Część 4 Naukowiec bohaterem

Przytrzymaj ją między kciukiem i środkowym palcem. Poczuj jej zaokrąglony brzeg, obejrzyj łagodne krzywizny szkła. Lupa. Ma prostotę, elegancję i wagę narzędzia z epoki paleolitu. W słoneczny dzień potrzymaj ją przez chwilę nad stosem suchych gałązek. Poruszaj nią to w górę, to w dół, aż zobaczysz, jak w wiązce chrustu zaczyna się rozjaśniać punkcik. Pamiętasz to światło? Wygląda, jak gdyby gałązki były w sobie małe słońce.

Asteroida typu Amor, którą przekształcono w kabel windy kosmicznej, składała się głównie z zawierających węgiel chondrytów i wody. Natomiast dwie inne asteroidy tego samego typu, przechwycone przez grupy automatycznych ładowników w roku 2091, były w większości krzemianowo-wodne.

Surowiec Nowego Clarke’a przetworzono w jedno długie węglowe włókno. Natomiast substancję dwóch asteroid krzemianowych ekipy automatów przekształciły w elementy słonecznego żaglowca. Krzemianowy opar stężono między długimi na dziesięć kilometrów rolkami, po czym wyjmowano go w postaci plastrów, pokrytych cienkimi warstewkami aluminium. Następnie te ogromne tafle zwierciadlane wysyłano na orbitę załogowymi statkami kosmicznymi i układano w koliste szeregi. Tam utrzymywały się na swojej pozycji i w swoim kształcie za pomocą ruchu wirowego i światła słonecznego.

Z jednej asteroidy, pchniętej na biegunową orbitę marsjańską i nazwanej Brzozą, wyprodukowano tafle lustrzane, które zostały ułożone w pierścień o średnicy stu tysięcy kilometrów. Ten pierścień zwierciadeł wirował wokół Marsa w orbicie biegunowej, zwrócony lustrem ku Słońcu i obrócony pod takim kątem, że światło odbite od niego schodziło się w jednym miejscu wewnątrz marsjańskiej orbity, blisko punktu Lagrange 1.

Druga asteroida krzemowa, zwana Solettaville, również została skierowana blisko tego punktu Lagrange’a. Tam słoneczne żaglowce obracały na zewnątrz lustrzane tafle, tworząc skomplikowaną pajęczynę łupkowych pierścieni. Wszystkie były połączone i ustawione pod odpowiednimi kątami, także wyglądały jak lupa wykonana z krągłych żaluzji weneckich o nastawnych blaszkach, wirująca wokół centralnie umieszczonej piasty w postaci srebrnego stożka, którego otwarty koniec skierowano ku planecie Mars. Ten ogromny, a jednocześnie niezwykle delikatny obiekt o średnicy dziesięciu tysięcy kilometrów, błyszczący i obracający się majestatycznie, gdy postępował naprzód po swej drodze między Marsem i Słońcem, nazwano solettą.

Światło słoneczne padające na solettę przechodziło prosto przez jej „żaluzje” i uderzało najpierw w słoneczny bok jednej z nich, potem w marsjański bok następnej, po czym kierowało się bezpośrednio ku planecie. Natomiast jeśli światło padało na pierścieniowy krąg w jego orbicie biegunowej, odbijało się w tył i w przód do wewnętrznego stożka soletty, potem ponownie się odbijało i także docierało do Marsa. A zatem uderzało w obie strony soletty i ten dwojaki, równoważący się nacisk trzymał solettę w jednym miejscu, w odległości mniej więcej stu tysięcy kilometrów od Marsa — bliższy bok przy perihelium, dalszy przy aphelium. Kąty ustawienia blaszek stale regulowało AI soletty, utrzymując w ten sposób jej orbitę i ogniskową.

Podczas dekady, w której z asteroid konstruowano te dwa wielkie sztuczne słońca, niczym krzemowe pajęczyny rozwijane przez skalne pająki, obserwatorzy na Marsie spojrzawszy w górę nie dostrzegali prawie nic. Sporadycznie ktoś dojrzał na niebie białą łukową linię albo dziwne, przypadkowe błyski za dnia czy w nocy, jak gdyby blask jakiegoś dużo większego wszechświata przesączał się przez luźne szwy w materii naszego kosmosu.

Potem, kiedy ukończono budowę dwóch zwierciadeł, odbite światło pierścieniowego lustra zostało wycelowane w stożek soletty. Krągłe blaszki soletty wyregulowano, a ją samą wprowadzono na lekko zmienną orbitę.

Pewnego dnia ludzie z Marsa mieszkający na zboczu Tharsis patrzyli zaciekawieni w niebo, które nagle bardzo pociemniało. Wówczas uświadomili sobie, że mają do czynienia z takim zaćmieniem słońca, jakiego Mars nigdy dotąd nie oglądał: słońce przebijało się z trudem, jak gdyby tam w górze blokował jego promienie jakiś księżyc wielkości ziemskiego Księżyca. Przez pewien czas zaćmienie przebiegało podobnie jak to bywa na Ziemi — ciemny półksiężyc wciskał się głębiej w płomienną kulę, podczas gdy soletta lokowała się na swoim miejscu między Marsem i Słońcem; jej zwierciadła jeszcze nie ustawiły się w odpowiedniej pozycji, aby mogło przez nie przechodzić światło, toteż niebo stało się ciemno fioletów e, mrok objął większą część dysku, pozostawiając jedynie połyskujący półksiężyc, aż i on zniknął, a wtedy słońce stało się tylko ciemnym okręgiem na nieboskłonie, obramowanym poblaskiem korony. W końcu przestał być widoczny nawet ten krąg i nastąpiło całkowite zaćmienie…

Po jakimś czasie na ciemnym dysku Słońca pojawiła się bardzo nikła, lekko falująca próbka światła, jakiej nie widziano nigdy podczas żadnego z naturalnych zaćmień. Wszyscy obserwatorzy, stojący na dziennej stronie Marsa, w jednej chwili stracili oddech i zmrużyli oczy, nadal patrząc w górę. A później, nagle, jak gdyby ktoś jednym szarpnięciem otworzył weneckie żaluzje, słońce rozbłysło ponownie. Od razu i to całe!

Naprawdę oślepiającym światłem!

O wiele bardziej oślepiającym niż kiedykolwiek na Marsie, ponieważ sionce było obecnie znacznie jaskrawsze niż przed rozpoczęciem się tego dziwnego zaćmienia: ludzie znaleźli się pod bardzo „wzmocnionym” słońcem, którego dysk był mniej więcej tego samego rozmiaru, jak widoczny z Ziemi, a światło — jakieś dwadzieścia procent silniejsze niż przedtem… Wprost nadzwyczajnie jasne! Promienie słoneczne przygrzewały coraz silniej, a czerwona barwa przestrzeni równin planety uwypukliła się, pięknie oświetlona. Wszyscy świadkowie zdarzenia odnieśli wrażenie, że ktoś nagle włączył reflektory, a oni sami znaleźli się na wielkiej scenie.

Kilka miesięcy później w najwyższych partiach marsjańskiej atmosfery zaczęło wirować trzecie zwierciadło, o wiele mniejsze niż soletta. Była to kolejna „lupa” wykonana z krągłych blaszek; wyglądała jak srebrzyste UFO. Lustro chwyciło trochę światła, które zsączało się z soletty, skupiło je jeszcze bardziej i przeniosło w punkty na powierzchni planety, które miały niecały kilometr szerokości.

Zwierciadło leciało ponad czerwonym światem niczym szybowiec, przesyłając w kolejne miejsca tę skoncentrowaną wiązkę światła, aż na ziemi zaczęły rozkwitać małe słońca, poczęła się topić skala, zmieniając swą konsystencję ze stałej w płynną. Aż wreszcie zapłonęła.


Dla Saxa Russella podziemie nie było wystarczająco duże, pragnął bowiem w pełni powrócić do swojej pracy. Mógł się oczywiście przeprowadzić do półświata i, na przykład, przyjąć stanowisko wykładowcy na nowym uniwersytecie w Sabishii, którego działania wykraczały poza sieć. Szkoła ta ochroniła już wielu spośród jego starych kolegów, jednocześnie edukując liczne dzieci podziemia. Po namyśle Sax zdecydował jednak, że nie ma ochoty ani uczyć, ani pozostać na uboczu aktualnych wydarzeń — chciał się ponownie zająć terraformowaniem, powrócić, jeśli to możliwe, w samo serce projektu lub przynajmniej maksymalnie się do niego zbliżyć. A to oznaczało życie w świecie powierzchniowym.

Niedawno Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych utworzył podkomisję, która miała koordynować całą pracę nad terraformowaniem, a do starych działań syntetyzujących wyznaczono zespół ludzi kontrolowany przez Subarashii. Była to praca, którą kiedyś wykonywał właśnie Russell. Rozwiązanie wydawało się pechowe, ponieważ Sax nie mówił po japońsku. Jednakże przewodnictwo biologicznej części projektu powierzono Szwajcarom, którzy powołali do tego celu zespół spółek biotechnologicznych o nazwie Biotique. Ich główne biura znajdowały się w Genewie i Burroughs i były ściśle powiązane z konsorcjum ponadnarodowym Praxis.

Pierwsze zadanie Saxa polegało na tym, by przeniknąć do Biotique pod fałszywym nazwiskiem i otrzymać przydział do Burroughs. Przygotowaniem operacji zajął się Desmond, tworząc dla Saxa komputerową osobowość, podobnie jak wiele lat temu zrobił to dla Spencera, kiedy ten przeprowadzał się do Echus Overlook. Komputerowa osobowość wraz z pewnymi dość znacznymi zmianami rysów twarzy — efektem operacji plastycznej — umożliwiły Spencerowi wieloletnią pomyślną egzystencję w świecie powierzchniowym oraz pracę najpierw w laboratoriach materiałowych w Echus Overlook, a następnie w Kasei Vallis, ścisłym centrum sił bezpieczeństwa konsorcjów ponadnarodowych. Sax zawierzył więc skuteczności Desmonda. Jego nowa tożsamość zachowała fizyczne cechy osobowościowe Saxa Russella — jego genom, wzór siatkówki, głos i odciski palców — tyle że wszystko zostało lekko przekształcone, tak aby nadal „prawie” do niego pasowało, ale by jednocześnie mógł uniknąć przypadkowej identyfikacji z własnymi danymi w jakichś starych sieciach. Tym danym przypisano nowe nazwisko wraz z całą ziemską przeszłością osobnika o odpowiednich możliwościach płatniczych oraz aktach imigracyjnych i cały ten pakiet, wraz z zabezpieczeniami komputerowymi, które miały zapobiec ewentualnej weryfikacji danych fizycznych nowej osoby, wysłano do szwajcarskiego biura paszportowego, które zatwierdzało paszporty tego rodzaju przybyszów, bez zbędnych pytań i komentarzy. W zbałkanizowanym świecie sieci konsorcjów ponadnarodowych Szwajcarzy wydawali się wykonywać naprawdę dobrą robotę.

— Hm, no wiesz, te drobiazgi nie stanowią problemu — tłumaczył mu Desmond. — Ale wasze fizys, przedstawicieli pierwszej setki, są tak znane jak twarze gwiazd filmowych. Potrzebujesz więc również nowych rysów.

Sax zgodził się natychmiast. Wiedział, że jest to posunięcie niezbędne, a poza tym nie miało dla niego wielkiego znaczenia. Zwłaszcza że teraz oblicze starego człowieka widziane w lustrze i tak nieco się różniło od jego własnych wyobrażeń. Sam więc skłonił Włada, aby zmienił mu nieco twarz, podkreślając w rozmowie znaczenie swojej potencjalnej obecności w Burroughs. Wład stał się ostatnio jednym z czołowych teoretyków ruchu oporu wobec działalności Zarządu Tymczasowego, toteż dość szybko zgodził się z Saxem.

— Mimo że większość z nas powinna żyć tylko w półświecie — zauważył — kilka zakamuflowanych osób wysłanych do Burroughs może rzeczywiście przynieść nam pewne korzyści. Równie dobrze mogę więc doskonalić na tobie swoje umiejętności z zakresu chirurgii plastycznej. I tak nie masz nic do stracenia.

— Nic do stracenia! — powtórzył Sax. — Ale obowiązują chyba jakieś ustalenia. Oczekuję, że po zabiegu będę przystojniejszy.

I, o dziwo, tak się rzeczywiście stało, chociaż początkowo trudno było cokolwiek powiedzieć, póki z jego twarzy nie zniknęły wielkie sińce. Wład nałożył Saxowi koronki na zęby, powiększył jego nieco zbyt cienką dolną wargę, dodał pączkowatemu nosowi wydatny garb i trochę go zagiął; zwężono mu też policzki i dodano więcej masy na podbródku. Przycięto nawet niektóre mięśnie w powiekach, dzięki czemu nie mrugał już tak często. A kiedy sińce zniknęły, Sax wyglądał jak prawdziwy gwiazdor filmowy; tak przynajmniej ocenił go Desmond. Jak eksdżokej, oświadczyła Nadia. Albo jak były instruktor tańca, zauważyła Maja, która od wielu lat wiernie uczestniczyła w spotkaniach klubu Anonimowych Alkoholików. Sax, który nigdy nie lubił skutków działania alkoholu, zlekceważył jej słowa machnięciem dłoni.

Desmond zrobił zdjęcia i wczytał je do nowej komputerowej tożsamości Saxa, potem wprowadził wszystkie dane do akt Biotique, wraz z poleceniem przeniesienia z San Francisco do Burroughs. W tydzień później otrzymali nowy szwajcarski paszport i Desmond chichotał, kiedy go oglądał.

— Spójrz na to — oświadczył, wskazując na nowe nazwisko Saxa. — Stephen Lindholm, obywatel szwajcarski! Ci ludzie nas kryją, to oczywiste. Założę się, że mogli cię zdemaskować. Sądzę, że mimo wszystko sprawdzili twój genom ze starymi danymi i nawet po moich zmianach nie mają co do ciebie wątpliwości, zapewne dowiedzieli się, kim naprawdę jesteś.

— Jesteś pewien?

— Nie, nie jestem. W końcu, nie odmówili… Chociaż wydaje mi się bardzo możliwe, że znają prawdę.

— Czy to dobrze?

— Teoretycznie nie. Ale w praktyce, jeśli jesteś osobnikiem ściganym, przyjemnie jest widzieć, że ktoś zachowuje się wobec ciebie jak przyjaciel. A Szwajcarzy to dobrzy przyjaciele. Już piąty raz wydali paszport dla jednej ze stworzonych przeze mnie osobowości. Sam nawet taki posiadam, chociaż akurat w moim wypadku… wątpię, czy byliby się w stanie dowiedzieć, jak się naprawdę nazywam, ponieważ nigdy mnie tu nie zarejestrowano tak jak was, moi drodzy przedstawiciele pierwszej setki. Ciekawe, nieprawdaż?

— Rzeczywiście.

— Bo to bardzo interesujący ludzie. Mają własne plany i choć do końca nie wiem, jacy są, kontakt z nimi zawsze sprawia mi prawdziwą przyjemność. Sądzę, że zupełnie świadomie podjęli decyzję, by nam pomagać. Może zresztą po prostu chcą wiedzieć, gdzie jesteśmy. Tego chyba nigdy się nie dowiemy, ponieważ Szwajcarzy najbardziej ze wszystkiego uwielbiają tajemnice. Ale przecież… kiedy ktoś robi ci wielką przysługę, nie do końca interesują cię powody, dla których tak właśnie postępuje, nie sądzisz?

Sax skrzywił się na te słowa, ale był zadowolony, gdy pomyślał, że będzie bezpieczny pod szwajcarską opieką. Tacy ludzie bardzo mu odpowiadali: racjonalni, ostrożni, postępujący w sposób metodyczny.


Wkrótce przed planowanym odlotem z Peterem na północ do Burroughs Sax odbył spacer dokoła jeziora Gamety. W ostatnich latach pobytu w osadzie rzadko mu się to zdarzało. Zbiornik wodny był dowodem rzetelnie wykonanej roboty. Zresztą musiał przyznać, że Hiroko każdy system potrafiła zaprojektować rzeczywiście wspaniale. Kiedy wraz ze swoim zespołem zniknęła przed laty z Underhill, Sax był bardzo zaskoczony; nie rozumiał przyczyn takiego postępku, a ponadto obawiał się, że Japonka i związane z nią osoby zaczną w jakiś sposób walczyć z terraformowaniem. Zdołał skłonić Hiroko do wyjaśnienia wątpliwości poprzez sieć i to nieco go uspokoiło, bowiem Japonka była najwyraźniej życzliwie nastawiona do podstawowego celu projektu, a zresztą jej własne pojęcie viriditas wydawało się tylko inną wersją tej samej idei. Ale jednocześnie wyglądało na to, że Hiroko ponad wszystko ukochała tajemnice, co Sax uważał za bardzo nieracjonalne z jej strony: podczas lat życia w ukryciu nie zamierzała nikogo informować o swoich działaniach i posunięciach. Jednakże, mimo że nawet w rozmowach w cztery oczy niełatwo ją było zrozumieć, podczas wielu miesięcy wspólnej egzystencji w Underhill Sax upewnił się, że Hiroko z pewnością tak jak on pragnie stworzenia na Marsie biosfery, która pomagałaby ludziom żyć na planecie. A to była jedyna kwestia, która interesowała Saxa. Uważał też, że do tego szczególnego projektu nie mógł sobie wymarzyć lepszego sojusznika, no chyba żeby uzyskał poparcie przewodniczącego nowej komisji Zarządu Tymczasowego. Zresztą przewodniczący prawdopodobnie i tak był również jego sprzymierzeńcem. W gruncie rzeczy ich poglądy nie różniły się specjalnie w nazbyt wielu kwestiach.

Jednak teraz na plaży siedziała jedna z jego przeciwniczek, chuda jak czapla Ann Clayborne. Sax zawahał się, ale wiedział, że już go dostrzegła, podszedł więc bliżej. Podniosła na niego wzrok, po czym znowu zapatrzyła się w dal na białe jezioro.

— Rzeczywiście wyglądasz inaczej — odezwała się.

— Tak. — Ciągle jeszcze bolały go na twarzy chore miejsca, chociaż pozornie sińce już zniknęły. Miał wrażenie, jak gdyby nosił maskę i zapewne z tego właśnie powodu nagle poczuł się nieswojo. — Ale to nadal jestem ja — dodał.

— Oczywiście. — Nie patrzyła na niego. — Więc odjeżdżasz do świata powierzchniowego?

— Tak.

— Aby wrócić do swojej pracy?

— Tak.

Podniosła na niego oczy.

— Jaki twoim zdaniem jest cel nauki?

Wzruszył ramionami. Znowu zanosiło się na kłótnię, która wybuchała między nimi wszędzie i zawsze, obojętnie o czym wcześniej rozmawiali. Terraformować czy nie terraformować, oto jest pytanie… Sax swoje zdanie na ten temat wypowiedział już dawno temu, podobnie jak Ann, lecz żałował, że oboje nie potrafią po prostu zgodzić się lub nie zgodzić i raz na zawsze załatwić tę kwestię. Ale nie: stale prowadzili tę samą dyskusję. Ann była niezmordowana.

— Wyjaśnianie przyczyn istnienia wszystkiego — odparł.

— Terraformowanie niczego nie wyjaśnia.

— Terraformowanie to nie nauka. Nigdy nie twierdziłem, że nią jest. Jest czymś, co ludzie robią dzięki nauce. Nauką stosowaną czy też raczej techniką… Nazwij to zresztą, jak chcesz. Trzeba po prostu zdecydować, jak wykorzystać przyswojoną wiedzę. Jakąkolwiek nazwę temu nadasz…

— Więc to kwestia wartości.

— Tak przypuszczam. — Sax zastanowił się nad tą trudną kwestią, próbując uporządkować skłębione myśli. — Taak, przypuszczam, że nasze… że nieporozumienie między nami należy do typu nazywanego problemem związanym z pojęciem faktu oraz z pojęciem wartości. Bowiem moim zdaniem nauka dotyczy faktów oraz teorii, które zmieniają fakty w przykłady. A wartości są innym rodzajem systemu, są ludzkim wytworem.

— Nauka jest także ludzkim wytworem.

— Tak. Tylko że związek między tymi dwoma systemami nie jest wyraźny. Zaczynając od tych samych faktów, możemy dotrzeć do różnych wartości.

— Ale przecież samą naukę przepełniają rozmaite wartości — naciskała Ann. — Mówimy o teoriach, które posiadają potęgę i elegancję, o czystych rezultatach albo pięknych eksperymentach. A pragnienie wiedzy samo w sobie też jest swego rodzaju wartością, bo przecież wiedza jest lepsza niż niewiedza albo tajemnica. Mam rację?

— Taak, przypuszczam, że tak — odparł Sax, zastanawiając się nad tymi słowami.

— Twoja nauka to system wartości fizycznych — kontynuowała Ann. — Jej celem jest ustalenie praw i reguł, uzyskanie precyzji i pewności. Chcesz, aby wszystkie niewiadome zostały wyjaśnione. Pragniesz odpowiedzi na pytanie, dlaczego miały miejsce kolejne wydarzenia w przeszłości, cofając się aż do samego Wielkiego Wybuchu. Jesteś redukcjonistą. Dla ciebie wartości to oszczędność, elegancja i ekonomia, a im bardziej ci się uda coś uprościć, tym bardziej jesteś z siebie dumny, zgadza się?

— Ależ takie są metody nauki — sprzeciwił się Sax. — Nie chodzi tylko o mnie… tak działa sama natura. Fizyka. Ty również tak postępujesz.

— W fizyce zawierają się także ludzkie wartości…

— Nie jestem tego taki pewny. — Machnął ręką, aby choć na chwilę przerwać wywód Ann. — Nie twierdzę, że w nauce nie ma żadnych wartości. Jednakże materia i energia są takie, jakie są. Jeśli chcesz mówić o wartościach, mów o nich bez ogródek. Zgadzam się, że wynikają one w jakiś sposób z faktów, na pewno tak. Ale to jest już inna kwestia, coś w rodzaju socjobiologii czy bioetyki. Może byłoby lepiej porozmawiać tylko o czystych wartościach, porozmawiać wprost… O tym, co stanowi największe dobro dla największej liczby ludzi, no, coś w tym rodzaju…

— Istnieją ekologowie, którzy powiedzieliby, że jest to naukowy opis zdrowego ekosystemu. Kolejny sposób nazwania ekosystemu klimaksowego.

— To jest osąd wartościujący, jak sądzę. Jakiś rodzaj bioetyki. Interesujący, ale… — Sax zmrużył oczy, z zaciekawieniem patrząc na swą rozmówczynię, i zdecydowanie zmienił taktykę. — Dlaczego nie spróbować tutaj stworzyć ekosystemu klimaksowego, Ann? Nie można mówić o ekosystemie bez istot żyjących. Tego, co znajdowało się na Marsie przed nami, nie uda ci się nazwać ekoświatem. To nie była ekologia, a tylko geologia. Można oczywiście powiedzieć, że zaistniał tu jakiś zaczątek ekoświata, kiedyś, dawno temu, ale coś poszło źle. Próba została stłamszona w zarodku… a teraz my zaczynamy od nowa.

Ann obruszyła się na to stwierdzenie, więc Sax zamilkł. Wiedział, że jest zwolenniczką przyznania istotnej wartości nieorganicznej rzeczywistości Marsa. Wierzyła w wersję czegoś, co niektórzy nazywali etyką ziemi, choć w tym wypadku ziemia pozbawiona była bioty. Etyka skały, można by raczej powiedzieć. Ekologia bez życia. Istotna wartość, rzeczywiście!

Westchnął.

— Ech, to tylko takie gadanie o wartościach. Przedkładanie systemów żyjących nad nieżyjące. Przypuszczam, że nie uda się nam uciec od wartości, tak jak mówisz… To dziwne… przeważnie czuję, że chcę po prostu zrozumieć każdą rzecz. Dowiedzieć się, dlaczego istnieje w taki sposób, w jaki istnieje. Ale jeśli mnie zapytasz, dlaczego usiłuję tego dociec albo jakiego zdarzenia pragnę, w jakim celu kieruję swoją pracę, ku czemu dążę… — Wzruszył ramionami, starając się zrozumieć własne myśli. — Trudno to wyrazić. Kojarzy mi się… powiedziałbym, że czysty zysk to informacja. Czysty zysk to porządek.

Dla Saxa był to dobry funkcjonalny opis samego życia, jego skonsolidowanego działania, skierowanego przeciwko entropii. Wyciągnął pojednawczo dłoń ku Ann, mając nadzieję skłonić ją, by to zrozumiała, by zaakceptowała przynajmniej podstawowe pojęcia ich dyskusji, definicję ostatecznego celu nauki. W końcu oboje byli naukowcami, w końcu to było ich wspólne przedsięwzięcie…

Jednak Ann powiedziała tylko:

— I dlatego niszczysz powierzchnię całej planety, nie bacząc nawet na bezsporny przecież fakt, że ma już prawie cztery miliardy lat. To nie jest nauka. Raczej tworzenie jakiegoś cholernego parku.

— Nie, to przykład użycia nauki w służbie jednej szczególnej wartości. Tej, w którą wierzę.

— Identycznie postępują konsorcja ponadnarodowe.

— Sądzę, że tak.

— Twoje działania, rzecz jasna, im pomagają.

— Pomagają wszystkiemu, co żywe.

— Chyba że to je zabije. Teren się zmienia, nic nie jest stabilne. Codziennie obsuwają się kolejne masy ziemi.

— To prawda.

— I zabijają. Rośliny, ludzi. To się już zdarza.

Sax zamachał dłonią, a Ann dumnie odrzuciła głowę i przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem.

— Co to ma być: nieuniknione morderstwo? Niezbędne koszta? Jakiego rodzaju wartością to nazwiesz?

— Nie, nie, Ann. To są wypadki. Ludzie muszą pozostać na skale macierzystej, poza strefami obsuwów, no, sama rozumiesz. Na jakiś czas.

— Ależ… ogromne regiony zmienią się w błoto albo zostaną całkowicie zalane. Mówimy o połowie tej planety.

— Woda spłynie. Stworzy działy wodne.

— Chciałeś powiedzieć: stworzy zalane tereny… Stworzy całkowicie inną planetę. Och, ładna mi wartość, nie ma co! Na szczęście istnieją ludzie, którzy podtrzymują marsjańskie wartości, tak jak… Będziemy z tobą walczyć na każdym kroku.

Sax westchnął.

— Żałuję, że jesteś przeciwko mnie. W tej chwili biosfera pomogłaby bardziej nam niż ponadnarodowym konsorcjom. Ponadnarodowcy potrafią dokonywać operacji z miast namiotowych i eksploatować powierzchnię za pomocą maszyn automatycznych, podczas gdy my musimy się kryć, wobec czego koncentrujemy najwięcej wysiłków na ukrywaniu się i samym akcie przeżycia. Gdybyśmy mogli żyć wszędzie na powierzchni, wszelki ruch oporu miałby o wiele łatwiejsze zadanie.

— Wszelki ruch oporu z wyjątkiem „czerwonych”.

— Tak, ale co, twoim zdaniem, obecnie stanowi dla nich najważniejszą kwestię?

— Mars. Po prostu Mars. Miejsce, którego nigdy nie poznałeś.

Sax podniósł oczy na białą kopułę nad osadą; poczuł rozpacz, dotkliwą jak nagły atak artretyzmu. Nie było sensu kłócić się z Ann.

Ale coś go zmuszało do ciągłych prób.

— Słuchaj, Ann, jestem orędownikiem tego, co ludzie nazywają minimalnym modelem umożliwienia życia. Zakłada on stworzenie pasa możliwej do oddychania atmosfery tylko do wysokości dwóch, trzech kilometrów. Ponad nim zamierzamy pozostawić powietrze zbyt rzadkie dla ludzi, więc nie byłoby tam za wiele życia jakiegokolwiek rodzaju — tylko organizmy zdolne przeżyć na ogromnych wysokościach, a ponad nimi już nic, czy też nic widocznego. Pionowa rzeźba terenu na Marsie jest tak skrajna, że mogą tu istnieć ogromne regiony, które pozostaną ponad masą atmosfery. Uważam ten plan za dobry. Wyraża zrozumiały zestaw wartości…

Ann nie odpowiedziała. To było denerwujące, naprawdę. Kiedyś, próbując ją zrozumieć, aby w ogóle móc z nią rozmawiać, Sax zaczął czytać teksty poświęcone filozofii nauki. Przyswoił sobie sporo materiałów, koncentrując się szczególnie na etyce ziemi i fragmentach dotyczących stosunku faktu do wartości. Niestety, informacje te były mało przydatne, bowiem w rozmowach z Ann chyba nigdy nie udało mu się ich wykorzystać w jakiś użyteczny sposób. Teraz, patrząc na nią z góry i czując ból w stawach, przypomniał sobie słowa, które Kühn napisał o Priestleyu — że naukowiec, który stale się sprzeciwia i nie chce przyjąć do wiadomości, że w jego dziedzinie nauki pojawiły się nowe wzorce i dane, może być idealnie logiczny i racjonalny, jednakże ipso facto przestaje być naukowcem. Najwyraźniej właśnie coś takiego przydarzyło się Ann. Kim w takim razie była teraz? Kontrrewolucjonistką? A może prorokiem?

W każdym razie w jego wyobrażeniu miała w sobie coś z proroka — chuda, opryskliwa, pozbawiona daru wybaczania. Nigdy się nie zmieniła i nigdy nie wybaczyła Saxowi. A tak wiele chciałby jej powiedzieć: o Marsie, o Gamecie, o Peterze… O śmierci Simona, która wydawała się dręczyć bardziej Ursulę niż ją… Tak czy owak, wszystko to było niemożliwe. I dlatego wiele razy postanawiał, że przestanie z nią rozmawiać: po każdej wymianie zdań czuł się zmęczony i sfrustrowany — nigdy nie dochodzili do żadnych wniosków i stale zmagał się z jawnie okazywaną niechęcią, i to ze strony osoby, którą znał od ponad sześćdziesięciu lat — już tego nie wytrzymywał. Pozornie w każdym sporze z nią zwyciężał, ale nigdy niczego nie osiągał. Niektórzy ludzie po prostu tacy są, wiedział o tym, ale ta wiedza niczego mu nie ułatwiała — kontakt z Ann i tak był denerwujący. Choć, w gruncie rzeczy, musiał przyznać, że jest coś osobliwego w fakcie, iż czyjaś zwykła reakcja emocjonalna potrafi spowodować tak przykry dyskomfort psychofizyczny.

Następnego dnia Ann wyjechała z Desmondem, a wkrótce Sax odleciał na północ z Peterem jednym z małych „niewykrywalnych” samolotów, którymi syn Ann zwykł latać po całym Marsie.

Trasa do Burroughs poprowadziła ich nad Hellespontus Monies i Sax z dużym zainteresowaniem spoglądał w dół na okazały basen Hellas. Widać było krawędź lodowego pola, które pokrywało Low Point, białą masę na ciemnej nocnej powierzchni, przy czym sama osada pozostawała na horyzoncie. Szkoda, ponieważ bardzo go ciekawiło, co się zdarzyło nad moholem Low Point. Przed powodzią otwór miał trzynaście kilometrów głębokości i dzięki temu woda na dnie, być może, pozostała płynna oraz — co prawdopodobne — wystarczająco ciepła, aby się rozlać na sporą odległość; istniała możliwość, że lodowe pole było w tym regionie pokrytym lodem morzem. Jednak aby móc powiedzieć coś więcej, trzeba by się jego powierzchni przyjrzeć z bliska.

Peter wszakże nie zamierzał zmieniać trasy tylko po to, by Sax mógł lepiej obejrzeć interesujący go teren.

— Skoro jesteś teraz Stephenem Lindholmem, możesz sam tam pojechać — powiedział z uśmiechem — w ramach swojej działalności dla Biotique.

Polecieli więc dalej. Następnej nocy wylądowali wśród popękanych wzgórz na południe od Isidis, nadal na wysokim stoku Wielkiej Skarpy. Sax wysiadł, ruszył do tunelu, wszedł do środka i podążył przejściem, aż dotarł na tyły ustępu, który znajdował się w służbowej części podziemia Stacji Libijskiej. Był to mały kompleks kolejowy na skrzyżowaniu toru magnetycznego Burroughs-Hellas i nowo wyznaczonego toru Burroughs-Elysium. Kiedy nadjechał następny pociąg do Burroughs, Sax wyszedł drzwiami służbowymi, wmieszał się w tłum i wraz z nim wsiadł do pociągu. Pojechał do głównej stacji Burroughs, gdzie oczekiwał na niego wysłannik z Biotique. I wówczas stał się już Stephenem Lindholmem, osobnikiem, który dopiero co przybył do Burroughs i w ogóle na Marsa.

Mężczyzna z Biotique, przedstawiciel działu kadr, pogratulował mu zręczności w chodzeniu po tutejszej powierzchni, po czym zaprowadził do przydzielonego małego służbowego mieszkania, które znajdowało się wysoko w Płaskowzgórzu Hunta, blisko centrum starego miasta. Laboratoria i biura Biotique mieściły się w tym właśnie płaskowzgórzu, tuż pod jego płaskowyżem; za przezroczystymi ścianami biurowca roztaczał się widok na leżący nad kanałem park. Była to bogata dzielnica, ale tylko taka lokalizacja mogła odpowiadać szacownemu przedsiębiorstwu, zajmującemu się biotechnologicznym aspektem projektu terraformingowego.

Z okien biura Biotique Sax widział większą część starego miasta, które wyglądało niemal tak samo jak je zapamiętał, z tą jedną różnicą, że ściany płaskowzgórzy były jeszcze rozleglejsze, obudowane przezroczystymi oknami, wyłożone barwnymi poziomymi pasami w kolorach miedzi, złota lub metalicznej zieleni czy błękitu, jak gdyby płaskowzgórza zostały pokryte warstwami jakichś naprawdę cudownych minerałów. Także namioty, górujące nad płaskowzgórzami, obecnie zniknęły, a budynki stały swobodnie pod jedną o wiele większą przezroczystą kopułą, która teraz pokrywała wszystkie dziewięć płaskowzgórzy, włącznie z całym terenem, znajdującym się pomiędzy nimi i dokoła nich. Najwyraźniej technika namiotowa bardzo się rozwinęła — ludzie potrafili zadaszać już naprawdę ogromne tereny. Sax słyszał nawet, że jedno z konsorcjów ponadnarodowych zamierzało pokryć całą Hebes Chasma i przypomniał sobie, że był to projekt, który zaproponowała kiedyś Ann, jako alternatywę dla terraformowania. Wówczas Sax wyśmiał jej pomysł, a teraz specjaliści budowlani znakomicie umieli robić takie rzeczy. Dlatego pomyślał, że nigdy nie należy lekceważyć potencjału materiałoznawstwa.

Stary park nad kanałem w Burroughs i szerokie trawiaste bulwary, które odchodziły od niego, znikając potem między płaskowzgórzami, wyglądały z wysoka jak zielone taśmy ułożone na dachach z pomarańczowej dachówki. Dwa stare rzędy solnych kolumn ciągle stały po obu stronach błękitnego kanału. Oczywiście teraz przybyło budynków, jednak układ miasta pozostał taki sam. Natomiast na peryferiach widać było wyraźnie, jak wiele tu się zmieniło i jak przesuwały się granice muru miejskiego; znajdował się on w sporej odległości za dziewięcioma płaskowzgórzami, wobec czego osłonięte namiotem całkiem sporą połać ziemi do niego przylegającej, którą następnie stopniowo zabudowywano.

Kadrowiec z Biotique w dość szybkim tempie obszedł z Saxem budynek firmy, przedstawiając mu więcej osób niż ten był w stanie spamiętać. Potem poproszono go, by się zameldował w laboratorium następnego ranka i resztę dnia pozostawiono mu do własnej dyspozycji na zagospodarowanie się i aklimatyzację.

Jako Stephen Lindholm Sax zamierzał stale dawać dowody niewyczerpanej energii, sprawności intelektualnej, towarzyskości, ciekawości świata i zawsze doskonałego nastroju, dlatego spędził to popołudnie w sposób bardzo „wiarygodny”: zwiedzał Burroughs, wędrując od jednej dzielnicy do drugiej. Szedł w tę i z powrotem szerokimi pasami ulicznej trawy i po swojemu zastanawiał się nad niezgłębionym fenomenem rozwoju miast. Jest to proces kulturalny, myślał, dla którego nie sposób znaleźć jakiejkolwiek analogii fizycznej czy biologicznej. Nie potrafił też dostrzec żadnego oczywistego powodu, dla którego akurat ten nisko położony kraniec Isidis Planitia miał się stać siedzibą największego miasta na Marsie. Żaden z pierwotnych powodów dla założenia miasta nie znajdował tutaj zastosowania, a jednak miejsce to było obecnie niezwykle popularne. Z tego, co Sax dowiedział się do tej pory, Burroughs było początkowo zwykłą stacją drogową przy torze magnetycznym na trasie z Elysium do Tharsis. Być może najważniejszym powodem, że tak wspaniale rozkwitło, mimo braku strategicznej pozycji, był fakt, iż jako jedyne spośród większych miast marsjańskich nie zostało zniszczone ani nawet uszkodzone w 2061 roku i dzięki temu miało może po prostu łatwiejszy start do odpowiedniego rozwoju w latach powojennych. Można by powiedzieć, wykorzystując analogię do modelu przerwanej równowagi ewolucyjnej, że ten szczególny „gatunek” (czyli miasto) dzięki przypadkowi przetrwał katastrofę, która zniszczyła większość innych gatunków, a przed swym jedynym niedobitkiem otworzyła ekosferę, w której mógł się rozwijać.

Bez wątpienia niejakie znaczenie dla popularności Burroughs miał również łukowaty kształt regionu wraz z archipelagiem małych płaskowzgórzy — dzięki temu całość stanowiła doprawdy imponujący widok. Kiedy Sax spacerował po szerokich, trawiastych alejach, odniósł wrażenie, że ktoś równomiernie rozstawił całą dziewiątkę płaskowzgórzy, przy czym jednocześnie każde z nich nieco inaczej wyglądało: mimo podobnych, nieregularnych ścian skalnych, płaskowzgórza wyróżniały się charakterystycznymi guzami, skarpami, łagodnością ścian, nawisami lub rozpadlinami, a teraz także poziomymi pasami kolorowych lustrzanych okien oraz budynkami i parkami, które znajdowały się na płaskich płaskowyżach wieńczących wszystkie płaskowzgórza. Z dowolnego punktu na każdej ulicy można było zawsze dostrzec kilka z nich, rozproszonych niczym okazałe katedry w dzielnicach, co z pewnością stanowiło sporą przyjemność dla oka. A jeśli się w dodatku wsiadło do windy i pojechało w górę na jeden z płaskich wierzchołków któregoś z płaskowzgórzy, z każdego miejsca położonego co najmniej sto metrów powyżej poziomu dna miasta rozciągał się cudowny widok na dachy domów w wielu różnorakich dzielnicach. Można było z innej perspektywy obejrzeć wszystkie płaskowzgórza, a dalej podziwiać wiele kilometrów rozciągającego się za nimi lądu, który otaczał miasto. Była to odległość większa niż zwykłe widoki na Marsie, ponieważ Burroughs znajdowało się na dnie zagłębienia w kształcie czary: na północ od niego leżała płaska równina Isidis, na zachodzie ciemne wzniesienie Syrtis, a patrząc na południe widziało się odległe wzniesienie samej Wielkiej Skarpy, tkwiącej na horyzoncie niczym Himalaje.

Oczywiście, pytanie o to, jak wielkie znaczenie dla ukształtowania miasta mają ładne widoki, pozostawało otwarte, istnieli jednakże historycy, którzy zapewniali, iż sporo miast starożytnej Grecji umiejscawiano głównie ze względu na ich przyjemne dla oka położenie, jeśli nie było szczególnych niedogodności, więc czynnik ten był przynajmniej możliwy. W każdym razie Burroughs stało się teraz małą, ruchliwą metropolią, którą zamieszkiwało jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Największe miasto na Marsie! I w dodatku ciągle rosło. Pod koniec swego popołudniowego obchodu Sax wjechał jedną z zewnętrznych wind na zbocze Płaskowzgórza Branch, centralnie położonego wzniesienia, leżącego na północ od Parku nad Kanałem, i z jego płaskowyżu dostrzegł, że północne rubieże miasta są wręcz usiane placami budów aż do ściany namiotu. Widoczne były także wokół niektórych odleglejszych płaskowzgórzy, sięgając nawet poza namiot, na zewnątrz miasta. Najwyraźniej masa krytyczna została poddana swego rodzaju psychologii grupowej — miastem zawładnął jakiś instynkt stadny, który uczynił to miejsce stolicą, magnesem społecznym, centrum wydarzeń. Dynamika grupy okazywała się, w najlepszym razie, skomplikowana, a może nawet (Sax skrzywił się na tę myśl) niemożliwa do wyjaśnienia.


