejsce w roku 2061, pomyślała. Nie ulegało wątpliwości, że dla powstańców pracowało wówczas sporo dobrych areologów, którzy znajdowali wodonośne formacje i wywoływali ich wybuchy lub stopienie reaktora dokładnie w tych miejscach, gdzie ciśnienie hydrostatyczne było największe. Ann uświadomiła sobie, że z pewnością korzystali przy tym z danych uzyskanych przez nią samą.
Ale to była już przeszłość; od tamtych dni minęło mnóstwo czasu. Wszystko to nie miało obecnie żadnego znaczenia. Liczyło się tu i teraz, a tu i teraz widoczne było tylko to lodowe morze. Odczyty wszystkich starych sejsmografów, które oglądała Ann, jednoznacznie potwierdzały, że krainę tę nawiedzają ostatnio trzęsienia ziemi z epicentrum na północy, mimo że aktywność sejsmiczna nie powinna tam być zbyt duża. Być może topnienie północnej czapy polarnej powodowało podnoszenie się litosfery, czego konsekwencją były właśnie serie wstrząsów marsjańskiej powierzchni. Problem w tym, że wstrząsy zarejestrowane przez sejsmografy były pojedyncze i trwały krótko, przypominając raczej wybuchy niż trzęsienia ziemi. Ann studiowała ekran AI pojazdu przez wiele wieczornych godzin, ale zagadki nie rozwiązała.
Każdego dnia jechała jakiś czas, po czym obchodziła okolicę postoju. Opuściła lodowe morze i kontynuowała podróż na północ ku Acidalii.
Wielkie równiny północnej półkuli generalnie były uważane za regularne i poziome; rzeczywiście mogły za takie uchodzić, gdyby je porównać z terenami chaotycznymi czy też z południowymi wyżynami. A jednak nie były tak poziome — nawet w przybliżeniu — jak boisko czy blat stołu. Teren falował; wszędzie znajdowały się wzniesienia i kotliny, podłużne grzbiety pękającej skały macierzystej, wgłębienia drobnych przekopów, wielkie pola pogruchotanych głazów narzutowych, samotne pagórki i małe zapadliska… Krajobraz był doprawdy nierzeczywisty. Na Ziemi zresztą taka powierzchnia byłaby wypełniona kotlinami, wiatr, woda i życie roślinne porozdzierałyby gołe szczyty wzgórz, a potem cały teren zostałby zatopiony, opanowany, spłaszczony lodowymi taflami albo wypiętrzyłby się poprzez ruchy tektoniczne. Wszystko byłoby rozdzierane, a następnie dziesiątki razy ponownie odbudowywane, aż minęłyby eony. Pogoda i biota stale spłaszczałyby taką krainę. Tutaj jednakże te starożytne fałdowane równiny z zagłębieniami powstałymi przez uderzenie meteorytu nie zmieniły się przez miliard lat. A i tak należały do najmłodszych powierzchni na Marsie.
Jazda przez taki falisty teren wymagała szczególnej uwagi. Niezmiernie łatwo było się zgubić, kiedy wychodziło się na zewnątrz, szczególnie jeśli pojazd wyglądał dokładnie tak samo jak setki rozproszonych wokół głazów eratycznych i pozwoliło się sobie na chwilę roztargnienia. Dlatego też Ann wielokrotnie musiała szukać swego rovera za pomocą sygnałów radiowych, ponieważ nie mogła go wypatrzeć, a czasami długo stała tuż obok, zanim go rozpoznała — zwykle dopiero wówczas udawało jej się ocknąć i wrócić do rzeczywistości; ręce drżały jej wtedy nerwowo w reakcji na nagły wstrząs wyrywający ją z jakiejś zapomnianej już zadumy.
Najlepsze szlaki dla jej pojazdu znajdowały się wzdłuż niskich grzbietów i dajek obnażonego skalnego podłoża. Gdyby te wysoko położone bazaltowe drogi łączyły się ze sobą, przejazd byłby prosty. Niestety, zazwyczaj znaczyły je poprzeczne szczeliny, najpierw tworząc pęknięcie w postaci niezbyt szerokiej kreski, która po jakimś czasie, w miarę jazdy, stawała się coraz głębsza i szersza niczym krojone jedna za drugą kromki chleba, aż w końcu powstała w ten sposób szeroka rozpadlina rozstępowała się, wypełniała rumoszem i drobinami miału, po czym dajka stawała się z powrotem polem narzutowych głazów.
Ann kontynuowała jazdę na północ, do Vastitas Borealis. Acidalia, Borealis, zastanowiła się, te stare nazwy są takie dziwne. Robiła, co mogła, by niewiele myśleć, ale podczas długich godzin w pojeździe zupełne oderwanie się od rzeczywistości było czasami niemożliwe. Wówczas wolała czytać (wydawało jej się to mniej niebezpieczne) niż próbować zapanować nad myślami, które nachodziły ją w stanie bezczynności. Czytała więc często, jak popadło, teksty zawarte w biblioteczce swojego AL Niekiedy gdy skończyła, wpatrywała się w mapy Marsa i pewnego wieczoru przy zachodzie słońca, po kilkugodzinnym już czytaniu, zajęła się kwestią nazw marsjańskich.
Okazało się, że większość jest autorstwa Giovanniego Schiaparelliego. Na swoich mapach teleskopowych nadał on nazwy ponad stu albedowym krainom areograficznym; większość z nich była zresztą tak samo iluzoryczna, jak wymyślone przez niego canali. Jednak kiedy astronomowie z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku zaczęli porządkować mapę albedowych osobliwości marsjańskiego terenu, wszyscy zgodzili się co do tego, że — w przypadku cech terenu, które udało się sfotografować — należy utrzymać większość nazw Schiaparelliego. Był to hołd złożony przede wszystkim jego niezwykłemu talentowi i sile wyobraźni, bo logika i konsekwencja pozostawiały wiele do życzenia. Schiaparelli był klasycznym akademikiem, uczonym i studentem biblijnej astronomii, toteż wśród jego nazw znalazły się słowa łacińskie, greckie, biblijne, a także odwołania homeryckie; wszystko zmieszane razem. Ale na ogół pomysły miał nie najgorsze. Dowodem jego talentu był choćby fakt, iż jego mapy znacząco się wyróżniały wśród innych, konkurencyjnych marsjańskich map z dziewiętnastego stulecia. Mapa pewnego Anglika nazwiskiem Proctor, na przykład, opierała się na szkicach niejakiego Wielebnego Williama Dawesa, wobec czego na mapie Proctora, która nie zawierała żadnych rozpoznawalnych relacji nawet do standardowych cech albedo, znajdował się Kontynent Dawesa, Ocean Dawesa, Cieśnina Dawesa, Morze Dawesa oraz Widlasta Zatoka Dawesa. A także Wietrzne Morze, Ocean De-La-Rue i Morze Beera. Nie da się ukryć, że ta ostatnia nazwa miała być hołdem wobec Niemca nazwiskiem Beer, który wyrysował marsjariską mapę jeszcze gorszą niż Proctor. W porównaniu z nimi Schiaparelli był więc prawdziwym geniuszem.
Ale, niestety, nie był konsekwentny. I było coś z gruntu fałszywego w tym jego konglomeracie, przemieszaniu różnorakich odniesień i aluzji, a nawet — jak uważała Ann — coś niebezpiecznego. Wszystkie cechy terenu Merkurego nazwano, przykładowo, na cześć wielkich artystów, a wszystkie nazwy wenusjańskie na cześć słynnych kobiet; jeśli ktoś kiedyś jechałby albo leciał nad tymi krainami, czułby, że znajduje się w spójnym, konsekwentnym świecie. Natomiast na Marsie jego mieszkańcy chodzili po straszliwym miszmaszu snów z przeszłości, który powodował kto wie, jakie katastrofalne nieporozumienia w konfrontacji z prawdziwymi cechami terenowymi: Jezioro Słońca, Złota Dolina, Morze Czerwone, Pawia Góra, Jezioro Feniksa, Cymeria, Arkadia, Zatoka Perłowa, Węzeł Gordyjski, Styks, Hades, Utopia…
Na ciemnych wydmach Vastitas Borealis zaczęły się Ann kończyć zapasy. Sejsmografy codziennie rejestrowały wstrząsy powierzchniowe na wschodzie i dlatego kierowała się właśnie ku nim. Podczas spacerów po okolicy studiowała piaszczyste wydmy w kolorze granatu i ich uwarstwienie, które niosło informację o dawnym klimacie, tak jak słoje na ściętych pniach drzew mówią o ich przeszłości. Tyle że śnieżyce i silne wichury stale odrywały grzebienie od wydm. Stałe wiatry zachodnie potrafiły być niezwykle porywiste, w każdym razie wystarczająco potężne, aby podnieść warstwy gruboziarnistego piasku i cisnąć nimi o pojazd. Piasek zawsze gromadził się w warstwach, tworząc formacje wydm — prosta zasada fizyki — jednakże wydmy przyspieszały tempo powolnego marszu drobin dokoła świata, wskutek czego znaki, które wiatry wyżłobiły we wcześniejszych epokach, zostawały zniszczone.
Ann wyrzuciła te myśli z głowy i studiowała samo zjawisko tak, jak gdyby nie ingerowały w nie żadne nowe sztuczne siły. Skupiła się na swej pracy i podobnie jak wcześniej, zaciskając w ręku geologiczny młoteczek, odłupywała fragmenty skały. Przeszłość rozbijana kawałek po kawałku. Pragnęła zostawić ją za sobą. Nie chciała o niej myśleć. A jednak wiele razy zrywała się ze snu przerażona obrazem podchodzącego do niej długiego wybiegu osuwiska. I wówczas budziła się na dobre, spocona i drżąca, twarzą w twarz z rozżarzonym świtem, ze słońcem płonącym jak kopiec rozpalonej siarki.
Kojot dał jej mapę z zaznaczonymi przez siebie własnymi kryjówkami na północy i teraz Ann dojechała do jednej z nich: zagrzebanej w grupce głazów narzutowych, z których każdy był wielkości budynku. Uzupełniła tu zapasy i odjechała, zostawiwszy krótką notkę z podziękowaniem. Gdy ostatnio rozmawiała z Kojotem, powiedział jej, że zamierza niebawem zjechać na te tereny, ale nigdzie nie było śladu jego obecności i Ann uznała, że nie ma sensu na niego czekać. Ruszyła więc w dalszą drogę.
Nadal niezmordowanie wykonywała swoje zadanie, chociaż jej kondycja była zdecydowanie zła. W żaden sposób nie mogła sobie poradzić z własną psychiką; co rusz powracało przerażające wspomnienie osuwiska. Nie dręczyła się faktem, iż znalazła się o krok od śmierci, to bowiem zdarzało jej się nie raz i właściwie nie było czymś wyjątkowym. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że przeżyła tylko dzięki przypadkowi. Właśnie ta myśl najbardziej ją przerażała. Przetrwanie nie miało tu nic wspólnego z jakimikolwiek wartościami czy umiejętnością przystosowania się samej Ann; było po prostu najczystszym przypadkiem. Przerwaniem stanu równowagi pozbawionym równowagi. Skutki nie podążały za przyczynami, jak gdyby czyjś obiad składał się jedynie z deseru. Na przykład: spędziła najwięcej czasu na zewnątrz i przyjęła o wiele za dużą dawkę promieniowania, a jednak to Simon umarł z tego powodu, nie ona. A także: śniła na jawie siedząc za kierownicą, ale skutkiem tego zginął Frank, nie ona. To była po prostu kwestia ślepego trafu, przypadkowego przeżycia lub śmierci.
Trudno jej było uwierzyć, że naturalna selekcja miała w ogóle jakieś znaczenie w takim wszechświecie. Pod stopami Ann, w rowach wśród wydm, rosły teraz na ziarenkach piasku bakterie z gatunku archae, ale atmosfera zyskiwała szybko tlen i niemal wszystkie bakterie archae umierały — wyjątkiem były te, które przez przypadek znalazły się pod ziemią, odizolowane od tlenu, który same wcześniej wykorzystywały, a który teraz był dla nich zabójczy. Naturalna selekcja czy przypadek? Trwasz, oddychając gazami, podczas gdy śmierć nieubłaganie podąża w twoim kierunku i jeśli przykrywają cię akurat głazy, umierasz, a jeśli pokrywa cię pył — unikasz śmierci i trwasz dalej. I nic, co zrobiłeś, nie ma znaczenia w tym totalnym „albo-albo”. Nic, co zrobiłeś, nie ma znaczenia!
Pewnego popołudnia, czytając wybrane przypadkowo urywki w AI, aby się zrelaksować po powrocie do pojazdu przed kolacją, Ann dowiedziała się, że przed bardzo wielu laty carska policja wyprowadziła rosyjskiego pisarza, Dostojewskiego na stracenie, a potem — gdy od wielu już godzin czekał na swoją kolejkę — po prostu zabrała go z powrotem do celi, darowując życie. Gdy skończyła czytać opis tej historii, usiadła na siedzeniu kierowcy rovera, położyła stopy na tablicy rozdzielczej i zagapiła się niewidząco w ekran. Przez okno sączył się na nią blask kolejnego oślepiającego zachodu słońca, słońca, które było niesamowicie wielkie i bardzo jaskrawe w coraz bardziej gęstniejącej atmosferze. Autor, którego tekst właśnie przeczytała, oznajmiał z łatwą i beztroską wszechwiedzą biografa, że ten jeden moment zmienił Dostojewskiego na całe życie. Zmienił go w epileptyka i człowieka skłonnego do niepohamowanej gwałtowności, o równie silnych skłonnościach do rozpaczy. Pisarz — zdaniem biografa — nie był w stanie sobie przyswoić tego przeżycia. Aż do śmierci pozostał więc wiecznie gniewny. A jednocześnie bojaźliwy. I opętany.
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się z politowaniem, rozgniewana na głupotę autora książki, który po prostu niczego nie zrozumiał. Oczywiście, że nie można „sobie przyswoić takiego przeżycia”. To bez sensu. Takiego przeżycia nikt nie jest w stanie „sobie przyswoić”.
Następnego dnia na horyzoncie pojawiła się jakaś wieża. Ann zatrzymała pojazd i przez lunetę rovera popatrzyła na budowlę, którą otaczała przy gruntowa mgła. Wstrząsy powierzchniowe rejestrowane przez sejsmograf były teraz bardzo silne i wydawały się pochodzić z jakiegoś miejsca oddalonego nieco na północ. Jeden z nich nawet odczuła. Biorąc pod uwagę dobre amortyzatory pojazdu, oznaczało to, że wstrząsy muszą być naprawdę silne. Istniało prawdopodobieństwo, że miały one związek z wieżą.