Miał pecha lub, jak zwykle, zawinił nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ ekipa Biotique w Burroughs była naprawdę bardzo dynamiczna i po kilku kolejnych dniach Sax stwierdził, że ustalenie swego miejsca w grupie naukowców pracujących nad projektem nie będzie sprawą łatwą. Dawno już zatracił umiejętność szybkiego adaptowania się w nowym środowisku, o ile w ogóle kiedykolwiek ją posiadał. Wzór rządzący liczbą możliwych zależności w grupie wyrażał się zapisem „n(n-l)/2”, gdzie „n” było liczbą jednostek w grupie; wobec tego dla tysiąca osób w tutejszej Biotique istniało 499.500 możliwych relacji. Liczba ta wydała się Saxowi nie do objęcia umysłem — nawet zmniejszona do 4.950 i odnosząca się do grupy stuosobowej, hipotetycznego „modelu projektowego” rozmiaru ludzkiej grupy, wydawała mu się równie trudna do wyobrażenia. Rzecz jasna, tak było w Underhill, kiedy mieli szansę analizować tego typu zjawiska.

W każdym razie Sax doszedł do wniosku, że najważniejszym zadaniem jest znalezienie mniejszej grupki osób w Biotique, z którymi mógłby się zaprzyjaźnić, i natychmiast rozpoczął działania w tym kierunku. Zgodnie z logiką należało najpierw skoncentrować się na własnym laboratorium. Przyłączył się do pracujących tam osób jako biofizyk, co było ryzykowne, ale od razu dawało mu odpowiednie pole do działania i miał nadzieję na utrzymanie tej pozycji. Gdyby nie wyszło, mógłby się zająć zamiast biofizyki, fizyką — taką miał przecież prawdziwą specjalizację.

Jego szefem była Japonka imieniem Claire, z wyglądu kobieta w średnim wieku i niezwykle sympatyczna, która świetnie prowadziła laboratorium. Gdy Sax zjawił się pierwszego dnia w pracy, skierowała go do pomocy zespołowi, zajmującemu się projektowaniem roślin drugiego i trzeciego pokolenia dla lodowcowych regionów północnej półkuli. Te świeżo nawodnione środowiska dawały planowaniu biologicznemu nowe ogromne możliwości, ponieważ projektujący naukowcy nie musieli już bazować tylko na gatunkach pustynnych suchorostów. Sax wiedział, że nadejdzie taka chwila już wówczas, gdy w 2061 roku dostrzegł pędzącą z rykiem powódź przez lus Chasma do Melas. A teraz, czterdzieści lat później, mógł się istotnie zajmować tym problemem.

Toteż bardzo chętnie przyłączył się do pracy. Najpierw musiał przejrzeć dane, aby się dowiedzieć, jakie gatunki zrzucono już na regiony lodowcowe. Łapczywie, jak zwykle, czytał i oglądał wideokasety, dowiadując się, że w atmosferze, która nadal była rzadka i zimna, cały nowy lód uwalniający się na powierzchni sublimował tak długo, aż obnażona powierzchnia zaczynała przypominać starą, poszarpaną koronkę o gęstym splocie. Oznaczało to, iż wszędzie znajdują się miliardy dużych i małych zagłębień, a w nich, bezpośrednio na lodzie, mogło się rozwijać życie. I tak, jednymi z pierwszych form, które zostały gęsto rozmieszczone, były glony śnieżne i lodowe. W glonach tych pomnożono cechy saturacyjne, ponieważ nawet kiedy lód zaczął się oczyszczać, nadal pokryty był solą z powodu wszechobecnych, nawiewanych stale przez wiatr drobinek miału. Te genetycznie przekształcone, tolerujące sól glony bardzo dobrze sobie radziły, rozwijając się na dziobatych powierzchniach lodowców, a czasami i bezpośrednio w lodzie. Były ciemniejsze niż lód: różowe, czerwone, czarne albo zielone, a lód pod nimi miał tendencję do topienia się, zwłaszcza podczas letnich dni, kiedy temperatura była często znacznie powyżej poziomu zamarzania. W ten sposób z lodowców zaczęły spływać małe, jednodniowe strumyki, posuwając się wzdłuż lodowych krawędzi. Te wilgotne tereny morenopodobne przypominały niektóre ziemskie regiony polarne i górskie. Już wiele M-lat temu zespoły z Biotique rozprzestrzeniały bakterie i większe rośliny z tego typu ziemskich terenów, przekształciwszy je uprzednio genetycznie, aby mogły przeżyć w tym ogromnym zasoleniu; większość tych organizmów rozwijało się pomyślnie, podobnie jak glony.

Teraz zespoły projektantów próbowały bazować na wcześniejszych sukcesach i wprowadzać kolejne grupy większych roślin, a także pewne gatunki owadów, przystosowane do egzystencji w powietrzu o wysokim stężeniu dwutlenku węgla. Biotique miało pokaźny zapas matryc roślinnych, z których czerpano sekwencje chromosomowe, a poza tym posiadało dokumentację siedemnastu M-lat doświadczeń, toteż Sax wiedział, że szybko musi nadrobić braki. W pierwszych tygodniach spędzonych w laboratorium firmy i w jej szkółce roślinnej na płaskowyżu Hunta skupił się całkowicie na nowych gatunkach roślin, nie myśląc o niczym innym. Z każdym dniem był coraz bardziej zadowolony ze swej pracy, zwłaszcza że uzyskiwał coraz szerszy obraz dotychczasowych działań.

W tym czasie, ilekroć nie czytał przy swoim biurku, nie był zajęty obserwacją próbek pod mikroskopem, wpatrywaniem się w rozmaite marsjańskie słoje w laboratoriach albo nie przebywał na górze w arboretum, musiał się zmagać z codzienną pracą udawania Stephena Lindholma, co zajmowało mu sporo czasu, choć nie było tak trudne, jak się obawiał. W laboratorium, na przykład, nie musiał robić wiele więcej niż gdyby był „tylko” Saxem Russellem. Ale pod koniec dnia pracy często podejmował świadomy wysiłek i przyłączał się do grupy, która ruszała do jednej z położonych na wysokim płaskowyżu kawiarenek, aby wypić drinka i porozmawiać — najpierw o pracy, a potem o innych sprawach.

Nawet wtedy stwierdzał, że zaskakująco łatwo jest „być” Stephenem Lindholmem, który, tak jak to sobie zaplanował wcześniej, zadawał wiele pytań i bardzo często się śmiał; musiał przyznać, że jego nowy kształt ust w jakiś sposób ułatwiał śmiech. Pytania, które zadawali inni — zwykle Claire, angielska imigrantka Jessica oraz mężczyzna z Kenii imieniem Berkina — bardzo rzadko miały jakikolwiek związek z ziemską przeszłością Lindholma. Kiedy tak się zdarzało, Sax stwierdzał, że najłatwiej było mu udzielać odpowiedzi, które zawierały w sobie minimum informacji — Desmond „przydzielił” Lindholmowi przeszłość w rodzinnym mieście Saxa: Boulder w stanie Kolorado, co było prawdziwie rozsądnym i mądrym posunięciem — a następnie kierował swą uwagę na rozmówcę, posługując się techniką pytań, którą często obserwował u Michela. Zauważył, że ludzie najwyraźniej byli szczęśliwi, gdy mogli mówić o sobie. Sax nigdy nie był milczkiem, jak na przykład Simon, toteż zawsze jakoś udawało mu się wpaść w odpowiedni rytm rozmowy, a jeśli czasem nie mówił zbyt wiele, powód tego był jasny: rozmowa interesowała go dopiero od pewnego poziomu. Krótkie pogawędki zwykle uważał po prostu za marnowanie energii, jednakże tu zabijały one czas, który bez nich mógłby być irytująco pusty; wydawały się również łagodzić poczucie osamotnienia. Poza tym musiał przyznać, że jego nowi koledzy i tak zwykle wszczynali nawet dość interesującą dyskusję na tematy zawodowe. Wówczas Sax odgrywał przydzieloną mu rolę i opowiadał o swoich spacerach po Burroughs, po czym wiele pytał na temat tego, co widział, a także o przeszłość swych towarzyszy, o Biotique, o marsjańską sytuację i tak dalej. Dla Lindholma miało to tak samo duże znaczenie jak dla Saxa.

W tych rozmowach jego koledzy, zwłaszcza Claire i Berkina, podzielali opinię Saxa, że Burroughs w jakimś sensie stawało się faktyczną stolicą Marsa, ponieważ było miejscem, gdzie ulokowały swe siedziby wszystkie największe konsorcja ponadnarodowe. A konsorcja były w chwili obecnej rzeczywistymi władcami Marsa. To właśnie one umożliwiły Grupie Jedenastu i innym bogatym, wysoko uprzemysłowionym państwom zwycięstwo albo przynajmniej przetrwanie w wojnie 2061 roku, i teraz wszystkie utworzyły jedną potężną strukturę władzy, tak że choć na Ziemi odpowiedź na pytanie: kto obecnie kontroluje tamtejszą sytuację — państwa czy superkorporacje, nie była może oczywista, tu, na Marsie, była jasna. UNOMA rozpadła się w 2061 roku niczym jedno z pokrytych kopułą marsjańskich miast, a agencja, która zajęła jej miejsce, organizacja o nazwie Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych, była centrum administracyjnym, którego personel stanowili członkowie kierownictwa konsorcjów ponadnarodowych i którego rozporządzenia wprowadzały w życie ich siły bezpieczeństwa.

— Narody Zjednoczone nie mają na nie naprawdę żadnego wpływu — wyjaśnił Berkina. — ONZ jest na Ziemi dokładnie tak samo martwa jak UNOMA tutaj. Nazwa tego organu stanowi właściwie tylko przykrywkę.

— W każdym razie wszyscy i tak nazywają go w skrócie Zarządem Ponadnarodowym — dodała Claire.

— Tamci widzą od razu, kto jest kto — tłumaczył Berkina. I rzeczywiście, umundurowane siły bezpieczeństwa różnych konsorcjów ponadnarodowych często widywano w Burroughs. Ich przedstawiciele nosili kombinezony robotników budowlanych, w rdzawym kolorze, a na rękach mieli opaski w różnych kolorach. Nie wyglądali szczególnie złowieszczo, niemniej jednak nietrudno było ich zauważyć.

— Ale po co? — spytał Sax. — Kogo się boją?

— Dręczy ich myśl o bogdanowistach schodzących ze wzgórz — oświadczyła Claire i roześmiała się. — To zupełny absurd.

Sax uniósł brwi i pominął milczeniem jej stwierdzenie. Był ciekaw, ale uznał temat za zbyt niebezpieczny. Skoro problem sam się już pojawił w ich rozmowie, lepiej tylko słuchać, powiedział sobie. Jednak później, gdy spacerował po mieście, baczniej obserwował tłumy, rozróżniając przechadzających się przedstawicieli sił bezpieczeństwa po identyfikatorach w postaci opasek. Zjednoczeni, Amexx, Oroco… Uznał za ciekawy fakt, że nie stworzyli jednej policji. Być może ponadnarodowcy ciągle rywalizowali ze sobą, mimo że na pozór zachowywali się jak partnerzy i z tego powodu powstały również w naturalny sposób rywalizujące ze sobą policyjne formacje. To z pewnością wyjaśniałoby także mnogość systemów identyfikacyjnych, dzięki czemu tworzyły się szczeliny, które umożliwiały działalność Desmondowi: mógł przez nie wprowadzać fałszywe tożsamości do jednego z systemów i sprawić, by informacje o nich przedostały się do innych. Był też, rzecz jasna, potrzebny ktoś, kto — jak Szwajcarzy — chętnie dawał przykrywkę ludziom wchodzącym do systemu znikąd, jak to potwierdziło osobiste doświadczenie Saxa. Bez wątpienia, pomyślał, inne państwa i konsorcja ponadnarodowe robią dokładnie to samo.

Można więc było powiedzieć, że w obecnej sytuacji politycznej rozwój techniki informacyjnej wywołał nie integrację, ale bałkanizację. Sax przypomniał sobie, że Arkady przepowiadał kiedyś podobny rozwój wypadków, ale on uważał wtedy ową możliwość za irracjonalną. Teraz musiał przyznać, że dokładnie tak się stało. Sieci komputerowe nie panowały już nad całością, ponieważ wszyscy ze sobą rywalizowali, a na ulicach znajdowali się funkcjonariusze policji, szukając takich ludzi jak Sax.

Ale on był teraz Stephenem Lindholmem. Miał mieszkanie Lindholma na Płasko wzgórzu Hunta, jego rozkład zajęć, charakteryzowały go przyzwyczajenia tamtego i jego przeszłość. A różnice były spore. Małe mieszkanie Lindholma było zupełnie niepodobne do tego, w którym zwykle zamieszkiwał sam Sax: ubrania znajdowały się w szafie, w lodówce ani na łóżku nie było próbek eksperymentów, a na ścianach wisiały reprodukcje Eschera i Hundredwassera, a także kilka nie podpisanych szkiców Spencera — niedyskrecja, którą Sax uważał za absolutnie niemożliwą do odkrycia. Był bezpieczny jako zupełnie nowa osoba. I, w gruncie rzeczy, nawet gdyby go złapano, wątpił, czy skutki tego byłyby naprawdę straszliwe. Może nawet przywrócono by mu coś w rodzaju dawnego stanowiska. Zawsze pozostawał apolityczny, zainteresowany jedynie terraformowaniem, a podczas szaleństw roku 2061 zniknął, ponieważ uważał, iż gdyby tak nie postąpił, skutki mogłyby być fatalne. Sądził, że aktualnie wiele konsorcjów ponadnarodowych ma podobne poglądy na tę sprawę i z pewnością próbowałyby go zatrudnić.

Jednakże wszystkie te rozmyślania były hipotetyczne. W rzeczywistości z łatwością wpasował się w życie Stephena Lindholma.

Kiedy już oswoił się ze swoją nową tożsamością, odkrył, że bardzo mu się podoba wykonywana praca. Dawniej, jako szef całego projektu terraformingowego, musiał trawić czas na rozwiązywanie masy problemów administracyjnych albo rozdrabniał się na cały zakres tematów, próbując zajmować się każdym w stopniu wystarczającym, aby podejmować trafne decyzje taktyczne. Rzecz jasna, takie podejście doprowadziło do tego, że we wszystkim orientował się powierzchownie: po pewnym okresie, w wyniku braku czasu, w żadnej dziedzinie nie posiadał już prawdziwej, głębokiej wiedzy. Teraz natomiast całą swą uwagę mógł skupić na tworzeniu nowych roślin, które miały zostać wprowadzone do prostego ekosystemu, rozmnażanego obecnie w regionach lodowcowych. Przez kilka tygodni Sax pracował nad nowymi porostami przystosowywanymi do rozwoju na granicach nowych bioregionów, opartymi na chasmoendolitach z Dolin Wrighta na Antarktydzie. Porosty bazowe żyły w rozpadlinach skał antarktycznych i on chciał je tutaj umieścić w podobnym środowisku, jednakże próbował zastąpić glonową część porostu innymi, szybciej rozwijającymi się gatunkami glonów po to, by powstała w ten sposób nowa roślina symbiotyczna rosła w szybszym tempie niż wzorcowy organizm, który rozrastał się bardzo powoli. Jednocześnie Sax próbował wprowadzić do grzybowej części porostu pewne geny saturacyjne z takich roślin tolerujących sól, jak tamaryszki czy inne słonorosty, bowiem były one zdolne przeżyć na obszarach o poziomie zasolenia trzy razy większym niż woda morska. Sądził, że cechy, które mają związek z przenikalnością ścianek komórkowych, powinny być w jakiś sposób możliwe do przekazania innym organizmom. Gdyby udało mu się wszystko, co zamierzył, otrzymałby nowe, bardzo odporne i szybko rosnące solne porosty. Do pracy dopingowały go także postępy, jakich dokonano w tej sferze od czasu ich pierwszych, jeszcze zupełnie surowych (w Underhill) prób stworzenia organizmu, który przeżyłby na marsjańskiej powierzchni. Oczywiście, wtedy powierzchnia znacznie mniej sprzyjała życiu roślinnemu, ale także, co Sax musiał przyznać, ludzka wiedza w dziedzinie genetyki i zakres możliwych metod niezwykle się rozwinęły od tamtego czasu.

Problemem bardzo trudnym do rozwiązania było przystosowanie roślin do niedostatku azotu na Marsie. Większość znaczących skupisk azotynów wydobyto tuż po ich odkryciu i uwolniono w postaci azotu w powietrze. Był to proces, który rozpoczął sam Sax w latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku i całkowicie go pochwalał w okresie, kiedy atmosfera rozpaczliwie potrzebowała tego pierwiastka. Teraz jednak potrzebowała go gleba, a ponieważ tak duże ilości wysłano już w powietrze, organizmy roślinne rosły kiepsko. Był to problem, z którym nie musiała się zmagać nigdy żadna roślina na Ziemi, przynajmniej nie na taką skalę, trudno więc było natychmiast znaleźć organizmy wzorcowe, posiadające cechę łatwego przystosowania się do szczupłych zasobów azotu, aby ją wyselekcjonować i wszczepić jej genom florze marsjańskiej.

Problem azotu stale powracał w rozmowach podczas odbywanych po pracy spotkań w Cafe Lowen, na krawędzi płaskowyżu płaskowzgórza.

— Azot jest tak cenny, ze wśród członków podziemia funkcjonuje jako waluta wymienna podczas handlu — oznajmił Berkina, a Sax skinął niepewnie głową, słysząc te fałszywą informację.

Ich grupka oddawała swego rodzaju hołd ważności azotu, wdychając tlenek azotawy z małych zbiorniczków, które przekazywano sobie od osoby do osoby wokół stołu. Niektórzy uważali — niewiele było prawdy w tym twierdzeniu, ale bardzo poprawiało wszystkim humory — że wdychając ten gaz, wspomagają działania terraformingowe. Kiedy zbiornik dotarł do Saxa po raz pierwszy, przyglądał mu się przez chwilę z powątpiewaniem. Zauważył, jak łatwo można było zdobyć zbiorniki w rozmaitych miejscach publicznych — we wszystkich męskich toaletach znajdowały się aktualnie niemal całe apteki, oferujące w jednostkowych zbiorniczkach na ścianach odpowiednie dawki tlenku azotawego, megaendorfiny, pandorfiny i innych gazów o działaniu narkotycznym. Najwyraźniej obecnie na Marsie wdychanie było najmodniejszą metodą przyjmowania narkotyków. Saxa nigdy wcześniej nie interesowały żadne tego typu używki, teraz jednak przyjął zbiorniczek od Jessiki, która opierała się o jego ramię. Zatem w tej sferze zachowanie Stephena i Saxa różniło się w sposób bardzo widoczny. Wypuścił powietrze, a potem nałożył na usta i nos małą maskę, wyczuwając pod plastikiem rysy szczupłej twarzy Stephena.

Wciągnął dawkę chłodnego gazu, zatrzymał ją na krótko w płucach i wypuścił, a wówczas poczuł, jak jego ciało traci całą wagę — takie było subiektywne odczucie Saxa. Naprawdę zabawna wydała mu się myśl, jak bardzo jego nastrój jest czuły na chemiczną manipulację, mimo że kontakt z tego typu środkami mógł spowodować zachwianie nie tylko równowagi, ale nawet normalnego stanu psychiki. Nie była to przyjemna perspektywa. W tym momencie jednak liczyła się sama chwila, a nie problem. W gruncie rzeczy gaz wywołał uśmiech na twarzy Saxa. Spojrzał ponad balustradą na dachy Burroughs i po raz pierwszy zauważył, że nowe dzielnice na zachodzie i północy zmieniają się w układ błękitnych dachówek i białych ścian, dzięki czemu domy przybrały wygląd greckich budowli, podczas gdy stare części miasta wydały mu się bardziej hiszpańskie. Jessica nadal wyraźnie starała się stale dotykać jego ramion. Możliwe, że gaz osłabił jej poczucie równowagi.

— Sądzę, że nadszedł czas, aby się wydostać poza strefę gór! — oznajmiła Claire. — Mam dość porostów i mdło mi się robi na myśl o mchach i trawach. Nasze turniowe pola na równiku zmieniają się w łąki, mamy już nawet krummholz, wszędzie tam dociera sporo słonecznego światła przez okrągły rok, a ciśnienie atmosferyczne u podnóża skarpy jest tak samo wysokie jak w Himalajach.

— Jak na szczytach Himalajów — poprawił ją Sax, ale natychmiast zamilkł, bowiem przyszło mu do głowy, że wysuwanie tego typu zastrzeżeń bardziej pasuje do Russella. Wcielił się więc ponownie w rolę Lindholma i dodał: — Ale wysoko w Himalajach też rosną lasy.

— Dokładnie. Słuchaj, Stephenie, udało ci się dokonać cudów na tych porostach, odkąd przyłączyłeś się do nas, dlaczego więc wraz z Berkiną, Jessiką i C. J. nie mielibyście zacząć pracować nad roślinami dla terenów położonych niżej. Może uda wam się stworzyć jakieś małe lasy.

W ramach toastu jedno po drugim uczcili ten pomysł kolejną dawką tlenku azotawego, a myśl o słonych, zamrożonych brzegach na terenach zalanych po wybuchach formacji wodonośnych, które zmieniają się w łąki i lasy, nagle wydała im się niezwykle zabawna.

— Potrzebujemy kretów — oświadczył Sax, próbując przybrać poważny wyraz twarzy. — Krety i nornice to organizmy decydujące, gdy chodzi o zmianę turniowych pól w łąki. Zastanawiam się właśnie, czy potrafię stworzyć gatunek arktycznych kretów tolerujących dwutlenek węgla.

Jego towarzysze uznali to stwierdzenie za zabawne, ale Sax był przez chwilę tak zatracony w myślach, że nawet tego nie zauważył.

— Hmm… Claire, jak sądzisz, moglibyśmy pojechać rzucić okiem na jeden z tych lodowców? Wykonać kilka analiz w terenie?

Claire przestała się śmiać i skinęła głową.

— Jasne. Właściwie… coś mi się przypomniało. Na Lodowcu Arena mamy stałą stację eksperymentalną z dobrym laboratorium. Skontaktowała się też z nami grupa biotechnologiczna z Armscoru, jednego z dużych i wpływowych konsorcjów związanych z Zarządem Tymczasowym. Chcą z nami pojechać, aby obejrzeć stację i lodowiec. Zdaje się, że zamierzają zbudować podobną stację w Marineris. Możemy wyjechać razem z tą grupą, pokazać im co nieco, a jednocześnie wykonać trochę roboty w terenie i w ten sposób upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Plany tej wycieczki natychmiast skłoniły grupkę przyjaciół do przejścia z Lowen najpierw do laboratorium, a potem do głównego biura. Zgodę otrzymali szybko, jak zwykle w Biotique. Przez następne dwa tygodnie Sax pracował ciężko nad przygotowaniami do prac terenowych, a przy końcu tego intensywnie spędzonego okresu pewnego ranka spakował torbę, wsiadł w kolej podziemną i pojechał do Zachodniej Bramy. Tam, w garażu Szwajcarów dostrzegł parę osób z biura, a w ich otoczeniu kilku obcych. Ciągle jeszcze przedstawiali się sobie. Sax zbliżył się do zebranych. Zobaczyła go Claire i wciągnęła w tłum; wyglądała na bardzo podnieconą.

— Chodź, Stephen, chcę cię przedstawić naszym gościom, którzy jadą z nami na wycieczkę. — W tym momencie obróciła się do nich jakaś kobieta ubrana w wielobarwny strój, a wówczas Claire powiedziała: — Stephen, chciałabym, żebyś poznał Phyllis Boyle. Phyllis, to jest Stephen Lindholm.

— Witam. Jak się pan miewa? — spytała Phyllis, wyciągając rękę.


Sax bez entuzjazmu uścisnął jej dłoń.

— Świetnie, dziękuję — odparł.

Wład przyciął mu struny głosowe, aby zmienić ton jego głosu, gdyby go kiedykolwiek poddawano testom głosowym, ale wszyscy w Gamecie zgodnie przyznawali, że brzmiał niemal dokładnie tak samo. Toteż teraz Phyllis z zainteresowaniem i osobliwą czujnością zadarła głowę i spojrzała na swego rozmówcę.

— Cieszę się na tę wycieczkę — dodał Sax i spojrzał na Claire. — Mam nadzieję, że was nie opóźniam.

— Ależ nie, ciągle jeszcze czekamy na kierowców.

— Ach, tak — wycofał się Sax. — Miło mi panią poznać — powiedział uprzejmie do Phyllis. Skinęła głową i po raz ostatni obrzuciwszy ciekawym spojrzeniem Saxa, odwróciła się znowu do osób, z którymi rozmawiała wcześniej. On próbował skoncentrować się na tym, co Claire mówiła o kierowcach. Najwyraźniej umiejętność prowadzenia rovera na otwartym terenie należała obecnie do zawodów rzadkich i poszukiwanych.

To była naprawdę chłodna reakcja, zganił siebie Sax. A chłód był oczywiście charakterystyczną cechą Russella. Prawdopodobnie na widok Phyllis powinienem wybuchnąć entuzjazmem, pomyślał, powiedzieć, że znam ją ze starych taśm wideo i że podziwiam ją od lat i tak dalej. Chociaż… nie miał najmniejszego pojęcia, jak można podziwiać Phyllis. No cóż, wyszła z tej wojny dość skompromitowana; znalazła się wprawdzie po stronie zwycięzców, ale… Dokonała takiego wyboru jako jedyna przedstawicielka pierwszej setki. Zdrajczyni, czy nie tak się to nazywa? Tak, coś w tym rodzaju. Chociaż właściwie nie była jedyną z pierwszej setki, która tak postąpiła: Wasilij przez cały czas nie ruszył się z Burroughs, a George i Edvard przebywali na Clarke’u wraz z Phyllis, kiedy asteroida oderwała się od kabla i wypadła z płaszczyzny ekliptyki. Prawdę powiedziawszy, zastanowił się, trzeba mieć dużo szczęścia, aby z czegoś takiego wyjść cało. Saxowi nawet nie przyszłoby kiedyś do głowy, że istnieje możliwość przeżycia takiej katastrofy — ale przecież Phyllis stała teraz przed nim w całej okazałości, szczebiocząc z armią swoich wielbicieli. Szczęśliwym trafem już kilka lat temu usłyszał, że przeżyła, w przeciwnym razie obecne spotkanie z nią byłoby dla niego prawdziwym szokiem.

Ciągle wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, chociaż urodziła się w tym samym roku co on, a więc miała ich teraz sto piętnaście. Srebrnowłosa, błękitnooka, w biżuterii ze złota i krwawnika, w bluzce uszytej z materiału, który promieniował wszystkimi kolorami tęczy — właśnie w tej chwili jej plecy drgały żywym błękitem, a kiedy obracała się, by przez ramię rzucić okiem na Saxa, stawały się szmaragdowozielone. On udawał, że nie zauważa jej spojrzeń.

Wtedy zjawili się kierowcy, po czym wszyscy wsiedli do roverow i odjechali. Phyllis na szczęście znalazła się w którymś z pozostałych pojazdów. Ich rovery były dużymi pojazdami o napędzie hydrazynowym, które bez trudu pędziły betonową drogą na północ, wobec czego nie mógł zrozumieć potrzeby zatrudniania wyspecjalizowanych kierowców, chyba że chodziło o szybkość tych nowych maszyn. Poruszały się bowiem z prędkością około stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i Saxowi, który jeździł z prędkością najwyżej cztery razy mniejszą, jazda wydawała się szybka i gładka. Jednak inni pasażerowie skarżyli się, że pojazd stale podskakuje i porusza się zbyt wolno — podobno pociągi ekspresowe mknęły teraz po magnetycznych torach w tempie sześciuset kilometrów na godzinę.

Lodowiec Arena znajdował się mniej więcej osiemset kilometrów na północny zachód od Burroughs, spływając z wyżyn Syrtis Major w kierunku północnym ku Utopia Planitia. Biegł w jednej z Arena Fossae przez odległość jakichś trzystu pięćdziesięciu kilometrów. Claire, Berkina i inni w pojeździe opowiadali Saxowi historię lodowca, a on robił, co mógł, aby wydawać się szczerze zaciekawionym. Prawdziwie interesujący był fakt, iż jego towarzysze byli najwyraźniej świadomi, że to Nadia wyznaczyła trasę ciekowi wodnemu, który wypłynął z wysadzonej w powietrze formacji Arena. Podobno pewne osoby, które znajdowały się z Nadią wtedy, gdy kierowała wypływ do Południowej Fossy, opowiedziały o tym zdarzeniu po wojnie. W każdym razie historię tę przekazywano sobie z ust do ust, aż stała się znana wszystkim.

Sax musiał przyznać, że jego aktualni koledzy sądzą, iż wiedzą o Nadii bardzo wiele.

— Była przeciwna wojnie — powiedziała z przekonaniem Claire — i robiła wszystko, co mogła, aby ją powstrzymać, a potem, gdy doszło do zamieszek, podróżowała po Marsie, wszędzie naprawiając szkody. Ludzie, którzy widzieli ją na Elysium, mówili, że nigdy nie sypiała, że stale brała środki pobudzające, aby ciągle pracować. Mówią, że uratowała dziesięć tysięcy ludzkich istnień w jeden tydzień, kiedy przebywała w okolicach Południowej Fossy.

— Co się z nią stało? — spytał Sax.

— Nikt tego nie wie. Zniknęła właśnie tam.

— Skierowała się do Low Point — dopowiedział Berkina. Jeśli dostała się tam w tym samym czasie cc powódź, prawdopodobnie utonęła.

— No tak. — Sax z powagą skinął głową. — To były paskudne czasy.

— I to bardzo — dorzuciła gwałtownie Claire. — Istny kataklizm. Ówczesne wydarzenia zahamowały terraformowanie na całe dziesięciolecia, jestem tego pewna.

— A jednak wybuchy formacji wodonośnych były w pewnym sensie użyteczne — mruknął Sax.

— Tak, jednak można je było rzeczywiście zrobić, tyle że pod lepszą kontrolą.

— To prawda. — Sax wzruszył ramionami i pozwolił, by rozmowa toczyła się dalej bez jego udziału. Po spotkaniu z Phyllis nie miał ochoty jeszcze dodatkowo wdawać się w dyskusje na temat roku 2061.

Ciągle nie mógł do końca uwierzyć, że go nie rozpoznała. W przedziale pasażerskim, którym jechali, znajdowały się nad każdym oknem lśniące magnezowe tabliczki i w jednej z nich wśród twarzy jego nowych towarzyszy odbijała się mała głowa Stephena Lindholma. Łysy starzec z lekko haczykowatym nosem, który sprawiał, że znajdujące się ponad nim oczy mężczyzny wydawały się raczej zdecydowanie jastrzębie niż po prostu ptasie. Wydatne usta, mocna szczęka, podbródek — nie, z pewnością nie przypominał siebie sprzed zabiegu. Nie było powodu, by Phyllis miała go rozpoznać.

Ale przecież wygląd to nie wszystko.

Próbował nie myśleć o tym, kiedy pojazd posuwał się z szumem ku północy. Starał się skoncentrować na krajobrazie. Na kopule przedziału pasażerskiego znajdował się świetlik, a we wszystkich czterech ścianach — okna, toteż Sax miał dobry widok. Jechali w górę zbocza zachodniego Isidis, odcinka Wielkiej Skarpy, który wyglądał jak wielki wystrugany taras. Szczerbate, ciemne wzgórza Syrtis Major wznosiły się na północno-zachodnim horyzoncie, ostre jak krawędź piły. Powietrze wydawało się bardziej klarowne niż w dawnych czasach, mimo że obecnie było piętnaście razy gęstsze. Znajdowało się w nim jednakże o wiele mniej pyłu, ponieważ podczas śnieżnych burz drobiny miału opadały na powierzchnię, gdzie pozostawały, tworząc coraz grubszą skorupę. Rzecz jasna, skorupa ta często się rozpadała pod wpływem silnych wiatrów i uwięziony dotąd pył z powrotem ulatywał w powietrze, ale później powracały oczyszczające niebo burze i zmuszały drobiny miału, by ponownie opadły na ziemię.

Z tego też powodu niebo zaczęło zmieniać kolor. Nad głowami jadących miało barwę głębokiego fioletu, a ponad zachodnimi wzgórzami było białawe, przechodząc stopniowo w lawendę, a potem w jakiś pośredni kolor między lawendowym i fioletowym, którego Sax nie umiał nazwać. Oko potrafiło zauważyć różnice w częstotliwości światła rzędu zaledwie kilku długości fal, więc niektóre nazwy dla kolorów między czerwienią i błękitem były całkowicie nieodpowiednie, by opisać te zjawiska. Ale nazwane czy nie, były kolorami nieboskłonu bardzo niepodobnymi do brązów i różów z wczesnych lat pobytu Saxa na Marsie. Naturalnie, burze pyłowe co jakiś czas przywracały niebu pierwotny odcień ochry, ale kiedy atmosfera oczyszczała się, kolor nieba stawał się funkcją gęstości i składu chemicznego. Zaciekawiony, pragnąc się dowiedzieć, czego mogli oczekiwać w przyszłości, wyjął z kieszeni minikomputer, aby dokonać pewnych obliczeń.

Patrząc na małe pudełko, nagle uświadomił sobie, że jest to własność Saxa Russella… Gdyby zostało sprawdzone, ujawniłoby jego prawdziwą tożsamość. Poczuł się tak, jak gdyby nosił w torbie swój prawdziwy paszport.

Odrzucił tę myśl, skoro w obecnej chwili i tak nic nie mógł na to poradzić i skoncentrował się na barwie nieba. W czystym powietrzu kolor nieba powodowało selektywne światło, rozproszone w cząsteczkach powietrza. Z tego powodu gęstość atmosfery stanowiła kwestię niezwykle ważną. Ciśnienie powietrza, kiedy na Marsa przybyli przedstawiciele pierwszej setki, wynosiło mniej więcej dziesięć milibarów, a teraz sięgało przeciętnie około stu sześćdziesięciu. Ponieważ jednak ciśnienie powietrza tworzono poprzez zwiększenie jego ciężaru, uzyskanie stu sześćdziesięciu milibarów na Marsie wymagało mniej więcej trzy razy tyle powietrza nad jakimś wybranym miejscem niż potrzeba byłoby dla stworzenia takiego samego ciśnienia na Ziemi. Wobec czego, sto sześćdziesiąt milibarów tutaj powinno rozpraszać światło mniej więcej tak samo mocno jak czterysta osiemdziesiąt milibarów na Ziemi i w efekcie niebo nad głową Saxa powinno mieć w chwili obecnej podobny, ciemnoniebieski kolor, jak widziany na zdjęciach wykonanych w górach Ziemi na wysokości około czterech tysięcy metrów.

W rzeczywistości jednak kolor, który wypełniał teraz okna boczne i świetlik rovera, był bardziej czerwonawy niż niebieski i nawet w zupełnie bezchmurne poranki, po bardzo intensywnych burzach Sax nie zauważył, żeby barwa marsjańskiego nieboskłonu choć w niewielkim stopniu przypominała błękit ziemskiego nieba. Rozmyślał coraz częściej nad przyczyną tego stanu rzeczy.

Wskutek słabej grawitacji marsjańskiej także słup powietrza wznosił się znacznie wyżej niż ziemski. Możliwe, że najmniejsze drobinki miału trwały skutecznie w zawieszeniu i rozpraszały się dopiero ponad poziomem większości chmur, dokąd uciekały, gdy znajdujące się niżej powietrze oczyszczały z pyłu burze. Sax przypomniał sobie warstwy mgły sfotografowane na wysokości pięćdziesięciu kilometrów, czyli dużo powyżej poziomu chmur. Kolejna przyczyna barwy marsjańskiego nieba mogła leżeć w składzie atmosfery, bowiem cząsteczki dwutlenku węgla należą do bardziej skutecznych rozpraszaczy światła niż tlen czy azot, a w powietrzu Marsa, mimo najintensywniejszych wysiłków Saxa, ciągle znajdowało się więcej dwutlenku węgla niż nad Ziemią. Skutki tej różnicy można było nawet obliczyć. Sax wystukał najpierw równanie dla prawa molekularnego rozpraszania Rayleigha, które mówiło, że natężenie światła rozproszonego na jednostkę objętości powietrza jest odwrotnie proporcjonalne do długości fali promieniowania świetlnego do czwartej potęgi. Potem gryzmolił po ekranie komputera, zmieniając niektóre dane, sprawdzając różne informacje w zawartych w komputerze podręcznikach, wpisując wielkości z głowy lub posługując się domysłami.

Ostatecznie doszedł do wniosku, że gdyby zagęścić atmosferę do jednego bara, niebo stałoby się prawdopodobnie mlecznobiałe. Umocnił się także w przekonaniu, że, teoretycznie, obecne niebo marsjańskie powinno być o wiele bardziej błękitne niż było w istocie, że jego rozproszone błękitne światło powinno być około szesnaście razy intensywniejsze niż czerwień. Pomyślał, że najwyraźniej to drobiny znajdującego się bardzo wysoko w atmosferze miału czerwienią niebo. Jeśli rzeczywiście tak było, barwa i mętność marsjańskiego nieba jeszcze przez wiele lat będą się często zmieniać, zależnie od pogody i innych czynników, które mają wpływ na przezroczystość powietrza…

Tymczasem Sax pracował dalej, próbując włączyć do obliczeń natężenie promieniowania światła nieba, równanie rozchodzenia się promieniowania Chandrasekhara, skale chromatyczności, skład chemiczny aerozoli, a także wielomiany Legendre’a, aby obliczyć kątowe natężenia rozproszenia, funkcje Riccatiego-Bessela, aby wyznaczyć przekrój poprzeczny rozproszenia i tym podobne… Rozważania te zajęły mu większą część jazdy do Lodowca Arena. Koncentrował się z uporem na ekranie komputera, lekceważąc otaczający go świat i sytuację, w której się znalazł.

Wczesnym popołudniem tego dnia dojechali do małego miasta o nazwie Bradbury, które pod namiotem klasy Nikozji wyglądało jak osada przeniesiona prosto z Illinois: obsadzone drzewami bitumiczne ulice, osłonięte werandy z widokiem na dwupiętrowe ceglane domy z gontowymi dachami, główna ulica ze sklepami i licznikami parkingowymi, w centrum park z białym tarasem spacerowym pod gigantycznymi klonami…

Skierowali się na zachód i małą, wąską drogą przejechali przez szczyt Syrtis Major. Drogę wykonano z czarnego piasku; oczyszczono go z kamieni, a potem spryskano utrwalaczem. Cały ten region wydawał się bardzo mroczny, a Syrtis Major była pierwszą marsjańską cechą powierzchniową, którą dostrzegł z Ziemi przez teleskop Christiaan Huygens dwudziestego ósmego listopada 1659 roku i ta właśnie ciemna skała umożliwiła mu dostrzeżenie większej całości. Powierzchnia Wielkiej Syrty była niemal czarna, czasami ocierając się o odcień bakłażanowej purpury. Czarne były również wzgórza, rowy tektoniczne i skarpy, które przecinała kręta droga, czarne były postrzępione płaskowzgórza, podobnie jak thulleye, czyli małe skalne żebra, jeden grzbiet za drugim, pasmo za pasmem. Z drugiej strony, rdzawe często ejektamenta w postaci gigantycznych głazów eratycznych przypominały podróżnikom dobitnie stały kolor tej planety, od którego uciekli w czerń jedynie na moment.

Później przejechali nad czarnym żebrem skały macierzystej i pojawił się przed nimi lodowiec, przecinający świat od lewej strony do prawej jak błyskawica zatrzymana na tle krajobrazu. Żebro skalne po drugiej stronie lodowca było równoległe do tego, którym jechali obecnie, a oba żebra razem wyglądały jak stare moreny boczne, chociaż w rzeczywistości były jedynie leżącymi równolegle do siebie dwoma grzbietami, wyżłobionymi przez powódź po wybuchu formacji wodonośnej.

Lodowiec miał około dwóch kilometrów szerokości. Jego grubość wydawała się nie większa niż pięć czy sześć metrów, ale ponieważ spływał w dół kanionu, mógł być w rzeczywistości o wiele głębszy.