Ann wysiadła z pojazdu. Zbliżał się zachód słońca i niebo było wielkim łukiem wściekłych kolorów; słońce wisiało nisko na zamglonym zachodzie. Światło miała z tyłu, co bardzo poważnie utrudniało jej obserwację. Przeszła między wydmami, potem ostrożnie dotarła do grzebienia jednej z nich. Ostatnie metry drogi przemierzyła czołgając się i ponad grzebieniem bacznie przypatrzyła się wieży, która stała obecnie w odległości zaledwie kilometra od niej, na wschód. Kiedy Ann uświadomiła sobie, jak blisko podstawy budowli się znalazła, przyłożyła podbródek do samej ziemi. Twarz kobiety otoczyły ejektamenta wielkości hełmu.
Był to jakiś rodzaj ruchomej maszyny wiertniczej. Bardzo dużej. U boków solidnej podstawy tego molocha dostrzegła gigantyczne gąsienice, podobne do tych, jakie mają ciągniki służące do transportu największych rakiet w porcie kosmicznym. Z tego olbrzyma wyrastała wieża wiertnicza, wysoka na ponad sześćdziesiąt metrów. Podstawa i niższa część wieży z pewnością mieściły w sobie kwatery techników, wyposażenie i zapasy.
Na północ od tej olbrzymiej konstrukcji, w małej od niej odległości, w dole pod łagodnym stokiem, znajdowało się lodowe morze. Od północnej strony tuż przy samej wieży grzebienie wielkich barchanowych wydm wystawały jeszcze z lodu — najpierw jako nierówna plaża, potem jako setki wysp w kształcie półksiężyców. Jednakże dwa kilometry dalej grzebienie wydm znikały i rozciągał się tylko lód.
Lód był kryształowo czysty — przeświecał purpurą pod niebem, na którym zachodziło słońce. Był to najbardziej przezroczysty lód, jaki Ann kiedykolwiek widziała na marsjańskiej powierzchni. Był także gładki, nie popękany jak wszystkie tutejsze lodowce. Lekko parował i zmrożona para pędziła na wietrze ku wschodowi. I na tym lodzie — wyglądając jak mrówki — jeździli na łyżwach ludzie w walkerach i hełmach.
W chwili, gdy zobaczyła lód, wszystko stało się dla niej oczywiste. Dawno temu sama potwierdziła hipotezę dużego uderzenia meteorytowego, które odpowiadało za dychotomię między półkulami. Niska i łagodna północna półkula była po prostu superdużym basenem pouderzeniowym, rezultatem tak ogromnego, że ledwie wyobrażalnego uderzenia w epoce Noachian: na marsjańską powierzchnię musiała spaść planetazymala niemal równie duża jak basen. Skalne fragmenty obiektu uderzającego, które nie wyparowały, stały się częścią Marsa i w literaturze przedmiotu istniały argumenty na to, że nieregularne ruchy w płaszczu powierzchni, które wytworzyły wypukłość Tharsis, wynikały z wcześniejszych zaburzeń, związanych z uderzeniem tego ogromnego meteorytu. Ann teza ta nie wydawała się do końca prawdopodobna, jednakże uważała za fakt oczywisty, iż w przeszłości musiało mieć miejsce jakieś wielkie uderzenie, które starło z powierzchni całą północną półkulę i obniżyło ją przeciętnie aż o cztery kilometry względem południowej. To musiało być zadziwiające w swej potędze uderzenie, myślała sobie, ale takie rzeczy zdarzały się przecież w epoce Noachian. Uderzenie o podobnej sile zresztą, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, spowodowało oderwanie się fragmentu Ziemi, a co za tym idzie powstanie ziemskiego Księżyca. Z drugiej jednak strony istniało również kilka koncepcji „antyuderzeniowych”, argumentujących, że gdyby Mars został uderzony tak potężnie, powinien mieć tak samo duży księżyc jak Ziemia.
Wszakże teraz, kiedy Ann leżała na brzuchu, płasko przyciskając ciało do powierzchni i patrzyła na gigantyczne urządzenie wiertnicze, uświadomiła sobie, że północna półkula była nawet jeszcze niższa niż się początkowo wydawała, ponieważ dno jej podłoża skalnego było zadziwiająco głębokie, o całe pięć kilometrów niższe od otaczających je wydm. Meteoryt musiał uderzyć naprawdę z wielką siłą, powodując bardzo głęboką depresję tego terenu, wgłębienie, które później w większości ponownie się wypełniło mieszaniną ejektamentów z tego samego uderzenia, nawianym przez wiatr piaskiem i miałem, produktami jakichś późniejszych kolizji, materiałami erozyjnymi, które ześlizgiwały się ze zbocza Wielkiej Skarpy, oraz wodą. Tak, woda jak zwykle znalazła sobie najniższy możliwy punkt. Przez tysiące lat co roku zamarzała w kaptur, od czasu do czasu zdarzały się wybuchy prastarych warstw wodonośnych, miało miejsce odgazowanie pęcherzykowatej skały macierzystej i klinowanie się warstw czapy polarnej — aż wszystko to w końcu przesunęło się do tej głębokiej strefy i połączyło ze sobą, formując naprawdę ogromny podziemny zbiornik, gigantyczną żyłę lodowo-wodną, która rozciągała się pasem wokół planety i zalegała prawie pod całą powierzchnią na północ od sześćdziesiątego stopnia szerokości północnej, z wyjątkiem (o ironio!) jednej wysepki macierzystej skały, na której znajdowała się sama czapa polarna.
To właśnie Ann odkryła to podziemne morze wiele lat wcześniej i według jej szacunków mieściło się w nim między sześćdziesiąt a siedemdziesiąt procent całej wody na Marsie. Ściśle mówiąc, był to Oceanus Borealis — o którym wspominali niektórzy terraformerzy — tyle że zakopany, głęboko zagrzebany pod powierzchnią, niemal w całości zamarznięty i zmieszany z regolitem oraz ze zbitym miałem; ocean wiecznej zmarzliny, płynny jedynie głęboko w dole, przy najgłębszym skalnym podłożu. Cała ta masa wody w dole została unieruchomiona i uwięziona na stałe, w każdym razie tak sądziła Ann, ponieważ niezależnie od tego, jak dużą ilością ciepła traktowali terraformerzy powierzchnię planety, zmarzlinowy ocean nie topniał szybciej niż metr na tysiąc lat, a nawet kiedy się topił, nadal pozostawał pod ziemią. Miało to po prostu związek z tutejszą grawitacją.
Teraz Ann w zamyśleniu patrzyła na znajdujące się przed nią urządzenie wiertnicze. Z pewnością musiało służyć do wydobywania wody. Prawdopodobnie bezpośrednio eksploatowano tu płynną formację wodonośną, a także topiono wieczną zmarzlinę za pomocą eksplozji, być może eksplozji jądrowych, a potem ściągano uzyskaną ciecz i pompowano ją na powierzchnię. Ciężar warstw zalegającego regolitu powinien pomóc w wypychaniu płynu rurami w górę, a masa wody na powierzchni mogłaby pomóc wypchnąć go jeszcze wyżej. Gdyby postawić tu wiele takich urządzeń wiertniczych jak to, można by wypchnąć na powierzchnię olbrzymią ilość wody, aż w końcu powstałoby płytkie morze, które zamarzłoby i znowu zmieniło się na jakiś czas w morze lodowe, jednakże pod wpływem ocieplania atmosfery, działającego światła słonecznego, ingerencji bakterii i coraz silniejszych wiatrów stopiłoby się w końcu po raz kolejny. A wówczas powstałby prawdziwy Oceanus Borealis. Stare Vastitas Borealis, ogromne północne pustkowie wraz ze swymi otaczającymi całą planetę ciemnogranatowymi wydmami, stałoby się tylko dnem morza. Zostałoby zatopione.