Pewne partie jego powierzchni przypominały zwykły regolit — tak samo kamienne i zapylone — pokryty swego rodzaju żwirowym płaszczem, pod którym nie było widać najmniejszego śladu lodu. Inne miejsca wyglądały jak przeniesione bez najmniejszej zmiany fragmenty terenu chaotycznego, z wyjątkiem tych, które ewidentnie składały się z lodu; z płaszczyzny sterczały grupy białych seraków, wyglądających jak głazy narzutowe. Niektóre z seraków były popękanymi taflami, zgrupowanymi w kształty podobne grzbietom stegozaurów, przezroczyście żółte z zachodzącym za nimi słońcem.

Wszystko wydawało się zastygłe. W którąkolwiek by stronę spojrzeć, aż po horyzont nie dostrzegło się śladu najmniejszego ruchu. Fakt ten był całkowicie zrozumiały: Lodowiec Arena tkwił przecież na swoim miejscu już od czterdziestu lat. Sax usiłował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni coś takiego oglądał, mimo woli spojrzał więc na południe, jak gdyby w każdej chwili mogła stamtąd spłynąć nowa powódź.


Biotique ulokowało swoją stację kilka kilometrów wyżej, na stożku i przedpolu małego krateru, tak że roztaczał się z niej wspaniały widok na lodowiec. W ostatnim momencie zachodu słońca, kiedy kilka osób uruchomiło stację, Sax ruszył z Claire i gośćmi z Armscoru (łącznie z Phyllis) w górę, do dużej sali obserwacyjnej umieszczonej na najwyższym piętrze stacji, aby stamtąd spojrzeć na wywołującą niesamowite wrażenie popękaną masę lodu.

Nawet podczas stosunkowo klarownego popołudnia — takiego jak to — poziome promienie słońca nadawały powietrzu barwę połyskującej, ciemnej czerwieni, a powierzchnia lodowca iskrzyła się w tysiącach miejsc, bowiem kawałki świeżo popękanego lodu odbijały światło niczym setki zwierciadeł. Większość tych szkarłatnych błysków znajdowała się w nierównej linii między obserwatorami i słońcem, ale istniało kilka w różnych miejscach na lodzie, gdzie odbijające powierzchnie układały się pod dziwacznymi kątami. W pewnym momencie Phyllis zauważyła, że teraz, kiedy umieszczono już na odpowiedniej pozycji solettę, słońce wydawało się o wiele większe.

— Czy to nie cudowne? Można niemal widzieć zwierciadła, prawda?

— Wygląda jak krew.

— A ja uważam, że wygląda zdecydowanie jurajsko.

Zdaniem Saxa soletta przypominała gwiazdę typu „G” leżącą około jednej jednostki astronomicznej od nich. Było to, rzecz jasna, porównanie znaczące, ponieważ w rzeczywistości znajdowali się o półtora jednostki astronomicznej od niej. A co się tyczy innych porównań, na przykład: z rubinami czy oczyma dinozaura, uważał je hmm…

Nagle słońce prześlizgnęło się za horyzont i wszystkie kropeczki czerwonego światła zniknęły w jednej chwili. Na niebie rozwinął się wielki wachlarz wieczornych promieni: różowawe wiązki cięły ciemnopurpurowe niebo. Phyllis krzyknęła coś na temat kolorów, które były rzeczywiście bardzo wyraźne i czyste, a następnie powiedziała:

— Zastanawiam się, skąd się biorą te wspaniałe promienie.

Sax już otworzył usta, aby jej opowiedzieć o cieniach wzgórz lub chmur na horyzoncie, ale na szczęście przyszło mu do głowy, że, po pierwsze jest to pytanie (najprawdopodobniej) retoryczne, a po drugie, udzielenie technicznej odpowiedzi byłoby za bardzo russellowskie. Milczał więc zastanawiając się, co powiedziałby w takiej chwili Stephen Lindholm. Tego rodzaju samokontrola była dla niego czymś zupełnie nowym i dość nieprzyjemnym, ale wiedział, że musi się odzywać przynajmniej raz na jakiś czas, ponieważ małomówność należała również do cech Saxa Russella i zupełnie nie pasowała do Lindholma, którego grał do tej pory. Toteż spróbował wybrnąć z tej sytuacji, jak potrafił najlepiej.

— Pomyślcie tylko, jeszcze krok i te fotony uderzyłyby w planetę — oświadczył — a teraz, zamiast tego, ruszą w drogę, by przebyć cały kosmos…

Zgromadzeni zamrugali oczyma, słysząc tę niezwykłą uwagę. Niemniej jednak tego typu stwierdzenia umacniały jego pozycję w zespole, zgodnie z wyznaczonym celem.

Po chwili całą grupą zeszli do jadalni na makaron z sosem pomidorowym i chleb prosto z pieca. Sax usiadł przy głównym stole, gdzie jadł i mówił tak dużo jak inni, usiłując nadążyć za pozostałymi i ze wszystkich sił starając się dostosować do niepojętych zasad towarzyskiej konwersacji przy posiłku. Nigdy dobrze ich nie rozumiał, a już na pewno nigdy się nad nimi nie zastanawiał. Wiedział, że zawsze uchodził za ekscentryka; dotarła już do niego anegdotka o stu przekształconych w sposób genetyczny laboratoryjnych szczurach, które ponoć opanowały jego mózg. Poczuł się zresztą wówczas bardzo dziwnie, gdy, stojąc w ciemnościach za drzwiami laboratorium, usłyszał tę opowieść, którą — z dużą wesołością — najwyraźniej od dawien dawna jedno pokolenie młodych naukowców przekazywało drugiemu; doświadczył wtedy rzadkiego dyskomfortu, musiał bowiem spojrzeć na siebie, jak gdyby był kimś innym, kimś naprawdę szczególnym.

Ale teraz był Lindholmem: miłym, sympatycznym facetem. Wiedział, jak dawać sobie ze wszystkim radę. Był kimś, kto potrafił wypić całą butelkę zinfandela z Utopii, kimś, kto umiał być wesołym kompanem podczas kolacji. Intuicyjnie wyczuwał ukryte elementy składające się na poczucie koleżeństwa i wydawało mu się, że nawet nie myśląc o całej sprawie, z łatwością jest w stanie odpowiednio się zachowywać.

Przesuwał więc palcem wskazującym w górę i w dół po swym nowym garbatym nosie i pił wino, które rzeczywiście tłumiło jego przywspółczulny system układu nerwowego, aż zaczynał się zachowywać w sposób coraz bardziej swobodny. Wyobrażał sobie, że z dużym powodzeniem udaje mu się gawędzić z innymi, choć kilka razy czuł się bardzo speszony, gdy siedząca po przeciwległej stronie stołu Phyllis prowokująco zaczynała rozmowę — tak mu się przynajmniej wydawało. Denerwowało go jej badawcze spojrzenie, a także fakt, że on to spojrzenie odwzajemniał! Istniały pewne sposoby zachowania, które można by zastosować w takim momencie, ale Sax nigdy ich nie pojmował nawet w najmniejszym stopniu. Teraz przypomniał sobie chwilę, w której Jessica oparła się o niego w Cafe Lowen, po czym wypił jeszcze pół szklaneczki, uśmiechnął się, pokiwał głową i niepewnie zastanowił się nad pociągiem seksualnym i jego uwarunkowaniami.

Ktoś zadał Phyllis nieuchronne pytanie na temat jej ucieczki z Clarke’a i kiedy zaczęła mówić, co rusz spoglądała na Saxa, jak gdyby zapewniając go, że opowiada tę historię głównie dla niego. On uprzejmie słuchał, walcząc z przemożną chęcią odwrócenia wzroku i starając się opanować konsternację.

— Nie otrzymaliśmy żadnego ostrzeżenia — odpowiadała Phyllis pytającemu. — W jednej minucie orbitowaliśmy wokół Marsa na szczycie windy i zmęczeni wydarzeniami rozgrywającymi się na powierzchni próbowaliśmy wymyślić jakiś sposób, by powstrzymać zamieszki, a już w następnym momencie coś szarpnęło nami, jak podczas trzęsienia ziemi i już lecieliśmy w kierunku granic Układu Słonecznego. — Uśmiechnęła się, potem przerwała, by się roześmiać pełnym głosem, a wtedy Sax uświadomił sobie, że prawdopodobnie opowiadała już przedtem tę historię wielokrotnie i w identycznym stylu.

— Musiałaś być przerażona! — odezwał się ktoś.

— Cóż — odparła Phyllis — to dziwne, ale podczas prawdziwego zagrożenia nie ma naprawdę czasu na strach. Jak tylko zrozumieliśmy, co się stało, wiedzieliśmy, że każda sekunda pozostawania na Clarke’u pomniejsza nasze szansę na przeżycie o setki kilometrów. Zebraliśmy się więc w centrum dowodzenia, policzyliśmy ludzi, omówiliśmy wszystkie możliwości i zaczęliśmy robić spis zapasów i wszystkich rzeczy, które mieliśmy do dyspozycji. Działaliśmy gorączkowo, ale z pewnością nie popadliśmy w panikę, jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Tak czy owak, okazało się, że posiadamy w hangarach mniej więcej przeciętną liczbę frachtowców typu Ziemia-Mars, a obliczenia na AI wskazały, że potrzebujemy siły ciągu prawie ich wszystkich, aby spaść z powrotem w płaszczyznę ekliptyki na czas, by zdążyć przeciąć system Jowisza. Poruszaliśmy się na zewnątrz, w górę i ogólnie w kierunku Jowisza. Na szczęście! W każdym razie tak było, kiedy wyruszaliśmy w tę szaleńczą podróż… Musieliśmy przemieścić wszystkie statki towarowe przed hangary i lecieć obok Clarke’a, a potem połączyć je razem, zaopatrzyć we wszystko, co mogły przyjąć z powietrza Clarke’a, a także w paliwo i tak dalej. Nasze posunięcia sprawiły, że znaleźliśmy się w tej prowizorycznej łodzi ratunkowej zaledwie trzydzieści godzin po oderwaniu, co — gdy teraz się nad tym zastanawiam — wydaje mi się prawie nie do uwierzenia. Te trzydzieści godzin…

Potrząsnęła głową i Sax pomyślał, iż w tę opowieść zaczynają się wkradać prawdziwe wspomnienia owych wydarzeń, co najwyraźniej ją poruszyło. Trzydzieści godzin, pomyślał, to rzeczywiście nadzwyczajnie szybka ewakuacja i bez wątpienia czas ten musiał minąć całej grupie w błyskawicznej akcji jak ze snu; stan umysłów wszystkich osób zapewne tak bardzo różnił się od normalności, że mogło im się zdawać, iż przeżywane wydarzenia odbywają się gdzieś daleko poza nimi, poza zasięgiem ich postrzegania i rozumienia.

— Potem staraliśmy się wszyscy upchać do kwater załogi… a było nas dwieście osiemdziesięcioro sześcioro… Następnie niektórzy z nas musieli nałożyć skafandry typu EVA i wyjść w przestrzeń, aby poodcinać zbędne części frachtowców. A potem pozostawała już tylko nadzieja, że statki mają wystarczająco dużo paliwa, aby ponieść nas na kursie do Jowisza. Minęło ponad dwa miesiące, zanim mogliśmy być zupełnie pewni, że uda się nam przechwycić system Jowisza, a praktycznie zrobiliśmy to dopiero w dziesiątym tygodniu. Samego Jowisza użyliśmy jako grawitacyjnej dźwigni i obróciliśmy się gwałtownie ku Ziemi, która w tym czasie leżała bliżej nas niż Mars. Rozhuśtaliśmy się tak mocno wokół Jowisza, że musieliśmy wykorzystać ziemską atmosferę i grawitację ziemskiego Księżyca, aby zwolnić, ponieważ prawie nie mieliśmy już paliwa, kiedy poruszaliśmy się najszybciej ze wszystkich ludzi w historii, dwukrotnie szybciej niż ktokolwiek przed nami… Zdaje się, że lecieliśmy osiemdziesiąt tysięcy kilometrów na godzinę, kiedy uderzaliśmy po raz pierwszy w stratosferę. Była to naprawdę użyteczna prędkość, ponieważ funkcjonowaliśmy już zupełnie bez jedzenia i powietrza. Pod koniec byliśmy potwornie głodni… Ale udało się. Zrobiliśmy to. A poza tym zobaczyliśmy Jowisza z tej mniej więcej odległości — dodała i pokazała na palcach tę odległość, trzymając kciuk i palec wskazujący zaledwie o parę centymetrów od siebie.

Ludzie roześmiali się, a błysk triumfu w oku Phyllis nie miał wiele wspólnego z Jowiszem, ale jednocześnie widać było, że kąciki jej ust ściąga jakiś grymas; najwyraźniej przy końcu tej podróży musiało się zdarzyć coś, co zakłóciło radość zwycięstwa.

— A ty byłaś przywódczynią grupy, zgadza się? — spytał ktoś.

Phyllis podniosła rękę, jak gdyby pragnęła dać zebranym do zrozumienia, że nie może temu zaprzeczyć, nawet jeśliby chciała.

— To był oczywiście zbiorowy wysiłek — odpowiedziała. — Ale czasami ktoś musi przecież zdecydować, zwłaszcza kiedy nadchodzi impas albo po prostu trzeba się spieszyć. No i… w końcu byłam szefem Clarke’a przed katastrofą.

Znowu mignął uśmiech na jej twarzy. Phyllis była naprawdę przekonana, że słuchaczom podobała się jej relacja. Sax uśmiechnął się uprzejmie wraz z pozostałymi i pokiwał głową, kiedy Phyllis spojrzała w jego kierunku. Jest atrakcyjną kobietą, pomyślał, ale nie za bardzo bystrą. A może chodziło po prostu o to, że nigdy za nią nie przepadał. Przecież z pewnością musiała się kiedyś odznaczać niezwykłą inteligencją, wszak była całkiem dobrym biologiem, gdy zajmowała się swą podstawową dziedziną i na pewno osiągała niezły wynik z testów na inteligencję. Istniały jednak rozmaite rodzaje inteligencji i nie wszystkie były przedmiotem analiz. Sax zauważył ten fakt już w czasach studenckich: byli ludzie, którzy osiągali sporo punktów w tego typu testach i bardzo dobrze wykonywali swoją pracę, a jednocześnie mieli ogromne trudności w kontaktach interpersonalnych. Mogli na przykład wejść do pokoju pełnego ludzi i już po godzinie niemal wszyscy kpili sobie z nich, odnosili się pogardliwie lub wręcz uważali za głupców. Co zresztą wcale nie było zabawne. W rzeczywistości najbardziej trzpiotowate spośród, powiedzmy, cheerleaders w szkole średniej, które starały się zachowywać przyjacielsko wobec wszystkich, dzięki czemu cieszyły się powszechną sympatią, wydawały się Saxowi równie bystre — przynajmniej w takim stopniu jak niezdarny, choć świetny w swej dziedzinie matematyk — w każdym razie więcej wiedziały na temat subtelności i zmienności wzajemnych ludzkich stosunków niż niejeden fizyk. Było to coś podobnego do nowo powstałej dziedziny matematyki zwanej kaskadowym chaosem rekombinacyjnym, tylko nie tak proste. Istniały więc przynajmniej te dwa rodzaje inteligencji, a było ich prawdopodobnie o wiele więcej: przestrzenna, estetyczna, moralna czy etyczna, międzyludzka, analityczna, syntetyczna i tak dalej. A ludzie, którzy wykazywali inteligencję na wielu różnych polach spośród wymienionych, zdarzali się naprawdę niezwykle rzadko i trzymali się z dala od innych, przekonani o swej wyjątkowości.

Jednakże Phyllis rozkoszująca się obecnie uwagą słuchaczy, z których większość była od niej o wiele młodsza i przynajmniej pozornie zafascynowana jej sławą, ta Phyllis nie należała do osób nadzwyczaj bystrych. Przeciwnie, wydawała się raczej tępawa, nie mająca pojęcia o tym, co naprawdę myślą o niej ludzie. Sax, który w duchu podzielał tę opinię, obserwował teraz kobietę, przywołując na twarz najpiękniejszy uśmiech Lindholma. Demonstracyjne zachowanie Phyllis upewniło go jednak, że jest to osoba próżna i arogancka. A arogancja zawsze oznaczała dla niego głupotę. Chyba że bywała maską, skrywającą czyjąś niepewność, co nie mogło mieć miejsca w tym wypadku. Dlaczego miałaby czuć się niepewnie tak popularna i atrakcyjna osoba? Bo Phyllis z pewnością była atrakcyjna.

Po kolacji wrócili na górę do sali obserwacyjnej na najwyższe piętro i tam pod błyszczącą setkami gwiazd kopułą grupka z Biotique włączyła muzykę. Z głośników popłynęła melodia utworu z gatunku zwanego nuevo calypso, obecnie najmodniejszego rytmu w Burroughs i wielu członków ich zespołu natychmiast przyniosło instrumenty oddając się grze, podczas gdy inni przeszli na środek sali i zaczęli tańczyć. Muzyka miała tempo około stu uderzeń na minutę, co Sax szybko obliczył; rytm ten idealnie pasował do koordynacji ruchów ludzkiego ciała, tylko lekko pobudzając serce. Przypuszczał, że właśnie w tym leży sekret komponowania muzyki tanecznej.

I nagle Phyllis znalazła się u jego boku, chwyciła za rękę, wciągając w krąg tańczących. Sax ledwie zdołał się powstrzymać przed wyrwaniem ręki z jej uścisku, podobnie jak trudno mu było okazać entuzjazm. Jak sięgnął pamięcią, nigdy w życiu nie tańczył. Tyle że jego wspomnienia dotyczyły życia Saxa Russella. Stephen Lindholm na pewno tańczył i to często. Toteż Sax zaczął podskakiwać łagodnie to w górę, to w dół, do taktu, w rytm wystukiwany przez basowy zespół perkusyjny, wywijając przy tym niepewnie ramionami na boki, a równocześnie uśmiechając się do Phyllis, rozpaczliwie symulował odczuwaną przyjemność.


Późnym wieczorem, gdy młodsi pracownicy Biotique ciągle jeszcze tańczyli, Sax zjechał na dół windą, by przywieźć z kuchni kilka torebek mrożonego mleka. Kiedy ponownie wszedł do windy, znajdowała się tam Phyllis, która wracała na górę z piętra mieszkalnego.

— Hej, pozwól że ci pomogę — odezwała się i wyjęła z jego rąk cztery plastikowe torebki. Po chwili pochyliła się (była od niego kilka centymetrów wyższa) i pocałowała Saxa w same usta. On również ją pocałował, ale był to dla niego taki wstrząs, że nie potrafił się wczuć w swoją rolę. Phyllis odsunęła się, a wtedy wspomnienie jej języka w jego ustach zadziałało jak kolejny pocałunek. Sax spróbował opanować zaskoczenie, ale kiedy kobieta roześmiała się, wiedział, że mu się nie udało. — Jak rozumiem, nie jesteś wcale takim donżuanem, na jakiego wyglądasz — oznajmiła, co tylko jeszcze bardziej spłoszyło Saxa.

Szczerze mówiąc, nikt nigdy nie potraktował go w taki sposób. Usiłował wyciszyć emocje, kiedy winda zwolniła i drzwi otworzyły się z sykiem.

W trakcie deseru i przez resztę przyjęcia Phyllis nie zbliżyła się do niego ponownie, ale kiedy rozpoczęła się szczelina czasowa, Sax wszedł do windy, zamierzając wrócić do swego pokoju i kiedy drzwi już się zasuwały, prześlizgnęła się przez nie do środka Phyllis. Gdy tylko winda ruszyła w dół, znowu go pocałowała. Otoczył ją ramieniem i także pocałował, próbując wyobrazić sobie, co zrobiłby Lindholm znalazłszy się w takim położeniu i czy istnieje jakiś sposób wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji, bez zbytniego ambarasu. Kiedy winda zwolniła, Phyllis odchyliła się z rozmarzonym spojrzeniem i powiedziała:

— Odprowadź mnie do pokoju. — Zataczając się trochę, Sax szedł, trzymając jej ramie niczym jakiś delikatny sprzęt laboratoryjny. Tak dotarli do jej pokoju, maleńkiego lokum, który nie różnił się od całej reszty tutejszych pokoików. Stojąc w progu znowu się pocałowali, mimo że Sax instynktownie poczuł, iż jest to jego ostatnia szansa ucieczki, której mógłby dokonać z wdziękiem lub bez. A jednak oddał jej pocałunek dość namiętnie, jak zauważył, a wtedy Phyllis odsunęła się od niego i wymruczała: — Skoro już jesteś, może wejdziesz.

Podążył za nią bez protestu.

Musiał przyznać, że jego penis rzeczywiście lekko się uniósł na swej ślepej drodze ku gwiazdom, a wszystkie chromosomy Saxa zaczęły głośno szaleć, okazując niemądrą nadzieję na nieśmiertelność. Minęło już bardzo wiele czasu od chwili, gdy uprawiał miłość z kimś innym niż Hiroko, a spotkania z Japonką, chociaż przyjacielskie i przyjemne, nie były specjalnie namiętne, raczej przypominały dalszy ciąg wspólnej kąpieli dwojga ludzi. Phyllis natomiast, gdy padli na jej łóżko całując się, szarpała jego i swoje rzeczy w gorączkowym podnieceniu i podniecenie to jej partner uznał za swego aktualnego przewodnika. Członek Saxa błyskawicznie wyskoczył z jego spodenek, kiedy Phyllis zsuwała mu je z nóg, jak gdyby ilustrując teorię genu samolubnego, a Sax był w stanie tylko się śmiać i szarpać za długi zamek u dołu jej kombinezonu. Lindholm, wolny od wszelkich zmartwień, powinien wręcz płonąć z pożądania. Wydawało się to jasne jak słońce. I tak też musiał się zachowywać Russell. A poza tym, chociaż nieszczególnie lubił Phyllis, wiele ich łączyło: stara więź pierwszej setki, wspomnienie wspólnie przeżytych lat w Underhill. Pomyślał, że jest coś podniecającego w zamiarze kochania się z kobietą, którą znał tak długo. Wszyscy inni przedstawiciele pierwszej setki kolonistów wydawali się wyraźnie poligamiczni, wszyscy z wyjątkiem Phyllis i jego samego. Teraz więc tych twoje po prostu nadrabiało braki. A w dodatku… Phyllis była naprawdę bardzo pociągająca. Zresztą, poza wszystkim, całkiem przyjemne okazało się dla Saxa także poczucie, że jest przez kogoś tak bardzo pożądany.

Wszystkie te myśli same przychodziły mu do głowy w tym momencie, ale któż by je dokładnie spamiętał w gorączce seksualnego przeżycia. Jednak nagle, tuż po spełnieniu aktu, zaczął się znowu martwić. Czy powinien wrócić do swego pokoju? A może raczej zostać? Phyllis zasnęła z ręką na jego boku, jak gdyby pragnęła sobie zagwarantować, że jej kochanek nie wyjdzie. We śnie każdy człowiek wygląda jak dziecko. Błądził wzrokiem po całym jej ciele, osobliwie wstrząśnięty rozmaitymi dowodami różnic dwóch płci. Oddychać tak spokojnie. Być tak bardzo upragnionym… Jej palce ciągle były zaciśnięte na jego żebrach. Więc został, ale nie spał wiele.


Rzucił się w wir pracy nad lodowcem i otaczającym go regionem. Phyllis również wychodziła czasem w teren, ale zawsze zachowywała się wobec Saxa bardzo dyskretnie. Wątpił, by Claire (albo Jessica!) czy też ktokolwiek inny wiedział, co się między nimi zdarzyło albo raczej zdarzało regularnie co kilka dni. To była kolejna komplikacja: jak zareagowałby Lindholm na manifestowane przez Phyllis pragnienie dyskrecji? Ale… w końcu, nie było to ważne. Lindholm był mniej lub bardziej zmuszony, z powodu swej rycerskości, ustępliwości czy jakiejś innej charakterystycznej dla niego cechy, postępować tak jak postąpiłby Sax. Przedstawiciele pierwszej setki stale ukrywali w tajemnicy swoje romanse, czy to w Underhill, na Aresie czy też na Antarktydzie. A starych przyzwyczajeń trudno się pozbyć.

Wszyscy byli zresztą tak bardzo pochłonięci kontaktem z lodowcem, że Sax i Phyllis nie musieli się zbytnio trudzić, by utrzymać swoje stosunki w sekrecie. Lodowiec i żebrowana kraina otaczające stację okazały się środowiskiem doprawdy fascynującym, w którym wiele spraw wymagało zbadania, a jeszcze więcej zrozumienia.

Okazało się, że powierzchnia lodowca jest niesamowicie nierówna, ponieważ — jak sugerowała literatura przedmiotu — podczas wypływu lód mieszał się z regolitem oraz nasyconymi dwutlenkiem węgla bańkami powietrznymi. Skały i głazy narzutowe schwytane na powierzchni przyspieszały topnienie leżącego pod nimi lodu, który następnie ponownie zamarzał wokół nich. Cykl ten odbywał się co dnia tak samo, aż lodowiec uwięził w swej masie około dwie trzecie różnego rodzaju kamieni. Wszystkie lodowe seraki, wystające ponad wyboistą powierzchnią lodowca niczym ogromne dolmeny, przy dokładniejszym badaniu okazywały się pełne głębokich dołów. Lód był kruchy z powodu niezwykłego zimna i dzięki obniżonej grawitacji powoli zsuwał się ze wzgórza; wprawdzie bardzo wolno, niemniej jednak stale posuwał się w dół, niby rzeka na zwolnionym filmie, a ponieważ jej źródło wyschło, cała masa mogła w końcu dotrzeć aż do Vastitas Borealis. Ślady tego ruchu można było znaleźć w nowo popękanym lodzie widzianym każdego dnia: pojawiały się lodowcowe szczeliny, upadłe seraki, roztrzaskane góry lodowe. Te świeżo powstałe formacje szybko pokrywały krystaliczne kwiaty mrozu, które tworzyły się błyskawicznie z powodu dużego nasycenia solą.

Zafascynowany tym środowiskiem Sax nabrał zwyczaju samotnego codziennego wychodzenia na dwór o świcie. Podążał chodnikami z kamienia brukowego, które ułożyli pracownicy stacji. W pierwszej godzinie dnia cały lód połyskiwał drgającymi odcieniami w kolorach różowym i rumianym, odbijając barwy nieba. Kiedy światło słoneczne uderzało prosto w potrzaskane płaszczyzny lodowca, z rozpadlin i skutych lodem kałuż zaczynała się unosić para, po czym na wszystkich powierzchniach rozkwitały kwiaty mrozu, świecąc olśniewającym blaskiem klejnotów. W bezwietrzne poranki mała warstewka inwersyjna więziła mgłę mniej więcej dwadzieścia metrów nad głową obserwatora, tworząc rzadką chmurę koloru pomarańczy. Najwyraźniej wody lodowca przenikały naprawdę prędko do atmosfery planety.

Kiedy Russell wędrował w zimnym powietrzu, dostrzegał wiele rozmaitych gatunków śnieżnych glonów i porostów. Zbocza dwóch bocznych grzbietów obrócone ku lodowcowi były szczególnie gęsto porośnięte roślinnością, wręcz nakrapiane maleńkimi zagonami kępek w barwach zieleni, złota, oliwki, czerni, rdzy i wielu innych kolorów — może nawet w trzydziestu czy czterdziestu odcieniach. Szedł po tych pseudomorenach bardzo ostrożnie, ponieważ nie chciał niszczyć roślinnego życia, traktując je z taką delikatnością jak laboratoryjny eksperyment. Chociaż, prawdę mówiąc, większość porostów sprawiała wrażenie, jak gdyby nic nie mogło przeszkodzić im w rozwoju. Wydawały się bardzo wytrzymałe; potrzebowały jedynie gołej skały i wody, plus trochę światła — choć chyba nie otrzymywały go wiele — by rosnąć pod lodem, w lodzie, a nawet wewnątrz porowatych kloców przezroczystej skały. W czymś tak gościnnym, jak pęknięcie w morenie, bujnie się rozrastały. Każdą rozpadlinę, w którą spojrzał Sax, wypełniały dziwaczne wypukłości porostów islandzkich, żółto-brązowych, które pod powiększającym szkłem ujawniały maleńkie widlaste szkieleciki, obramowane różnorakimi wyrostkami. Na płaskich skałach znajdował nowo skrzyżowane odmiany roślinek: pączkowe, słupkowe, tarczowe, typu candellaria, porosty o wyglądzie zielonego jabłuszka oraz szlachetne porosty czerwono-pomarańczowe, których istnienie wskazywało na koncentrację azotanu sodowego w regolicie. Stłoczone pod kwiatami mrozu rozwijały się także pastelowo szaro-zielone porosty śnieżne, o szkielecikach — widocznych przy powiększeniu — podobnych do porostów islandzkich. W masie przypominały cieniutką koronkę. Porosty ślimacze barwy ciemnoszarej miały — widoczne pod powiększeniem — niezwykle delikatne, spłowiałe jelenie różki. A dodatkowo jeszcze, jeśli odłamywały się kawałki roślin, komórki glonów otoczone strzępkami grzybów nie przestawały rosnąć i rozwijały się w kolejne porosty, czepiając się każdej powierzchni, na której osiadały. Rozmnażanie przez podział było naprawdę użyteczne w takim środowisku.

W każdym razie rozwój porostów przebiegał pomyślnie, a oprócz gatunków, które Sax potrafił zidentyfikować po porównaniu ich ze zdjęciami widocznymi na maleńkim ekranie naręcznego notesika komputerowego, wszędzie rosło wiele takich, które wydawały się nie pochodzić od żadnych spośród wymienionych w komputerze gatunków. Tak bardzo zaciekawiły go owe nieokreślone roślinki, że zerwał kilka próbek, aby je zbadać, a także pokazać Claire i Jessice.

Ale porosty stanowiły dopiero początek. Na Ziemi regiony popękanej skały na nowo obnażone dzięki cofającemu się lodowcowi albo z powodu wypiętrzenia się młodych gór, nazywano polami głazów narzutowych albo piargiem. Na Marsie obszarem odpowiednim był regolit — czyli praktycznie większa część powierzchni planety. Świat piargu.

Na Ziemi regiony te zasiedlały najpierw mikrobakterie i porosty, które wraz z wietrzeniem chemicznym zaczynały rozbijać skały w rzadką, „niedojrzałą” glebę, powoli wypełniającą rozpadliny międzyskalne. Po pewnym czasie w tej wzorcowej glebie pojawiało się wystarczająco dużo materiału organicznego, aby umożliwić rozwój innych rodzajów flory. Teren w tej fazie nazywano turniowymi polami, używając starego określenia na kamień. Miano to było bardzo odpowiednie dla tych kamiennych obszarów, którymi rzeczywiście były; ich powierzchnię gęsto pokrywały skały, a gleba między i pod nimi miała niecałe trzy centymetry grubości, wspierając społeczność maleńkich, przytulonych do gruntu roślin.

I teraz turniowe pola znajdowały się również na Marsie! Claire i Jessica zaproponowały Saxowi, by przeszedł lodowiec i powędrował wzdłuż moreny bocznej, a więc pewnego ranka (wymknąwszy się od Phyllis) tak zrobił i po półgodzinnym spacerze stanął na wysokim po kolana głazie narzutowym. Poniżej, pochylając się w stronę kamiennego rowu obok lodowca, leżał wilgotny zagon płaskiego terenu, migoczący w świetle późnego poranka. Oczywiście, przez większą część dnia przepływała po nim topniejąca woda — już teraz, w niczym nie zmąconej porannej ciszy Sax słyszał odgłosy kapania małych strumieni pod krawędzią lodowca; brzmiały jak chór mikroskopijnych drewnianych dzwoneczków. A na tym miniaturowym dziale wodnym, wśród strumyczków płynącej wody, wszędzie wyrastały barwne, ze wszystkich stron wyskakujące przed oczy obserwatora… kwiaty. Był to więc zagon turniowych pól wraz z niezwykle charakterystycznym dla siebie efektem kwiatowym, zwanym z francuska millefleur: szare pustkowie obsypane kropkami czerwieni, błękitu, żółci, różu, bieli…

Kwiaty rosły na małych mszastych ściółkach, przy kwiatkach albo pofałdowane między włochatymi liśćmi. Wszystkie rośliny przyciskały się do ciemnego gruntu, w którym nie tkwiło w nim nic poza trawiastymi źdźbłami wyrastającymi zaledwie kilka centymetrów ponad powierzchnię gleby; który był znacznie cieplejszy niż znajdujące się nad nim powietrze. Sax szedł na palcach, ostrożnie przesuwając się od jednej skały do drugiej, nie chciał bowiem podeptać nawet jednej rośliny. Potem klęknął na żwirze, aby zbadać niektóre z roślinek, ustawiając lornetkę na szybce hełmu na maksymalne powiększenie. W porannym świetle żywo połyskiwały klasyczne organizmy turniowych pól: mszana firletka z kręgami mikroskopijnych różowych kwiatków na ciemnozielonych wyściółkach, kępka floksów, pięciocentymetrowe źdźbła wiechliny, błyskającej w świetle jak szkło i wykorzystującej korzenie pało we floksów, by zakotwiczyć własne delikatne korzonki… Rósł także karmazynowy pierwiosnek górski z żółtym oczkiem i liśćmi o barwie głębokiej zieleni, tworzącymi wąskie rynienki, po których woda mogła spływać do rozety. Wiele liści tych roślin pokrytych było włoskami. Sax dostrzegł także intensywnie błękitną niezapominajkę o płatkach tak upstrzonych antocyjanami, że robiły wrażenie niemal purpurowych — w kolorze, który marsjańskie niebo powinno osiągnąć, jak obliczył Sax podczas jazdy do Areny, przy około dwustu trzydziestu milibarach. Teraz wydało mu się zaskakujące, że dla tej barwy — tak charakterystycznej — nie istniała odpowiednia nazwa. Może cyjanowy błękit?

Minął poranek, a Sax przechodził bardzo powoli od jednej rośliny do następnej, posługując się przewodnikiem polowym w naręcznym komputerku, aby ustalić tożsamość piaskowca macierzankowatego, gryki, karłowatych traw i koniczyn oraz swojej imienniczki saksifragi, zwanej też skalnicą lub łamaczem skał. Nigdy przedtem nie widział w stanie dzikim żadnego przedstawiciela tego „swojego” gatunku i teraz spędził sporo czasu, wpatrując się w pierwszy znaleziony przez siebie tutaj okaz; skalnica arktyczna, Saxifraga hirculus o mikroskopijnych łodyżkach z podłużnymi liśćmi i małymi bladobłękitnymi kwiatami.

Podobnie jak w przypadku porostów, rosło tu wiele roślin, których Sax nie potrafił rozpoznać. Jedne miały cechy różnorodnych gatunków, a nawet różnych rodzajów, inne — przeciwnie — były zupełnie nieokreślone i stanowiły jakiś dziwaczny melanż cech, pochodzących z obcych sobie biosfer; niektóre z nich przypominały z wyglądu rośliny podwodne lub nowe gatunki kaktusów. Przypuszczalnie wykształcono je sztucznie, chociaż zastanawiało, iż nie zostały wymienione w komputerowym przewodniku. Mogły być mutantami. A dalej, w szerokiej rozpadlinie, gdzie gleba zawierała głębszą warstwę próchnicy i gdzie płynął maleńki strumyczek, dostrzegł kępkę kobresji. Kobresję i inne turzyce sadzono w miejscach wilgotnych i ich niesamowicie chłonna darń zmieniała dość szybko skład chemiczny gleby, na której rosły, dlatego były bardzo pożyteczne w powolnym przekształcaniu turniowych pól w łąki alpejskie. Patrząc na nie Sax niemal wyobraził sobie także otoczone populacjami turzyc maleńkie strumyczki, przesączające się w dół przez skały. Klęcząc na rzadkiej ściółce, wyłączył szkła powiększające na szybce hełmu, rozejrzał się i mimo że znajdował się bardzo nisko, zauważył nagle wokół siebie całą serię małych turniowych pól, rozproszonych na zboczu moreny niczym fragmenty perskiego dywanu, który postrzępił spływający lód.


Po powrocie na stację Sax spędził wiele czasu samotnie w laboratoriach. Obserwował okazy roślin pod mikroskopem i wykonując rozmaite testy dyskutował o ich wynikach z Berkiną, Claire i Jessica.

— Są przeważnie poliploidami? — spytał.

— Tak — odparł Berkiną.

Poliploidalność była cechą bardzo częstą dużych wysokości na Ziemi, więc fakt zaistnienia jej na Marsie nie zaskoczył Saxa. Fenomen sam w sobie był niezwykle interesujący, polegał bowiem na powiększeniu pierwotnej liczby chromosomów rośliny: dwu-, trzy-, a nawet czterokrotnie. Któreś pokolenie roślin diploidalnych z dziesięcioma chromosomami mogło więc mieć już dwadzieścia, trzydzieści lub nawet czterdzieści chromosomów. Hybrydyzerzy wykorzystywali zjawisko to od lat, tworząc fantazyjne rośliny ogrodowe, ponieważ poliploidy oprócz tego, że były bardziej okazałe — miały większe liście, większe kwiaty, owoce, komórki — często mogły rosnąć także w innych warunkach niż organizmy pierwotne. Tego rodzaju umiejętność przystosowania się pozwalała im na zajmowanie nowych terenów, na przykład w lodowcu lub pod jego powierzchnią. Na Ziemi w Arktyce istniały wyspy, na których osiemdziesiąt procent całej roślinności stanowiły poliploidy. Sax przypuszczał, że była to strategia unikania niszczących efektów nadmiernego tempa mutacji, co wyjaśniałoby przyczynę, dla której zjawisko to pojawiało się w strefach mocno naświetlanych promieniami ultrafioletowymi. Intensywne promieniowanie UV mogło bowiem naruszyć liczbę genów, organizm kopiował więc je w kilka kompletów chromosomów, dzięki czemu mógł prawdopodobnie zapobiec uszkodzeniom genotypu i bez przeszkód się rozmnażać.

— Doszliśmy do wniosku, że nawet jeśli nie próbujemy wpływać na cechy danych poliploidów, same się przekształcają w ciągu kilku pokoleń.

— Udało wam się ustalić, jaki mechanizm to powoduje?

— Nie.

Kolejna tajemnica. Sax spojrzał przez mikroskop, zirytowany tą dość zadziwiającą luką w osobliwie rozdartej materii nauki o nazwie biologia. Ale nic nie mógł na to poradzić. Sam badał tego typu zjawisko we własnych laboratoriach w Echus Overlook w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku i okazało się wówczas, że poliploidalność rzeczywiście wzmagała się przy większej ilości promieniowania ultrafioletowego niż ta, do której organizm był przyzwyczajony, ale w jaki sposób komórki wyczuwały różnicę, by następnie faktycznie się podwoić, potroić lub zwiększyć czterokrotnie liczbę swych chromosomów, tego nie zdołał się dowiedzieć.

— Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie, iż wszystko tak bujnie tu rośnie.

Claire uśmiechnęła się zadowolona.

— Bałam się, że po Ziemi mógłbyś tę planetę uznać za strasznie jałową.

— No cóż, nie. — Odchrząknął. — Sądzę, że nie miałem żadnych specjalnych oczekiwań. Albo może spodziewałem się tylko glonów i porostów. A te turniowe pola wydają się świetnie rozwijać. Myślałem, że proces ten potrwa dłużej.

— Potrwałby dłużej na Ziemi. Ale musisz pamiętać, że nie rzucamy nasion po prostu w glebę, biernie czekając na to, co z nich wyrośnie. Każdy pojedynczy gatunek pomnażano i zasilano, by wzmóc jego wytrzymałość i tempo wzrostu.

— Zawsze na wiosnę prowadzimy też powtórny siew — dodał Berkina — i nawozimy bakteriami, które utrwalają azot.

— Sądziłem, że to bakterie denitryfikujące są ostatnim krzykiem mody.

— Te, o których mówisz, działają głównie w gęstych pokładach azotanu sodowego i powodują parowanie azotu w atmosferę. Ale w naszych ogrodach potrzebujemy więcej azotu w glebie, wprowadzamy więc w nią utrwalacze azotowe.

— Wszystko i tak wydaje mi się zbyt szybkie. A wiele z tych roślin musiało się rozwinąć jeszcze przed umieszczeniem soletty.

— Chodzi o to — odezwała się Jessica zza swojego biurka po drugiej stronie pokoju — że nie mają tu żadnych wrogów. Warunki są surowe, ale te rośliny są bardzo odporne, a kiedy je już posadzimy, nic nie może im zagrozić albo spowolnić tempa ich rozwoju.

— Taka cicha, pusta nisza — podsumowała Claire.

— A warunki na tym lodowcu są lepsze niż w większości miejsc na Marsie — dodał Berkina. — Na południu bywają zimy aphelium i spore wysokości. Tamtejsze stacje donoszą nam często, że naprawdę sporo ich roślin zamarzło. Tutaj jednakże zimy perihelium są dużo łagodniejsze, a poza tym znajdujemy się zaledwie na wysokości jednego kilometra nad poziomem. To doprawdy sprzyjający teren. Pod wieloma względami łagodniejszy niż Antarktyda.