Ann w mroku wracała do pojazdu, poruszając się dziwnie niezdarnie. Przez jakiś czas nie mogła sobie poradzić z otwarciem śluzy powietrznej, potem miała kłopoty ze zdjęciem hełmu. Gdy dostała się do wnętrza rovera, usiadła przed kuchenką mikrofalową i ponad godzinę trwała w bezruchu. Przed oczyma migały jej obrazy. Mrówki płonące pod szkłem powiększającym, mrowisko zatopione za błotną zaporą… Myślała wcześniej, że nic już nie jest w stanie poruszyć jej umysłu w tej „przedpośmiertnej” egzystencji, którą wiodła, ale teraz naprawdę drżały jej ręce i nie mogła się zmusić, by tknąć ryż i łososia, stygnące w kuchence. Czerwony Mars zniknął. Ann miała wrażenie, że jej żołądek zmienił się w mały kamień. W chaotycznym strumieniu powszechnie panującego przypadku niby nic nie miało znaczenia… a jednak, a jednak…
Odjechała z tamtego miejsca. Nie miała pojęcia, co innego mogłaby zrobić.
Skierowała się z powrotem na południe. Jechała niskimi zboczami w górę, obok Chryse i jego małego lodowego morza. Które może się w końcu stać tylko zatoczką większego oceanu… Skupiła się na pracy, a w każdym razie bardzo chciała się skupić. Starała się nie dostrzegać niczego z wyjątkiem skały, starała się być jak kamień.
Pewnego dnia dotarła do równiny pokrytej małymi, czarnymi głazami narzutowymi. Powierzchnia była tu równiejsza niż gdzie indziej. Horyzont jak zwykle znajdował się o pięć kilometrów od Ann, przypominając jej ten z Underhill i całej reszty nizin. Niewielki światek, całkowicie wypełniony małymi, czarnymi głazami eratycznymi, niczym skamieniałymi piłkami do różnych gier sportowych, tyle że wszystkie piłki były czarne i gładko oszlifowane na tej czy innej ściance. Były graniakami i stanowiły dowody miejscowej erozji powietrznej.
Wysiadła z pojazdu, aby pochodzić po okolicy i rozejrzeć się. Przyciągały ją kolejne skały, wobec czego oddaliła się bardzo na zachód.
Na horyzoncie przetaczał się front niskich chmur i kobieta czuła nacierający na nią podmuchami wiatr. W przedwcześnie zapadłej ciemności tego nagle burzowego popołudnia pole głazów narzutowych wydawało się wręcz niewiarygodnie piękne; Ann stała otoczona przyćmionym powietrzem, pędzącym między dwiema płaszczyznami falistej czerni.
Głazy były skałami bazaltowymi, które wcześniej zostały owiane przez pyliste wiatry, atakujące stale tę samą, obnażoną płaszczyznę, aż została dokładnie wyszorowana i płasko wygładzona. Ann oceniała, że pierwsze „szorowanie” musiało zająć mniej więcej milion lat. Następnie przemieściły się leżące pod kamieniem iły lub regionem, na którym znajdowały się głazy, wstrząsnęło rzadkie trzęsienie marsjańskiej powierzchni, w wyniku czego głaz zmienił pozycję, ujawniając wiatrowi nową płaszczyznę. I znowu rozpoczął się ten sam proces. Nową ściankę powoli, lecz nieustannie szlifowały unoszące się w powietrzu ścierne materiały wielkości mikronowej, aż stała się absolutnie płaska, a potem skała jeszcze raz się obróciła albo uderzył w nią inny kamień, lub też coś zupełnie odmiennego przyczyniło się do zmiany jej pozycji. I wówczas ponownie rozpoczął się ten sam proces wygładzania nowej ścianki.
Tak działo się z każdym głazem leżącym na tym polu, każdy zmieniał pozycję mniej więcej co milion lat, a potem przez jakiś czas tkwił wystawiony na działanie wiatru, dzień po dniu, rok po roku. I tak powstały znajdujące się tu jednokrawędziaki z pojedynczymi ściankami i trójkrawędziaki z trzema ściankami… a także czterokrawędziaki, pięciokrawędziaki… aż po prawie idealne sześciany, ośmiościany, dwunastościany. Graniaki. Ann podnosiła kamienie jeden po drugim, by ocenić ich ciężar i myślała o tym, jak wiele lat uosabiają ich wygładzone boki, zastanawiając się jednocześnie, czy w jej umyśle też można by odkryć ślady podobnego szorowania, duże fragmenty wygładzone na płasko przez czas.
Zaczął padać śnieg. Najpierw pojawiły się wirujące płatki, potem duże, miękkie kleksy opadające na wietrze. Na zewnątrz było stosunkowo ciepło i śnieg początkowo był mokry, potem mocno zmieszany z deszczem, aż wreszcie zmienił się w brzydką mieszaninę gradu i wilgotnego śniegu, mieszaninę, którą miotał ostry wiatr. W miarę jak rozwijała się burza, śnieg stawał się coraz brudniejszy; najwyraźniej w atmosferze wiatr pchał go — to w górę, to w dół — przez długi czas, aż opad nasycił się makrocząsteczkami miału, pyłu i dymu i skrystalizował więcej wilgoci, a potem ponownie podniósł się w górę na kolejnym prądzie, wstępującym w kowadłach burzy, aż to, co spadło, stało się prawie czarne. Czarny śnieg. A później zmienił się on w coś przypominającego zamarznięte błoto, które opadło, wypełniając wgłębienia i szczeliny między wygładzonymi przez wietrzną erozję graniakami, pokrywając ich szczyty, następnie zsuwając się z ich boków, gdy dotkliwy wiatr powodował milion maleńkich lawin. Ann chwiejnie chodziła w tę i z powrotem, aż skręciła sobie kostkę i wtedy wreszcie się zatrzymała; ciężko wdychała i wydychała powietrze, w każdej zimnej — mimo rękawiczek — dłoni zaciskała kurczowo kamyk. I wówczas zrozumiała, że długi wybieg ciągle się porusza. Błotnisty śnieg bez końca spadał z czarnego powietrza, zasypując całą równinę.
Nic jednak, jak wiadomo nie trwa wiecznie, ani kamień, ani nawet rozpacz.
Wróciła do pojazdu, choć nie wiedziała, jak, a przede wszystkim po co. Jechała trochę każdego dnia i niemal nieświadomie dotarła ponownie do kryjówki Kojota. Została tam mniej więcej tydzień, chodząc po wydmach i zmuszając się, by od czasu do czasu przeżuć nieco jedzenia.
Aż potem pewnego dnia usłyszała:
— Ann, di do di?
Z tego zdania zrozumiała tylko własne imię. Wstrząśnięta odgłosem, przyłożyła obie dłonie do mikrofonu radia i próbowała mówić, ale wydawała z siebie jedynie zduszone, niezrozumiałe dźwięki.
— Ann, di do di?
To było pytanie.
— Ann — wykrztusiła w końcu.
Dziesięć minut później Kojot znalazł się w jej roverze i rozłożył ręce, aby ją uściskać.
— Jak długo tu jesteś?
— Nie… niedługo.
Usiedli. Ann próbowała opanować rozdygotane nerwy. Mówienie jest jak myślenie, powiedziała sobie, to po prostu głośne myślenie. Na pewno ciągle jeszcze myślę słowami, dodawała sobie otuchy.
Kojot coś mówił, może trochę wolniej niż zwykle. Patrzył też na nią z uwagą.
Spytała go o urządzenie wiertnicze drążące lodowe morze.
— Ach… Zastanawiałem się, czy nie przejeżdżałaś przypadkiem obok któregoś z nich.
— Ile ich tam jest?
— Pięćdziesiąt.
Kojot dostrzegł jej minę i pokiwał głową. Jadł żarłocznie i Ann przyszło do głowy, że musiał przybyć do kryjówki bez żadnych zapasów.
— Wpakowali sporo pieniędzy w te duże inwestycje. Wiesz… nowa winda, te wiertnicze urządzenia do pozyskiwania wody, azot z Tytana, a także duże zwierciadło między Marsem i Słońcem, aby lepiej oświetlić naszą powierzchnię. Nie słyszałaś o tym?
Próbowała się skupić. Pięćdziesiąt. Och, dobry Boże…
Myśl ta wyzwoliła w niej gniew. Wcześniej była wściekła na tę planetę, ponieważ nie dawała jej odetchnąć. Przerażała ją, ale nie inspirowała do działania. Teraz jednak poczuła się inaczej. To był inny rodzaj gniewu. Gdy tak siedziała, obserwując jedzącego Kojota i myśląc o zalaniu Vastitas Borealis, czuła, jak rozpierający gniew kurczy się w niej niczym przedgwiazdowa chmura pyłowa, która właśnie najpierw się kurczy, a potem pęka, wybucha, rozżarza się… W niej była taka sama gorąca wściekłość — paląca, aż do bólu. I w dodatku znów poczuła to dobrze sobie znane uczucie — gniew na terraformowanie. To dawne, lecz nie do końca wypalone uczucie, które zapłonęło w Ann w pierwszych latach pobytu na Marsie, teraz pojawiło się znowu, wybuchając płomieniem. Nie chciała, żeby wróciło, naprawdę nie chciała. Ale, niech to cholera, przecież ta planeta topi się pod moimi stopami, pomyślała. Rozpada się. Redukuje się do papki wykorzystywanej w przemyśle górniczym przez jakiś ziemski kartel.
Coś trzeba z tym zrobić.
I naprawdę to ona, Ann, musiała coś zrobić, choćby tylko po to, aby wypełnić czas pozostały do pewnego przypadkowego zdarzenia, które może wreszcie litościwie przyjdzie. Coś, by zająć godziny „przedpośmierme”. Zemsta zombie? Cóż, dlaczego nie? Jak tamten pisarz… Skłon na do niepohamowanej gwałtowności, o równie silnych skłonnościach do rozpaczy…
— Kto je buduje? — spytała.
— W większości Zjednoczeni. W Mareotis i Bradbury Point znajdują się wytwarzające je fabryczki. — Przez kolejną chwilę Kojot łapczywie pochłaniał jedzenie, potem spojrzał na Ann i oświadczył: — Nie podoba ci się to.
— Nie.
— Chciałabyś to przerwać?
Nie odpowiedziała.
Kojot wydawał się rozumieć.
— Nie twierdzę, że należy powstrzymać wszystkie działania dotyczące terraformowania. Ale są rzeczy, na które nie możemy pozwolić. Wysadźmy w powietrze te fabryki.
— Odbudują je — odparła.
— Nie wiadomo. To ich nieco przystopuje. Można by zyskać dość czasu, aby podjąć działania na większą skalę.
— Myślisz o „czerwonych”.
— Tak. Ludzie nazywają ich „czerwonymi”…
Ann potrząsnęła głową.
— Oni mnie nie potrzebują.
— Nie. Ale może ty potrzebujesz ich, co? Jesteś dla nich uosobieniem bohaterstwa, wiesz o tym. Oznaczasz dla nich coś więcej niż tylko kolejnego nowego członka ich ugrupowania.
Myśli Ann chaotycznie nakładały się na siebie. „Czerwoni”… nigdy w nich tak do końca nie wierzyła, nigdy nie wierzyła, że tego typu ruch oporu może przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Ale teraz… cóż, nawet jeśli nie przyniesie pożądanych rezultatów, może lepiej spróbować, niż nie zrobić nic. Przeszkodźmy tamtym choć trochę! Zaprószmy im oczy choćby pyłem!
A jeśli się nam nie uda…
— Daj mi trochę czasu na zastanowienie.
Zaczęli rozmawiać o innych sprawach. Nagle Ann poczuła ogromne znużenie, co było dziwne, ponieważ przez kilka ostatnich dni nie robiła nic. Ale była zmęczona. Rozmowa ją wyczerpywała, ponieważ nie była do niej przyzwyczajona. Poza tym Kojot był w rozmowie bardzo wymagającym partnerem.
— Powinnaś się położyć spać — oznajmił, przerywając monolog. — Wyglądasz na zmęczoną. Twoje dłonie… — Pomógł jej się podnieść. Ann położyła się na łóżku tak jak stała, w ubraniu. Kojot przykrył ją kocem. — Jesteś bardzo zmęczona. Zastanawiam się, czy nie pora, byś się poddała kolejnej kuracji przedłużającej życie, moja droga, wiekowa dziewczyno.
— Nie zamierzam już nigdy się jej poddać.
— Nie! No cóż, zaskakujesz mnie. Ale teraz śpij! Śpij!
Pojechała za pojazdem Kojota z powrotem na południe. Wieczorami jadali razem i Kojot opowiadał Ann o „czerwonych”. Dowiedziała się, że jest to raczej luźne zgromadzenie niż zorganizowany ruch z jasno określonymi regułami działania. Tak, jak i zresztą całe podziemie. Znała wielu spośród założycieli tego ugrupowania. Byli wśród nich Iwana, Gene i Raul z zespołu farmerskiego, którzy przestali się zgadzać z areofanią Hiroko i wiecznym naciskiem Japonki na viriditas, a także Kasei, Harmakhis i kilka innych ektogenicznych dzieci Zygoty; poza tym wielu następców Arkadego, którzy przybyli wraz z nim z Fobosa, a potem pokłócili się o znaczenie terraformowania dla rewolucji. Sporo bogdanowistów, łącznie ze Stevem i Marian, przystąpiło do „czerwonych” w latach, które upłynęły od 2061 roku, podobnie jak wyznawcy biologa Schnellinga, niektórzy radykalni japońscy nisei i sansei z Sabishii, Arabowie, pragnący, aby Mars pozostał na zawsze arabski, byli więźniowie — uciekinierzy z Korolowa i tak dalej. Grupka radykałów zupełnie nie w moim typie, pomyślała Ann, równocześnie powtarzając sobie po raz kolejny, że jej obiekcje wobec terraformowania są w pełni zasadne, bo poparte nauką. A przynajmniej dotyczą kwestii słusznych etycznie lub estetycznie. Potem jednak znowu ogarnęła ją wściekłość i Ann aż potrząsnęła głową, oburzona na samą siebie. Kim była, aby oceniać moralność „czerwonych”? Oni przynajmniej wyrażali swój gniew i wyładowywali nagromadzoną agresję. Prawdopodobnie też dzięki temu czuli się lepiej, nawet jeśli nie było sukcesów. A może naprawdę coś osiągnęli, w każdym razie w minionych latach, zanim terraformowanie weszło w tę nową fazę, związaną z gigantyzmem konsorcjów ponadnarodowych.