— Zwłaszcza jeśli chodzi o poziom dwutlenku węgla — powiedziała Claire. — Zastanawiam się, czy to nie on jest odpowiedzialny za część tego tempa, o którym mówimy. Te rośliny rosną jak doładowane.

— Hmm… — mruknął Sax, kiwając głową.

Wynikało z tego, że turniowe pola uprawia się jak ogrody, a zatem należało mówić raczej o wzroście wspomaganym niż naturalnym. Rzecz jasna, Russell wiedział o tym już wcześniej — tak się przecież działo wszędzie na Marsie — turniowe pola jednak, tak kamienne i rozległe, miały wygląd wystarczająco pierwotny i dziki, by teraz informacje przyjaciół na ich temat wprawiły go na chwilę w zakłopotanie. A nawet pamiętając, że traktowane są jak ogrody, ciągle czuł zaskoczenie na samą myśl o ich dynamicznym rozwoju.

— No i teraz… jeszcze ta soletta zalewająca powierzchnię wzmocnionym światłem słonecznym! — krzyknęła Jessica. Potrząsnęła głową, jak gdyby okazywała dezaprobatę. — Naturalne nasłonecznienie wynosiło dotąd przeciętnie około czterdziestu pięciu procent ziemskiego, a dzięki soletcie ma wzrosnąć do pięćdziesięciu czterech.

— Opowiedzcie mi więcej o tej soletcie — poprosił ostrożnie Sax.

Opowiedzieli mu więc co nieco. Grupa konsorcjów ponadnarodowych pod przewodnictwem Subarashii zbudowała kolisty listewkowy szereg zwierciadeł, pełniących funkcję słonecznych żaglowców, umiejscowiony między Słońcem i Marsem, a następnie ustawili je w taki sposób, aby skupiały w sobie wiązki światła słonecznego, dotąd nie docierające do planety. Pomocnicze zwierciadło pierścieniowe, które obracało się w orbicie biegunowej, odbijało światło z powrotem w solettę, aby zrównoważyć napór światła słonecznego i także to światło docierało na powierzchnię Marsa. Oba te systemy zwierciadlane były naprawdę ogromne w porównaniu z wczesnymi żaglowcami frachtowymi, które swego czasu za radą Saxa umieszczono na orbicie, by odbijały światło na marsjańską powierzchnię, a przecież światło, dodawane przez tamte statki do systemu, wydawało się wówczas naprawdę znaczące.

— Zbudowanie ich musiało kosztować fortunę — mruknął Sax.

— Och tak, z pewnością. Nie uwierzyłbyś, jak wielkie inwestycje prowadzą tu duże konsorcja ponadnarodowe.

— A to wcale nie koniec — dodał Berkina. — Planują wysłać jakąś soczewkę napowietrzną zaledwie kilkaset kilometrów nad powierzchnię i soczewka ta ma skupić pewną część światła odbitego od soletty, by ogrzać powierzchnię aż do tak fantastycznych temperatur, jak na przykład pięć tysięcy stopni…

— Pięć tysięcy!

— Tak, sądzę, że tak właśnie słyszałem. Zamierzają stopić piasek i leżący pod nim regolit, co powinno uwolnić gazy w atmosferę.

— A co z powierzchnią?

— Planują dokonać tego na wybranych bezludnych terenach.

— W rzędach — oznajmiła Claire. — Aż w końcu otrzymają rowy?

— Kanały — poprawił ją Sax.

— Tak, zgadza się. — Wszyscy się roześmiali.

— Kanały o szklanych ścianach — zauważył Sax, zmartwiony myślą o uwalniających się substancjach lotnych. Wśród nich z pewnością znaczny procent stanowiłby dwutlenek węgla, może nawet byłoby go najwięcej.

Jednakże nie chciał okazać swym towarzyszom, jak bardzo interesują go poważne kwestie terraformingowe, pozwolił więc, by rozmowa toczyła się swoim torem i dość szybko zmieniono temat. Ponownie mówili teraz o własnej pracy.

— Cóż — oświadczył Sax — zdaje się, że niektóre z turniowych pól nieprawdopodobnie szybko zmienią się w alpejskie łąki.

— Och, już się zmieniły — odrzekła mu Claire.

— Naprawdę?!

— Tak, no cóż, są jeszcze małe. Ale wystarczy zejść około trzech kilometrów zachodnią krawędzią… Byłeś już tam? Nie? Idź, a sam zobaczysz. Prawdziwe alpejskie łąki, a także karłowaty las, nazywany krummholzem. Stworzenie takich terenów nie było wcale trudne. Posadziliśmy drzewa niemal w ogóle ich nie zmieniając, ponieważ okazało się, że wiele świerków i niektórych gatunków sosny wykazuje o wiele niższą tolerancję temperaturową niż potrzebowały w swoich środowiskach na Ziemi.

— To dziwne.

— Pozostałość po epoce lodowcowej, jak sądzę, która teraz się przydała.

— Interesujące — pokiwał głową Sax.

Po tej rozmowie resztę dnia spędził, wpatrując się w mikroskopy; w rzeczywistości niczego nie widział, tak bardzo był zatracony w myślach. Życie ma w sobie tak wiele animuszu, jak zwykła mawiać Hiroko. To bardzo osobliwa sprawa, pomyślał, ten wigor żywych organizmów, ich tendencja do rozmnażania się, którą Hiroko nazywała ich zieloną siłą, ich viriditas. Dążenie ku wzorcowi: to właśnie tak przemożnie ciekawiło Saxa.


O świcie Sax obudził się w łóżku Phyllis, która leżała obok niego zaplątana w pościel. Poprzedniego dnia po kolacji cała grupa przeszła dla odprężenia do sali obserwacyjnej, co powoli stawało się ich stałym zwyczajem. Tam Sax kontynuował rozmowę z Claire, Jessica i Berkina, a Jessica okazywała mu, jak zwykle, wiele sympatii. Phyllis dostrzegła to i podążyła za nim do łazienek przy windzie, gdzie objęła go swoim szokująco kusicielskim uściskiem, po czym znowu zjechali na piętro mieszkalne i trafili do jej pokoju. I chociaż Sax miał wyrzuty sumienia, że zniknął z przyjęcia nie pożegnawszy się z innymi, kochali się namiętnie.

Teraz, patrząc na nią, z niesmakiem przypomniał sobie ich pospieszną ucieczkę. Nie potrzeba było więcej niż ledwie nieco dziecinnej socjobiologii, aby wyjaśnić takie postępowanie Phyllis: rywalizacja o partnera, bardzo pierwotne zachowanie. Wprawdzie Sax nigdy dotąd nie był obiektem takiego współzawodnictwa, ale wydawało mu się, że nie ma nic chwalebnego w tego rodzaju nagle manifestowanych uczuciach. Był przekonany, że obecne swoje powodzenie u kobiet zawdzięcza jedynie operacji plastycznej, wykonanej przez Włada, dzięki której — przez przypadek — jego twarz zmieniła się w taki sposób, że stała się pociągająca dla płci przeciwnej. Chociaż zupełną tajemnicą pozostawała dla niego odpowiedź na pytanie, dlaczego jeden układ rysów twarzy ma być bardziej atrakcyjny niż inny. Słyszał już wcześniej rozmaite socjobiologiczne wyjaśnienia seksualnej atrakcyjności i niektórym z nich przyznawał poniekąd słuszność. Na przykład: mężczyzna powinien wybrać sobie na żonę kobietę o szerokich biodrach, aby bezpiecznie rodziła mu dzieci, o dużych piersiach, by mogła je wykarmić i tak dalej. Kobieta natomiast powinna szukać mężczyzny silnego, aby zarobił na utrzymanie jej dzieci i aby one same, spłodzone przez niego, były silne i zdrowe, i tak dalej. W tych zależnościach, zdaniem Saxa, zawierał się pewien sens, ale żadna z nich nie miała wiele wspólnego z rysami twarzy. Dla ludzkiego oblicza koncepcje socjobiologiczne nie były zbyt przekonujące: szeroki rozstaw oczu, by dobrze widzieć, dobre zęby, by bez problemów jeść, wydatny nos, by unikać zaziębień… Nie, to wszystko nie bardzo łączyło się z uczuciami. Najwyraźniej chodziło o jakieś przypadkowe ukształtowanie rysów twarzy, które z niewiadomych powodów przyciągało wzrok przeciwnej płci. Była to kwestia osądu estetycznego, w którym maleńkie niefunkcjonalne cechy mogły wiele zmienić w odczuciu innych, co wskazywało, że kwestie praktyczne nie były czynnikiem znaczącym. Saxowi przypomniał się w tym momencie przypadek dwóch bliźniaczek, z którymi chodził do szkoły średniej — były naprawdę identyczne, a jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu jedną z nich traktowano jak osobę przeciętną, podczas gdy drugą uważano za prawdziwą piękność. Tak, tak, to była kwestia milimetrowych różnic w ciele, układzie kostnym i chrząstkach: niektóre przypadkowo pasowały do wzorca kobiecego piękna, a inne nie.

Tak czy owak, Wład dokonał pewnych zmian w twarzy Saxa i teraz kobiety współzawodniczyły ze sobą o jego uwagę, chociaż był tą samą osobą co kiedyś. Osobnikiem, któremu Phyllis nigdy nie okazała najmniejszego choćby zainteresowania, kiedy wyglądał tak, jak stworzyła go natura. Trudno było nie stać się cynikiem, gdy się zastanawiało nad tym fenomenem. Być bardzo pożądanym, tak, to miłe, ale być pożądanym z powodów błahych…

Wstał z łóżka i ubrał się w jeden z najnowszych lekkich skafandrów, o wiele wygodniejszy niż stare elastyczne walkery; poza tym zabezpieczający na wypadek temperatury poniżej punktu zamarzania. Wyposażenie skafandra stanowiły także hełm i oczywiście zbiornik z powietrzem, ale nie było już potrzeby dostarczać odpowiedniego ciśnienia, by uchronić ludzi przed posiniaczeniami skóry. Bowiem nawet sto sześćdziesiąt milibarów wystarczało, by temu zapobiec, toteż skafander zmienił nieco w obecnych czasach swe zastosowanie: stał się teraz po prostu ciepłym ubraniem, z butami i hełmem. A nałożenie całego stroju zabierało obecnie jedynie kilka minut, dzięki czemu Sax bardzo szybko znalazł się ponownie na lodowcu.

Posuwał się głównym szlakiem wyłożonym kamieniem brukowym, chrzęszcząc na zmrożonym szronie. Przeszedł rzekę lodu, a potem zaczął schodzić w dół zachodnim brzegiem, mijając małe turniowe pola pokryte millefleur i osypane szronem, który zaczynał się powoli topić w słońcu. Doszedł do miejsca, gdzie lodowiec w postaci krótkiego, dziwacznego lodowego nawisu opadał do małej skarpy; tam lodospad ten skręcał w lewo pod kątem kilku stopni, podążając za granicznymi żebrami. Nagle powietrze wypełniło się głośnym trzaskiem, a następnie rozległ się huk o niskiej częstotliwości, który spowodował wibrowanie w żołądku Saxa. Lód się poruszał. Sax zatrzymał się, nasłuchując. Do jego uszu dotarł daleki odgłos ryku pędzącej pod lodem wody.

Powędrował dalej. Z każdym krokiem czuł się coraz lżejszy i szczęśliwszy. Poranne światło było bardzo klarowne i para na lodzie wyglądała jak biały dym.

A potem, pod osłoną w postaci kilku ogromnych głazów narzutowych, wszedł na półkole turniowego pola, nakrapianego kwiatami niczym plamkami farby. Przy jego dnie leżała mała alpejska łączka, zwrócona ku południu i szokująco zielona; kępki traw i turzycy pocięte były pokrytymi lodem strumykami. Wokół krawędzi półkola kuliła się, ukryta w rozpadlinach i pod skałami, grupka karłowatych drzewek.

Tak rzeczywiście wyglądał krummholz, co w ewolucji terenów alpejskich oznaczało następną fazę po alpejskich łąkach. Karłowate drzewa stanowiły właściwie odmiany typowych gatunków, przeważnie białego świerka, Picea glauca, w tych surowych warunkach same się miniaturyzowały, mieszcząc się całkowicie w obszarach chronionych, na których wyrosły. Albo gdzie je zasadzono, co bardziej prawdopodobne… Sax dojrzał też kilka sztuk pewnej odpornej odmiany sosny, Pinus contorta, rosnące wśród liczniejszych białych świerków. Na Ziemi były to drzewa tolerujące najbardziej dotkliwe zimno i najwyraźniej — tak jak tamaryszkom — zespół Biotique dodał im także tolerancję na sól. W tej operacji zastosowano różnorodną technikę, a jednak skrajne warunki i tak zahamowały ich wzrost, aż drzewa, które mogłyby urosnąć na wysokość trzydziestu metrów, skuliły się w małych, wysokich, po kolana osłoniętych zagłębieniach, wykręcone tak, aby nie mógł im zaszkodzić ani ostry wiatr, ani warstwowe opady zimowego śniegu, które potrafiły ciąć niczym nożyce do przycinania żywopłotu. Stąd zresztą nazwa krummholz, stanowiąca niemieckie określenie na „las zgarbionych drzew” albo może „karłowaty las”. Była to strefa, w której drzewa jako pierwsze zdołały skorzystać z przedsięwzięcia przekształcania podłoża w glebę, stworzoną przez rośliny turniowych pól i alpejskich łąk. Drzewny świat. Sax wędrował powoli po półkolu i przestępując z kamienia na kamień badał mchy, turzyce, trawy, a także każde kolejne drzewo. Sękate małe rośliny były tak poskręcane, jak ogrody bonsai, stale modelowane poprzez przycinanie ich wierzchołków wzrostu.

— Och, jakie to ładne — mówił na głos za każdym razem, kiedy zafascynowany oglądał dokładnie którąś gałąź, pień albo wzór warstwowej kory, połuszczonej i odpadającej całymi płatami niczym miękka masa liści. — Och, jakie ładne. Uch, to naprawdę wspaniałe miejsce dla kretów. Dla kretów, nornic, świstaków, norek i lisów.

Wiedział jednak bardzo dobrze, że dwutlenek węgla zawarty w atmosferze ciągle stanowi prawie trzydzieści procent powietrza, może nawet z pięćdziesiąt milibarów całości. Każdy ssak umarłby niezwykle szybko w takim powietrzu. Dlatego właśnie Sax zawsze przeciwstawiał się dwufazowemu modelowi terraformingowemu, który proponował, by najpierw solidnie zwiększyć ilość dwutlenku węgla, a dopiero później zacząć ją zmniejszać. Jak gdyby ocieplenie planety stanowiło ich jedyny cel tutaj! Według niego celem było umożliwienie życia na powierzchni zwierzętom. A egzystencja zwierząt na powierzchni nie tylko była dobra sama w sobie, ale korzystna też dla roślin, z których wiele potrzebowało obecności przedstawicieli fauny. Większość porostów turniowych pól najwyraźniej krzewiła się bez jakiejkolwiek pomocy, latały wśród nich jedynie owady o nieco zmienionych genach, które wysyłała w powietrze Biotique. Brzęczały teraz, z owadzim uporem starając się przeżyć, na wpół żywe od dwutlenku węgla i z wielkim trudem wykonujące swą pracę zapylania roślin. Ale istniało przecież wiele innych symbiotycznych funkcji ekologicznych, które wymagały istnienia zwierząt — jak spulchnianie gleby wykonywane przez krety i nornice albo roznoszenie nasion, czym zajmowały się ptaki — bez nich świat flory nigdy nie mógłby się dobrze rozwijać, a niektóre gatunki w ogóle nie miałyby szansy na przeżycie. Nie, nie, to pewne, pomyślał Sax, trzeba zredukować poziom dwutlenku węgla w powietrzu i to prawdopodobnie aż do dziesięciu milibarów: tyle go było w atmosferze, kiedy przybyli na Marsa przedstawiciele pierwszej setki, a wówczas nie mieli do swej dyspozycji innego powietrza. Dlatego właśnie plan, o którym poprzedniego dnia wspominali towarzysze Saxa (aby stopić regolit przy użyciu soczewki napowietrznej), tak bardzo go zaniepokoił. W ten sposób bowiem problem narastał, a nie malał.

Tymczasem to niespodziewane piękno! Mijały godziny, a Russell bez końca w zachwycie badał okazy jeden po drugim, podziwiając w szczególności spiralny pień, gałęzie, łuszczącą się korę oraz rozpryski igieł jednego z małych przedstawicieli Pinus contorta, który wyglądem przypominał strzelistą rzeźbę. Sax klęczał akurat z twarzą zatopioną wśród turzyc i plecami uniesionymi w górę, kiedy Phyllis, Claire i reszta grupy zeszli gromadnie na łąkę. Wszyscy śmiali się z niego, nieuważnie tratując żywą trawę.


Phyllis została tego popołudnia z Saxem, jak raz czy dwa razy przedtem, po czym wracali razem. Sax początkowo próbował grać rolę tubylca-przewodnika, wskazując rośliny, które nauczył się rozpoznawać w ubiegłym tygodniu. Phyllis jednak nie zadawała żadnych pytań w związku z oglądanymi okazami, a nawet nie wydawała się słuchać, co mówił. Najwyraźniej potrzebowała swego kochanka tylko do tego, by stanowił dla niej publiczność, by był świadkiem jej własnego życia. Sax zrezygnował więc z rozmowy na temat roślin i zaczął sam zadawać pytania; wysłuchiwał odpowiedzi, a potem znowu pytał. Jest to w końcu dobra okazja, pomyślał sobie, aby dowiedzieć się więcej na temat aktualnej struktury władzy na Marsie. Nawet jeśli Phyllis przeceni własną rolę wśród rządzących, warto jej posłuchać choćby dla samych informacji.

— Byłam zaskoczona, jak szybko Subarashii zbudowało nową windę i umieściło ją w odpowiednim miejscu — oznajmiła.

— Subarashii?

— Było głównym kontrahentem.

— Kto im przyznał kontrakt, UNOMA?

— Och, nie. UNOMĘ zastąpił tu Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych.

— Kiedy więc pełniłaś funkcję prezesa tego zarządu, byłaś faktycznie prezydentem Marsa.

— No cóż, stanowisko to przechodzi po prostu rotacyjnie: z jednego członka na następnego i prezes nie ma właściwie większej władzy niż pozostali członkowie. Jest tylko przedstawicielem wysyłanym do rozmów z mediami i przewodniczy spotkaniom. Czarna, niewdzięczna robota.

— A jednak…

— Och, wiem, wiem. — Roześmiała się. — Jest to stanowisko, którego pragnęło wielu spośród moich starych kolegów, ale żaden z nich nigdy go nie dostał. Chalmers, Bogdanów, Boone, Tojtowna… Zastanawiam się, co pomyśleliby, gdyby przyjrzeli się temu bliżej. Ale, niestety, w swoim czasie postawili na złego konia.

Zażenowany Sax odwrócił wzrok.

— Więc dlaczego Subarashii otrzymało przydział na nową windę? — drążył dalej.

— Po prostu w ten sposób głosowała komisja wykonawcza ZT ONZ. Złożyła też ofertę Praxis, a tego konsorcjum nikt nie lubi…

— Teraz, kiedy winda wróciła… sądzisz, że coś się znowu zmieni w naszej sytuacji?

— Och, oczywiście. Oczywiście! Wiele kwestii musiało trwać w zawieszeniu od czasów zamieszek. Emigracja, budowanie, terraformowanie, wymiana handlowa — każde działanie uległo spowolnieniu. Zdołaliśmy zaledwie odbudować niektóre ze zniszczonych miast. To coś w rodzaju prawa wojennego, które było naturalnie konieczne, biorąc pod uwagę, co się wtedy zdarzyło…

— Oczywiście.

— Ale teraz! Tony wydobytych w ostatnich czterdziestu latach złóż czeka, by wejść na ziemski rynek. To niewiarygodnie ożywi całą ekonomię obu światów. Będziemy otrzymywać więcej produktów z Ziemi, a tu zwiększymy inwestycje. Nastąpi wzrost emigracji. W końcu jesteśmy gotowi, aby osiągnąć postęp na wielu płaszczyznach.

— Jak w przypadku soletty?

— Właśnie! To idealny przykład tego, o czym mówię. A mówię o zwiększeniu wszelkich inwestycji na Marsie.

— Kanały o szklanych ścianach — mruknął Sax. Uświadomił sobie, że przy nich mohole wyglądałyby banalnie.

Phyllis mówiła teraz coś o tym, jakie wspaniałe możliwości stoją przed Ziemią, więc Sax potrząsnął głową z niedowierzaniem i wtrącił ostrożnie:

— Sądziłem, że Ziemia ma pewne poważne trudności.

— Och, Ziemia zawsze ma jakieś poważne trudności. Trzeba po prostu do tego przywyknąć. Nie, nie, muszę ci powiedzieć, że patrzę na to z dużym optymizmem. To znaczy… recesja na Ziemi mocno uderza we wszystkich mieszkańców, szczególnie w małe „tygrysy” i w te całkiem maleńkie, a także, oczywiście, w słabiej rozwinięte kraje. Ale przypływ złóż przemysłowych z Marsa ożywi całą ziemską gospodarkę, łącznie z przemysłem ochrony środowiska. Najwyraźniej, niestety, potrzebne są ofiary, aby rozwiązać ich problemy.

Sax skupił się na kawałku moreny, na którą się wspinali. Tutaj soliflukcja, czyli codzienne topnienie gruntowego lodu na pochyłej powierzchni, spowodowała, że rozluźniony regolit ześlizgiwał się w serii zagłębień terenowych i małych stożków, i chociaż to wszystko wyglądało na szare i pozbawione życia, słaby wzorek przypominający maleńki układ skośnych dachów ujawniał, że teren był w istocie porośnięty błękitno-szarymi porostami płatkowymi. W zagłębieniach rosły kępki tych roślin, przypominających szary popiół i Sax zatrzymał się, aby oderwać małą próbkę.

— Spójrz — odezwał się szorstko do Phyllis — śnieżny wątrobnik.

— Wygląda jak kurz.

— Rośnie na nim pasożytniczy grzyb. Sama roślinka jest faktycznie zielona, widzisz te małe listki? To świeżo wyrosła część, której grzyb nie zdążył jeszcze pokryć. — W powiększeniu nowe liście wyglądały jak zielone szkło.

Phyllis jednak nawet nie spojrzała.

— Kto go zaprojektował? — spytała, dając tonem do zrozumienia, że projektant miał kiepski gust.

— Nie wiem. Może nikt. Sporo nowych gatunków nie zostało zaprojektowanych.

— Czy ewolucja może postępować tak szybko?

— No cóż… Czy wiesz, co to jest ewolucja poliploidów?

— Nie.

Phyllis szła dalej, niezbyt zainteresowana małym szarym okazem. Śnieżne ziele wątrobiane. Prawdopodobnie zmienione w bardzo nieznacznym stopniu albo nawet w ogóle nie projektowane. Jednostka doświadczalna, posadzona wśród innych roślin, aby sprawdzić, jak sobie poradzi. Tak czy inaczej, jemu wydawało się to bardzo interesujące.

Najwyraźniej gdzieś na drodze swego życia Phyllis straciła zainteresowanie takimi problemami. Była kiedyś pierwszorzędnym biologiem i Sax uznał za trudny do wyobrażenia fakt, że można przestać się zajmować dziedziną, która leżała w samym środku nauki, stracić zainteresowanie dla tej potrzeby wymyślania nowych rzeczy. Ale cóż, wszyscy oni starzeli się. Podczas ich aktualnego nienaturalnie przedłużanego żywota prawdopodobnie każde z nich się zmieniało, może nawet w sposób gruntowny. Saxowi nie podobała się ta myśl, ale taka była prawda. Jak cała reszta nowych stulatków miał coraz więcej problemów z przypomnieniem sobie mnóstwa faktów ze swej przeszłości, zwłaszcza z wieku średniego, czyli tego, co się zdarzyło między jego dwudziestym piątym a dziewięćdziesiątym rokiem życia. Oznaczało to, że lata przed rokiem 2061 i większość okresu spędzonego na Ziemi coraz bardziej zanikały w jego pamięci. A bez dobrze funkcjonującej pamięci musieli się przecież zmieniać. Nie było na to rady.


Kiedy więc wraz z Phyllis wrócił na stację, od razu poszedł zdenerwowany do laboratorium. Może, pomyślał, i my staliśmy się poliploidami, nie w aspekcie jednostkowym, ale w sensie kulturalnym — grupa ludzi różnych narodowości, przybyłych tutaj, którzy skutecznie zwiększają nawet czterokrotnie niektóre sektory swej pamięci: te, które mają pomóc w przystosowywaniu się, w przeżyciu na obcym terenie pomimo mnóstwa stresujących zmian.

Chociaż nie. To była raczej analogia niż homologia. To, co w naukach humanistycznych nazywano porównaniem homeryckim, jeśli dobrze rozumiał ten termin, metaforą czy też innego rodzaju literacką analogią. A analogie w większości pozbawione były dla Saxa znaczenia — bardziej dotyczyły fenotypu niż genotypu (używając kolejnej analogii). Literaturę, a w gruncie rzeczy wszystkie nauki humanistyczne, nie wspominając nauk społecznych, należało uznawać za fenotypiczną, o ile Sax potrafił to ocenić. Bowiem dodawały one tylko kolejne do ogromnego już kompendium pozbawionych znaczenia analogii, które nie pomagały wyjaśniać kwestii trudnych, ale jeszcze bardziej komplikowały ich postrzeganie. Można by to określić rodzajem permanentnego opilstwa pojęciowego. Sax zdecydowanie preferował ścisłość i potęgę wyjaśniania. Właściwie dlaczego miałoby być inaczej, pytał siebie. Jeśli temperatura na zewnątrz wynosi dwieście kelvinow, dlaczego nie powiedzieć tego wprost, zamiast posługiwać się jakimiś metaforami określającymi zimno, jawnie okazując swą ignorancję i odrzucając wszelkie bliższe kontakty z rzeczywistością postrzeganą zmysłami? To przecież absurdalne.

No cóż, w porządku, nie używajmy metafor. Nie istnieje więc coś takiego jak kulturalna poliploidalność. Tu była tylko określona sytuacja historyczna, która stanowiła prostą konsekwencję tego wszystkiego, co stało się przedtem — podjętych kiedyś decyzji i ich skutków rozprzestrzeniających się po całej planecie w straszliwym zamęcie, ewolucji (czy też rozwoju, jak powiedzieliby inni), która odbywała się bez planu. Bez jakiegokolwiek planu. Pod tym względem między historią i ewolucją istnieje podobieństwo, myślał dalej Sax, w obu dziedzinach bowiem mamy do czynienia z kwestią przypadku i splotu okoliczności, a nie tylko z wzorcami rozwojowymi. Jednakże różnice, szczególnie w skali czasu, są tak ogromne, że podobieństwo staje się niczym więcej niż tylko następną analogią.

Nie, lepiej skoncentrować się na homologiach, na podobieństwach strukturalnych, odnoszących się do rzeczywistych relacji fizycznych, które naprawdę coś wyjaśniają; co, rzecz jasna, doprowadza człowieka z powrotem do nauki. Po spotkaniu z Phyllis Sax tylko tego pragnął.

Z animuszem zajął się więc ponownie studiowaniem roślin. Wiele spośród organizmów, które znajdował na turniowych polach, miało włochate liście i bardzo grube powierzchnie liściowe, ochraniające roślinę przed ostrym blaskiem promieniowania ultrafioletowego marsjańskiego światła słonecznego. Te świadectwa przystosowania stanowiły dobry przykład homologii; gatunki o takim samym pochodzeniu miały wszystkie rodzinne cechy. Mogły jednak być też przykładami konwergencji, w której gatunki z oddzielnych typów dochodziły do tych samych form z powodu funkcjonalnej konieczności, a obecnie mogły także stanowić po prostu rezultat biotechnologii — hodowcy przydawali te same cechy różnym roślinom, ażeby uzyskać podobne efekty. Chcąc się dowiedzieć, które z tych cech są rzeczywiście wszczepione, Sax ustalał nazwę wybranej rośliny, a potem sprawdzał w komputerze, czy była poddawana projektowaniu przez któryś z zespołów terraformingowych. W Elysium istniało na przykład laboratorium Biotique, prowadzone przez Harry’ego Whitebooka, które zaprojektowało wiele z najbardziej udanych roślin powierzchniowych, szczególnie turzyce i trawy, kiedy więc Sax szukał danej rośliny w katalogu okazów Whitebooka, często ją tam znajdował, wobec czego doszedł do wniosku, że podobieństwa organizmów należących do różnych gatunków są na Marsie zwykle kwestią sztucznej konwergencji. Taką cechę jak włochatość liści Whitebook dodał prawie każdej liściastej roślinie, którą wyhodował.

Sax uznał ten fakt za interesujący przypadek historii imitującej ewolucję. Sprawa była zupełnie oczywista, ponieważ skoro chcieli na Marsie stworzyć biosferę w krótkim czasie, mniej więcej dziesięć milionów razy szybciej niż to miało miejsce na Ziemi, musieli przez cały czas ingerować w sam akt ewolucji. W rezultacie marsjańska biosfera nie była przypadkiem filogenii streszczającej ontogenię, tak czy owak pojęcia już zdyskredytowanego, ale historii streszczającej ewolucję. Albo raczej imitującej ją do poziomu, jaki był możliwy w marsjańskim środowisku. A może nawet kierującej tą ewolucją. Historia kierująca ewolucją! To była przerażająca myśl.

Whitebook poczynał sobie z dużym rozmachem: wyhodował na przykład rafy porostów saturacyjnych, które potrafiły zbudować z soli zawartych w glebie coś w rodzaju koralowej struktury skłótwy, w wyniku czego nowe rośliny były oliwkowymi lub ciemnozielonymi masami półkrystalicznych bloków. Przebywanie wśród nich wywoływało wrażenie, że się chodzi po ogrodowym labiryncie Liliputów, który został zmiażdżony, opuszczony i na wpół pokryty piaskiem. Poszczególne bloki roślinne były popękane lub rozszczepione w kreskowane wzorki i wydawały się nieco przyciężkawe, tak ciężkie, że wyglądały na chore, owładnięte jakąś dolegliwością, która sparaliżowała je, choć ciągle jeszcze żyły i stale walczyły o egzystencję wewnątrz pokruszonych otoczek malachitu czy jadeitu. Wyglądały osobliwie, ale wykonywały swe zadanie; Sax znalazł całkiem sporo tych porostowych raf rosnących na grzebieniu zachodniego żebra moreny i dalej, w bardziej jałowym regolicie.

Spędził kilka poranków, prowadząc badania na tamtych terenach, a pewnego ranka, przekroczywszy pasmo, spojrzał za siebie na lodowiec i dostrzegł piaszczysty wir powietrza, który poruszał się ponad lodem; iskrzące się małe tornado koloru rdzy, pędzące w dół. W następnej sekundzie uderzył go bardzo silny wiatr — siła jego porywów musiała sięgać przynajmniej stu kilometrów na godzinę, a po jakimś czasie nawet i stu pięćdziesięciu. Sax w końcu przycupnął za rafą porostów i podniósł dłoń, chcąc spróbować oszacować rzeczywistą prędkość wiatru. Trudno było ocenić dokładnie, ponieważ gęstniejąca atmosfera wzmagała siłę wiatrów i sprawiała, iż zdawały się szybsze niż były w rzeczywistości. Wszystkie szacunki, bazujące na instynkcie Russella wyrobionym w czasach Underhill, teraz okazywały się nieścisłe. Uderzające w tej chwili podmuchy wiatru mogły równie dobrze mieć prędkość tylko osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, ale były pełne piasku, stukającego w szybkę jego hełmu i zmniejszały widoczność do mniej więcej stu metrów. Po około godzinie oczekiwania, że burza piaskowa osłabnie, by mógł kontynuować badania, Sax dał za wygraną i wrócił na stację; przecinając lodowiec szedł bardzo ostrożnie od jednego brukowego kamienia do następnego, starając się nie zgubić szlaku, który zbudowali pracownicy Biotique, co było ważne, jeśli chciało się ominąć strefy niebezpiecznych szczelin lodowcowych.

Sax przeszedł przez lodowiec do stacji dość szybko, zastanawiając się nad małym tornado, które poprzedziło nadejście wichury. Pogoda była dziwna. Gdy znalazł się wewnątrz stacji, wywołał kanał meteorologiczny i przejrzał wszystkie informacje na temat pogody tego dnia, a potem obejrzał zdjęcie satelitarne regionu lodowca. Okazało się, że cyklon spadł na nich najwyraźniej z Tharsis. A ponieważ powietrze gęstniało, wiatry z Tharsis były naprawdę potężne. Sax podejrzewał zresztą, że wypukłość Tharsis na zawsze już pozostanie newralgicznym punktem marsjańskiej klimatologii. Przez większość czasu nawałnica wysokościowa północnej półkuli przetaczała się przez jej północny kraniec, tak jak na Ziemi północny prąd strumieniowy otaczający Góry Skaliste. Od czasu do czasu jednak masy powietrzne przesuwały się nad krzywizną Tharsis między wulkanami, a kiedy się podnosiły, skraplały się na zachodnią część terenowej wypukłości. Następnie te odwodnione masy powietrzne pędziły z rykiem w dół wschodniego zbocza: mistral, sirocco czy też fen Wielkiego Człowieka — wiatry tak szybkie i potężne, że im bardziej atmosfera gęstniała, tym większym stawały się zagrożeniem; niektóre miasta namiotowe leżące na otwartej przestrzeni były narażone na niebezpieczeństwo tak wielkie, że być może ich mieszkańcy będą musieli wycofać się do kraterów lub kanionów albo przynajmniej bardzo znacznie wzmocnić konstrukcję kopuł.

Kiedy Sax to rozważył, cała kwestia pogodowa wydała mu się niezwykle ekscytująca, tak bardzo, że miał ochotę porzucić swe studia botaniczne i zająć się wyłącznie meteorologią. Kiedyś, gdyby zainteresował go ten problem, zająłby się klimatologią na miesiąc czy rok, aż zaspokoiłby swoją ciekawość, a przy okazji zdołałby się zapewne przyczynić do rozwiązania wielu powstałych w tej dziedzinie problemów.

Tyle że, jak zauważał obecnie, było to raczej niezdyscyplinowane podejście, prowadzące do swego rodzaju rozproszenia czy nawet pewnego dyletantyzmu. Teraz więc, jako Stephen Lindholm, pracujący dla Claire i dla Biotique, musiał pozostawić odłogiem klimatologię, obrzuciwszy po raz ostatni tęsknym spojrzeniem zdjęcia satelitarne i ich sugestywne przykłady: wirujące nowe układy chmur. Pozostało mu jedynie opowiadać swoim towarzyszom o trąbie powietrznej, lekkim, towarzyskim tonem rozprawiać na temat pogody w laboratorium albo przy kolacji i zająć się z powrotem otaczającym stację małym ekosystemem, jego roślinnością i problemem pobudzania jej rozwoju. I kiedy zaczął czuć, że poznaje coraz lepiej problemy Areny, ograniczenia narzucone przez nową tożsamość nie wydały mu się już wcale takie dotkliwe. Oznaczały one po prostu, że Sax musi się skupić na jednej dziedzinie tak intensywnie, jak nie zdarzyło mu się od czasu doktoratu. A nagrodą za tę koncentrację był coraz szybszy postęp badań. Najwyraźniej Stephen Lindholm mógł uczynić Saxa lepszym naukowcem.


Następnego dnia, na przykład, gdy wiatr był ledwie orzeźwiający, Sax ponownie wyszedł, aby badać koralowe zagony porostów, którymi zajmował się wcześniej, zanim zerwała się burza piaskowa. Wszystkie szczeliny konstrukcji wypełniły się obecnie piaskiem, który przez większość czasu przylegał do nich bardzo ściśle. Sax oczyścił jedną z rys i zajrzał do wnętrza, ustawiając lornetkę na szybce hełmu na dwudziestokrotne powiększenie. Ścianki szczeliny pokrywały bardzo cienkie rzęski, które przypominały maleńkie wersje włosków na obnażonych liściach srebrnika alpejskiego. Najwidoczniej nie trzeba było chronić tych już dobrze ukrytych powierzchni. Rzęski prawdopodobnie miały za zadanie uwolnić nadmiar tlenu z tkanek półkrystalicznej zewnętrznej masy. Były naturalne czy zaplanowane? Sax przeczytał dane z komputera na nadgarstku. Jeszcze jeden nowy okaz, którego — z powodu rzęsek — nie dało się zidentyfikować. Sax wyjął mały aparat fotograficzny z kieszeni na udzie i zrobił zdjęcie, potem włożył próbkę rzęski do torebeczki, następnie schował wszystko z powrotem do tej samej kieszeni i poszedł dalej.

Ruszył w dół, by spojrzeć na lodowiec, schodząc na niego przy jednym z wielu spojeń, gdzie pewien lodowy bok obniżał się i stykał łagodnie z wznoszącym się stokiem żebra moreny. Na lodowcu w środku dnia było jaskrawo, jak gdyby wszędzie wokół leżały drobiny popękanego lustra i odbijały słoneczne światło. Kloce lodu chrzęściły pod stopami. Małe wododziały wypełniały głęboko wyżłobione strumienie, które nagle znikały gdzieś nisko w lodowych zagłębieniach. Zagłębienia te, podobnie jak lodowcowe szczeliny, zabarwione były różnymi odcieniami błękitu. Morenowe żebra połyskiwały jak złoto i wydawały się podskakiwać w rosnącym cieple. Coś w polu widzenia skojarzyło się Saxowi z projektem soletty i aż gwizdnął przez zęby.

Podniósł się i rozprostował grzbiet. Czuł się żwawy i bardzo podekscytowany, absolutnie w swoim żywiole. Naukowiec przy pracy. Uczył się lubić te zawsze świeże pierwotne badania historii naturalnej, ścisłą obserwację rzeczy w naturze: opis, kategoryzację, taksonomię — tę podstawową próbę wyjaśnienia czy też raczej pierwszy krok tej próby, prosty do opisu. Jakże szczęśliwi w swoich pracach zawsze mu się wydawali badacze historii naturalnej: Linneusz ze swą barbarzyńską łaciną, Lyell ze swymi skałami, Wallace i Darwin, którzy uczynili wielki postęp od kategorii do teorii, od obserwacji do wzorca. Sax czuł to właśnie teraz i właśnie tutaj, przebywając na Lodowcu Arena w roku 2101, otoczony wszystkimi tymi nowymi gatunkami, rozkwitającym procesem specjacji, który był częściowo ziemski, częściowo marsjański, procesem, który potrzebował w końcu swoich własnych teorii: swego rodzaju ewohistorii, historyko-ewolucji, ecopoesis czy po prostu areologii. Albo może viriditas Hiroko. Wymagał teorii projektu terraformingowego — teorii dotyczących nie tylko zamierzeń, ale także rzeczywistego działania. Wymagał historii naturalnej, ściśle rzecz biorąc. Bardzo niewiele z tego, co się wydarzyło, można by zbadać metodami eksperymentalnej nauki laboratoryjnej, więc historia naturalna musiała wrócić do swego właściwego miejsca wśród nauk, jako im równa. Tutaj na Marsie przeznaczeniem wszystkich hierarchii był upadek i nie należało tego rozpatrywać w kategoriach nic nie znaczącej analogii, bowiem po prostu wystarczyła dokładna obserwacja tego, co każdy mógł dostrzec.

Teoretycznie dosłownie każdy… Ale czy sam Sax zrozumiałby to, zanim przyjechał tu na lodowiec? Czy Ann zrozumiałaby? Spoglądając w dół, na dziką, popękaną powierzchnię lodowca, złapał się na tym, że jego myśli kierują się właśnie ku Ann Clayborne. Każda mała lodowa góra i lodowcowa szczelina rzucała się w oczy tak wyraziście, jak gdyby ciągle patrzył na nie przez dwudziestokrotne powiększenie lornetki w szybce hełmu, ale z bezkresną głębią pola — każdy odcień koloru kości słoniowej i różu w dziobatych powierzchniach, każdy lustrzany błysk topniny, nierówne pagórki na dalekim horyzoncie — wszystko było w tej chwili widoczne z chirurgiczną precyzją i skupieniem. I nagle przyszło mu do głowy, że owa wizja nie jest kwestią przypadku (nie jest efektem, na przykład, zintensyfikowania percepcji pod wpływem łzy nad jego rogówką), ale rezultatem nowego, stale powiększającego się pojęciowego rozumienia tego krajobrazu. Można by to określić jako coś w rodzaju widzenia poznawczego i Sax nie mógł nic poradzić, że przypominała mu się Ann, mówiąca do niego gniewnie: „Mars jest miejscem, którego nigdy naprawdę nie widziałeś”.