Kojot utrzymywał, że „czerwoni” znacząco spowolnili terraformowanie. Niektórzy z nich rejestrowali na kamerach własne dokonania, próbując następnie obliczyć różnicę, którą spowodowali. Wśród niektórych „czerwonych” coraz silniejsza była nawet tendencja, aby uznawać istniejącą rzeczywistość za fakt niezmienialny i pozwolić istnieć terraformowaniu, ale wypracować swego rodzaju własną „polisę ubezpieczeniową” poprzez zalecanie działań terraformingowych o najmniejszej szkodliwości.
— Istnieje, na przykład, kilka bardzo szczegółowych projektów dla atmosfery. Miałaby być bogata w dwutlenek węgla i ciepła, choć uboga w wodę. Krzewiłoby się w niej życie roślinne, a ludzie chodziliby wprawdzie w. ochronnych maskach na twarzach, ale nie zmienialiby tego świata w drugą Ziemię. Niezwykle interesująca koncepcja. Jest także sporo propozycji, które nazywamy ecopoesis albo teorią areobiosfer. Sugerują one dwojakość tutejszego świata. W niższych partiach planety powietrze miałoby być arktyczne, ale przystosowane do życia dla ludzi, podczas gdy wyższe krainy powinny pozostać ponad masą tej atmosfery, a zatem w stanie naturalnym albo zbliżonym do niego. Kaldery czterech dużych wulkanów pozostałyby szczególnie czyste w takim dualistycznym świecie, tak w każdym razie twierdzą zwolennicy tej koncepcji.
Ann wątpiła, czy większość z tych propozycji jest w ogóle możliwa do wykonania albo czy ich skutki byłyby zgodne z oczekiwaniami. Jednakże, mimo wszystko, wyjaśnienia Kojota w jakiś sposób ją intrygowały. Jej rozmówca był bowiem najwyraźniej potężnym sprzymierzeńcem wszystkich wysiłków „czerwonych” i od samego początku stanowił sporą pomoc dla nich: udzielał im schronienia w podziemnych kryjówkach, kontaktował jedne ugrupowania z innymi, pomagał im budować własne schrony, które znajdowały się głównie w płaskowzgórzach i na nierównym terenie Wielkiej Skarpy, gdzie ich nowi mieszkańcy pozostawali blisko akcji terraformingowych, a więc tym łatwiej mogli w nie ingerować. Tak, tak — Kojot był „czerwony” albo w każdym razie był szczerym sympatykiem tego ruchu.
— Wierz mi, nie jestem nikim ważnym. Tylko starym anarchistą. Przypuszczam, że w chwili obecnej mogłabyś mnie nazwać booneistą, ponieważ — tak jak Boone — wierzę, że należy współdziałać ze wszystkimi, którzy mogą pomóc w wyzwoleniu Marsa. Czasami wydaje mi się, iż mają rację osoby twierdzące, że stworzenie powierzchni, na której zdolni są żyć ludzie, wspomoże rewolucję. Innymi razy jestem przekonany, że to nieprawda. Tak czy owak, „czerwoni” stanowią wielką część partyzantki. No i zgadzam się z ich punktem widzenia, że nie przybyliśmy tu, aby… no wiesz, stworzyć drugą Kanadę, na litość boską! Więc im pomagam. Potrafię się ukrywać i lubię to robić.
Ann pokiwała głową.
— No więc… — spytał po chwili jej towarzysz. — Chcesz się do nich przyłączyć? Albo przynajmniej spotkać się z nimi?
— Pomyślę o tym.
Po tej rozmowie Ann nie potrafiła skupiać się tylko na badaniu skał. Teraz nie mogła już nie zauważać, jak wiele oznak życia występuje na marsjańskim lądzie. Na południowych stopniach od dziesiątego do dwudziestego któregoś lód z wyzwolonych wybuchem lodowców topił się podczas letnich popołudni, po czym zimna woda spływała wzgórzami, tnąc grunt, tworząc nowe prymitywne działy wodne i zmieniając zbocza osypiskowe w coś, co ekologowie nazywali turniowymi polami — skalne zagony, na których wyrastały pierwsze kępki roślinności po ustąpieniu lodu. Kępki te składały się z glonów, porostów i mchów. Ann stwierdziła, że piaszczysty regolit, „zainfekowany” wodą z mikrobakteriami, która przezeń przeciekała, w zaskakującym tempie zmieniał się w turniowe pole, niszcząc szybko kruche formy lądowe. Na Marsie spora część regolitu była superjałowa, tak jałowa, że kiedy wchodził w kontakt z wodą, zachodziły w nim potężne reakcje chemiczne — uwalniało się mnóstwo nadtlenku wodoru i następowało wiele krystalizacji solnych — w rezultacie których ziemia wietrzała, kruszała i wyciekała w piaszczyste błota, a następnie przesuwała się coraz głębiej w dół, tworząc luźne terasy — zwane zwietrzelinowymi stożkami soliflukcyjnymi — i nowe oszronione pola prototurniowe. W ten sposób znikały kolejne osobliwości marsjańskiego terenu. Ziemia się topiła. Toteż, po którejś z całodniowych przejażdżek po tak zmienionym terenie, Ann oświadczyła Kojotowi:
— Może z nimi porozmawiam.
Najpierw jednak wrócili do Zygoty czy też raczej Gamety, gdzie Kojot miał coś do załatwienia. Ann zatrzymała się w pokoju akurat nieobecnego Petera, bowiem pokój, który dzieliła dawniej z Simonem wykorzystywano już do innych celów. Zresztą i tak nie chciałaby w nim zamieszkać. Lokum Petera znajdowało się pod pokojem Harmakhisa i było kulistym bambusowym segmentem, w którym stało biurko, krzesło oraz leżał rozłożony na podłodze materac w kształcie półksiężyca; na jednej ze ścian znajdowało się wychodzące na jezioro okno. W Gamecie wszystko wydawało się takie samo jak w Zygocie, a zarazem zupełnie inne i pomimo lat, które Ann spędziła na regularnych odwiedzinach Zygoty, nie czuła żadnego związku z tym miejscem. Właściwie miała trudności z przypomnieniem sobie, jaka naprawdę była Zygota. Chociaż, tak naprawdę, nie chciała tego pamiętać, nadal pilnie trenując już przez siebie wypróbowaną sztukę zapominania. Mimo tych starań co pewien czas wracał do niej jakiś nie chciany obraz z przeszłości. Wówczas aż podskakiwała nerwowo i natychmiast zaczynała się zajmować czymś, co wymagało maksimum koncentracji: na przykład badała skalne próbki, studiowała odczyty sejsmograficzne, gotowała skomplikowane w przyrządzaniu potrawy lub wychodziła na dwór, aby pobawić się z dziećmi, póki dręcząca wizja nie została wyparta ze świadomości. Ann przypuszczała, że poprzez odpowiedni trening można się w końcu nauczyć sterowania własnymi myślami i odsuwać od siebie przeszłość niemal całkowicie.
Pewnego wieczoru przez uchylone drzwi do pokoju wsunął głowę Kojot.
— Czy wiedziałaś, że Peter również należy do „czerwonych”?
— Co takiego?
— To prawda. Ale działa na własną rękę, przeważnie zresztą w przestrzeni kosmicznej. Sądzę, że zamiłowanie do lotów zrodziło się w nim po jego powrocie z windy w sześćdziesiątym pierwszym.
— Na Boga! — krzyknęła zdegustowana. Powrót Petera był kolejnym niewytłumaczalnym przypadkiem; wedle wszelkich zasad fizyki, kiedy winda spadła, jej syn powinien był zginąć. Jaka była szansa, że w danej chwili przeleci w pobliżu statek kosmiczny i na dodatek dostrzeże samotnego człowieka unoszącego się na orbicie areosynchronicznej? Nie, to naprawdę było osobliwe. Najwyraźniej przypadek rządził wszystkim.
Nadal czuła gniew.
Poszła spać zupełnie wytrącona z równowagi tymi myślami, a w pewnej chwili podczas niespokojnej drzemki przyśniło jej się, że wraz z Simonem przechodzą przez najbardziej widowiskową część Candor Chasma, na pierwszej wycieczce, którą razem przedsięwzięli po przylocie, kiedy cała marsjańska powierzchnia była jeszcze nietknięta ludzką stopą i niezmieniona od miliarda lat. Byli pierwszymi ludźmi idącymi w tym ogromnym wąwozie między terenem warstwowym i olbrzymimi ścianami. Simon uwielbiał te wędrówki tak samo namiętnie jak ona i był podczas nich taki milczący, tak zaabsorbowany rzeczywistością, która składała się ze skał i nieba… Nie było lepszego towarzysza do wspaniałych kontemplacji okolicy. Potem we śnie jedna z gigantycznych ścian kanionu zaczęła się obsuwać i Simon powiedział: „Długi wybieg”. A wtedy Ann natychmiast się obudziła, spocona.
Ubrała się i wyszła z pokoju, aby się przejść po tym małym mezokosmosie pod kopułą, który wypełniało białe jezioro i krummhoh na niskich wydmach. Pomyślała, że Hiroko jest naprawdę dziwaczna i genialna zarazem, skoro wybrała takie miejsce, a następnie udało jej się przekonać wielu innych, aby się do niej przyłączyli i w nim zamieszkali. Ale czy było to aż takie dziwne? Przecież potrafiła począć całą gromadkę dzieci bez przyzwolenia ich ojców, nie panując nad manipulacjami genetycznymi… To była swoista forma szaleństwa, doprawdy, boskiego czy też nie, ale szaleństwa.
Akurat wzdłuż pasma lodowego małego jeziorka Gamety szła grupa dzieci Hiroko. Właściwie nie powinno się ich już nazywać dziećmi, najmłodsi mieli bowiem piętnaście czy szesnaście ziemskich lat, a najstarsi… hm, najstarsi zdążyli już opuścić rodzinną osadę i rozproszyć się po świecie. Kasei miał prawdopodobnie do tej pory pięćdziesiątkę na karku, a jego córka Jackie — prawie dwudziestopięcioletnia — skończyła właśnie nowy uniwersytet w Sabishii i aktywnie zajmowała się polityką w półświecie. Ektogeniczne dzieci przyjechały obecnie z wizytą do Gamety, podobnie jak Ann. I teraz szli wzdłuż plaży. Grupę prowadziła Jackie, wysoka, pełna gracji młoda brunetka, dość ładna i o zdecydowanie władczym charakterze; bez wątpienia przywódczyni swojej generacji. Na jej miejscu mógłby być wesoły Nirgal albo wiecznie zamyślony Harmakhis, a jednak to Jackie prowadziła tę grupkę. Harmakhis podążał za nią z wręcz psią lojalnością i nawet Nirgal wpatrywał się w tę dziewczynę jak w obraz. Ann przypomniała sobie, że Simon kochał Nirgala jak syna; kochał go zresztą także jej Peter. Potrafiła zrozumieć dlaczego: Nirgal był jedynym osobnikiem spośród wszystkich ektogenów Hiroko, który nie zajmował się wyłącznie własną osobą. Reszta koncentrowała się wyłącznie na sobie, niczym królowie i królowe swego małego światka, Nirgal natomiast opuścił Zygotę wkrótce po śmierci Simona i od tego czasu rzadko się pokazywał. Podobnie jak Jackie ukończył studia w Sabishii i teraz spędzał tam większość czasu lub podróżował po okolicy z Kojotem czy Peterem, a nawet odwiedzał miasta na północy. Czyżby również należał do „czerwonych”? Ann nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że ten młody człowiek interesował się wszystkim, był o wszystkim świetnie poinformowany i bywał wszędzie na Marsie. Stanowił, można powiedzieć, męski wariant Hiroko, tyle że nie był tak dziwny jak matka; o wiele bardziej otwarty na sprawy innych, po prostu bardziej ludzki. Ann uświadomiła sobie, że nigdy w swoim życiu nie zdołała odbyć normalnej rozmowy z Hiroko. Wydawało się, że Japonka prezentowała całkowicie odmienny od pozostałych typ mentalności, jak gdyby przypisywała zupełnie inne znaczenia wszystkim słowom i, mimo swego ogromnego talentu do projektowania ekosystemowego, w gruncie rzeczy wcale nie zachowywała się jak naukowiec, a raczej jak ktoś w rodzaju proroka. Nirgal natomiast potrafił niejako intuicyjnie trafiać do serca osoby, z którą rozmawiał, odbierał ją emocjonalnie, umiał od razu wyczuć, jaka tematyka jest dla jego rozmówcy najważniejsza, po czym skupiał się na niej i zadawał jedno pytanie po drugim, zaciekawiony, rozumiejący, współczujący. Kiedy Ann obserwowała, jak teraz podążał za Jackie w dół lodowego pasma, odbiegając to w lewo, to w prawo, przypomniała sobie, jak powoli i ostrożnie kroczył podczas spacerów u boku Simona. Wyglądał na tak straszliwie przerażonego tamtej ostatniej nocy, kiedy Hiroko w swój szczególny sposób wprowadziła go, aby się pożegnał. Zmuszenie dziecka do czegoś takiego było okrutne, ale Ann nie sprzeciwiła się wówczas; była zrozpaczona i gotowa spróbować wszystkiego, co mogłoby pomóc towarzyszowi jej życia. Kolejny błąd, którego nie będzie mogła nigdy już naprawić.