Kiedyś zdanie to odczytał jak metaforę. Teraz wszakże przyszedł mu na myśl Kühn, językoznawca, który twierdził, że naukowcy używający innych paradygmatów istnieją w formalnie różnych światach i że poznanie jest absolutnie integralnym składnikiem rzeczywistości. A zatem zwolennicy Arystotelesa po prostu nie dostrzegali wahadła Galileusza, które było dla nich tylko jakimś ciałem opadającym z pewną trudnością. Wobec czego, uogólniając, naukowcy dyskutujący nad potencjalną stroną merytoryczną któregoś z przeciwnych sobie paradygmatów po prostu mówią dokładnie jeden przez drugiego, używając tych samych słów, ale omawiając zupełnie różne rzeczywistości.

Sax również tego typu stwierdzenia uważał wcześniej za metaforę. Jednak myśląc o tym teraz, wchłaniając jednocześnie wręcz halucynacyjną klarowność lodu, musiał przyznać, że słowa te rzeczywiście opisują w sposób doskonały wszystkie jego rozmowy z Ann, dysputy frustrujące dla nich obojga. I kiedy Ann krzyknęła, że Sax nigdy nie widział naprawdę Marsa, gdy wypowiedziała to zdanie, które było, rzecz jasna, fałszywe na pewnych poziomach, możliwe, że chciała powiedzieć tylko tyle, że Sax nigdy nie widział jej Marsa, Marsa stworzonego przez jej własny paradygmat, przez jej wzorzec. A to była, bez wątpienia, prawda.

W każdym razie Sax widział teraz takiego Marsa, jakiego nie oglądał nigdy przedtem. Transformacja ta przyszła dzięki jego skupieniu się w ciągu kilku tygodni na tych fragmentach marsjańskiego krajobrazu, którymi Ann gardziła, na nowych formach życia. Dlatego też wątpił, czy Mars, teraz przez niego dostrzeżony, wraz z jego śnieżnymi glonami, lodowymi porostami i zachwycającymi małymi zagonami roślinnego perskiego dywanu obrzeżającego lodowiec, był Marsem Ann. Albo choćby Marsem któregoś z jego kolegów zajmujących się terraformowaniem. To była funkcja tego, w co wierzył Sax, funkcja tego, czego pragnął… To był po prostu jego Mars, rozpościerający się bezpośrednio i akurat teraz przed jego oczyma, cały czas przekształcający się w coś nowego. Niczym ukłucie w sercu poczuł w tej chwili pragnienie, aby Ann była z nim w tym właśnie wyjątkowym dla niego momencie, aby mógł pociągnąć ją za ramię i poprowadzić w dół zachodniej moreny, krzycząc: „Widzisz? Widzisz? Widzisz?”


Zamiast tego miał Phyllis, chyba najmniej filozoficznie nastawioną do świata osobę, jaką kiedykolwiek znał. Unikał jej, kiedy mógł robić to w sposób nie budzący podejrzeń i spędzał swoje dni na lodzie, w wietrze, pod ogromnym północnym niebem albo na morenach, czołgając się po okolicy, by studiować rośliny. Wróciwszy na stację, rozmawiał przy kolacji z Claire, Berkiną i resztą osób o tym, co tu znajdowali i jakie było znaczenie tych odkryć. Po kolacji przechodzili do sali obserwacyjnej i jeszcze trochę gawędzili, tańcząc w niektóre wieczory, zwłaszcza w piątkowe i sobotnie. Muzyka, którą grali, była zawsze z gatunku neuvo callypso — gitary i zespoły perkusyjne wygrywały szybkie symultaniczne melodie, tworząc skomplikowane rytmy, przy analizie których Sax miał ogromne trudności. Często grali w tempie 5/4 zmieniając je — lub nawet łącząc — w takt 4/4, wzorzec na pozór tak zaplanowany, że Saxa wybijało to z rytmu. Na szczęście aktualna moda taneczna polegała na figurach absolutnie spontanicznych, które i tak miały niewiele związku z taktem, więc kiedy Saxowi nie udawało się utrzymać rytmu, prawdopodobnie był jedynym, który to zauważał. W gruncie rzeczy taniec wydał mu się nawet niezłą rozrywką, spędzał więc czas starając się trzymać tempo, skacząc po parkiecie w rytm małej gigi w takcie na 5/4. Pewnego razu, gdy wrócił do stolika, Jessica powiedziała do niego z zachwytem:

— Jesteś naprawdę dobrym tancerzem, Stephenie.

Wybuchnął wówczas gromkim śmiechem zadowolenia, mimo iż wiedział, że takie stwierdzenie ujawnia jedynie niekompetencję Jessiki co do tańca lub stanowi próbę przypodobania mu się. Chociaż, być może codzienne spacery po polnych kamieniach rzeczywiście poprawiły jego równowagę i koordynację ruchów. W każdym bowiem działaniu fizycznym, myślał, można przy odrobinie talentu czy choćby sprytu osiągnąć jakie takie wyniki, jeśli się odpowiednio długo studiuje coś lub trenuje.

On i Phyllis rozmawiali lub tańczyli ze sobą tylko tak często, jak z innymi osobami; jedynie w ukryciu swoich pokojów obejmowali się, całowali i kochali. Powielali w ten sposób stary wzorzec sekretnego romansu i pewnego ranka, gdy około czwartej nad ranem Sax wracał od niej do swego pokoju, wstrząsnęło nim nagłe ukłucie strachu — w jednej chwili wydało mu się, że jego tak bezdyskusyjnie natychmiastowy udział w tym związku musiał być spowodowany faktem, że Phyllis jest przedstawicielką pierwszej setki. Czy gdyby było inaczej, zaangażowałby się w taki dziwaczny układ z całą gotowością i ochotą, uznając to za całkiem naturalne?

Później jednak, rozważywszy kwestię raz jeszcze, pomyślał, że Phyllis bardzo dba o niuanse tego rodzaju. Wcześniej Sax już prawie zrezygnował z prób zrozumienia jej sposobu myślenia i motywacji, ponieważ dane, jakie miał do dyspozycji w tej materii były ze sobą sprzeczne i — mimo faktu, że dość regularnie spędzali razem noce — raczej rzadkie. Zwykle Phyllis wydawała się interesować głównie manipulacjami konsorcjów ponadnarodowych i ich wzajemnymi stosunkami, które miały miejsce zarówno w marsjańskim Sheffield, jak i na Ziemi: zmianami wśród personelu kierowniczego wielkich koncernów i w przedsiębiorstwach współpracujących, cenami akcji — ewidentnie efemerycznych i pozbawionych znaczenia — choć dla niej najwyraźniej niezwykle absorbujących… Jako Stephen, Sax stale się tym wszystkim, pozornie, żywo interesował i aby okazać zaciekawienie, często zadawał jej pytania dotyczące jakichś szczegółów, ilekroć poruszała taki temat, jednakże, gdy zapytywał ją, co znaczą te codzienne zmiany w szerszym sensie strategicznym, Phyllis albo nie potrafiła, albo nie chciała udzielić mu sensownych odpowiedzi. Najwyraźniej bardziej ją interesowały osobiste majątki znanych jej osób niż system, w którym robili karierę. Z trzech faktów — że były członek zarządu Zjednoczonych, związany obecnie z Subarashii, został mianowany dyrektorem operacyjnym kosmicznej windy, że jakiś inny kierownik Praxis zupełnie zniknął z pola widzenia i że Armscor zamierza wkrótce zdetonować dziesiątki bomb wodorowych w megaregolicie pod północną czapą polarną, aby pobudzić rozwój i ogrzewanie się północnego morza — ten ostatni bynajmniej nie był dla Phyllis bardziej interesujący niż dwa poprzednie.

A może rzeczywiście miało sens zwracanie uwagi na poszczególne kariery ludzi prowadzących największe konsorcja ponadnarodowe i na mikropolitykę manewrów zdobywania władzy, jaką uprawiali między sobą. Byli oni przecież, w końcu, aktualnymi władcami tego świata. Sax, leżąc obok Phyllis, słuchał jej więc i robił komentarze w stylu Stephena, próbując przyswoić sobie wszystkie nazwy, zastanawiając się, czy założyciel Praxis to naprawdę stary surfer, rozważając, czy Amexx przejmie Shellalco i dlaczego ekipy kierownicze konsorcjów ponadnarodowych tak zawzięcie ze sobą współzawodniczą, biorąc pod uwagę, że przecież już rządzą światem i mają wszystko, czego tylko można pragnąć posiadać w życiu osobistym. Być może socjobiologia rzeczywiście dysponuje odpowiedzią na to pytanie, myślał Sax, i wszystko to jest po prostu związane z typowym dla rzędu naczelnych stałym pragnieniem całkowitej dominacji, kwestią ciągłego wzrostu czyjegoś sukcesu reprodukcyjnego w królestwie korporacyjnym, co nie mogło być zwykłą analogią, jeśli ktoś uważa swoją firmę za własną rodzinę. I dalej, w świecie, w którym można żyć bez końca, może to być po prostu swoista samoochrona. „Ewolucja drogą doboru naturalnego” — stwierdzenie to zawsze wydawało się Saxowi bezużyteczną tautologią. Jednakże gdyby władzę przejęli darwiniści społeczni, wówczas pojęcie to z pewnością zyskałoby na znaczeniu, niczym religijny dogmat panującego porządku…

A wtedy Phyllis przeturlała się na niego i pocałowała go, i Sax wkroczył do królestwa seksu, w którym zdawały się obowiązywać inne zasady. Na przykład: chociaż lubił Phyllis tym mniej, im lepiej ją poznawał, jego seksualny pociąg wobec niej wcale nie był od tego zależny, ale ulegał wahaniom zgodnie ze swymi własnymi tajemnymi zasadami, bez wątpienia kierowanymi przez jej feromony i jego hormony. Toteż czasami musiał się zmuszać, by przyjmować jej pieszczoty, podczas gdy innym razem czuł płonące w sobie prawdziwe pożądanie, które wydawało się bardzo silne, ponieważ zupełnie pozbawione miłości. W gruncie rzeczy, z dnia na dzień było coraz bardziej odarte z jakiegokolwiek uczucia. Żądza, potężnie powiększona dzięki niechęci… Ta ostatnia reakcja była jednak rzadka, a im dłużej trwał pobyt na Arenie i zniknęła tajemnicza aura wokół ich romansu, Sax coraz częściej łapał się na tym, że dystansuje się podczas ich stosunków i ma skłonności do fantazjowania, zapadając się głęboko w umysł Stephena Lindholma, najwyraźniej rozmyślającego o pieszczeniu kobiet, których Sax nigdy nie znał lub ledwie o nich słyszał, jak Ingrid Bergman czy Marylin Monroe.


Pewnego dnia o świcie po tego rodzaju niespokojnej nocy Sax wstał, aby się wyprawić na lodowiec, a wówczas Phyllis najpierw się lekko poruszyła, potem całkowicie przebudziła i zdecydowała się mu towarzyszyć.

Ubrali się w skafandry i wyszli na powietrze, w czysty purpurowy świt, po czym w milczeniu zeszli po pobliskiej morenie na stok lodowca i wspięli się na niego po szlaku stopni wyciętych w lodzie. Sax wybrał najbardziej południową trasę z kamienia brukowego prowadzącą przez lodowiec, zamierzał się bowiem wspiąć na zachodnią morenę boczną i zajść tak daleko w górę, jak mu się uda w jeden ranek.

Szli między wysokimi po kolana lodowymi rowkami, które całe były podziurawione jak szwajcarski ser i różowo upstrzone śnieżnymi glonami. Phyllis była oczarowana — jak zawsze — tym fantastycznym galimatiasem i rzucała komentarze na temat co bardziej niezwykłych lodowych seraków, porównując te, które mijali tego ranka, do żyrafy, wieży Eiffla, powierzchni Europy, i tak dalej. Sax zatrzymywał się często, by badać kloce jadeitowego lodu, w których żyły bakterie lodowe. W jednym czy dwóch miejscach jadeitowy lód, który tkwił obnażony w słonecznych kręgach, zaróżowią! się dzięki śnieżnym glonom; efekt był osobliwy, a całość przypominała ogromne pole lodów pistacjowych.

Z powodu badań Saxa postępowali powoli i ciągle jeszcze znajdowali się na lodowcu, kiedy zerwało się kolejno kilka małych zwartych trąb powietrznych, jedna po drugiej, jak w magicznej sztuczce: brązowe kurzawy pyłu, połyskujące cząsteczkami lodu i podnoszące się w nierównym rzędzie, który zdawał się pchać lodowiec ku Phyllis i Saxowi. Potem wiry powietrzne zwaliły się wahliwie, aż wreszcie poryw wiatru z łoskotem i trzaskiem uderzył ich mocno, posuwając się z gwizdem w dół zbocza falą tak potężną, że wędrowcy musieli przykucnąć, aby utrzymać równowagę.

— Co za wichura! — wykrzyknęła Saxowi w ucho Phyllis.

— Wiatr katabatyczny — wyjaśnił, obserwując, jak grupa lodowych seraków znika w pyle. — Nadchodzi z Tharsis. — Widoczność spadała. — Musimy spróbować dostać się z powrotem na stację.

Zawrócili więc na szlak z brukowego kamienia i zaczęli iść od jednej szmaragdowej kropki markera do następnej. Widoczność pogarszała się coraz bardziej, aż od jednego markera nie można już było dojrzeć następnego. Phyllis odezwała się w pewnej chwili:

— Chodź, schrońmy się gdzieś w tych lodowych górach.

Ruszyła ku słabo widocznemu kształtowi wzgórza lodu, a Sax pospieszył za nią, mówiąc:

— Bądź ostrożna, wiele seraków ma u swego podnóża szczeliny lodowcowe.

Ledwie to wypowiedział, wyciągnął rękę do przodu, aby schwycić jej dłoń, kiedy nagle Phyllis spadła, jak gdyby zsuwając się przez drzwi zapadowe w scenie. Chwycił wyciągnięty nadgarstek, poczuł mocne szarpnięcie w dół i uderzył boleśnie kolanami w lód. Phyllis ciągle spadała; ześlizgiwała się po pochylni przy końcu płytkiej szczeliny lodowcowej. Sax, wiedział, że powinien ją puścić, ale instynkt mu na to nie pozwalał i pod wpływem jej ciężaru został przeciągnięty przez krawędź głową w dół. Oboje zsunęli się w ubity śnieg na dnie szczeliny lodowcowej, potem śnieg przesunął się pod nimi, tak że znowu spadli i uderzyli w zmarznięty piasek po krótkim, lecz potwornym swobodnym locie.

Sax, wylądowawszy częściowo na Phyllis, usiadł prosto. Nie był ranny. W interkomie usłyszał zatrważające dźwięki cmokania wydobywające się z ust Phyllis, ale wkrótce okazało się, że nic się jej nie stało: straciła tylko oddech. Kiedy się opanowała, zbadała uważnie ręce i nogi, stwierdzając, że jest cała. Sax podziwiał jej wytrzymałość i zimną krew.

W materiale na prawym kolanie Saxa widniało rozprucie, poza tym nic mu się nie stało. Wyjął z kieszeni na udzie odpowiednią tasiemkę i zawiązał rozdarcie; nadal mógł ruszać kolanem bez bólu, więc natychmiast zapomniał o rozpruciu i wstał.

Wgłębienie w śniegu, przez które spadli, znajdowało się teraz mniej więcej dwa metry nad jego wyciągniętą ręką. Wraz z Phyllis tkwili w czymś o kształcie wydłużonej bańki. Była to niższa połowa szczeliny lodowcowej, której całkowita powierzchnia przypominała swego rodzaju klepsydrę. Dolną ścianę ich małej bańki stanowił czysty lód, górną — pokryta lodem skała. Nierówny okrąg widocznego nieba nad ich głowami miał mętny, brzoskwiniowy kolor, a niebieskawa lodowa ściana szczeliny lodowcowej połyskiwała odblaskami zapylonego światła słonecznego — w efekcie krajobraz wyglądał opalizujące i całkiem malowniczo. Cóż z tego, skoro najwyraźniej tu ugrzęźli.

— Gdy się okaże, że nie odpowiadamy na wezwania, na pewno ktoś przyjdzie sprawdzić, co się stało. — Sax starał się pocieszyć Phyllis, kiedy stanęła obok niego.

— Tak — odparła. — Ale czy nas znajdą?

Wzruszył ramionami.

— Nasze sygnalizatory emitują współrzędne kierunkowe.

— Ale ten wiatr! Widoczność może przecież spaść prawie do zera!

— Musimy mieć nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzą.

Szczelina lodowcowa rozciągała się ku wschodowi niczym wąski, niski korytarz. Sax zanurzył się pod niską powałę, zaświecił lampkę na hełmie i popatrzył w dół, w przestrzeń między lodem i skałą; pęknięcie rozszerzało się tak daleko, jak tylko mógł dojrzeć, w kierunku wschodniej części lodowca. Możliwe, że sięgało aż do jednej z wielu małych jaskiń, położonych na bocznej krawędzi lodowca, toteż podzieliwszy się tą myślą z Phyllis, wyruszył zbadać lodowcową szczelinę. Swą towarzyszkę pozostawił w miejscu tuż pod wgłębieniem, gdzie powinna ją odnaleźć ekipa ratunkowa, jeśli tylko jej członkowie znajdą samo wgłębienie i spojrzą na jego dno.

Po bokach stożka oślepiającej wiązki światła z lampki na hełmie Saxa lód miał barwę intensywnie kobaltowego błękitu. Był to efekt spowodowany tym samym rozproszeniem Rayleigha, które zabarwiało na kolor błękitny niebo. Nawet kiedy wyłączył lampkę, otoczyła go pewna ilość światła, co sugerowało, że lód nad jego głową nie jest zbyt gruby. Prawdopodobnie ma w przybliżeniu tę samą grubość, co wysokość naszego upadku, pomyślał Sax.

Głos Phyllis w jego uchu spytał, czy nic mu nie jest.

— Wszystko w porządku — odrzekł. — Sądzę, że tę szczelinę mógł stworzyć pędzący przez poprzeczną skarpę lodowiec. Równie dobrze mógłby nam wskazać drogę na zewnątrz.

Tak jednak nie było. Sto metrów dalej przed Saxem lód po jego lewej stronie tworzył zamkniętą ścianę, stykającą się z lodową częścią ponad kamienną płaszczyzną po prawej stronie. Była to więc ślepa uliczka.

Z powrotem do Phyllis szedł o wiele wolniej, zatrzymując się co jakiś czas, aby badać rozpadliny w lodzie i skalne fragmenty pod stopami, które mogły zostać oderwane od skarpy. W jednej z rys kobaltowy kolor lodu stawał się błękitno-zielony i gdy Sax dotknął go palcem w rękawiczce, została na nim długa, ciemnozielona masa, zamarznięta na powierzchni, ale miękka poniżej. Rosła tu długa, widlasta grupka sinic.

— Coś takiego! — sapnął głośno i oderwał jeszcze kilka zamarzniętych roślinnych żyłek, a potem resztę wsunął z powrotem w ich macierzystą rozpadlinę. Wcześniej czytał wprawdzie, że glony sięgają korzeniami w dół aż do skały i lodu planety, a bakterie wędrują nawet jeszcze głębiej, ale pomimo to znalezienie żywych okazów flory zagrzebanych na dole, tak daleko od słońca, wydawało się Saxowi cudem. Potem ponownie wyłączył lampkę na hełmie, a wówczas znowu rozjarzył się wokół niego połyskliwy kobaltowy błękit lodowcowego światła, przyćmiony, a jednocześnie jakże soczysty. Było tu tak ciemno, tak zimno… Jak mogły w takich warunkach egzystować jakiekolwiek żywe organizmy?

— Stephen?

— Idę. Popatrz — odezwał się do Phyllis, kiedy na powrót stanął obok niej — to są sinice, rosną tu wszędzie.

Wyciągnął ku niej dłoń pełną roślin, aby mogła je obejrzeć, ale Phyllis ledwie musnęła je wzrokiem. Sax usiadł, wyjął z kieszeni na udzie torebeczkę na próbki, wsunął małą kępkę glonów do wewnątrz, a następnie popatrzył na nią przez lornetkę na hełmie powiększając obraz dwudziestokrotnie. Powiększenie nie było wystarczające, aby mógł widzieć wszystko, co chciał zobaczyć, niemniej jednak dostrzegł długie sploty widlastej zieleni, które wyglądały coraz bardziej szlamowato, im mocniej tajały. W swoim komputerze Sax miał katalogi ze zdjęciami podobnie powiększonych organizmów, ale nie mógł znaleźć gatunku, który przypominałby ten jeden we wszystkich szczegółach.

— Chyba nie jest opisane — zauważył. — Ale to i tak coś. I to coś sprawia, że naprawdę trzeba się zastanowić, czy tempo mutacji roślin na planecie nie jest wyższe od standardowego. Może powinniśmy rozpocząć doświadczenia, które by to ustaliły.

Phyllis nic nie odpowiedziała.

Sax zatrzymał więc dla siebie swoje myśli, kiedy dalej przeglądał katalogi. Ciągle jeszcze się tym zajmował, gdy wraz ze swą towarzyszką usłyszeli ciche piski i syki w radiu. Wówczas Phyllis zaczęła krzyczeć na ogólnym kanale, a wkrótce potem do uszu zaginionych dotarły interkomowe głosy, a jakiś czas później zagłębienie nad ich głowami, przez które spadli, wypełnił okrągły hełm.

— Jesteśmy tutaj! — wrzasnęła Phyllis.

— Poczekajcie sekundę — stwierdził Berkina. — Rzucimy wam linową drabinkę.

Po niezdarnej, wahliwej wspinaczce oboje znaleźli się ponownie na powierzchni lodowca, mrużąc oczy w przepełnionym pyłem zmiennym świetle dziennym i kuląc się przed porywami wiatru, które nadal były bardzo silne. Phyllis śmiała się, opowiadając na swój zwykły sposób, co im się przydarzyło:

— Trzymaliśmy się za ręce, żeby się nie zgubić, aż tu nagle buch! I znaleźliśmy się na dole!

Ratownicy opisali im brutalną siłę najpotężniejszych podmuchów wiatru. Najwyraźniej wszystko wracało do normalności; jednak kiedy dotarli do wnętrza stacji i zdjęli hełmy, Phyllis posłała Saxowi krótkie, badawcze spojrzenie, bardzo zaciekawione, w gruncie rzeczy mówiące, że jej partner odkrył przed nią, tam na lodowcu, jakąś swą cechę, która wzmogła jej czujność… Jakby przypomniał jej o czymś w tej szczelinie lodowcowej, zachowując się tam na dole w sposób, który go zdradził… I w stu procentach, bez nadziei na zaprzeczenie, ujawnił się jako stary towarzysz Saxifrage Russell.


Przez całą północną jesień pracowali wokół lodowca i widzieli, jak dni stają się coraz krótsze, a wiatry coraz chłodniejsze. Każdej nocy na lodowcu wyrastały duże, zawiłe kwiaty mrozu, które topniały tylko przy krawędziach na krótko w połowie popołudnia, a potem ponownie twardniały, służąc za bazę jeszcze bardziej skomplikowanym płatkom, które pojawiały się następnego ranka; małe, ostre krystaliczne płatki wybuchały we wszystkich kierunkach z większych żebrowych i rosochatych fragmentów leżących pod nimi. Nie sposób było z każdym krokiem nie miażdżyć tych wspaniałych fraktalnych światów, kiedy któryś z badaczy szedł z chrzęstem po lodzie, szukając roślin teraz pokrytych szronem, aby zobaczyć, jak sobie radzą w obliczu nadchodzącej zimy. Patrząc na grudkowate białe pustkowie i czując, jak wiatr przenika j eden z najmocniej izolowanych walkerów, Sax miał wrażenie, że wielu roślinnym organizmom nieuchronnie grozi zagłada przez zamarznięcie.

Jednakże wygląd roślin był zwodniczy. Oczywiście, istniało niebezpieczeństwo, że sporo z nich zginie tej zimy, ale niektóre okazy twardniały — jak mawiali tutejsi ogrodnicy — aklimatyzując się w ten sposób do nadchodzących mrozów. Proces ten był trzyfazowy, czego Sax dowiedział się, gdy kopiąc w cienkim, ale mocno ubitym śniegu szukał okazów. Po pierwsze, fitochromowe czujniki, które znajdowały się w liściach wyczuwały, że dni stają się krótsze — a teraz szybko stawały się krótsze z mrocznymi frontami pogodowymi, przechodzącymi mniej więcej co tydzień, wyrzucającymi brudnobiały śnieg z czarnych kłębiastych chmur deszczowych wiszących nisko nad ziemią. W drugiej fazie roślina przestawała rosnąć, węglowodany przesuwały się do korzeni, a ilość odseparowanego kwasu rosła w niektórych liściach, aż powodowała ich opadanie. Sax znajdował wiele z tych liści; były pożółkłe lub brązowe i ciągle zwisały z łodyżek, trzymając się blisko powierzchni i dostarczając jeszcze żywej roślinie matecznej nieco dodatkowej izolacji. Podczas tej fazy woda z komórek przemieszczała się do międzykomórkowych lodowych kryształków i błony komórkowe twardniały, a w rym czasie molekuły cukrowe zastępowały w niektórych proteinach cząsteczki wody. Następnie, w trzeciej i najzimniejszej fazie, gładki lód kształtował się wokół komórek, nie przerywając ich, w procesie nazywanym zeszkleniem.

Od tego momentu rośliny mogły tolerować spadek do dwustu dwudziestu stopni Kelvina, ciepłoty, która była w przybliżeniu przeciętną temperaturą Marsa przed przylotem pierwszej setki kolonistów, ale teraz oznaczała wyjątkowe zimno. A śnieg, który padał w nawet częstszych obecnie burzach służył roślinom jako izolator, utrzymując ziemię, którą pokrywał, w stanie cieplejszym niż nagie powierzchnie narażone na bezpośredni kontakt z wiatrem. Kiedy Sax kopał po okolicy w śniegu zdrętwiałymi palcami, środowisko podśnieżne okazywało się niezwykle fascynujące, zwłaszcza przystosowanie do jakby wydzielonego ze spektrum błękitnego światła, które przenikało przez mniej więcej trzy metry śniegu — kolejny pokaz zjawiska rozpraszania Rayleigha. Sax miał ochotę obserwować ten zimowy świat osobiście przez całe sześć miesięcy trwania tej pory roku; stwierdził, że lubi przebywać na dworze pod niskimi, ciemnymi falami chmur, na białej powierzchni ośnieżonego lodowca, chodząc, pochylając się przed porywami wiatru i z trudem forsując śnieżne zaspy. Jednak Claire chciała, aby wrócił do Burroughs i popracował w laboratorium nad tamaryszkiem tundrowym, który wyhodowali w marsjańskich słojach. Zresztą Phyllis i reszta załogi z Armscoru i Zarządu Tymczasowego także wracała. Pewnego dnia pozostawili więc stację pod opieką małej grupki badaczy-ogrodników, uformowali karawanę pojazdów i ruszyli razem z powrotem na południe.


Sax aż jęknął, kiedy usłyszał, że Phyllis i jej grupa będą wracać wraz z jego ekipą. Miał nadzieję, że samo fizyczne rozdzielenie się spowodowałoby zakończenie kontaktów z Phyllis i pozwoliło mu zniknąć spod jej bacznego oka. Ale skoro wracali razem, uświadomił sobie, że będzie musiał coś przedsięwziąć, znaleźć jakiś sposób, by z nią zerwać, i — tak jak bardzo pragnął — zakończyć ten romans. Wiedział, że pomysł wplątywania się w takie stosunki z Phyllis był od samego początku zły. Dlaczego się poddał temu niewytłumaczalnemu impulsowi, wyrzucał sobie. Teraz impuls przestał działać i Sax musiał przebywać w towarzystwie osoby, która była w najlepszym razie irytująca, a w najgorszym — niebezpieczna. Oczywiście, żadnej pociechy nie sprawiała mu myśl, że przez cały czas działał w złej wierze. Żaden szczegół nie wydawał się niczym więcej niż tylko drobnostką w porównaniu ze stanem rzeczy. Cóż, razem wziąwszy, całość sytuacji wydawała mu się wprost okropna.

Wobec czego, gdy pierwszego wieczoru po powrocie do Burroughs, zabrzęczał sygnał na nadgarstku Saxa i na maleńkim ekranie pojawiła się Phyllis z zaproszeniem na kolację, zgodził się szybko, zakończył rozmowę, a potem mamrotał do siebie, czując się nieswojo. To się staje zbyt uciążliwe, pomyślał.

Poszli do restauracji na patio, którą Phyllis znała z pobytu na Pagórku Ellisa, na zachód od Płaskowzgórza Hunta. Na prośbę Phyllis usadowili się przy narożnym stoliku, z widokiem na główną dzielnicę między Ellisem i Górą Stołową, gdzie drzewa Parku Księżnej otaczały nowo zbudowane domy. Leżąca po drugiej stronie parku Góra Stołowa była tak mocno oszklona ścianami, że wyglądała jak gigantyczny hotel, a bardziej odległe płaskowzgórza były niewiele mniej okazałe.

Kelnerzy i kelnerki przynieśli najpierw karafkę wina, potem kolację, przerywając szczebiotanie Phyllis, która opowiadała głównie o nowej budowie na Tharsis. Najwyraźniej bardzo interesowały ją również pogawędki z kelnerami i kelnerkami: podpisywała dla nich swoim nazwiskiem serwetki i pytała, skąd pochodzą, jak długo są na Marsie i tak dalej. Sax jadł spokojnie. Obserwował Phyllis lub patrzył na Burroughs i czekał, aż posiłek się skończy. Kolacja wydawała się ciągnąć godzinami.

Wreszcie skończyli jeść i pojechali windą na pokład doliny. Jazda windą przywiodła Saxowi na pamięć wspomnienie ich pierwszej wspólnej nocy, co sprawiło, że poczuł jakiś nieokreślony niepokój. Być może Phyllis odczuwała podobnie, ponieważ odeszła w drugi koniec wagonika i długi zjazd minął im w milczeniu.

Potem, na trawiastej alei, musnęła wargami policzek Saxa, mocno i szybko go uściskała i powiedziała:

— To był czarujący wieczór, Stephenie. Cudownie wspominam również okres na Arenie, a poza tym nigdy nie zapomnę naszej małej przygody pod lodowcem. Teraz jednak muszę wracać do Sheffield, gdzie czeka na mnie do załatwienia mnóstwo spraw, które nagromadziły się podczas mojej nieobecności. Sam rozumiesz… Mam nadzieję, że mnie odwiedzisz, jeśli będziesz kiedyś w pobliżu.

Sax starał się zapanować nad twarzą i próbował odgadnąć, jak czułby się w takiej chwili Stephen i co by powiedział. Phyllis była kobietą próżną i istniała możliwość, że zapomni o całym romansie szybciej, jeśli raczej będzie unikać myśli o ranie, którą komuś zadała porzuciwszy go, niż rozpamiętując, dlaczego porzucony kochanek wydawał się odczuwać taką ulgę. Sax usiłował więc spotęgować lekką urazę, którą czuł i zachować się jak osoba, którą obrażono takim potraktowaniem. Zacisnął kąciki ust, po czym opuścił głowę i spojrzał w bok.

— Ach! — burknął.

Phyllis roześmiała się jak mała dziewczynka i z afektem go uściskała.

— Daj spokój — upomniała go. — Nieźle się bawiliśmy, prawda? I spotkamy się znowu, kiedy przyjadę do Burroughs albo jeśli ty kiedyś mnie odwiedzisz w Sheffield. Tymczasem, co innego możemy zrobić? Nie bądź smutny.

Sax wzruszył ramionami. To miało naprawdę sens, który trudno byłoby pojąć jedynie najbardziej usychającej z miłości osobie, a on sam nigdy przecież nie udawał aż tak wielkiego uczucia. W końcu, każde z nich przeżyło już na świecie ponad sto lat.

— Wiem — powiedział więc jedynie i posłał jej nerwowy, smutny uśmieszek. — Po prostu przykro mi, że czas mija.

— Tak, tak. — Znowu go pocałowała. — Mnie też. Ale z pewnością spotkamy się znowu, a wtedy zobaczymy.

Skinął głową, ponownie spuszczając oczy. Poznał trudności, z którymi zmagają się aktorzy. Co zrobić? Jak się zachować?

W tym momencie jednak, wylewnie się pożegnawszy, Phyllis odeszła. Sax życzył jej powodzenia, rzucił ostatnie spojrzenie przez ramię i szybko pomachał ręką.

Przeszedł Bulwar Wielkiej Skarpy i ruszył ku Płaskowzgórzu Hunta. Tak więc, stało się. I prawdę mówiąc o wiele łatwiej niż się spodziewał. W gruncie rzeczy zerwanie odbyło się w sposób niewiarygodnie dogodny. Choć musiał przyznać, że gdzieś głęboko w sobie naprawdę czuje leciutką irytację. Patrzył na swoje odbicie w szybach sklepowych, gdy mijał niższe piętra Hunta. Rozpustny, wiekowy staruch. Czy przystojny przy tym? No cóż, chyba tak, cokolwiek to słowo znaczyło. Przystojny dla niektórych kobiet, czasami przystojny… Poderwany przez pewną damę i wykorzystany jako partner do łóżka na kilka tygodni, potem porzucony, gdy nadszedł czas przeprowadzki. Przypuszczalnie coś takiego przydarzyło się już wielu ludziom, bez wątpienia częściej kobietom niż mężczyznom, biorąc pod uwagę nierówności kulturowe i reprodukcyjne. Choć teraz, gdy nie mogło już być mowy o reprodukcji, a kulturę rozbito w drobny mak… Phyllis była właściwie okropna, pomyślał. A poza tym nie miał w zasadzie prawa się skarżyć; zgodził się na wszystko bezwarunkowo i okłamał ją na samym początku, nie tylko co do tego, kim był, ale i na temat tego, co do niej czuł. A teraz uwolnił się od tego romansu i od wszystkiego, co on ze sobą niósł. I od wszelkich związanych z nim zagrożeń.

Czując się radośnie, jak gdyby wdychał tlenek azotawy, poszedł schodami w górę ogromnego atrium Hunta na swoje piętro, a potem korytarzem do przydzielonego mu maleńkiego mieszkanka.


Jakiś czas później tej samej zimy miała miejsce coroczna konferencja na temat projektu terraformingowego. Była to już dziesiąta tego typu narada, nazwana przez organizatorów: „M-rok 38. Nowe rezultaty i nowe kierunki”, i uczestniczyli w niej naukowcy z całego Marsa, razem prawie trzy tysiące osób. Spotkania odbywały się w dużym ośrodku konferencyjnym w Górze Stołowej, a przebywający gościnnie naukowcy zamieszkali we wszystkich hotelach miasta.

Wszyscy z Biotique w Burroughs brali udział w spotkaniach, pędząc następnie z powrotem na Płaskowzgórze Hunta, jeśli prowadzili eksperymenty, których nie chcieli przerwać. Sax był niezwykle zainteresowany wszelkimi aspektami konferencji, co było zupełnie naturalne i czego nie musiał w żaden sposób ukrywać, toteż pierwszego ranka zszedł wcześnie do Parku nad Kanałem, chwycił kubek z kawą i pasztecik, a następnie poszedł na górę do centrum konferencyjnego, gdzie udało mu się stanąć na początku kolejki przy stole rejestracyjnym. Wziął pakiet z programem informacyjnym, przypiął plakietkę z nazwiskiem do marynarki i ruszył przez korytarze z salkami konferencyjnymi, popijając kawę, czytając program na sesję poranną tego dnia i patrząc na tablice z plakatami, umieszczone w wyznaczonych częściach korytarzy.

Właśnie tutaj i po raz pierwszy od tak długiego czasu, że nie potrafił sobie przypomnieć, poczuł się naprawdę w swoim żywiole. Wszystkie konferencje naukowe były właściwie takie same, we wszystkich epokach i miejscach, nawet w sposobie, w jaki ubierali się ich uczestnicy: mężczyźni w tradycyjnych, lekko zniszczonych profesorskich marynarkach, jednolitych, w kolorach ciemnobrązowych, jasnobrązowych lub ciemnordzawych, a kobiety — stanowiące zwykle może trzydzieści procent wszystkich uczestników — w wybitnie bezbarwnych i surowych kostiumach; wiele osób nadal nosiło okulary, mimo że w obecnych czasach rzadko zdarzały się problemy ze wzrokiem, których nie można było zlikwidować poprzez zabieg chirurgiczny. Większość naukowców niosła z sobą pakiety z programami i wszyscy mieli w lewych klapach marynarek lub żakietów plakietki z nazwiskami. Wewnątrz zaciemnionych salek konferencyjnych, które mijał Sax, rozpoczynały się prelekcje i tam również wszystko wyglądało tak samo jak zawsze: mówcy stawali przed ekranami wideo, ukazującymi wykresy, tabele, układy molekularne i tym podobne, przemawiali nienaturalnym tonem zsynchronizowanym z tempem, w jakim przesuwały się obrazy na wideo, używając wskaźników, by zasygnalizować istotne fragmenty przesadnie dokładnych wykresów… Audytorium, złożone z trzydziestu czy czterdziestu kolegów prelegenta najbardziej zainteresowanych omawianą właśnie pracą, siedziało na krzesłach w rzędach obok swych przyjaciół. Wszyscy słuchali z uwagą i przygotowywali pytania, które zamierzali zadać na końcu wystąpienia.

Dla miłośników takiego świata owa sceneria była bardzo przyjemna. Sax wsuwał głowę do kolejnych pomieszczeń, ale żadna z prelekcji nie zaintrygowała go na tyle, by wciągnąć go do środka i wkrótce przyłapał się na tym, że znowu chodzi po korytarzu pełnym tablic z afiszami, które wielokrotnie już oglądał.

„Rozpuszczanie wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych w monomerycznych i micelarnych roztworach środków powierzchniowo czynnych”. „Spowodowane pompowaniem zapadanie się terenu południowych Vastitas Borealis”. „Opór nabłonkowy wobec trzyfazowej kuracji gerontologicznej”. „Zasięg pęknięć poprzecznych formacji wodonośnych w stożkach basenów pouderzeniowych”. „Niskowoltowa elektroporacja plazmidów o długich wektorach”. „Wiatry katabatyczne w Echus Chasma”. „Genom podstawowy nowego gatunku kaktusa”. „Odnowa nawierzchni wyżyn marsjańskich w Amenthes i regionie Tyrrhena”. „Zaleganie warstw azotanu sodowego w Nilosyrtis”. „Metoda oceny zawodowego napromieniowania chlorofenolanami poprzez analizę skażonego ubrania roboczego”.

Jak zawsze, plakaty stanowiły wyborną mieszaninę. Z wielu powodów były raczej afiszami niż tekstami odczytów — często okazywały się pracami magisterskimi studentów z uniwersytetu w Sabishii albo dotyczyły tematów peryferyjnych dla konferencji — jednak można było tam znaleźć wszystko, zaś ich odczytywanie zawsze mogło przynieść bardzo interesujące rezultaty. A na tej konferencji nikt nawet nie próbował pogrupować plakatów w korytarzach tematycznie, toteż „Rozsianie Rhizocarpon geographicum we wschodnich Charitum Monies”, opisujące bogactwo rosnących na dużych wysokościach krzyżowych porostów, które mogły dożyć czterech tysięcy lat, wisiało naprzeciwko „Pochodzenia drobnego śniegu w cząsteczkach soli znalezionych w chmurach pierzastych, średnich warstwowych oraz średnich kłębiastych w cyklonicznych wirach na północnej części Tharsis”, stanowiącego dość ważne studium meteorologiczne.

Saxa interesowało wszystko, ale najdłużej wystawał przed plakatami opisującymi te aspekty terraformowania, które sam zapoczątkował albo którymi kiedyś się zajmował. Jeden z nich, zatytułowany: „Szacunki ciepła kumulacyjnego wytworzonego przez wiatraki z Underhill” sprawił, że stanął jak wryty. Przeczytał afisz dwukrotnie, a czytając czuł, jak nieco psuje mu się humor.

Średnia temperatura marsjańskiej powierzchni przed przylotem członków pierwszej setki wynosiła około dwustu dwudziestu stopni Kelvina i jednym z uzgodnionych powszechnie celów terraformowania miało być podniesienie tej przeciętnej ponad temperaturę zamarzania wody, czyli miała przekroczyć dwieście siedemdziesiąt trzy kelviny. Podniesienie średniej temperatury powierzchniowej całej planety o więcej niż pięćdziesiąt trzy stopnie wydawało się zamysłem zbyt śmiałym i wymagało — jak wyobrażał sobie Sax — zastosowania przez jakiś czas nie mniej niż 3,5 x 10* dżuli na każdy centymetr kwadratowy marsjańskiej powierzchni. We własnych projektach zawsze pragnął osiągnąć średnią ciepłotę powietrza około dwustu siedemdziesięciu czterech stopni Kelvina, oceniając, że przy takiej przeciętnej temperaturze, planeta byłaby wystarczająco ciepła przez większą część roku, aby stworzyć aktywną hydrosferę, a zatem i biosferę. Wiele osób zalecało jeszcze intensywniejsze ogrzanie, ale Sax nie widział ku temu potrzeby.

W każdym razie wszystkie metody dodawania ciepła do systemu oceniano pod kątem tego, o ile podniesiono globalną średnią temperaturę. Plakat zajmujący się efektami, jakie przyniosły małe wiatraki grzewcze Saxa, obliczył, że przez siedem dziesięcioleci dodały nie więcej niż 0,05 stopnia Kelvina. Saxowi nie udało się znaleźć żadnego błędu w rozmaitych założeniach i obliczeniach w modelu naszkicowanym na afiszu. Oczywiście, podniesienie ogólnej temperatury nie było jedynym powodem, dla którego Sax rozprowadził wiatraki na planecie — pragnął także dostarczyć ciepła i ochrony wcześnie ukształtowanym genetycznie roślinnym organizmom kryptoendolitycznym, które zamierzał przetestować na marsjańskiej powierzchni. Wszystkie te organizmy umierały jednak w gruncie rzeczy natychmiast po ich posadzeniu albo krótko później. Na tle całego projektu terraformingowego nie można więc było zaliczyć pomysłu z wiatrakami do jego najlepszych.

Sax szedł dalej i czytał kolejne tytuły. „Zastosowanie danych chemicznych na poziomie proceduralnym w modelowaniu hydrochemicznym: dział wodny Dao Vallis w Hellas”. „Wzrastająca tolerancja na dwutlenek węgla u pszczół”. „Epilimniotyczne strącanie oczyszczające opadu radioaktywnego nuklidów promieniotwórczych Compton w lodowcowych jeziorach Marineris”. „Oczyszczanie toru magnetycznego kolei reluktancyjnej z drobin miału”. „Globalne ocieplenie jako rezultat uwalniania się węglowodorów”.

Ten ostatni tytuł znowu go zatrzymał. Na plakacie omawiano pracę chemika zajmującego się atmosferą nazwiskiem S. Simmon oraz kilku jego studentów, i czytając opis ich działań Sax poczuł się wyraźnie lepiej. Kiedy bowiem został kierownikiem projektu terraformingowego w roku 2042, od razu zaczął budowę wytwórni do produkcji i uwalniania w atmosferę specjalnej mieszanki gazu oranżeriowego, złożonej w większości z czterofluorku węgla, sześciofluoroetanu i sześciofluorku siarki, z dodatkiem niewielkich ilości metanu i tlenku azotawego. Plakat nazywał tę mieszankę „koktajlem Russella”, dokładnie tak samo jak nazywał ją kiedyś zespół Saxa w Echus Overlook. Węglowodory w koktajlu były potężnymi gazami oranżeriowymi i najlepszą rzeczą z nimi związaną było to, że absorbowały wychodzące promieniowanie planetarne na falach od ośmio — do dwunastomikronowej długości — czyli na tak zwanym „oknie”, gdzie ani wodna para, ani dwutlenek węgla nie miały zdolności lepszej chłonności. To „okno”, kiedy było otwarte, wyzwalało fantastyczne wręcz ilości ciepła, które uciekało z powrotem w przestrzeń i Sax dość szybko postanowił spróbować się do tego zbliżyć poprzez uwolnienie wystarczającej ilości „koktajlu”, aby wyprodukować dziesięć albo dwadzieścia części na milion cząstek atmosfery, stosując się do klasycznych działań związanych z wczesnym modelowaniem, jakie podejmował kiedyś McKay i jemu podobni. Toteż od 2042 roku największy nacisk kładziono na budowę automatycznych fabryczek, rozproszonych po całej planecie, które wytwarzały gazy z lokalnych złóż węgla, siarki i fluorytu, a potem uwalniały je w atmosferę. Każdego roku zwiększała się ilość wypompowywanego „koktajlu”, nawet gdy osiągnięto poziom dwudziestu cząstek na milion, ponieważ chciano utrzymać tę proporcję w stale gęstniejącej atmosferze, a także z tego powodu, że trzeba było kompensować ustawiczne niszczenie przez promieniowanie ultrafioletowe węglowodorów na dużych wysokościach.

I, jak wyjaśniały to tabelki w opisie działań Simmona, wytwórnie kontynuowały akcję przez rok 2061 i przez następną dekadę, utrzymując poziom ha około dwudziestu sześciu cząstkach na milion. Wnioski na plakacie były jednoznaczne: gazy ogrzały powierzchnię o około dwanaście stopni Kelvina.

Sax szedł dalej; na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmieszek. Dwanaście stopni! No, to już było coś! Ponad dwadzieścia procent całego ciepła, jakiego potrzebowali i wszystko to dzięki wczesnemu i stałemu stosowaniu dobrze pomyślanej mieszanki gazowej. Doprawdy pierwszorzędny pomysł! W prostej fizyce jest naprawdę coś pokrzepiającego, pomyślał.


Była dziesiąta rano i zaczynała się kluczowa dla tego dnia konferencji prelekcja H. X. Borazjaniego, jednego z najlepszych chemików atmosferycznych na Marsie. Z opisu na plakacie wynikało, że odczyt ma poruszyć kwestię globalnego ocieplenia i Borazjani najwyraźniej zamierzał w nim przedstawić swoje obliczenia związane z wszelkimi próbami ogrzania planety aż do roku 2100, czyli na rok przed umieszczeniem na orbicie i uruchomieniem soletty. Po oszacowaniu poszczególnych działań chemik pragnął podjąć próbę oceny, czy na Marsie miały miejsce jakiekolwiek efekty synergistyczne. Jego wykład był zatem jedną z przełomowych prelekcji narady, ponieważ Borazjani miał w nim wspomnieć i oszacować pracę bardzo wielu innych naukowców.

Odczyt odbywał się w jednej z największych sal konferencyjnych i pomieszczenie to było z tej okazji całkowicie zapchane ludźmi — stłoczyło się w nim przynajmniej dwa tysiące osób. Sax wślizgnął się prawie w chwili rozpoczęcia prelekcji, wobec czego stał za ostatnim rzędem krzeseł.

Borazjani był małym, śniadoskórym i białowłosym mężczyzną, przemawiającym ze wskaźnikiem w ręku przed wielkim ekranem, który teraz pokazywał obrazy wideo różnych wypróbowanych już metod grzewczych: czarny pył i porosty na biegunach, orbitujące zwierciadła, które przysłano z ziemskiego Księżyca, mohole, wytwórnie gazów oranżeriowych, lodowe asteroidy spalane w atmosferze, bakterie denitryfikujące, a potem cała reszta bioty.

Sax sam zainicjował wszystkie te procesy w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku, dlatego też obserwował teraz ekran jeszcze uważniej niż reszta widowni. Jedyną strategią, jawnie ogrzewającą powietrze, której unikał we wczesnych latach terraformowania, było uwolnienie potężnych ilości dwutlenku węgla w atmosferę. Ci, którzy popierali tę metodę, pragnęli wywołać zjawisko niekontrolowanego efektu oranżeriowego i stworzyć atmosferę dwutlenkowowęglową o ciśnieniu dwóch barów, twierdząc, że takie działanie kolosalnie ogrzałoby planetę, powstrzymało promieniowanie ultrafioletowe i wyzwoliło bujny rozrost roślin. Z pewnością była to prawda, jednakże dla ludzi i zwierząt powietrze takie stałoby się trujące i chociaż zwolennicy tego planu wspominali o drugiej fazie, w której wytrącono by dwutlenek węgla z atmosfery i zastąpiono go jakimś gazem, w którym można oddychać, o swoich metodach mówili w sposób niejasny i nieokreślony, podobnie jak o ewentualnym terminie zakończenia całej operacji, który mieścił się w skali od stu lat do dwudziestu tysięcy. A niebo przez długi czas pozostałoby barwy mlecznobiałej.

Sax nie uważał takiego rozwiązania problemu za zbyt rozsądny. Bardziej preferował swój własny model jednofazowy, osiągający ostateczny cel w sposób bezpośredni.

Model ten oznaczał, że zawsze brakowało im trochę ciepła, ale Sax uznał, że warto ponieść taką cenę w perspektywie plusów, jakie daje cały projekt. Zrobił też, co mógł, aby znaleźć zamiennik ciepła, które dodawało dwutlenek węgla, jak na przykład mohole. Niestety, Borazjani oszacował ciepło uwolnione przez mohole dość nisko; razem wziąwszy, dodały jego zdaniem może z pięć stopni Kelvina do średniej temperatury planety. Cóż, nie ma o czym mówić, pomyślał Sax, wystukując notatki na klawiaturze komputera: prawda jest taka, że jedynym dobrym źródłem ciepła jest słońce. Dlatego właśnie sam od początku tak bardzo optował za wprowadzeniem zwierciadeł orbitujących, które co roku się powiększały, kiedy żaglowce słoneczne docierały z ziemskiego Księżyca, gdzie w bardzo efektywnym procesie produkcyjnym wytwarzano je z księżycowego aluminium. Te floty, powiedział Borazjani, stały się na tyle duże, by dodać do średniej temperatury atmosferycznej również jakieś pięć stopni Kelvina.

Zmniejszenie albedo, działanie, które nigdy nie było specjalnie energicznie wypełniane, dodało kolejne dwa stopnie, a mniej więcej dwieście reaktorów atomowych rozproszonych po całej planecie jeszcze jeden stopień i pół.

Teraz Borazjani przeszedł do omówienia mieszanki gazów oranżeriowych, jednak zamiast powiedzieć o dwunastu stopniach z plakatu Simmona, oszacował całość na czternaście kelvinow i, aby wesprzeć swoje twierdzenie, przytoczył napisaną przed dwudziestu laty rozprawę J. Watkinsa. Sax dostrzegł Berkinę, który siedział w tylnym rzędzie tuż przed nim i teraz przesunął się do przodu, pochylił niemal dotykając ustami ucha kolegi i wyszeptał pytanie:

— Dlaczego nie korzysta z pracy Simmona?

Berkina uśmiechnął się i odszepnął:

— Kilka lat temu Simmon opublikował rozprawę, w której zaczerpnął od Borazjaniego bardzo skomplikowany wykres oddziaływania ultrafioletowego węglowodoru. Lekko go tylko zmodyfikował i za pierwszym razem przypisał go Borazjaniemu, jednak w późniejszych publikacjach cytował już tylko własną wcześniejszą dysertację. Fakt ten rozgniewał Borazjaniego i teraz twierdzi, że rozprawy Simmona na ten temat są pochodną prac Watkinsa, więc kiedykolwiek wspomina o ogrzewaniu planety, odnosi się do tekstu Watkinsa, udając, że badania Simmona nie istnieją.

— Ach tak — powiedział Sax. Wyprostował się i uśmiechnął wbrew sobie na myśl o subtelnej, wyrafinowanej zemście aktualnego prelegenta. A przecież Simmon siedział po drugiej stronie sali, intensywnie marszcząc brwi.

Wówczas Borazjani przeszedł do omawiania efektów grzewczych pary wodnej i dwutlenku węgla, który uwalniano w atmosferę, co ocenił razem jako dodanie kolejnych dziesięciu stopni Kelvina.

— Co nieco z tego można by nazwać efektem synergistycznym — mówił — ponieważ desorpcja dwutlenku węgla jest głównie rezultatem innego ocieplania. Ale moim zdaniem działanie synergistyczne nie jest specjalnie ważnym czynnikiem. Suma ogrzewania wytworzonego przez wszystkie poszczególne, omówione już przeze mnie, metody odpowiada mniej więcej temperaturze obwieszczanej przez komunikaty meteorologiczne z całej planety.

Ekran wideo pokazał teraz końcową tabelkę i Sax zrobił uproszczoną jej kopię w swoim komputerze:


Dane Borazjaniego, 14 drugi luty, 2102 rok:

węglowodory: 14

H2OiCO2: 10

mohole: 5

zwierciadła przed solettą: 5

redukcja albedo: 2

reaktory atomowe: 1,5


Borazjani nawet nie włączył w swoje rozważania wiatraków grzewczych, więc Sax sam je dopisał na notebooku. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, wyszło mu 37,55 stopni Kelvina, co było krokiem bardzo chwalebnym, jak pomyślał, w dążeniu ku ostatecznemu celowi, czyli pięćdziesięciu trzem stopniom na plus. Zajęło im to tylko sześćdziesiąt lat i obecnie w większość letnich dni panowała temperatura powyżej zera Celsjusza, co pozwalało rozwijać się arktycznemu i alpejskiemu życiu roślinnemu, jak sam widział na terenie Lodowca Arena. A wszystko to stało się jeszcze przed wprowadzeniem na orbitę soletty, która zwiększyła nasłonecznienie o dwadzieścia procent.

Zaczęły padać pytania i ktoś poruszył właśnie temat soletty, pytając Borazjaniego, czy myśli on, że jest konieczna, jeśli się weźmie pod uwagę, co udało się już osiągnąć innymi metodami.

Borazjani wzruszył ramionami dokładnie w taki sposób, jak zrobiłby to Sax, gdyby jego o to zapytano.

— Co to właściwie znaczy konieczna? — odpowiedział chemik pytaniem na pytanie. — Wszystko zależy od tego, jak bardzo chcemy podnieść temperaturę. Według modelu standardowego, zainicjowanego przez Russella w Echus Overlook, ważne jest utrzymanie limitu dwutlenku węgla na jak najniższym poziomie. Jeśli będziemy tak postępować, wówczas konieczne stanie się stosowanie także innych metod, aby skompensować stratę ciepła, które wniósłby dwutlenek węgla. Solettę można by uznać za taki kompensator przy ostatecznej redukcji dwutlenku węgla do poziomu, w którym człowiek zdolny byłby oddychać.

Słysząc te słowa, Sax wbrew sobie pokiwał głową.

Wówczas podniosła się następna osoba i zapytała:

— Czy nie sądzi pan, iż standardowy model jest nieodpowiedni, biorąc pod uwagę ilość posiadanego azotu?

— Nie, skoro cały ten azot zostanie wysłany w atmosferę.

W rzeczywistości było to nieprawdopodobne wręcz osiągnięcie, co pytający szybko zresztą wskazał. Spory procent całości powinien pozostać w glebie, istotnie był tam wręcz niezbędny dla rozwoju roślin. Tak więc brakowało im azotu, o czyni zresztą Sax zawsze bardzo dobrze wiedział. I jeśli mieli utrzymać ilość dwutlenku węgla na najniższym możliwym poziomie, procent tlenu w powietrzu pozostawał na niebezpiecznie — ze względu na swą łatwopalność — wysokim poziomie.

Wtedy wstała kolejna osoba i oświadczyła, że można by wyrównać brak azotu, uwalniając inne gazy szlachetne, przede wszystkim argon. Sax zacisnął usta: wprowadzał argon do atmosfery od roku 2042, kiedy wiedział, że prędzej czy później zetknie się z tym problemem, a w regolicie znajdowały się znaczące ilości tego pierwiastka. Jednakże nie było łatwo je uwolnić, jak zauważyli w tamtych czasach współpracujący z nim inżynierowie i co teraz wskazywały różne osoby. Nie, nie, równowaga gazowa w atmosferze stanowiła naprawdę poważny problem.

Wstała jakaś kobieta i zauważyła, że grupa konsorcjów ponadnarodowych koordynowanych przez Armscor buduje system wahadłowców kursowych, które mają zbierać azot z prawie czysto azotowej atmosfery Tytana, skraplać go, przywozić na Marsa i umieszczać w górnej partii atmosfery. Sax zamrugał oczyma na to stwierdzenie, po czym dokonał pewnych szybkich obliczeń na komputerze. Gdy zobaczył wynik, natychmiast gwałtownie uniósł brwi. Trzeba by mnóstwa kursów, by osiągnąć zamierzony rezultat albo statki musiałyby być niesamowicie wielkie. Niesłychane, pomyślał, że ktoś chce w coś takiego inwestować.

Teraz ponownie dyskutowano na temat soletty. Miała ona rzeczywiście zdolność kompensowania tych pięciu czy ośmiu stopni Kelvina, które zostałyby stracone, gdyby wytrącono z powietrza aktualną ilość dwutlenku węgla, a prawdopodobnie mogłaby dodać do atmosfery nawet jeszcze więcej ciepła. Teoretycznie, jak Sax obliczył na komputerze, podniosłaby temperaturę nawet o dwadzieścia dwa kelviny. Ktoś zauważył też, że samo wytrącanie wcale nie jest proste. Stojący obok Saxa mężczyzna z laboratorium Subarashii wstał wówczas i oświadczył, że pogadanka na temat soletty i soczewki napowietrznej, połączona z prezentacją, będzie miała miejsce później na konferencji, gdzie zostaną wyjaśnione niektóre z tych punktów. Zanim mężczyzna usiadł, dodał coś jeszcze o poważnych usterkach modelu jednofazowego, z powodu których należałoby uznać za obowiązujący model dwufazowy.

Większość potoczyła na to stwierdzenie oczyma, a Borazjani oznajmił, że za chwilę odbędzie się w tej sali kolejny wykład. Nikt nie wypowiedział się na temat jego błyskotliwej prelekcji, która uporządkowała wszystkie dane o poszczególnych metodach grzewczych w tak wiarygodny sposób. Jednocześnie świadczyło to jednak również o powszechnym szacunku dla niego, ponieważ nikt także niczego nie zakwestionował — prymat Borazjaniego na tym polu uznawano bezspornie. Ludzie zaczęli powoli wstawać. Niektórzy podchodzili, by osobiście porozmawiać z prelegentem, reszta natomiast ruszyła z sali do korytarza, który natychmiast zaszumiał tysiącem rozmów.


Sax poszedł z Berkiną na obiad do kafeterii tuż za podnóżem Płaskowzgórza Branch. Dokoła nich jadło i rozmawiało o wydarzeniach tego ranka wielu naukowców z całego Marsa.

— Sądzimy, że chodzi o kilka cząstek na miliard.

— Nie, siarczki zachowują się dość ostrożnie.

Z tego, co Russell słyszał, ludzie przy sąsiednim stoliku zakładali, że nastąpi zmiana w model dwufazowy. Któraś z kobiet wspomniała coś o podnoszeniu średniej temperatury do dwustu dziewięćdziesięciu pięciu stopni Kelvina, czyli o siedem stopni więcej niż przeciętna ciepłota Ziemi.

Aż mrugał oczyma na wszystkie te manifestacje pośpiechu, wynikające z pragnienia ciepła. Nie widział powodu, by czuć się niezadowolonym z postępu, którego dokonano do tej pory. Ostatecznym celem projektu było w końcu nie czyste ciepło, ale powierzchnia, na której mogliby żyć ludzie, a rezultaty uzyskane do tej pory rzeczywiście nie wydawały się dawać powodu do skarg. Ciśnienie w obecnej atmosferze wynosiło przeciętnie sto sześćdziesiąt milibarów w punkcie odniesienia, a składała się ona niemal w równych częściach z dwutlenku węgla, tlenu i azotu, ze śladowymi ilościami argonu i innych gazów. Nie taką wprawdzie mieszankę Sax chciałby widzieć na końcu całego procesu zmian, ale był to optymalny wynik, jaki mogli osiągnąć, biorąc pod uwagę zapas substancji lotnych, z którymi musieli zaczynać. Mieszanka uosabiała konkretny krok na drodze do ostatecznego rezultatu, który pragnął osiągnąć Sax. Jego przepis na taką mieszaninę, zgodnie z wczesnym sformułowaniem Fogga, był następujący:


300 milibarów azotu

160 milibarów tlenu

30 milibarów argonu, helu i innych gazów

l0 milibarów dwutlenku węgla


co daje:

Całkowite ciśnienie u podstawy: 500 milibarów


Wszystkie te ilości opierały się na potrzebach fizycznych i różnego rodzaju ograniczeniach. Całkowite ciśnienie musiało być wysokie na tyle, aby skierować tlen do krwi, a pięćset milibarów wynosiło ciśnienie ziemskie na wysokości około czterech tysięcy metrów, blisko górnej granicy takiej atmosfery, w jakiej ludzie mogli żyć bez przerwy. Biorąc pod uwagę, że ciśnienie tego powietrza znajdowało się blisko górnej granicy, byłoby najlepiej, gdyby w tej rzadkiej atmosferze występował procent tlenu wyższy niż ziemski, jednak nie wiele większy, ponieważ wówczas trudno byłoby zagasić ewentualne pożary. Równocześnie należało utrzymać dwutlenek węgla poniżej poziomu dziesięciu milibarów, w przeciwnym razie był trujący. Co do azotu, im więcej go, tym lepiej, w gruncie rzeczy idealne byłoby siedemset osiemdziesiąt milibarów, tyle że całkowity zapas azotu na Marsie szacowano obecnie na mniej niż czterysta milibarów, więc racjonalnie można było wymagać wprowadzenia do atmosfery co najwyżej trzystu milibarów, może trochę więcej. Brak azotu stanowił w istocie jeden z największych problemów, z jakimi musiało się mierzyć terraformowanie, potrzebowano bowiem tego pierwiastka więcej niż było dostępne, zarówno w powietrzu, jak i w glebie.

Sax jadł w milczeniu, nie podnosząc oczu znad talerza i myślał intensywnie o wszystkich tych czynnikach. Poranne dyskusje dały mu powód do zastanowienia się, czy podjął właściwe decyzje w 2042 roku: czy zapas substancji lotnych mógł usprawiedliwiać jego próbę osiągnięcia w jednej fazie powierzchni, na której zdolni są żyć ludzie. Niewiele z tych decyzji można było teraz zmienić. Jednak, rozważywszy wszystkie za i przeciw, Sax nadal uznawał swoje decyzje za trafne. Shikata ga nai, naprawdę nie było innego wyjścia, jeśli chcieli osiągnąć możliwość swobodnego chodzenia po powierzchni Marsa jeszcze za swego życia. Nawet jeśli było ono tak znacznie wydłużone.

Istniały jednak osoby, którym bardziej zależało na atmosferze o wysokiej temperaturze niż takiej, w której można oddychać. Ludzie ci byli najpewniej przekonani, że potrafią podnieść poziom dwutlenku węgla, ogrzać atmosferę w sposób bardzo szybki, a następnie bez problemów zredukować ilość tego trującego dla człowieka gazu. Sax wątpił w to; każde dwufazowe działanie było jego zdaniem zbyt skomplikowane, tak skomplikowane, że nie mógł się przestać zastanawiać, czy cały proces nie zająłby im rzeczywiście dwudziestu tysięcy lat, jak prorokowali najwięksi pesymiści wśród wczesnych zwolenników dwufazowego modelu. Aż zamrugał, rozmyślając nad tą kwestią. Naprawdę nie widział konieczności takiego wyboru. Czy ludzie rzeczywiście chcą zaryzykować taki długoterminowy program, zastanawiał się. Czy aż tak zafrapowały ich nowe gigantyczne technologie, które zaczęli mieć do swojej dyspozycji, że uwierzyli, iż wszystko jest możliwe?

— Jakie było pastrami? — spytał Berkina.

— Co było jakie?

Pastrami. Kanapka z wędzoną wołowiną, którą właśnie zjadłeś, drogi Stephenie.

— Ach tak! Świetna, naprawdę świetna. Musiała być świetna.


Sesje tego popołudnia były w większości poświęcone ubocznym problemom, wiążącym się z sukcesami kampanii globalnego ocieplania. Kiedy bowiem temperatury powierzchniowe rosły i podziemna biota powoli przenikała coraz głębiej w regolit, wieczna zmarzlina w dole zaczynała się topić, dokładnie tak, jak się spodziewano. Tyle że powodowało to katastrofę w pewnych regionach o wyjątkowo dużej zmarzlinie. Jednym z nich była, niestety, sama Isidis Planitia. Sytuację jej opisywała, gromadząc bardzo wielu słuchaczy, prelekcja areolog z laboratorium Praxis w Burroughs. Isidis była jednym z dużych basenów pouderzeniowych, mniej więcej rozmiaru Argyre. Jej północne zbocze było całkowicie zerodowane, a południowy stożek stanowił obecnie część Wielkiej Skarpy. Podziemny lód spływał ze Skarpy i zalegał w basenie przez miliardy lat, a teraz lód przy samej powierzchni topniał latem, po czym znowu zamarzał w zimie. Ten ciągły cykl „odwilż-zamarzanie” sprawiał, że zmarzlina to się podnosiła, to opadała na niesłychaną skalę; zjawisko było dość bliskie zwykłych podobnych fenomenów na Ziemi (choć tam odbywały się na wielokrotnie mniejszą skalę): zjawiska krasów i ping. Na Marsie powstawały duże, sto razy większe od swoich ziemskich odpowiedników zagłębienia i wielkie hałdy. Na całej Isidis te gigantyczne nowe wgłębienia i pagórki pokrywały nierównościami krajobraz i po odczycie wzbogaconym o sekwencję wstrząsających przeźroczy, prelegentka poprowadziła wielką grupę zainteresowanych naukowców na południowy kraniec Burroughs, obok Płaskowzgórza Moeris Lacus do ściany namiotu, gdzie cała okolica wyglądała, jak gdyby zniszczyło ją trzęsienie ziemi: ziemia podniosła się, ujawniając rosnącą masę lodu przypominającą łyse, koliste wzgórze.

— O, tu macie państwo niemal wzorcowe pingo — oświadczyła areolog tonem posiadaczki ziemskiej. — Lodowe masy są stosunkowo czyste w porównaniu z typową matrycą zmarzlinową i działają w tej formie w taki sam sposób, w jaki zachowują się skały: kiedy zmarzlina ponownie zamarza w nocy albo w zimie, rozszerza się i wszystko, co jest mocno zbite w tym obszarze, zostaje pchnięte w górę ku powierzchni. W ziemskiej tundrze znajduje się wiele podobnych ping, ale żadne nie jest tak duże jak to. — Kobieta poprowadziła grupę w górę po potrzaskanym betonie czegoś, co kiedyś było płaską, równą ulicą i tam, z glinianego stożka krateru naukowcy zaczęli wypatrywać na kopiec brudnobiałego lodu. — Przebijamy go jak czyrak, topimy i odprowadzamy w kanały.

— Dla niektórych regionów coś takiego mogłoby stanowić oazę — zauważył cicho Sax. — Topiłoby się latem i nawadniało teren dokoła siebie. W takim miejscu jak to powinniśmy posiać ziarna, rozrzucić zarodniki i posadzić kłącza.

— To prawda — zgodziła się z nim Jessica. — Chociaż, patrząc realistycznie, trzeba stwierdzić, że kraina wiecznej zmarzliny i tak zapewne skończy się pod morzem Vastitas.

— Hmm…

Prawda była taka, że Sax w tej chwili zupełnie zapomniał o wierceniach i eksploatacji Vastitas. Kiedy więc wrócili do centrum konferencyjnego, specjalnie poszukał odczytu opisującego aspekty tych prac. Znalazł jedną taką prelekcję o godzinie szesnastej: „Ostatnie postępy w procesach pompowania na zmarzlinie w północnym kręgu polarnym”.

Obserwował pokaz wideo beznamiętnie. Krąg lodu, który się rozszerzał pod ziemią z północnej czapy, wyglądał jak zatopiona część góry lodowej, zawierającej mniej więcej dziesięć razy więcej wody niż widoczna czapa. Zmarzlina Vastitas zawierała jej jeszcze więcej. Jednak wydostawanie tej wody na powierzchnię było jak… jak pozyskiwanie azotu z atmosfery Tytana, projekt tak trudny, że Sax nigdy nawet go nie rozważał we wczesnych latach; wtedy było to po prostu niemożliwe. Wszystkie te duże projekty — soletta, azot z Tytana, wiercenia północnego oceanu, częste spalanie w atmosferze lodowych asteroid — były przeprowadzane na tak ogromną skalę, że Sax złapał się na tym, iż ma problemy, by je sobie w ogóle wyobrazić. Musiał przyznać, że konsorcja ponadnarodowe mają bardzo odważne pomysły. Rzecz jasna, mieli do dyspozycji nowe możliwości w planowaniu i materiałoznawstwie, a poza tym pojawiły się nowe, całkowicie samoodtwarzające się wytwórnie; wszystko to umożliwiło techniczną wykonalność tych projektów, ale też początkowe inwestycje finansowe wciąż były ogromne.

Jeśli chodzi o możliwości techniczne, dość szybko je sobie wyobraził. Uznał po prostu, że stanowią one rozwinięcie tego, co on sam robił kiedyś wraz z grupą swoich współpracowników: rzeczywiście rozwiązanie niektórych podstawowych problemów dotyczących materiałów, projektowania i kontroli homeostatycznej mogło sprawić, że czyjeś siły bardzo znacznie rosły. Należało zatem rozumieć, że zasięg tego, co chcieli osiągnąć ponadnarodowcy, nie przewyższał już ich możliwości, a biorąc pod uwagę kierunki, w jakich czasami pragnęli się oni posunąć, było przerażające.

W każdym razie między równoleżnikiem północnym sześćdziesiątym a siedemdziesiątym umieszczono obecnie około pięćdziesięciu platform wiertniczych i drążono tam teraz studnie, w które wprowadzano urządzenia topiące zmarzlinę: metody sięgały od grzewczych chodników odbiorczych po wybuchy atomowe. Wówczas wypompowywano nową topninę i rozlewano ją na wydmach Vastitas Borealis, gdzie ponownie zamarzała. W końcu ta lodowa tafla powinna stopnieć, częściowo pod swym własnym ciężarem, a wtedy powstałby ocean w kształcie pierścienia otaczającego północne równoleżniki sześćdziesiąty i siedemdziesiąty, ocean, który byłby bez wątpienia bardzo dobrym zapadliskiem termicznym, tak zresztą jak wszystkie oceany. Chociaż, podczas gdy zapadlisko pozostałoby lodowym morzem, wzrost albedo spowodowałby prawdopodobnie stratę ciepła netto wobec globalnego systemu. Był to więc kolejny przykład na to, jak różne ich operacje szkodziły sobie nawzajem. Tak było z lokalizacją samego Burroughs, zależnego od tego nowego pomysłu: miasto znajdowało się bowiem niestety pod poziomem planowanego morza, było jego punktem wyjściowym. Mówiło się więc o utworzeniu dajki albo mniejszego morza, ale nikt na pewno nie wiedział, jak rozwiązać ten problem. Tak czy owak, Sax uważał, że wszystko to jest bardzo interesujące.

Brał udział w konferencji codziennie, całymi dniami, niemalże mieszkając w wyciszonych salkach i korytarzach centrum konferencyjnego. Rozmawiał z kolegami naukowcami, z autorami plakatów i ze swoimi sąsiadami na widowni. Kilka razy musiał udawać, że nie zna swych starych współpracowników, co czyniło go wystarczająco nerwowym, by unikał ich, kiedy tylko mógł. Ale ludzie ci najwyraźniej wcale nie uważali, by im przypominał kogoś, kogo kiedyś znali i przeważnie nie sprawiało mu problemu rozmawianie z nimi tylko o nauce. Robił to zresztą z ogromną przyjemnością. Uczestnicy konferencji wygłaszali odczyty, zadawali pytania, dyskutowali na temat szczegółów, omawiali implikacje poszczególnych stwierdzeń, a wszystko to pod równomierną fluorescencyjną poświatą salek konferencyjnych, w cichym szumie wentylatorów i wideoodtwarzaczy — jak gdyby znajdowali się w świecie poza czasem i przestrzenią, na wyimaginowanym obszarze czystej nauki, która z pewnością stanowiła jedną z największych zdobyczy ludzkiego ducha. Byli czymś w rodzaju utopijnej społeczności, żyjącej wygodnie, pogodnie i pod ochroną. Dla Saxa ta naukowa konferencja naprawdę była utopią.


A jednak te sesje charakteryzowały się jakimś nowym tonem, czymś w rodzaju dziwnej nerwowości, z którą nigdy przedtem się nie spotkał i która go raziła. Pytania po prezentacjach były bardziej agresywne, odpowiedzi udzielane szybko i defensywnie. Czystą sztukę naukowego dyskursu, którą tak lubił (choć musiał przyznać, że nie była ona wcale całkowicie czysta) osłabiały obecnie prymitywne kłótnie i brutalna walka o władzę, motywowane przez coś więcej niż tylko zwykły egoizm. Nie wystarczały takie postępki, jak mniej czy bardziej nieświadome wykorzystanie pracy Borazjaniego przez Simmona i wyborna riposta tego pierwszego; częściej Sax miał tu do czynienia z bardziej bezpośrednimi wzajemnymi atakami. Na przykład zdarzyło się tak, że przy końcu prelekcji na temat głębokich moholów i możliwości dotarcia do płaszcza planety podniósł się z miejsca jakiś niski łysy Ziemianin i ni stąd, ni zowąd oznajmił:

— Nie sądzę, żeby podstawowy model litosfery był tutaj obowiązujący.

Następnie wyszedł z sali.

Sax patrzył na całą tę scenę, nie wierząc własnym oczom.

— O co mu właściwie chodziło? — zapytał szeptem Claire.

Kobieta potrząsnęła głową.

— Pracuje dla Subarashii nad soczewką napowietrzną i przedstawicielom jego konsorcjum nie podoba się potencjalna konkurencja wobec ich programu topienia regolitu.

— Mój Boże.

Sesja pytań i odpowiedzi toczyła się chaotycznie, co rusz przeplatana pokazem grubiaństwa; Sax jednakże wyślizgnął się z sali i spojrzał z zaciekawieniem za oddalającym się naukowcem z Subarashii. Cóż ten osobnik sobie myśli, zastanowił się.

Ale nietakt mężczyzny nie stanowił odosobnionego przykładu dziwacznego zachowania tutejszych naukowców. Wśród uczestników konferencji wyczuwało się napięcie. Rzecz jasna, chodziło o wysokie stawki; jak pokazało to na małą skalę pingo pod Moeris Lacus, istniały pewne uboczne skutki badanych i zalecanych podczas konferencji procedur, skutki, które kosztowały sporo pieniędzy, czasu, a nawet istnień ludzkich. W grę wchodziły także pobudki finansowe…

I teraz, kiedy konferencja zbliżała się ku końcowi, w programie coraz mniej było odczytów poświęconych bardzo szczegółowym zagadnieniom, a coraz więcej ogólnych prezentacji i warsztatów, włącznie z pewnymi prelekcjami w głównej sali na temat nowych hiperplanów, które nazywano tu „projektami monstrualnymi”. Miały one tak wielki wpływ, że oddziaływały na prawie wszystkie inne plany. Kiedy uczestnicy konferencji dyskutowali o nich, spierali się w rezultacie na temat polityki, poruszając częściej problem tego, co należy teraz zrobić, niż mówiąc o tym, czego już dokonano. To zawsze zmieniało wszelkie debaty w kłótnie, choć żadne dotychczasowe nie były tak ostre jak teraz, gdy wszyscy próbowali wykorzystywać pozyskane na wcześniejszych prezentacjach informacje w obronie swych własnych pobudek, jakiekolwiek by one były. Tutejsi naukowcy wkroczyli w tę nieszczęsną strefę, gdzie nauka zaczyna dryfować w kierunku polityki, gdzie prace naukowe stają się „projektami dotowanymi”. Doprawdy konsternujący był widok, jak polityka, ta zepsuta, ponura strefa ludzkiego myślenia, zakłóca kiedyś tak neutralny teren każdej konferencji.

Jedną z przyczyn tego, co Sax uświadomił sobie podczas któregoś z samotnych obiadów, stanowiła bez wątpienia sama wielkonaukowa natura „projektów monstrualnych”. Wszystkie one były bowiem tak kosztowne i trudne, że wykonanie każdego z nich przyznawano innemu konsorcjum ponadnarodowemu. Taka strategia wydawała się jedyną możliwą wobec ogromu planów, jedynym oczywistym i z pewnością skutecznym posunięciem, ale niestety oznaczała ona ciągłe walki — stałe ścieranie się rozmaitych punktów widzenia w kwestii ataku na program terraformowania. Osoby broniące którejkolwiek z koncepcji twierdziły, iż właśnie ta metoda jest metodą absolutnie najlepszą, a w rzeczywistości naginały dane, aby bronić własnych poglądów czy też raczej poglądów przedsiębiorstwa, dla którego pracowały.

Konsorcjum Praxis, na przykład, wraz ze Szwajcarami było liderem szeroko pojętego projektu biotechnologicznego, wobec czego sprzyjający mu teoretycy bronili tego, co nazywali modelem ecopoesis. Model ten utrzymywał, że w aktualnym momencie rozwoju planety nie potrzeba żadnego dalszego dopływu ciepła ani uwalniania substancji lotnych i że sam proces biologiczny, wspomagany przez minimum ekologicznej inżynierii, wystarczy, aby terraformować planetę do poziomów planowanych we wczesnym modelu Russella. Sax sądził, że nie mylili się zapewne w swej ocenie, jeśli się weźmie pod uwagę pojawienie się soletty, chociaż uważał ich skale czasowe za zbyt optymistyczne. Wiedział jednakże, że ponieważ pracuje dla Biotique, jego sąd również może nie być całkowicie bezstronny.

Naukowcy z Armscoru twierdzili jednak zdecydowanie, iż niski zapas azotu paraliżuje nadzieje zwolenników ecopoesis. Upierali się, że interwencjonizm przemysłowy jest konieczny. Ale… to oczywiście właśnie Armscor budował wahadłowce do transportowania azotu z Tytana. Przedstawiciele Zjednoczonych natomiast, sprawujący pieczę nad wierceniami w Vastitas, podkreślali decydujący wpływ aktywnej hydrosfery. A ludzie z Subarashii, pod opieką których znajdowały się nowe zwierciadła orbitalne, starali się przekonać wszystkich, że wielką siłę soletty i soczewki napowietrznej można wykorzystać do wpompowania ciepła i gazów do systemu, dzięki czemu cały proces zostałby znacząco przyspieszony. Zawsze zupełnie oczywisty był fakt, dlaczego dana osoba jest zwolennikiem tego, a nie tamtego programu: wystarczyło spojrzeć na jej plakietkę z nazwiskiem i firmą, dla której pracuje, by przewidzieć, co będzie popierała, a co atakowała. Widząc, że nauka tak rażąco się uwikłała w wielki biznes, Sax poczuł dotkliwy smutek i wydawało mu się, że fakt ten trapi również wszystkich innych — nawet tych, którzy sami tak właśnie postępowali — co jeszcze bardziej zwiększało ogólne rozdrażnienie i uparte obstawanie uczestników dyskusji przy własnych poglądach. Wszyscy wiedzą, co się dzieje i nikomu się to nie podoba, myślał Sax, a w dodatku nikt się do tego nie przyznaje.

Najbardziej widoczne okazało się to podczas panelowej dyskusji na temat dwutlenku węgla, która odbyła się ostatniego ranka konferencji. Zmieniła się ona szybko w obronę soletty i soczewki napowietrznej, które na sali bardzo gwałtownie popierało dwóch naukowców z Subarashii. Sax siedział z tyłu pomieszczenia, słuchał ich entuzjastycznych opisów dużych zwierciadeł i czuł się coraz bardziej spięty i nieszczęśliwy, im dłużej tamci mówili. Sama soletta podobała mu się, będąc zresztą niczym więcej niż tylko logiczną kontynuacją efektu luster, które sam umieścił na orbicie w pierwszych latach terraformowania. Jednak poruszająca się na niskich wysokościach soczewka napowietrzna była bezspornie mechanizmem znacznie potężniejszym i gdyby wykorzystano jej pełne możliwości, spowodowałaby odparowanie do atmosfery setek milibarów gazów z powierzchni; spory ich procent stanowiłby na pewno dwutlenek węgla, który — według jednofazowego modelu Russella — nie był pożądany w powietrzu, a mógłby zostać w jakimś odpowiednim momencie operacji związany w regolicie. Istniało więc wiele trudnych pytań, które należało zadać na temat efektów działania soczewki napowietrznej, a ludziom z Subarashii powinno się surowo zakazać rozpoczęcia stapiania regolitu, zanim nie skonsultują się w tej kwestii z kimś spoza komisji koncesyjnej Zarządu Tymczasowego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sax jednak nie chciał ściągać na siebie zainteresowania, wtrącając się w tę sprawę, wobec czego pozostawało mu tylko milczeć, siedzieć na krześle obok Claire i Berkiny z wyłączonym komputerem, kręcić się niecierpliwie na siedzeniu i mieć nadzieję, że ktoś inny zada za niego wszystkie trudne pytania.