Popatrzyła na jasnożółty piasek pod stopami. Dopóki ektogeniczne dzieci nie zniknęły jej z oczu, czuła niepokój. To naprawdę wstyd, że Jackie podporządkowała sobie również Nirgala, bowiem Jackie w gruncie rzeczy niczym się nie przejmowała. Była na swój sposób kobietą szczególną i godną uwagi, ale za bardzo przypominała Maję: była tak samo kapryśna, stale pragnęła kierować wszystkimi otaczającymi ją ludźmi i nie zwracała uwagi na żadnego mężczyznę, może z wyjątkiem Petera, który na szczęście (chociaż w swoim czasie wcale nie wydawało się to szczęśliwym rozwiązaniem) miał kiedyś romans z matką Jackie, wobec czego sama Jackie ani trochę go nie interesowała. Była to bardzo nieprzyjemna sprawa, która poróżniła na długi czas Petera i Kaseia, a sama Esther wyjechała z osady i nigdy już do niej nie powróciła. Nie był to zresztą najlepszy okres dla Petera… No i wszystko to z pewnością nie pozostało bez wpływu na Jackie… o tak, na pewno te właśnie zdarzenia zaważyły na rozwoju młodej dziewczyny (chociaż: uwaga, powiedziała sobie Ann — przecież zamiast własnych wspomnień z bardzo odległej przeszłości mam mieć tylko czarną próżnię). I tak dalej, można się w ten sposób zająć każdym z nic nie znaczących ludzkich żywotów, powtarzających zachowania innych w równie pozbawionych znaczenia cyklach…
Ann usiłowała się skoncentrować na składzie ziarenek piasku. Jasna żółć z pewnością nie była typowym kolorem dla piasku na Marsie. Musiał się tu znajdować jakiś bardzo rzadki materiał granitowy. Zastanowiła się, czy Hiroko specjalnie zabiegała o niego, czy miała szczęście i po prostu go tu zastała.
Ektogeniczne dzieci Hiroko odeszły gdzieś na przeciwległy brzeg jeziora, Ann była więc na plaży sama. Gdzieś pod nią znajdowało się ciało Simona. Trudno było zapomnieć o tych wszystkich związkach.
Wolnym krokiem zbliżał się do niej jakiś mężczyzna. Był niski i w pierwszej chwili Ann pomyślała, że to Sax, potem że Kojot, wreszcie, że żaden z nich. Mężczyzna zawahał się, gdy ją zobaczył i po tym jego ruchu poznała, że to naprawdę jest Sax. Ale Sax o bardzo zmienionym wyglądzie. Wład i Ursula najwyraźniej poddali jego twarz niewielkiemu zabiegowi, lecz na tyle skutecznie, że osobnik, na którego teraz patrzyła Ann, nie wyglądał jak dawny Russell.
Sax zamierzał pojechać do Burroughs i zacząć pracować w tamtejszej spółce biotechnologicznej, używając szwajcarskiego paszportu i jednej z komputerowych tożsamości stworzonych przez Kojota. Pragnął się ponownie zająć terraformowaniem. Ann wpatrzyła się w wodę. Mężczyzna podszedł i spróbował do niej zagadać; był osobliwie nie „saxowski”, miał teraz przyjemniejszą aparycję, wyglądał jak przystojny stary głupiec, a jednak to nadal był tamten stary Sax i gniew na niego tak bardzo zawładnął umysłem Ann, że ledwie mogła sobie przypomnieć, o czym kiedyś — od czasu do czasu — z nim rozmawiała.
— Naprawdę wyglądasz inaczej.
To było jedyne zdanie, które przyszło jej na myśl. Idiotyczne stwierdzenie. Zwłaszcza że gdy patrzyła na niego, pomyślała: „On się nigdy nie zmieni”. Było jednak coś przerażającego w zszokowanym wyrazie jego nowej twarzy, jakaś zawziętość, która mówiła, że jeśli Ann nie przestanie… więc zaczęła się z nim spierać i kłóciła się tak długo, aż Sax się skrzywił i odszedł.
Samotnie siedziała jeszcze przez długi czas. Było jej coraz zimniej i czuła, że coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. W końcu położyła głowę na kolanach i zapadła w niespokojną drzemkę.
Miała sen. Wokół niej stała cała pierwsza setka, wszyscy co do jednego: i ci żywi, i ci martwi. Sax znajdował się w środku. Miał swoją dawną twarz, ale to niebezpieczne nowe spojrzenie, pełne smutku. On właśnie odezwał się pierwszy:
— Czysty zysk to zawiłość.
Wład i Ursula odpowiedzieli mu:
— Czysty zysk to zdrowie.
Następna dorzuciła Hiroko:
— Czysty zysk to piękno.
Odrzekła jej Nadia:
— Czysty zysk to dobroć.
Maja dodała:
— Czysty zysk to intensywność uczuć.
— Czysty zysk to wolność — odezwał się Arkady.
— Czysty zysk to zrozumienie — odparł mu Michel.
Z tyłu rozległ się głos Franka:
— Czysty zysk to władza.
A John szturchnął go łokciem i krzyknął:
— Czysty zysk to szczęście!
I wtedy wszyscy skupili wzrok na Ann. Wstała więc, trzęsąc się z wściekłości i strachu. Rozumiała, że tylko ona jedna spośród nich nie wierzy w ogóle w możliwość czegoś takiego jak czysty zysk czegokolwiek, wiedziała, że jest swego rodzaju szaloną reakcjonistką. Jedyne, co była w stanie zrobić, to wskazać trzęsącym się palcem na nich i powtórzyć kilkakrotnie:
— Mars! Mars! Mars!
Tego wieczoru po kolacji weszła do dużej sali konferencyjnej, gdzie zastała Kojota samego. Spytała go:
— Kiedy znów wyjeżdżasz?
— Za kilka dni.
— Nadal chcesz mnie wprowadzić do tych ludzi, o których mi opowiadałeś?
— Taak, jasne, że tak. — Popatrzył na nią, lekko przekrzywiając głowę. — Tam jest twoje miejsce.
Ann skinęła tylko głową. Rozejrzała się po salonie i pomyślała: „Do widzenia, do widzenia. Uwalniam was od siebie”.
Tydzień później leciała z Kojotem ultralekkim samolotem. Poruszali się nocami na północ, ku regionowi równikowemu, potem dalej do Wielkiej Skarpy, do Deuteronilus Mensae na północ od Xanthe’u — dzikiej, pomarszczonej krainy. Mensae wyglądały jak archipelag wielu wysepek, rozsianych na piaszczystym morzu. Kiedyś staną się prawdziwym archipelagiem — pomyślała Ann, kiedy Kojot opuszczał się między dwie z wielu wysp — jeśli tamci nadal będą pompować wodę na północ.
Kojot wylądował na krótkim odcinku zmieszanego z pyłem piasku, po czym zakołował do hangaru wyciętego w stoku jednego z płaskowzgórzy. Gdy wysiedli z samolotu, powitali ich Steve, Iwana i kilka innych osób, a następnie razem z tamtymi wjechali windą na piętro tuż pod szczytem płaskowzgórza. Północny kraniec tego osobliwego tworu docierał do ostrego, skalistego cypla; wysoko w nim wydrążono wielką trójkątną salę konferencyjną. Po wejściu do niej Ann zatrzymała się zaskoczona, bowiem pomieszczenie było wręcz zatłoczone ludźmi. Znajdowało się tu co najmniej kilkaset osób. Wszyscy siedzieli za długimi stołami, właśnie rozpoczynając posiłek. Najpierw napełniali sobie nawzajem naczynia wodą. W pewnym momencie niektórzy zobaczyli nagle Ann i przerwali wykonywaną akurat czynność, co dostrzegli ludzie przy następnym stoliku, rozejrzeli się wokół siebie, również dostrzegli Ann i także zastygli w połowie ruchu… Nastąpiła reakcja łańcuchowa, coraz więcej osób postępowało tak samo, aż wreszcie wszyscy znieruchomieli i trwali w milczeniu. Następnie jedna z osób wstała, potem kolejna; w końcu nierównymi falami podniosła się cała sala. Przez chwilę ludzie stali nieporuszeni. I nagle zaczęli klaskać, ich ręce załopotały dziko, twarze rozpromieniły się radością. A potem wszyscy już tylko wiwatowali.