A ponieważ pytania te były tak samo oczywiste, jak trudne, rzeczywiście padały z sali; jakiś naukowiec z Mitsubishi, konsorcjum, które od samego początku było największym przeciwnikiem Subarashii, wstał w pewnej chwili i bardzo uprzejmie zapytał o niekontrolowane zjawisko oranżeriowe, które mogłoby powstać w wyniku zbyt dużej ilości uwalnianego dwutlenku węgla. Sax pokiwał z uznaniem głową na to stwierdzenie, naukowcy z Subarashii odpowiedzieli jednak po prostu, że mają nadzieję, iż nie dojdzie do sytuacji zbytniego ocieplenia; rozbrajająco dodali też, że przecież — tak czy owak — powstałe w ten sposób ciśnienie atmosferyczne w wysokości siedmiuset czy też ośmiuset milibarów byłoby bardziej wskazane niż ciśnienie pięciusetmilibarowe.

— Ależ nie, jeśli będzie to atmosfera dwutlenkowowęglowa! — mruknął Sax do Claire, która pokiwała głową.

Wówczas wstał H. X. Borazjani i powiedział dokładnie to samo, co myślał Sax, a w jego ślady podążyli inni. Sporo osób na sali ciągle traktowało oryginalny model Russella jako wzorzec działania i kładli szczególny nacisk na trudności z ewentualnym późniejszym wytrąceniem zbyt dużej nadwyżki dwutlenku węgla z powietrza. Tyle że w pomieszczeniu znajdowała się również spora liczba naukowców z Armscoru i Zjednoczonych, którzy — podobnie jak ci z Subarashii — albo twierdzili, że wytrącanie dwutlenku węgla wcale nie jest trudne, albo wręcz, że ciężka od dwutlenku węgla atmosfera nie jest pozbawiona zalet. Ekosystem większości roślin wraz z owadami tolerującymi dwutlenek węgla i może dodatkowo jakimiś genetycznie ukształtowanymi zwierzętami bujnie rozwijałby się w tym ciepłym, gęstym powietrzu, mówili, a ludzie mogliby chodzić po dworze w podkoszulkach i niczym cięższym niż tylko maski tlenowe na twarzach.

Takie wypowiedzi sprawiły, że Sax niemal zazgrzytał zębami z wściekłości, na szczęście jednak nie był jedyną osobą tak zdenerwowaną, dzięki czemu udało mu się pozostać na siedzeniu, podczas gdy inni wstawali z krzeseł, by zakwestionować tę fundamentalną zmianę celu terraformowania. Kłótnia szybko się zaogniła, aż stała się naprawdę zawzięta.

— To nie jest jakaś dzika planeta, którą chcemy podbić!

— Sugerujecie w ten sposób, że ludzi również można genetycznie przystosować, by tolerowali wyższy poziom dwutlenku węgla, a to jest przecież absurdalne!

Bardzo szybko stało się oczywiste, że niczego w ten sposób nie osiągną. Bowiem nikt naprawdę nikogo nie słuchał i wszyscy głosili „niepodważalne” opinie, ściśle związane z interesami swoich pracodawców. To jest naprawdę niestosowne, pomyślał Sax. Powszechna niechęć wobec tonu debaty spowodowała, że większość osób, z wyjątkiem bezpośrednich uczestników, zaczęła się wycofywać z bezsensownej dyskusji — ludzie wokół Saxa składali programy, odłączali komputery i szepcząc do swoich towarzyszy, zbierali się do wyjścia. Postępowali tak wszyscy poza grupką, która ciągle stała i toczyła spór… To było skandaliczne, nikt nie mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości, ale Saxowi wystarczyła chwila zastanowienia, by stwierdzić, że tamci kłócą się obecnie na temat decyzji taktycznych, które i tak nie zależały od nikogo z nich — zwykłych przecież naukowców. Cała sprawa nikomu się nie podobała, toteż w samym środku debaty ludzie faktycznie zaczęli wstawać i opuszczać salę. Prowadząca dyskusję panelową — jakaś bardzo uprzejma Japonka, która wyglądała na strasznie nieszczęśliwą z powodu rozwoju wypadków — usiłowała przekrzyczeć podniesione głosy dyskutantów, sugerując, by zamknięto sesję. Ludzie gromadnie wychodzili na korytarz, łącząc się w małe grupki; niektórzy ciągle przemawiali w podnieceniu do swych sojuszników. Teraz, gdy skarżyli się przyjaciołom, przedstawiali stanowczym tonem rozmaite zastrzeżenia i wątpliwości.


Sax podążył za Claire, Jessiką i innymi osobami z Biotique przez kanał do Płaskowzgórza Hunta. Wsiedli do windy, wjechali na płaskowyż płaskowzgórza i zjedli obiad w lokalu Antonia.

— Mają nas zamiar zalać dwutlenkiem węgla — mruknął Sax, gdyż nie mógł już dłużej utrzymać języka za zębami. — Nie sądzę, żeby rozumieli, jak wielkie nieszczęście wyrządzą w ten sposób modelowi standardowemu.

— Oni preferują zupełnie inny model — odparła Jessica. — Dwufazowy model ciężkoprzemysłowy.

— Który zatrzyma ludzi i zwierzęta w namiotach na czas mniej więcej nieokreślony — dodał Sax.

— Być może zarządy konsorcjów ponadnarodowych nie przejmują się tą kwestią — zauważyła Jessica.

— A może nawet im się podoba ten pomysł — stwierdził Berkina.

Sax skrzywił się.

Do rozmowy włączyła się Claire:

— Ściśle rzecz biorąc, chodzi o to, że mają tę solettę i soczewkę, i po prostu chcą je wykorzystać. Bawią się jak dzieci swoimi zabawkami. Mnie się to kojarzy z dziesięcioletnim malcem, który stara się sprawdzić, czy za pomocą szkła powiększającego można wywołać pożar. Tylko że aktualne zabawki są tak bardzo potężne… A tamci nie potrafią się powstrzymać, bowiem bardzo pragną ich użyć. Potem nazwą wypalone strefy kanałami, sami wiecie…

— To jest potworna głupota — odezwał się ostrym głosem Sax, a kiedy pozostali popatrzyli na niego z pewnym zaskoczeniem, próbował złagodzić ton: — No cóż, sami rozumiecie, nie jest to zbyt mądre posunięcie. Coś w rodzaju pokrętnego romantyzmu. Powstałe rowy nie będą kanałami w sensie użytecznych torów, łączących jedną masę wodną z drugą i nawet jeśli ktoś spróbuje ich użyć w tym celu, ich brzegi pozostaną żużlowe.

— Będą mieli wtedy szkło, którego tak pragną — powiedziała Claire. — W każdym razie to tylko pomysł, te kanały.

— Ależ to, co tu się dzieje, to bynajmniej nie jest dziecięca zabawa! — wybuchnął Sax. Niesamowicie trudno było mu w obecnej sytuacji zachować poczucie humoru Stephena; z pewnego powodu czuł prawdziwą irytację i zdenerwowanie. Tak znakomicie przecież zaczęli — sześćdziesiąt lat nieprzerwanych sukcesów — a teraz przybyli tu inni ludzie ze swymi ideami i zabawkami, pragnąc to wszystko zniszczyć, kłócąc się i spiskując przeciwko sobie nawzajem, dążąc do wprowadzenia kolejnych, jeszcze potężniejszych i jeszcze kosztowniejszych metod, nad którymi będzie jeszcze trudniej zapanować. Jednym słowem, zamierzali zrujnować jego plan!


Ostatnie sesje popołudniowe okazały się powierzchowne i w żaden sposób nie zdołały przywrócić Saxowi wiary w to, że konferencja była przykładem bezinteresownej nauki. Tego wieczoru, wróciwszy do swego pokoju, obejrzał w telewizji program informacyjny poświęcony marsjańskiemu środowisku z większą uwagą niż kiedykolwiek przedtem, szukając odpowiedzi na pytania, których do końca nie potrafił sformułować. Dowiedział się o wielu nowych faktach. Obsuwały się skalne urwiska. Z powodu cyklu „odwilż-zamarzanie” ze zmarzliny były wypychane skały wszelkich rozmiarów, które następnie układały się w charakterystyczne wielokątne wzory. W parowach i na różnych powierzchniach pochyłych tworzyły się kamienne lodowce, skały odbijały się swobodnie od lodu, potem ześlizgiwały się w dół wąwozu w masach, które poruszały się jak regularne lodowce. Pinga pokrywały pęcherzami północne niziny, z wyjątkiem, rzecz jasna, miejsc, gdzie zamarznięte morza wysączały się z platform wiertniczych, zalewając okolicę…

Były to zmiany na potężną skalę, zjawiska widoczne coraz powszechniej na planecie i zwiększające swe tempo wraz z każdym rokiem, ponieważ letnie dni stawały się teraz coraz cieplejsze, a podziemna submarsjańska biota rosła coraz głębiej; jednocześnie każdej zimy wszystko ciągle zamarzało w lity lód, a w letnie noce w jego cieniutką warstewkę. Taki intensywny cykl „odwilż-zamarzanie” rozdzierał ziemię, a marsjańska powierzchnia okazała się szczególnie na to podatna, ponieważ trwała w lodowatym, jałowym zastoju od milionów lat. Utrata masy wyzwalała każdego dnia wiele ziemnych obsuwów, toteż rozmaite nieszczęśliwe wypadki bądź czyjeś nie wyjaśnione zniknięcia przestały być sprawą niezwykłą. Podróże na przełaj stały się niebezpieczne. Kaniony i świeże kratery nie uchodziły już za miejsca na tyle bezpieczne, aby stawiać tam miasta lub choćby spędzać noce.

Obejrzawszy program, Sax wstał, podszedł do okna w swoim pokoju i spojrzał w dół na światła wielkiego miasta. Na Marsie działo się obecnie to, co wywróżyła mu przed wielu laty Ann. Bez wątpienia w tej chwili musiała reagować na raporty z tych wszystkich zmian prawdziwym oburzeniem — ona i cała reszta „czerwonych”. Dla nich każdy obryw skalny był znakiem, że eksperymenty szły raczej w złym kierunku niż we właściwym. W przeszłości Russell szybko otrząsnąłby się z takich myśli; przecież utrata masy obnażała słońcu zamarzniętą glebę, którą ogrzewały promienie słoneczne, ujawniając w ten sposób ukryte źródła azotu i innych pierwiastków. Tak powiedziałby sobie jeszcze jakiś czas temu, ale teraz, mając świeżo w pamięci wszystkie wydarzenia z konferencji, nie był już wcale pewien, czy występujące powszechnie zjawiska należy uważać za pozytywne.

W telewizyjnych programach nikt nie wydawał się przejmować tymi zmianami. Ale tam nie było „czerwonych”. Obsunięcia się ziemi uważano za nic innego jak tylko szansę, i to nie jedynie dla terraformowania — które najwyraźniej traktowano obecnie jako wyłączną sprawę konsorcjów ponadnarodowych — ale także dla przemysłu wydobywczego. Sax z mieszanymi uczuciami obserwował w wiadomościach relację na temat świeżo odkrytej żyły rudy złota. Dziwny był fakt, jak wielu ludzi zdawały się pociągać poszukiwania. Niektórzy na Marsie zachowywali się tak, jak gdyby dopiero zaczęło się dwudzieste stulecie; wraz z powrotem kosmicznej windy najwidoczniej wróciła na planetę stara mentalność z czasów gorączki złota. Jak gdyby było to naprawdę jedyne przeznaczenie każdej frontiery, choć tu eksploatację prowadzono za pomocą wielkich maszyn napierających ze wszystkich stron, a także z pomocą kosmicznych inżynierów, specjalistów od wydobywania i budowania. Natomiast terraformowanie, które stanowiło kiedyś pracę Saxa i zarazem było jedyną i najważniejszą sprawą w jego życiu od co najmniej sześćdziesięciu lat, teraz wydawało się zmieniać w coś zupełnie innego…


Saxa zaczęła prześladować bezsenność. Nigdy mu nie dokuczała i teraz przekonał się, że dolegliwość ta jest naprawdę bardzo nieprzyjemna. Budził się, przekręcał na bok, powoli przytomniał, aż jego umysł zaczynał działać. Kiedy uświadamiał sobie, że nie zaśnie powtórnie, wstawał, włączał ekran AI i oglądał najróżniejsze programy wideo, nawet wiadomości, którymi nigdy przedtem się nie interesował. Na Ziemi dostrzegał symptomy pewnego rodzaju socjologicznej dysfunkcji. Wydawało się, na przykład, że nikt w żaden sposób nie próbuje dostroić problemów społecznych do nagłego wzrostu populacyjnego, spowodowanego przez zastosowanie kuracji gerontologicznych. A przecież, zdaniem Saxa, była to kwestia zasadnicza: w swoim czasie należało wprowadzić kontrolę urodzin, zezwolenia na posiadanie określonej liczby dzieci, sterylizację i tym podobne ograniczenia, jednak większość państw zupełnie zlekceważyła problem. I teraz, po latach, co oczywiste, okazywało się, że stale rozrasta się „podklasa” pozbawiona dostępu do kuracji, zwłaszcza w gęsto zaludnionych biednych państwach. Dokładne liczby były obecnie trudne do ustalenia, szczególnie że ONZ bezspornie dogorywała, a studium opracowane przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości głosiło, że w państwach rozwiniętych jest poddawanych kuracji siedemdziesiąt procent ludności, podczas gdy w krajach biednych — zaledwie jedna piąta osób. Jeśli ten trend utrzyma się przez dłuższy czas, myślał Sax, doprowadzi do swego rodzaju klasowej fizykalizacji — spóźnionego pojawienia się czy też ponownego ujawnienia się ponurej wizji marksowskiej, tylko w o wiele skrajniejszej formie niż to przewidywał Marks, ponieważ teraz różnice klasowe manifestowały się poprzez prawdziwe różnice fizjologiczne spowodowane przez rozdział dwumodalny, coś niemal pokrewnego specjacji…

Ta dywergencja między bogatymi i biednymi była szalenie niebezpieczna, ale najwyraźniej na Ziemi traktowano ją jako coś nieuchronnego w procesie rozwoju, jako część naturalnego porządku rzeczy. Dlaczego nie dostrzegali zagrożenia?

Sax nie rozumiał już Ziemi, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją pojmował. Siedział teraz, drżąc cały z powodu kolejnej bezsennej nocy, zbyt zmęczony, żeby cokolwiek czytać lub w ogóle pracować; sił starczało mu tylko na to, by wywoływać na ekran ziemskie programy informacyjne jeden po drugim, usiłując lepiej zrozumieć, co się dzieje na jego macierzystej planecie. A uważał, że musi ją zrozumieć, jeśli chce pojąć problemy Marsa, ponieważ postępowanie marsjańskich konsorcjów ponadnarodowych zależne było właśnie od aktualnej sytuacji na Ziemi. Po prostu musiał zrozumieć! Jednak telewizyjne wiadomości wydawały mu się doprawdy niepojęte. Bezsprzecznie na Ziemi — co tam było widoczne w sposób jeszcze bardziej dramatyczny niż na Marsie — nie istniał żaden plan.

Sax potrzebował nauki płynącej z historii, ale niestety nie było to możliwe. „Historia jest lamarkiańska”, zwykł mawiać Arkady, i myśl ta wydawała się złowieszczo sugestywna, biorąc pod uwagę tę pseudospecjację spowodowaną przez nierówny rozdział gerontologicznych kuracji. Znikąd nie było prawdziwej pomocy. Psychologia, socjologia, antropologia, wszystkie te nauki tylko podejrzewały. W żaden sposób nie można było zastosować metod naukowych wobec istot ludzkich, nijak nie dawało się uzyskać naprawdę pomocnych informacji. Zaistniał problem związany z pojęciami faktu i wartości, tyle że wyrażony w inny sposób; ludzką rzeczywistość należało interpretować jedynie opierając się na wartościach, a wartości okazywały się zwykle bardzo odporne na analizę naukową. Wyodrębnienie czynników do badania, niekoniecznie prawdziwe hipotezy, możliwe do powtórzenia eksperymenty — żadna z metod stosowanych w fizyce laboratoryjnej po prostu nie nadawała się tu do wykorzystania. Wartości rządzą historią — twierdzenie to stało się niepodważalne, niepowtarzalne i uwarunkowane. Można było ten układ opisać jako lamarkiański czy też chaotyczny, ale to także jedynie domysły, ponieważ nie udawało się odpowiedzieć na podstawowe pytania, a mianowicie: jakie czynniki wybierano, jakie cechy można było nabyć poprzez uczenie się i przekazywanie informacji albo działając w jakiś niepowtarzalny, lecz zgodny ze wzorcem sposób?

Nikt nie potrafił tego wyjaśnić.

Sax zaczął znowu myśleć o dziedzinie nauki zwanej historią naturalną, która tak bardzo go urzekła na Lodowcu Arena. Dziedzina ta używała metod naukowych do badania naturalnej historii świata, która w wielu płaszczyznach stanowiła tak samo skomplikowany metodologicznie problem jak historia ludzka, będąc równie niepowtarzalna i odporna na eksperymentowanie. I jeśli pominęło się ludzką świadomość, historia naturalna często okazywała się dyscypliną dość pomysłową, nawet jeśli opierała się w większości na obserwacji i hipotezach, które dawały się zweryfikować jedynie poprzez dalszą obserwację. To była prawdziwa nauka, która naprawdę odkrywała wśród przypadkowości i chaosu świata pewne niekwestionowalne, ogólne zasady ewolucji: rozwój, adaptację, zmienność cech gatunkowych, a także wiele bardziej szczegółowych zasad, potwierdzonych przez rozmaite poddyscypliny.

A teraz Sax poszukiwał podobnych zasad kształtujących ludzką historię. Trochę poczytał na temat historiografii, ale nie wniosło to nic nowego; znajdował tani albo smutną imitację metody naukowej, albo czystą i prostą sztukę. Mniej więcej co każde dziesięć lat nowe historyczne interpretacje rewidowały wszystko, co dotąd ustalono, ale rewizjonizm ten niestety ciągle z upodobaniem tworzył kolejne teorie, które nie miały wiele wspólnego z obecnym porządkiem świata. Socjobiologia i bioetyka były w tej kwestii nieco bardziej obiecujące, ale konkretny problem wyjaśniały najlepiej, kiedy mogły działać w ewolucyjnych skalach czasowych, a Sax chciał się dowiedzieć czegoś na temat minionych stu lat i może jeszcze następnych stu. Lub choćby o ubiegłych pięćdziesięciu, i o pięćdziesięciu, które świat miał przed sobą.


Noc po nocy Sax budził się, nie udawało mu się zasnąć ponownie, więc wstawał, siadał przed ekranem i zaintrygowany zagłębiał się w te kwestie, zbyt zmęczony, by logicznie myśleć. A kiedy to nocne czuwanie stało się już niemal nawykiem, złapał się na tym, że wraca coraz częściej do filmów poświęconych wydarzeniom roku 2061. Istniało wiele wideokompilacji na temat tamtych dni i w niektórych z nich nie bano się nazywać ówczesnych zdarzeń trzecią wojną światową. Taki był tytuł najdłuższego wideoserialu z tamtego roku, o długości jakichś sześćdziesięciu godzin, składającego się z kiepsko zmontowanych filmików, w chronologicznym porządku ukazujących rozwój wypadków.

Wystarczyło pooglądać ten serial przez chwilę, aby stwierdzić, że tytuł ten nie jest całkowitą sensacyjną bzdurą. W tym fatalnym roku wszędzie na Ziemi szalały wojny i ci spośród analityków, którzy nie chcieli ich połączyć w jedno i nazwać trzecią wojną światową, uważali najwidoczniej, że po prostu nie trwały wystarczająco długo, aby były godne tego miana albo że nie był to spór dwóch wielkich światowych bloków państw sprzymierzonych, ale sprawa o wiele bardziej kłopotliwa i skomplikowana: różne źródła twierdziły, że północ walczyła wówczas z południem, młodzi ze starymi, ONZ z poszczególnymi narodami, narody z konsorcjami ponadnarodowymi, konsorcja ponadnarodowe z państwami przez nie kontrolowanymi, armie narodowe z policją albo policja z obywatelami… Konflikt ten miał więc w sobie cechy wszystkich rodzajów konfliktów naraz. Tak czy owak, w ciągu sześciu czy ośmiu miesięcy Ziemia pogrążona była wówczas w całkowitym chaosie.

Podczas tego przyspieszonego kursu z zakresu politologu Sax natknął się na wykres Hermanna Kahna, zwany „drabiną eskalacji konfliktu”, w którym badacz ten próbował skategoryzować kolejne zdarzenia według ich natury i zaciętości. W drabinie Kahna znajdowały się czterdzieści cztery stopnie: począwszy od pierwszego, zwanego „pozornym kryzysem”, posuwano się stopniowo w górę poprzez takie kategorie, jak: „gesty polityczne i dyplomatyczne”, „uroczyste i formalne deklaracje”, „znacząca mobilizacja”, a potem coraz wyżej poprzez szczeble o nazwach: „pokaz siły”, „niepokojące akty przemocy”, „dramatyczne konfrontacje militarne”, „wielka wojna konwencjonalna”, i dalej ku niezbadanym strefom: „wojny prawie atomowej”, „modelowych ataków skierowanych przeciw własności”, „aktów obywatelskiej dewastacji”, aż do samego numeru czterdziestego czwartego, zwanego „spazmem” albo „szaleńczą wojną”. Całość stanowiła naprawdę interesującą próbę taksonomii i konsekwentnej logiki. Przyglądając się wykresowi dokładnie, Sax zauważył, że autor wykorzystał kategorie z wielu przeszłych wojen. A gdy patrzył na kolejne definicje z tabeli, pomyślał, że wydarzenia roku 2061 nieuchronnie musiały się zakończyć punktem czterdziestym czwartym.

W chaosie tamtego roku Mars nie był niczym więcej niż tylko jedną dodatkową spektakularną wojną w tle pięćdziesięciu innych. Bardzo niewiele miejsca wśród powszechnych problemów dotyczących roku 2061 poświęcono Czerwonej Planecie, zatrzymując się przy niej jedynie na chwilę i prezentując wybrane króciutkie filmiki, które Sax widział już wcześniej wiele razy: zamarznięci strażnicy w Korolowie, popękane kopuły, zerwanie windy, a potem upadek Fobosa. Próby analizy marsjańskiej sytuacji były w najlepszym razie płytkie; planeta stanowiła dla oceniających tylko egzotyczny występ artystyczny towarzyszący głównemu przedstawieniu, niezły wstępniak, który niczym się nie wyróżniał od ogólnego bagna. Tak, tak, prawda ta dotarła do Saxa wraz z pewnym bezsennym świtem: jeśli chciał zrozumieć rok 2061 na Marsie, musiał zesztukować go sam, stworzyć osobiście z rozmaitych zdarzeń zarejestrowanych na kasetach wideo, z wszystkich tych nagrań, na których rozwścieczone tłumy podpalają miasta, a zdesperowani i sfrustrowani przywódcy sporadycznie udzielają konferencji prasowych.

Jednakże nawet ułożenie tych segmentów według chronologii nie było zadaniem łatwym. I, rzecz jasna, stanowiło ono dla Saxa (w stylu jego działania z czasów Echus Overlook) jedyną interesującą go kwestię na kilka tygodni, bowiem uporządkowanie zdarzeń w odpowiedniej kolejności było pierwszym krokiem do zesztukowania tego, co nastąpiło, krokiem, który musiał poprzedzić odpowiedź, dlaczego stało się tak, a nie inaczej.

Po kilku tygodniach Sax zaczął co nieco rozumieć. Metoda, którą się posłużył, coś w rodzaju analizy obiegowych wersji, okazała się słuszna i doszedł do wniosku, że ogniskiem zapalnym i jednocześnie bezpośrednią przyczyną wojny było pojawienie się w latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku wielu ogromnych konsorcjów ponadnarodowych. W tamtej dekadzie bowiem, kiedy Sax bez reszty poświęcał swoją uwagę terraformowaniu Marsa, na Ziemi zaistniał zupełnie nowy porządek, od czasu, gdy tysiące wielonarodowościowych korporacji zaczęły się łączyć w dziesiątki o wiele większych konsorcjów ponadnarodowych. Przypominało to kształtowanie planety, jak pomyślał pewnej nocy, gdy planetazymale zmieniają się w planety.

Porządek ten nie był jednak zupełnie nowy. Wielonarodowościowcy wywodzili się przeważnie z bogatych narodów przemysłowych, więc w pewnym sensie konsorcja ponadnarodowe wyrażały tylko pragnienie tych nacji — ich chęć rozszerzenia władzy na resztę świata, w sposób, który uświadomił Saxowi, jak mało wie o systemach imperialnym i kolonialnym, które poprzedziły ten układ. Przypomniało mu się, że Frank kiedyś zwykł powtarzać coś w tym rodzaju: „Kolonializm nigdy się nie skończył, po prostu tylko zmieniał nazwy i zawsze zatrudniał lokalnych gliniarzy. Wszyscy jesteśmy obywatelami kolonii konsorcjów ponadnarodowych”.

To był przejaw cynizmu Franka, stwierdził (żałując, że nie ma przy sobie tego twardego mężczyzny o bystrym umyśle, który nauczyłby go takiej postawy), ponieważ rozmaite kolonie nie były sobie równe. To prawda, że konsorcja ponadnarodowe, z racji swej potęgi, potrafiły się odgryźć narodowym rządom nieporównanie skuteczniej niż „bezzębni” służący. No i żadne konsorcjum nie okazywało szczególnej lojalności wobec któregoś z rządów czy też wobec ONZ. Ale to były dzieci Zachodu — dzieci, które nie dbały już o swoich rodziców, choć ciągle jeszcze ich wspierały. Czas pokazywał bowiem, iż nacje przemysłowe rozwijają się pomyślnie pod rządami konsorcjów ponadnarodowych, podczas gdy kraje rozwijające się nie miały innego wyjścia, jak tylko walczyć ze sobą o status flagowego państwa któregoś z nich. W ten sposób, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy konsorcja znalazły się pod ostrzałem zdesperowanych biednych krajów, w obronie ponadnarodowców stanęła Grupa Siedmiu wraz ze swą potęgą militarną.

Ale jaka była bezpośrednia przyczyna? Noc po nocy Sax oglądał kolejne filmy wideo z lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego stulecia, szukając choćby śladu odpowiedzi. W końcu uznał, że głównym punktem zapalnym stała się kuracja przedłużająca życie. Lata „pięćdziesiąte, gdy szeroko stosowano kurację w państwach bogatych, niczym kolorowa plama w próbce mikroskopowej, ukazały, jak ogromne ekonomiczne nierówności panują w świecie. A im bardziej kuracja się rozprzestrzeniała, tym bardziej napięta stawała się sytuacja, podążając wytrwale w górę po szczeblach drabiny kryzysów Kahna.

Natomiast bezpośrednim powodem wybuchu zamieszek w roku 2061, powodem — co dziwne — wystarczającym, okazał się konflikt narosły wokół marsjańskiej windy kosmicznej. Początkowo kierowało nią Praxis, ale gdy tylko rozpoczęło jej obsługę — dokładnie w lutym 2061 roku — windę przejęło w sposób wyraźnie wrogi Subarashii. To ostatnie konsorcjum było w tym czasie konglomeratem wielu, przeważnie japońskich, korporacji, które nie weszły wcześniej w skład Mitsubishi, i w tamtym roku stale rosło w siłę, stając się coraz bardziej agresywne i ambitne. Po przejęciu windy (które zostało zaaprobowane przez UNOMĘ) Subarashii od razu zwiększyło przydziały emigracyjne, a to spowodowało, iż sytuacja na Marsie stała się niemal krytyczna. W tym samym czasie na Ziemi konkurenci Subarashii zaczęli protestować przeciwko temu, co faktycznie można było nazwać ekonomicznym podbojem Marsa i chociaż Praxis ograniczało swe sprzeciwy do legalnych działań przeciwko nieszczęsnej Organizacji Narodów Zjednoczonych, jedno z państw „flagowych” Subarashii — Malezja, zostało zaatakowane przez Singapur, który stanowił bazę koncernu Shellalco. Do kwietnia 2061 roku większa część południowej Azji znalazła się w stanie wojny. Większość wojen wybuchła, ponieważ nagle odżyły długotrwałe konflikty o starej historii, jak wojna Kambodży z Wietnamem lub Pakistanu z Indiami, ale niektóre były zaplanowanymi atakami na państwa należące do Subarashii, jak napaść na Birmę czy Bangladesz. Wydarzenia w tym regionie w iście morderczym tempie wywindowały sytuację o kilka szczebli na „drabinie eskalacji konfliktu”, zwłaszcza gdy starzy wrogowie przyłączyli się do konfliktów nowych konsorcjów ponadnarodowych, toteż do czerwca wojny zalały całą Ziemię, a potem wybuchły również na Marsie. Do października zginęło pięćdziesiąt milionów ludzi, a kolejne pięćdziesiąt milionów miało umrzeć w następstwie frontowych wydarzeń, jako że wiele podstawowych służb zaprzestało działania lub zostało zniszczonych, wobec czego nikt nie potrafił zapobiec, a później leczyć nowej epidemii malarii, która zaczęła szaleć na Ziemi.

Te czynniki w zupełności wystarczyły, by Sax uznał wydarzenia roku 2061 za wojnę światową. Była to, jak wywnioskował, śmiertelna, synergistyczna kombinacja walk między konsorcjami ponadnarodowymi i rewolucji wywołanej przez masy pozbawionych praw ludzi, którzy sprzeciwiali się porządkowi narzucanemu przez konsorcja ponadnarodowe. Jednak gwałtowność chaosu przekonała ponadnarodowców, by chwilowo odsunąć na dalszy plan własne interesy albo przynajmniej połączyć się na jakiś czas we wspólnym celu, przez co upadły wszystkie ruchy rewolucyjne, zwłaszcza po tym, jak interweniowały wojska Grupy Siedmiu, aby ocalić konsorcja ponadnarodowe przed przejęciem i rozbiciem ich majątku w państwach, które dotąd praktycznie były ich własnością. Wszystkie największe wojskowo-przemysłowe kraje natychmiast utworzyły wspólną strategię działania, co sprawiło, iż ta trzecia wojna światowa była bardzo krótka w porównaniu z pierwszymi dwoma. Choć krótka, była jednak straszliwa: w roku 2061 zmarło mniej więcej tyle osób co w pierwszych dwóch wojnach razem wziętych.

Mars stanowił w tej trzeciej wojnie światowej kampanię drugorzędną, w której pewne ponadnarodowe konsorcja po prostu przesadnie zareagowały na wprawdzie spektakularną, ale zupełnie zdezorganizowaną rewoltę. Kiedy ją stłumiły, Mars znalazł się w jeszcze ściślejszym uścisku głównych koncernów, które otrzymywały na to błogosławieństwo Grupy Siedmiu i innych klientów ponadnarodowców. A Ziemia dalej się słaniała, pomniejszona o sto milionów swych mieszkańców.

Poza tym nic się nie zmieniło. Żadnego z problemów nie rozwiązano. Wobec czego cala sytuacja mogła się równie dobrze powtórzyć. To jest naprawdę możliwe, uświadomił sobie Sax. Można nawet posunąć się do stwierdzenia, że to jest bardzo prawdopodobne.


Nadal kiepsko sypiał. I chociaż spędzał dni w zwykłej rutynie pracy i własnych przyzwyczajeń, wydawało mu się, iż patrzy na wszystko zupełnie inaczej niż przed konferencją. Stanowiło to kolejny dowód, jak ponuro przypuszczał, że pojęcie wizji jest konstruktem wzorcowym. Teraz jednak nie miał wątpliwości, że konsorcja ponadnarodowe są wszędzie. W kategoriach władzy właściwie prawie nie istniało nic innego. Burroughs było z pewnością miastem konsorcjów, a z tego, co mówiła Phyllis, Sax wywnioskował, że Sheffield także. Nie istniały tam żadne z narodowych zespołów naukowych, które rozmnożyły się w latach przed konferencją traktatową. A ponieważ przedstawiciele pierwszej setki kolonistów nie żyli bądź przebywali w ukryciu, cała tradycja Marsa jako stacji badawczej zupełnie wygasła. A jaki był obecnie kierunek nauki zajmującej się projektem terraformowania, sam ostatnio widział; zrozumiał, czym stawała się ta nauka. Nie, nie, nie było już czystej nauki, teraz prowadzono tylko badania stosowane.

A kiedy dobrze się zastanowił nad całą sprawą, dostrzegł, że w ogóle istnieje już bardzo niewiele innych śladów po starych narodach-państwach. Z doniesień programów informacyjnych można było wnioskować, że większość z nich zbankrutowało, nawet te z Grupy Siedmiu; miały ogromne długi, przeważnie, rzecz jasna, u konsorcjów ponadnarodowych. Po przejrzeniu niektórych raportów Sax uświadomił sobie, że konsorcja ponadnarodowe w pewnym sensie nawet przejmowały mniejsze państwa, jako coś w rodzaju trwałych aktywów, na zasadzie nowego porozumienia przedsiębiorstwo-rząd, które bardzo się oddalało od starych kontraktów „państw flagowych”.

Przykładem tego nowego układu w nieco odmiennej formie był sam Mars, który najwyraźniej został skutecznie przejęty przez duże konsorcja ponadnarodowe. A teraz, kiedy ponownie zainstalowano windę, ogromnie wzrósł tu eksport złóż oraz import ludzi i towarów. Notując te przedsięwzięcia, ziemskie rynki papierów wartościowych reagowały histerycznie, akcje co rusz szły w górę i nic nie wskazywało na to, by miały przestać rosnąć, mimo oczywistego faktu, iż Mars mógł dostarczyć Ziemi tylko niektórych metali i to w dość ograniczonych ilościach. Wobec czego Sax podejrzewał, że zwyżka na rynku akcyjnym przypominała w gruncie rzeczy złudne zjawisko bańki mydlanej: wystarczy jedno nakłucie, bańka pęka i wszystkie akcje mogą równie dobrze natychmiast gwałtownie spaść. A może nie… Makroekonomia stanowiła dziedzinę bardzo nieokreśloną i w pewnym sensie cały rynek papierów wartościowych był po prostu zbyt iluzoryczny, aby dało się odgadnąć prawa, które nim rządziły. Ale któż może wiedzieć, póki to nie nastąpi? Sax, który wędrując ulicami Burroughs oglądał tabele z cenami akcji w oknach biur, z pewnością nie pokusiłby się o jakiekolwiek przewidywania. W końcu, myślał, człowiek nie jest układem wymiernym.


Ta głęboka prawda potwierdziła się, gdy pewnego wieczoru w drzwiach Saxa pojawił się Desmond. Sam słynny Kojot, przybyły z Ziemi jako pasażer na gapę, maleńki brat Wielkiego Człowieka, stał teraz w progu mieszkania Saxa: nieduży i szczupły, ubrany w strój robotnika budowlanego — kombinezon o jaskrawych barwach (ukośne pasy w kolorach akwamaryny i królewskiej purpury ostro kontrastowały z limonowo-zielonymi butami od walkera). Wielu robotników budowlanych w Burroughs (a było ich tu naprawdę sporo) nosiło obecnie przez cały czas tego typu nowe, lekkie i elastyczne buty, jako coś w rodzaju modnego atrybutu i wszystkie one były w równie jaskrawych kolorach, choć bardzo niewiele z nich potrafiłoby zaćmić oszałamiający odcień fluorescencyjnych zieleni obuwia Desmonda.

Kiedy Sax na niego patrzył, Kojot uśmiechnął się swym dziwacznym uśmiechem.

— Piękne kolory, prawda? Bardzo odciągają uwagę, nie sądzisz?

Na szczęście rzeczywiście tak było, a swoje dredloki — doprawdy niezwykły widok na Marsie — Desmond przykrył beretem w barwach głębokiej czerwieni, żółci i zieleni.

— Chodź, wyjdźmy na drinka.

Kojot poprowadził Saxa do taniego baru nad kanałem, wbudowanego w bok masywnego, pustego pinga. Tłumek robotników budowlanych gęsto obsiadł długie stoły; mówili przeważnie z akcentem australijskim. Przy samym kanale jakaś szczególnie hałaśliwa grupa rozgrywała zawody w rzucaniu do wody lodowymi klocami wielkości kuł armatnich, od czasu do czasu trafiając nimi w trawę na przeciwległym brzegu, co wyzwalało radosne okrzyki i często zamówienie barowe w postaci kolejnej porcji tlenku azotawego. Przechodnie na drugim brzegu szerokim łukiem obchodzili tę część kanału.

Desmond zamówił cztery kieliszki tequili i jeden inhalator azotawy.

— Niedługo na naszej powierzchni wyrośnie agawa, prawda?

— Już teraz można by ją wyhodować — odparł Sax.

Siedzieli z tyłu jednego ze stolików. Co jakiś czas łokcie dwóch mężczyzn zderzały się z powodu tłoku i podczas picia Desmond mówił Saxowi do ucha. Punkt po punkcie przedstawiał całą listę upragnionych rzeczy, które chciał, aby Sax ukradł z Biotique. Rozmaite nasiona, zarodniki i kłącza, pewne środki do pobudzenia wzrostu roślin, jakieś trudne do syntetyzowania związki chemiczne…

— Hiroko prosiła, by ci przekazać, że naprawdę potrzebuje tego wszystkiego, ale w szczególności nasion.

— Nie może ich sama wyhodować? Nie lubię kraść.

— Życie to niebezpieczna gra — odrzekł Desmond, wznosząc toast za tę myśl: najpierw duży niuch tlenku azotawego, następnie spory łyk tequili. — Aaach — oświadczył z zadowoleniem.

— Nie chodzi o niebezpieczeństwo — stwierdził Sax. — Po prostu nie lubię robić takich rzeczy. Zrozum, ja z tymi ludźmi pracuję na co dzień.

Desmond wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział, a Saxowi przyszło do głowy, że jego rozmówca, który spędził większą część dwudziestego pierwszego wieku żyjąc z kradzieży, mógł uznać takie skrupuły za trochę przesadne.

— Nie ukradniesz tych rzeczy ludziom — odezwał się w końcu Desmond. — Ukradniesz je konsorcjum ponadnarodowemu, które zarządza Biotique.

— Ale w tym wypadku chodzi o firmę szwajcarską i Praxis — zaoponował Sax. — A Praxis nie jest wcale taka zła. W gruncie rzeczy jest to dość luźna organizacja egalitarna, która mocno mi się kojarzy z ideami Hiroko.

— Tak, tylko że zapominasz o jednej sprawie. Praxis jest częścią globalnego systemu, rządzonego przez niezbyt dużą oligarchię. Trzeba pamiętać o kontekście.

— Och, wierz mi, bardzo dobrze o nim pamiętam — mruknął Sax, przypominając sobie swoje bezsenne noce. — Ale musisz także dostrzegać różnice.

— Tak, tak. Jedną z tych różnic jest to, że Hiroko potrzebuje tych materiałów i nie może ich w żaden sposób wytworzyć, ponieważ musi się ukrywać przed policją, która jest na usługach twoich cudownych konsorcjów.

Sax zmrużył oczy, wyrażając niezadowolenie.

— Poza tym kradzież materiałów należy do nielicznych działań partyzanckich, jakie nam obecnie pozostały — kontynuował Desmond. — Hiroko przyznaje rację Mai, że jawny sabotaż to po prostu oświadczenie, że na Marsie istnieje podziemie oraz zaproszenie do akcji odwetowej i zniszczenia półświata. Lepiej po prostu zniknąć na jakiś czas, powiedziała mi moja japońska przyjaciółka… Może wówczas tamci pomyślą, że nigdy nie było nas aż tak wielu.

— Dobry pomysł — zgodził się Sax. — Ale zaskakuje mnie, że robisz to, co ci każe Hiroko.

— Bardzo zabawne — odciął się Desmond, krzywiąc twarz. — Tak czy owak, ja również uważam, że to dobry pomysł.

— Naprawdę?

— Nie. Załóżmy, że mi to wmówiła. Cóż, może rzeczywiście wyjdzie nam to na dobre… Ale wracając do tematu: jest wiele materiałów do zdobycia.

— Czy tego rodzaju kradzież nie jest sygnałem dla policji, że nadal istniejemy?

— Z pewnością nie. Jest to akcja tak powszechna, że nie zauważą nas w tle. Mamy wielu ludzi wewnątrz systemu, którzy wykonują dla nas tę robotę.

— Na przykład ja.

— Tak, tylko że ty nie robisz tego dla pieniędzy, zgadza się?

— Nadal mi się to nie podoba.

Desmond roześmiał się, ukazując kamienne kły oraz osobliwą asymetryczność szczęki i całej dolnej części twarzy.

— To syndrom zakładnika. Pracujesz z nimi, więc poznajesz ich i zaczynasz odczuwać do nich sympatię. Jednak musisz stale pamiętać, co tu robimy. Daj spokój, skończ tego kaktusa, a pokażę ci parę rzeczy, których jeszcze nie widziałeś, tu, w samym Burroughs.

Rozległy się odgłosy zamieszania, gdy kula lodowa, uderzywszy w drugi brzeg, wtoczyła się na trawę i przewróciła jakiegoś starego człowieka. Gracze wiwatowali, podnosząc na rękach wykonawczynię celnego rzutu, natomiast grupa osób otaczających staruszka rzuciła się z impetem w kierunku najbliższego mostu.

— To miejsce staje się zbyt hałaśliwe — ocenił Desmond. — Dokończ i chodźmy stąd.

Sax wypił płyn, podczas gdy Desmond po raz ostatni zaciągnął się gazem z inhalatora. Potem szybko wyszli i oddalili się ścieżką nad kanałem w górę, nie chcieli bowiem zostać wciągnięci w utarczkę. W trakcie półgodzinnej przechadzki minęli rzędy kolumn Bareissa, przeszli przez Park Księżnej, gdzie skręcili w prawo i zaczęli wpinaczkę po stromej, szerokiej, trawiastej pochyłości Bulwaru Tota. Za Górą Stołową skręcili w lewo, zeszli węższym pokosem ulicznej trawy i udali się do najbardziej na zachód wysuniętej części ściany namiotowej, która rozciągała się w duży łuk wokół Płaskowzgórza Czarna Syrta.

— Popatrz, znowu budują stare, trumienne kwatery dla robotników — zauważył Desmond. — Tak wygląda obecnie standardowe mieszkanie Subarashii i zobacz, jak te budowle są wkomponowane w płaskowzgórze. Po założeniu Burroughs w Czarnej Syrcie była fabryczka przetwarzająca pluton, która wówczas znajdowała się w pewnej odległości od miasta. A teraz Subarashii buduje kwatery dla swoich robotników tuż przy niej, nie mówiąc już o tym, że praca tych ludzi polega na doglądaniu procesu przetwarzania i przemieszczaniu odpadów na północ od Nili Fossae, gdzie wykorzystają je prędkie reaktory całkowe. Kiedyś tego typu operacje sprzątania były prawie całkowicie zautomatyzowane, ale okazało się to zbyt kosztowne. Stwierdzono więc, że dużo taniej będzie, jeśli większość prac wykonają ludzie.

— Ale promieniowanie… — zaczął Sax, mrugając oczyma.

— Oczywiście — odparł Desmond ze swoim barbarzyńskim uśmieszkiem. — Ci ludzie przyjmują rocznie czterdzieści remów.

— Żartujesz!

— Nie żartuję. Pracodawcy mówią o tym robotnikom wprost i kiepsko im płacą, ale po trzech latach robotnicy dostają premię, którą jest kuracja.

— Czy gdyby nie wykonywali tej pracy, nie otrzymaliby kuracji?

— Kuracja jest niezwykle droga, Sax. Istnieją długie listy osób oczekujących w kolejce. A w ten sposób można wskoczyć na listę i mieć kurację za darmo.

— Ale czterdzieści remów! I nie można być pewnym, czy kuracja naprawi szkody przez nie poczynione!

— My o tym wiemy — rzekł Desmond z nachmurzoną miną. Nie było potrzeby przypominać o sprawie Simona. — Ale oni nie.

— I Subarashii robi to tylko po to, by obniżyć koszty?

— To ważne w tak wielkiej inwestycji kapitałowej, Sax. Liczy się każdy rodzaj oszczędności. Kanalizacja w Czarnej Syrcie to część tego samego systemu co, na przykład, klinika medyczna, trumny i elektrownie w płaskowzgórzu.

— Żartujesz.

— Nie. Moje żarty nigdy nie są aż takie ponure.

Zbył te słowa milczeniem.

— Zrozum — kontynuował Desmond — nie istnieją już żadne nadzorcze agencje. Nie ma też żadnych kodeksów czy czegoś takiego. To jest właśnie największy sukces konsorcjów ponadnarodowych, osiągnięty w sześćdziesiątym pierwszym — tworzą teraz swoje własne zasady. A ty dobrze wiesz, jakie są te ich zasady.

— Ależ to po prostu głupota.

— Cóż, sam rozumiesz, tym szczególnym wydziałem Subarashii kierują Gruzini, którzy przeżywają intensywnie renesans czasów stalinowskich. To patriotyczny gest, rządzić swoim państwem tak głupio jak to tylko możliwe. Zresztą… to oznacza również interes. A poza tym najwyższe kierownictwo Subarashii stanowią wciąż Japończycy, którzy nadal zapewne wierzą, że Japonia jest wielka dzięki wytrzymałości i nieustępliwości jej obywateli. Twierdzą, że co przegrali w drugiej wojnie światowej, odebrali sobie w 2061 roku. Jest to najbardziej brutalne konsorcjum na Marsie, a wszystkie pozostałe naśladują jego poczynania z dużym sukcesem. Praxis to absolutny wyjątek, jeśli chodzi o metody, musisz o tym pamiętać.

— Więc nagrodzimy ich, okradając.

— Sam zdecydowałeś się pracować dla Biotique. Może powinieneś zmienić pracę.

— Nie.

— Sądzisz, że możesz zdobyć te materiały od którejś z firm Subarashii?

— Nie.

— A z Biotique tak.

— Być może. Chociaż system bezpieczeństwa jest tam dość szczelny.

— Ale mógłbyś to zrobić?

— Prawdopodobnie. — Sax zastanowił się. — Jednakże chcę czegoś w zamian.

— Tak?

— Zabierzesz mnie samolotem, abym mógł się przyjrzeć strefie ogrzewanej przez solettę?

— Oczywiście! Sam chciałbym ją zobaczyć jeszcze raz.


Następnego popołudnia opuścili więc Burroughs i skierowali się na południe w górę Wielkiej Skarpy, a następnie wylądowali przy Stacji Libijskiej, jakieś siedemdziesiąt kilometrów od Burroughs. Tam wślizgnęli się do piwnicy, przeszli ukryte wewnątrz szafy drzwi, zeszli tunelem, aż wydostali się na zewnątrz. Otoczyła ich kamienna kraina. W płytkim rowie tektonicznym znaleźli jeden z pojazdów Desmonda, a kiedy nadeszła noc, ruszyli nim wzdłuż Skarpy na wschód, do małej kryjówki „czerwonych” w stożku Krateru Du Martheraya, obok odcinka płaskiej skały macierzystej, którego ich gospodarze używali jako pasa startowego. Desmond nie przedstawił Saxa napotkanym osobom, które zaprowadziły przybyłych do małego hangaru przy urwisku, gdzie wsiedli do jednego ze starych „niewykrywalnych” samolotów Spencera, zakołowali na skałę macierzystą, a potem przyspieszając falowo zjechali drogą startową. Wreszcie znaleźli się w powietrzu i przez noc lecieli powoli na wschód.

Podczas lotu długo milczeli. Sax dostrzegł światła na ciemnej powierzchni planety tylko trzy razy: pierwszym była stacja w Kraterze Escalante’a, drugim — maleńka ruchoma linia świateł pociągu okrążającego planetę, a ostatnim — jakiś niezidentyfikowany błysk w pustej krainie za Wielką Skarpą.

— Jak sądzisz, kto to jest? — spytał Sax.

— Nie mam pojęcia.

Po kilku kolejnych minutach Sax odezwał się ponownie:

— Natknąłem się na Phyllis.

— Naprawdę?! Rozpoznała cię?

— Nie.

Desmond roześmiał się.

— Oto i cała Phyllis.

— Wielu starych znajomych mnie nie rozpoznaje.

— No taak, ale Phyllis… Ciągle jest prezesem Zarządu Tymczasowego ONZ?

— Nie. Zresztą jej zdaniem nie jest to wcale wpływowe stanowisko.

Desmond po raz kolejny roześmiał się.

— Głupia baba. Chociaż, trzeba przyznać, że dzięki niej grupka ludzi wróciła z Clarke’a do świata cywilizacji. Osobiście myślałem, że są straceni.

— Wiesz coś więcej na ten temat?

— No cóż, rozmawiałem z dwoma mężczyznami, którzy tam byli. Ściśle rzecz biorąc, pewnej nocy w Burroughs w barze „Pingo”. Nie dało się ich uciszyć, gdy zaczęli opowiadać.

— Czy coś się zdarzyło pod koniec ich podróży?

— Pod koniec? Hm, taak… rzeczywiście. Ktoś umarł. Chyba jakiejś kobiecie przygniotło rękę, kiedy się ewakuowali z Clarke’a i Phyllis, która była osobą najbardziej obeznaną z medycyną, opiekowała się tamtą przez całą podróż i myślała, że uda się biedaczkę uratować, ale zdaje się, że coś poszło nie tak. Ci dwaj niezbyt jasno relacjonowali tę historię, tak czy owak, rannej zaczęło się pogarszać… Phyllis zwołała spotkanie modlitewne i gorąco modliła się za kobietę, ale tamta i tak umarła, na dwa dni przed ich wejściem w ziemski system.

— Cóż — szepnął Sax, a po chwili dodał: — Phyllis nie wydaje się już wcale taka… religijna.

Desmond prychnął.

— Nigdy nie była religijna, jeśli chcesz znać moje zdanie. Jej religią była religia biznesu. Jeśli odwiedzisz prawdziwych chrześcijan, takich jak ci ludzie mieszkający na dole w Christianopolis albo w Bingen, z pewnością nie zauważysz, by rozmawiali przy śniadaniu o zyskach lub narzucali ci swoją wolę z tak straszliwie obłudną prawością, którą jakoby się kierują. Prawość, dobry Boże… To najbardziej nieprzyjemna cecha u kogoś. Wiesz, że nie może być prawdziwa, co? I półświat chrześcijan nie jest taki. Mamy tu gnostyków, kwakrów, baptystów, rastafarian Baha’i i tak dalej, a są to najmilsi i najbardziej zgodni ludzie w podziemiu, jeśli mam coś na ten temat powiedzieć, a pamiętaj, że handluję z nimi wszystkimi. Są tacy… pomocni. I nie trajkoczą w kółko o sobie, jako najlepszych przyjaciołach Jezusa. Mają bliskie związki z Hiroko, podobnie jak sufici. Istnieje tam coś w rodzaju mistycznej sieci. — Zachichotał. — Ale Phyllis, o nie… ona, a także wszyscy inni fundamentaliści biznesu to ludzie, którzy używają religii, aby ukryć własne pragnienie władzy i bogactwa. Nienawidzę czegoś takiego. W rzeczywistości nigdy nie słyszałem, by Phyllis mówiła w sposób religijny, od chwili gdy wylądowaliśmy.

— A dużo miałeś okazji, by słyszeć, co mówi Phyllis od dnia lądowania?

Kojot ponownie się zaśmiał.

— Nie wyobrażasz sobie ile! Widziałem i słyszałem o wiele więcej niż ty w tamtych latach, panie wieczny mieszkańcu laboratoriów! Musisz wiedzieć, że naprawdę wszędzie miałem swoje małe kryjówki.

Sax zareagował sceptycznie, a Desmond ryknął śmiechem i poklepał go po ramieniu.

— Kto inny mógłby ci powiedzieć, jak wiele ty i Hiroko znaczyliście dla siebie w latach Underhill, co?

— Hmmm…

— Och, wierz mi, widziałem sporo. Oczywiście, to konkretne spostrzeżenie można by odnieść praktycznie wobec każdego mężczyzny w Underhill i miałoby się rację. Ta spryciula traktowała nas wszystkich jak swój harem.

— Poliandria?

— Dwóch naraz, niech to diabli! Albo dwudziestu naraz.

— Hmmm…

Desmond znowu się z niego śmiał.

Tuż po świcie dostrzegli biały słup dymu, przesłaniający gwiazdy nad całym kwadrantem nieba. Początkowo te gęstą chmurę uznali za widzianą na tle okolicy anomalię. Później jednak, kiedy lecieli dalej, a terminator planety przesuwał się pod nimi, na wschodnim horyzoncie przed sobą dostrzegli szeroki zakos jasnej powierzchni — pas czy też rów barwy pomarańczowej, nierówno posuwający się z północnego wschodu na południowy zachód, zaciemniony od dymu, który wydobywał się z jego fragmentu. Rów pod dymem wydawał się biały i niespokojny, jak gdyby jakaś mała wulkaniczna erupcja nastąpiła tylko w tym jednym miejscu. Nad nim widoczny był promień światła, a właściwie wiązka oświetlonego dymu, tak zwarta i masywna, że przypominała solidny, twardy słup, który rozszerzał się pionowo w górę i stawał mniej odległy, kiedy obłok rozrzedził się i zniknął, a sam dym dotarł na swą maksymalną wysokość około dziesięciu tysięcy metrów.

Na pierwszy rzut oka nie można było dostrzec na niebie żadnego śladu, który mógłby naprowadzić na źródło tej wiązki — w końcu soczewka napowietrzna znajdowała się przecież jakieś czterysta kilometrów nad głowami podróżników. Potem Saxowi wydało się, że widzi coś w rodzaju cienia chmury, który unosił się bardzo wysoko w górze. Może to właśnie soczewka, pomyślał, a może nie. Desmond również nie był tego pewien.

Jednak u stóp świetlnego słupa nie można już było mówić o jakiejkolwiek widoczności — on sam wyglądał osobliwie biblijnie, a stopiona skała pod nim naprawdę się żarzyła: bardzo jaskrawą, olśniewającą bielą. Tak właśnie prezentowało się pięć tysięcy stopni Kelvina wystawione na otwarte powietrze.

— Musimy być ostrożni — stwierdził Desmond. — Lecimy w tę wiązkę jak ćma w płomień świecy.

— Jestem także przekonany, że ten dym jest bardzo niespokojny.

— Tak. Zamierzam trzymać się od strony nawietrznej.

W dole, w miejscu, w którym słup oświetlonego dymu dotykał pomarańczowego kanału, nowy dym wydostawał się na zewnątrz w gwałtownych falach, niesamowicie oświetlony od dołu. Na północ od tego białego miejsca, gdzie skała prawdopodobnie była chłodniejsza, płynny kanał przywiódł Saxowi na myśl film o erupcjach hawajskich wulkanów. Jaskrawe, żółto-pomarańczowe fale przewalały się na północ strumieniem ciekłej skały, sporadycznie napotykając opór i bryzgając na ciemne brzegi stopionego kanału. Kanał miał około dwóch kilometrów szerokości i rozchodził się na horyzoncie w obu kierunkach; widoczne było może z dwieście kilometrów jego długości. W południowej części świetlnego słupa koryto kanału niemal całkowicie pokrywała stygnąca czarna skała, pocięta pajęczyną ciemnopomarańczowych rozpadlin. Geometryczne wyżłobienie kanału i słup światła stanowiły jedyne oczywiste znaki, że rów nie jest naturalnym kanałem magmowym; znaki te były aż nadto wystarczające. Poza tym na powierzchni Marsa od wielu tysięcy lat nie istniała już aktywność wulkaniczna.

Desmond zbliżył się do tego widoku, a potem przechylił ostro samolot i skierował na północ.

— Wiązka z soczewki napowietrznej posuwa się na południe, więc od strony północnej powinno nam się udać podlecieć bliżej.

Przez wiele kilometrów kanał stopionej skały pędził niezmiennie na północny wschód. Potem, kiedy dwaj podróżnicy oddalili się nieco od aktualnie „nagrzewanej” strefy, pomarańczowa barwa lawy ściemniała i magma z boków zaczęła się zlepiać z czarną powierzchnią, pociętą przez jeszcze większą liczbę pomarańczowych rozpadlin. Dalej powierzchnia kanału miała kolor czarny, tak samo jak brzegi po obu jego stronach; symetryczna połać czystej czerni, posuwająca się szybko przez rdzawe wyżyny Hesperii.

Desmond przechylił samolot, ponownie skierował na południe i podleciał bliżej kanału. Sax zauważył, że Kojot jest kiepskim pilotem: latał zrywami, co rusz niemiłosiernie spychając lekką maszynę to w tę, to w przeciwną stronę. Kiedy pomarańczowe rozpadliny znowu się pojawiły, wstępujący prąd cieplny ostro uderzył w samolot i Desmond przesunął maszynę nieco na zachód. Blask stopionej skały oświetlił brzegi kanału, które wyglądały teraz jak rzędy dymiących, bardzo ciemnych wzgórz.

— Zdawało mi się, że miały być szklane — oświadczył Sax.

— Obsydian. Ale, wyobraź sobie, że widziałem też inne kolory. Zawirowania różnych minerałów w szkle.

— Jak daleko sięga ta spalona strefa?

— Wycięli teren od Cerberusa do Hellas, posuwając się na zachód od wulkanów Tyrrhena i Hadriaca.

Sax aż gwizdnął.

— Mówi się, że ma to być kanał między Morzem Hellas i północnym oceanem.

— Tak, tak. Ale o wiele za szybko odparowują węglany.

— To zagęszcza atmosferę, czyż nie?

— Pewnie, ale dwutlenkiem węgla! Rujnują cały plan! Przez całe lata nie będziemy mogli oddychać taką atmosferą! Pozostaniemy zamknięci w miastach.

— Może sądzą, że uda im się wytrącić dwutlenek węgla z powietrza, kiedy temperatura się podniesie. — Desmond spojrzał na niego. — Widziałeś wystarczająco dużo?

— Znacznie więcej niż trzeba.

Desmond zaśmiał się swoim drażniącym śmiechem i ponownie ostro przechylił samolot. Zaczęli się posuwać za terminatorem, lecąc na zachód, nisko nad długimi, porannymi cieniami terenu.

— Pomyśl o tym, Sax. Przez jakiś czas ludzie będą zmuszeni pozostawać w miastach, co jest wygodne, jeśli chce się zachować nad wszystkim kontrolę. Wypalasz tą latającą lupą szramy w glebie, dzięki czemu naprawdę szybko otrzymujesz atmosferę o ciśnieniu jednego bara i ogrzewasz mokrą planetę. Potem znajdujesz jakąś metodę, by wyczyścić powietrze z dwutlenku węgla… Muszą mieć chyba jakiś pomysł, jakąś przemysłową lub biologiczną metodę, a może jedno i drugie… Chyba jakiś mają… bez wątpienia. A potem bardzo szybko uzyskujesz drugą Ziemię, naprawdę bardzo szybko. To wprawdzie jest dość kosztowne…

— Niezwykle kosztowne! Wszystkie duże projekty muszą kosztować konsorcja ponadnarodowe krocie, a w dodatku koncerny podejmują te decyzje, mimo iż jesteśmy na dobrej drodze do dwustu siedemdziesięciu trzech kelvinow. Nie rozumiem tego.

— Może im się wydaje, że dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie to wynik zbyt skromny. Przeciętna równa temperaturze zamarzania wody nie jest w końcu żadną rewelacją. Trochę zbyt chłodno… To tylko… coś w rodzaju wizji terraformingowej w stylu Saxa Russella, można by powiedzieć. Praktycznej, ale… — Kojot zachichotał. — A może im się spieszy. Przecież na Ziemi jest coraz gorzej, musimy o tym pamiętać, Sax.

— Wiem — odrzekł ostro Sax. — Badałem to.

— Plus dla ciebie! Nie, naprawdę… Wiesz zatem, że coraz większa desperacja ogarnia ludzi, którzy nie otrzymują kuracji — starzeją się przecież i ich szansę, że kiedykolwiek zostaną poddani leczeniu wyraźnie maleją. A ci, którzy dostają kurację, zwłaszcza ludzie bogatsi, na górze, rozglądają się wokół siebie i próbują sobie znaleźć coś do roboty. Rok 2061 pokazał im, co może nastąpić, jeśli sytuacja się wymknie spod kontroli. Kupują więc biedne państewka niczym zepsute owoce mango pod koniec handlowego dnia. Ale to nic nie pomaga. I tutaj, tuż obok siebie, widzą świeżutką, pustą planetę, jeszcze nie gotową do zamieszkania, ale jakże bliską. Jakże pełną potencjału. To mógłby być dla nich nowy świat. Poza zasięgiem miliardów osób pozbawionych kuracji.

Sax zastanowił się nad słowami Kojota.

— Chcesz powiedzieć, że Mars miałby być czymś w rodzaju miejsca odległego azylu, do którego można uciec, jeśli na Ziemi zaczną się kłopoty?

— Dokładnie. Sądzę, że w konsorcjach ponadnarodowych są grupy ludzi, którzy pragną, by Mars terraformował się jak najszybciej i przy użyciu wszelkich możliwych środków.

— Mój Boże — szepnął tylko Sax. I przez całą drogę powrotną milczał.


Desmond towarzyszył Saxowi z powrotem do Burroughs, a kiedy wyszli z Południowej Stacji na Płaskowzgórze Hunta, przez korony drzew Parku nad Kanałem oraz przez szczelinę między Płaskowzgórzem Branch i Górą Stołową popatrzyli na Czarną Syrtę.

— Czy rzeczywiście robią takie głupstwa wszędzie na Marsie? — spytał poważnie Sax.

Desmond pokiwał smętnie głową.

— Następnym razem przywiozę ci listę takich miejsc.

— Nie zapomnij. — Sax potrząsnął głową, rozważając cały problem. — Tylko że… nie widzę w tym sensu. To się nie da utrzymać na dłuższą metę.

— Oni z pewnością myślą krótkoterminowo.

— Ale zamierzają żyć długo! Przypuszczalnie ciągle będą u władzy, gdy ta taktyka się załamie. Odpowiedzialność spadnie na nich!

— Może nie rozumują w ten sposób. Na górze następuje częsta rotacja stanowisk. Ktoś usiłuje szybko zdobyć sławę poprzez spektakularny rozwój firmy, licząc na to, że następnie zostanie zatrudniony na jeszcze lepszym stanowisku, gdzie spróbuje zrobić to samo. Wszystko polega na tym, by zdążyć usiąść na którymkolwiek ze stołków. Rodzaj gry w siadanego.

— Nie będzie miało znaczenia, na którym stołku usiądą, jeśli cała sala się rozpadnie! Nie zwracają uwagi na prawa fizyki!

— Jasne, że nie! Nie zauważyłeś tego wcześniej, Sax?

— Hmm… Chyba nie.

Oczywiście zauważył już, że ludzkie motywy są irracjonalne i niemożliwe do logicznego wyjaśnienia. Trudno było przeoczyć ten fakt. Teraz jednak uświadomił sobie, że wcześniej zakładał, iż ludzie, którzy pchają się do władzy, robią to w dobrej wierze, pragną bowiem rządzić w sposób racjonalny i brać pod uwagę długoterminową pomyślność ogółu ludzkości i jej biofizyczny system wspomagania życia. Desmond uśmiał się serdecznie, gdy Russell próbował przekazać mu swoje przemyślenia na ten temat, aż Sax nie wytrzymał i krzyknął z irytacją:

— Dlaczego w takim razie przyjmują taką kompromisową prace, jeśli nie pragną doprowadzić do czegoś takiego?

— Żądza władzy — wyjaśnił Desmond. — Władzy i zysku.

— No tak…

Sax zawsze na tyle mało interesował się tego typu sprawami, że trudno mu było zrozumieć, dlaczego ktoś inny miałby się nimi ekscytować. Co mogło stanowić indywidualny zysk dla danej jednostki z wyjątkiem swobody, by mogła robić to, na co ma ochotę? A skoro się już zyska taką wolność, wówczas dodatkowe bogactwo czy władza w gruncie rzeczy zaczynają tylko ograniczać wybór osoby je posiadającej i w rezultacie ograniczają jej wolność. Taki człowiek staje się sługą własnego bogactwa czy też władzy i jest zmuszony poświęcić cały swój czas na ochronę i starania utrzymania ich za wszelką cenę. Toteż, rozumując w ten sposób, Sax uważał, że swoboda naukowca pracującego na własny rachunek w laboratorium jest najwyższą możliwą wolnością. Dodatkowe bogactwo lub władza stają jedynie na przeszkodzie.

Desmond potrząsał głową, słuchając jego wywodów.

— Niektórzy ludzie lubią mówić innym ludziom, co tamci mają robić. Kochają to bardziej niż wolność. No wiesz… kwestia hierarchii. I miejsca w niej danej osoby. Jak najdłużej być wystarczająco wysoko. Zanim ktoś wskoczy na twoje miejsce. Władza niektórym wydaje się bezpieczniejsza niż wolność. A wielu ludzi to tchórze.

Sax potrząsnął głową.

— Myślę, że po prostu nie potrafią zrozumieć, co znaczy spaść ze stołka. Zachowują się tak, jak gdyby stale było im wszystkiego mało. To nie przystaje do rzeczywistości. Przecież… w naturze nie ma żadnego takiego procesu, który polegałby na stałym wzroście!

— Prędkość światła.

— Ba! To nie ma nic do rzeczy. Rzeczywistość fizyczna, rzecz jasna, nie może stanowić podstawy do tych obliczeń.

— Bardzo dobrze wyłożone.

Sax potrząsnął głową, wyraźnie sfrustrowany.

— To znowu religia. Albo ideologia. Jak to Frank zwykł mawiać? Wyimaginowany związek z realną sytuacją?

— Oto właśnie człowiek, który kochał władzę.

— To prawda.

— Ale był to też człowiek szczodrze obdarzony wyobraźnią.

Weszli do mieszkania Saxa, gdzie się przebrali, a następnie ruszyli na szczyt płaskowzgórza, aby zjeść śniadanie w lokalu Antonia. Sax ciągle się zastanawiał nad ich dyskusją.

— Problem w tym, że ludzie z przerostem pragnienia bogactwa i władzy mają stanowiska, dzięki którym w nadmiarze zaspokajają owe potrzeby, a potem stwierdzają, że stali się tak samo ich niewolnikami, jak panami. To rodzi w nich niezadowolenie i rozgoryczenie.

— Jak u Franka, chcesz powiedzieć.

— Tak. Więc ci potężni prawie zawsze wydają się mieć kłopoty z samymi sobą. Poczynając od cynizmu, kończąc na jawnych zapędach niszczycielskich. Nie są szczęśliwi.

— Ale są potężni.

— Tak. I w tym leży nasz problem. Ludzkie sprawy… — Sax przerwał, aby zjeść jedną z bułeczek, które właśnie położono im na stoliku. Był głodny. — …Wiesz, powinno się nimi rządzić zgodnie z zasadami ekosystemów.

Desmond roześmiał się głośno, pospiesznie podnosząc serwetkę, aby wytrzeć podbródek. Jego śmiech był tak potężny, że ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli się przypatrywać z uwagą, co bardzo zaniepokoiło Saxa.

— Cóż za pomysł! — krzyknął Kojot i znowu zaczął się głośno śmiać. — Cha, cha, cha! Och, mój drogi Saxifrage! Marzy ci się władza naukowców, co?

— No cóż, dlaczego nie? — potwierdził z uporem Sax. — Chodzi mi o to, że zasady rządzące zachowaniem gatunków dominujących w ugruntowanym ekosystemie są naprawdę, jak ja to widzę, szczere. Założę się, że rada złożona z ekologów mogłaby stworzyć program, który powołałby do życia stabilne, życzliwe sobie społeczeństwo!

— Gdybyś tylko rządził światem! — krzyknął radośnie Desmond i zaczął się znowu śmiać. Położył twarz na blacie stołu i zawył.

— Nie chodzi o mnie samego.

— No, nieee, żartuję. — Kojot zapanował nad sobą. — Wiesz, że Wład i Marina od lat pracują nad ekoekonomią. Nawet mnie zmusili, żebym stosował jej zasady w handlu między koloniami podziemnymi.

— Nie wiedziałem o tym — odparł zaskoczony Sax.

Desmond potrząsnął głową.

— Musisz zwracać baczniejszą uwagę na to, co się dzieje wokół ciebie, Sax. Na południu od lat żyjemy w ekogospodarce.

— Będę musiał się temu przyjrzeć.

— Tak. — Desmond uśmiechnął się szeroko, znowu bliski wybuchu. — Musisz się jeszcze wiele nauczyć.

Przyniesiono zamówione przez nich dania wraz z karafką soku pomarańczowego i Desmond napełnił szklanki do pełna. Potem trącił swoją szklanką o naczynie Saxa i wzniósł toast:

— Witamy wśród zwolenników rewolucji!


Desmond odjechał na południe, zmusiwszy Russella do obietnicy, że ukradnie dla Hiroko wszystko, co będzie mógł z Biotique.

— Muszę się spotkać z Nirgalem — dodał na koniec Kojot, po czym uściskał Saxa i odjechał.

Prawie od miesiąca Sax rozmyślał o wszystkim, czego dowiedział się od Desmonda i z programów telewizyjnych, oglądając kolejne audycje i filmy jeden za drugim, spokojnie i metodycznie. Jego niepokój wciąż narastał. Nadal niemal każdej nocy budził się i odmierzał czas bezsennymi godzinami.

Pewnego ranka po jednej z kolejnych nocy, spędzonych na niespokojnej, bezskutecznej walce z bezsennością, zadzwonił telefon na nadgarstku Saxa. Była to Phyllis, która przyjechała do miasta na jakieś zebranie i chciała zjeść z nim kolację.

Zgodził się, ku własnemu zaskoczeniu i z pozornym entuzjazmem Stephena. Spotkał się z nią tego wieczoru u Antonia. Na powitanie pocałowali się w policzek, a następnie usiedli przy jednym z narożnych stolików, w miejscu, z którego rozciągał się widok na miasto. Zjedli posiłek, którego Sax niemal nie zauważył, i rozmawiali swobodnie o ostatnich wydarzeniach w Sheffield i w Biotique.

Po deserze w postaci sernika posiedzieli jeszcze chwilę nad brandy. Sax nie spieszył się z odejściem, ponieważ nie był pewny, co Phyllis chciałaby robić po kolacji. Nie spieszyło się jej i nie dała mu dotąd żadnego czytelnego sygnału co do swoich zamiarów. Dlatego był trochę zdezorientowany.

Nagle odchyliła się na krześle i popatrzyła z niekłamaną radością. — To rzeczywiście ty, prawda?

Sax przechylił głowę, udając, że nie rozumie.

Phyllis roześmiała się.

— Naprawdę trudno w to uwierzyć. Nigdy dawniej nie byłeś taki, Saxie Russellu. Przez sto lat nie zgadłabym, że jesteś tak świetnym kochankiem.

Sax zamrugał niespokojnie i rozejrzał się wokół siebie.

— Ten komplement należy się bardziej tobie niż mnie — powiedział z nonszalancją Stephena.

Pobliskie stoliki były puste i kelnerzy pozostawili ich samych. Restaurację zamykano za mniej więcej pół godziny.

Phyllis znowu się roześmiała, ale jej oczy patrzyły na niego zimno i nagle Sax zrozumiał, jak bardzo jest rozgniewana. Z pewnością żenowało ją, że została oszukana przez człowieka, którego znała od jakichś osiemdziesięciu lat. Była też wściekła, że w ogóle ośmielił sieją oszukać. A dlaczego miałaby nie być wściekła? Przecież ktoś w sposób absolutnie perfidny wykorzystał jej zaufanie i to ktoś, z kim spędzała noce. Głupi wybór, którego Sax dokonał na Arenie, powracał teraz do niego rykoszetem tak silnym, że niemal poczuł mdłości. Ale cóż mógł na to poradzić?

Przypomniał sobie moment w windzie, kiedy go pocałowała. Był wówczas podobnie zakłopotany, jak w tej chwili. Najpierw więc był zaskoczony i speszony z tego powodu, że go nie rozpoznała, teraz, że go rozpoznała. Wyczuwał w tym jakąś symetrię. I teraz, tak jak wówczas, nie potrafił odpowiednio zareagować.

— Nie masz nic więcej do powiedzenia? — zapytała Phyllis.

Sax rozłożył ręce.

— Z czego wynika twoje przypuszczenie? — spytał.

Znowu się gniewnie roześmiała, potem spojrzała na niego z zaciśniętymi ustami.

— Taa, teraz łatwo to dostrzec — wyjaśniła. — Dodano ci tylko trochę ciała na nosie i podbródku, jak przypuszczam. Ale oczy i kształt głowy pozostały nie zmienione. To zabawne, co człowiek pamięta, a co zapomina.

— To prawda.

W rzeczywistości nie chodziło o zapomnienie, ale raczej o niemożność przypomnienia sobie. Sax podejrzewał, że te wspomnienia ciągle gdzieś są, że gdzieś czekają zmagazynowane.

— Właściwie nie potrafię sobie przypomnieć twojej prawdziwej twarzy — oznajmiła Phyllis. — Z mojej perspektywy zawsze tkwiłeś w laboratorium z nosem przyciśniętym do ekranu. Mógłbyś równie dobrze być białym fartuchem laboratoryjnym bez ciała, w taki sposób cię widzę w moich wspomnieniach… Gatunek gigantycznego doświadczalnego szczura. — Teraz jej oczy niemal płonęły ogniem. — Ale gdzieś po drodze dość dobrze zdołałeś się nauczyć, jak udawać ludzkie zachowanie, prawda? Wystarczająco dobrze, aby ogłupić starą przyjaciółkę, której spodobał się twój nowy wygląd.

— Nie jesteśmy starymi przyjaciółmi.

— Nie — warknęła. — Chyba nie. Wszak wraz ze swoimi starymi przyjaciółmi próbowałeś mnie zabić. Oni zabili tysiące innych ludzi i zniszczyli większą część tej planety. I, rzecz jasna, ciągle gdzieś tam są, bowiem w przeciwnym razie ciebie nie byłoby tutaj, prawda? Ściśle rzecz biorąc, musicie być w naprawdę wielu miejscach, ponieważ kiedy badałam DNA w próbce twojej spermy, w oficjalnych aktach ZT ONZ występowałeś rzeczywiście jako Stephen Lindholm. To mnie na chwilę zbiło z pantałyku, muszę przyznać. Ale było w tobie coś, co mnie zastanowiło. Wtedy, gdy wpadliśmy w tę szczelinę lodowcową. Tak, to było chyba wtedy… Przypomniało mi się coś, co się zdarzyło podczas naszego pobytu na Antarktydzie. Ty, Tatiana Durowa i ja byliśmy na Nussbaum Riegel, kiedy Tatiana potknęła się, upadła i zwichnęła kostkę. Po jakimś czasie zrobiło się wietrznie i późno, musieli przylecieć helikopterem, żeby nas zabrać z powrotem do bazy i podczas gdy czekaliśmy, ty znalazłeś jakiś skalny porost czy coś takiego…

Sax potrząsnął głową, naprawdę zaskoczony.

— Nie pamiętam tego.

I rzeczywiście nie pamiętał. Rok testów i przygotowań w Suchych Dolinach Antarktydy był bardzo intensywny, ale teraz cały ten okres zmienił się dla Saxa w jedną wyblakłą plamę, a ów incydent zupełnie wyleciał z pamięci; wręcz trudno mu było uwierzyć, że w ogóle coś takiego miało miejsce. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, jak wyglądała biedna Tatiana Durowa.

Zaabsorbowany swoimi myślami i skupiony na wspomnieniach przez chwilę nie słuchał tego, co mówiła Phyllis, ale dotarła do niego końcówka jej wywodu:

— …Sprawdziłam ponownie w jednym ze starych plików w pamięci mojego AI i tam cię znalazłam.

— W starych plikach pamięci twojego AI mogą się znajdować przekłamania — odparł z roztargnieniem Sax. — Stwierdzono, że obwody elektryczne rozregulowują się z powodu promieniowania kosmicznego, jeśli nie przegląda się ich co jakiś czas.

Phyllis zignorowała tę słabą próbę obrony.

— Problem w tym, że ludzi, którzy potrafią w ten sposób zmieniać akta Zarządu Tymczasowego nie sposób pozostawić samym sobie. Obawiam się, że po prostu nie mogę pominąć tego faktu milczeniem. Nawet gdybym chciała.

— Co masz na myśli?

— Nie jestem pewna. To zależy od tego, co ty zrobisz. Mógłbyś mi po prostu powiedzieć, gdzie się ukrywacie, kim jesteście i co zamierzacie. Pojawiłeś się przecież w Biotique dopiero przed rokiem. Gdzie byłeś przedtem?

— Na Ziemi.

Phyllis wykrzywiła jedynie nieprzyjemnie twarz.

— Jeśli tak zamierzasz postępować, będę zmuszona poprosić o pomoc kilku moich współpracowników. W Kasei Vallis są ludzie z bezpieczeństwa, którzy potrafią odświeżyć twoją pamięć.

— Daj spokój.

— To nie była tylko metafora. Nie wytłuką z ciebie informacji czy coś takiego. Nazwałabym to raczej swego rodzaju metodą uzysku. Najpierw pozbawią cię przytomności, odpowiednio pobudzą twoje neurony w hipokampusie mózgu, a potem migdałki. Następnie zadadzą pytania. Nie znalazł się jeszcze taki, który by nie odpowiedział.

Sax zastanowił się nad jej słowami. Mechanizmy pamięci nie zostały jeszcze do końca poznane, ale bez wątpienia można było zastosować nacisk na strefę mózgu, odpowiedzialną za pamięć. Zastosowanie szybkiego przekaźnika obrazu rezonansu magnetycznego, ultradźwięków punktowych, kto wie czego jeszcze… To mogłoby być niebezpieczne, jednakże…

— No i? — spytała Phyllis.

Popatrzył na nią. Jej uśmiech był tak gniewny i jednocześnie tak triumfujący. Tak szyderczy. Wyrywkowe myśli przeleciały przez jego umysł, obrazy bez słów: Desmond, Hiroko, dzieci w Zygocie krzyczące: „Dlaczego, Sax, dlaczego?”… Ze wszystkich sił starał się panować, aby mimiką twarzy nie ujawnić odczuwanej wobec Phyllis niechęci, a nagle poczuł, jak falami zaczęła ogarniać jego ciało. Może tego rodzaju niesmak, pomyślał, to właśnie odczucie, które ludzie nazywają nienawiścią.

Po jakimś czasie odchrząknął.

— Chyba lepiej ci po prostu powiem.

Natychmiast pokiwała głową, jak gdyby była to decyzja, którą sama dawno już podjęła za niego. Cała restauracja zupełnie teraz opustoszała, a wszyscy kelnerzy zasiedli przy jednym stoliku, ściskając w dłoniach szklanki z grappą.

— Dobra — podsumowała — chodźmy więc do mojego biura.

Sax skinął głową i sztywno się podniósł. Ścierpła mu prawa noga i teraz kuśtykał idąc za Phyllis. Życzyli wyczekującym kelnerom dobrej nocy i wyszli.

Wsiedli do windy i Phyllis wdusiła przycisk piętra kolejki podziemnej. Drzwi zasunęły się i zaczęli zjeżdżać. Znowu w windzie, pomyślał Sax i głęboko zaczerpnął oddechu, potem przechylił nieco głowę, jak gdyby chciał przyjrzeć się czemuś niezwykłemu na tablicy z przyciskami pięter. Phyllis podążyła za nim wzrokiem, a wtedy grzmotnął ją w bok szczęki ostrym ruchem dłoni. Uderzyła w ściankę windy i osunęła się na podłogę. Była oszołomiona i oddychała ciężkimi sapnięciami. Saxa straszliwie bolały dwa największe kłykcie prawej dłoni. Wcisnął przycisk piętra dwa poziomy nad metrem, gdzie rozciągał się długi pasaż, który przecinał Płaskowzgórze Hunta i zabudowany był zamkniętymi o tej porze sklepami. Chwycił Phyllis pod pachy i podciągnął ją w górę; była wyższa niż on, nieprzytomna i ciężka, toteż kiedy drzwi windy się otworzyły, Sax był przygotowany, by krzyknąć po ewentualną pomoc. Za drzwiami jednakże nie było, na szczęście, nikogo, wobec czego zarzucił sobie jedno ramię Phyllis wokół szyi i pociągnął nieprzytomną kobietę do jednego z małych samochodzików, stojących przy windzie dla wygody tych osób, które chciały się szybko przedostać na drugą stronę płaskowzgórza lub miały ciężki bagaż. Sax zrzucił balast na tylne siedzenie i Phyllis jęknęła. Zabrzmiało to tak, jak gdyby przychodziła do siebie. Usiadł przed nią na siedzeniu kierowcy i wcisnął pedał gazu do oporu; mały pojazd zaczął się z warkotem przesuwać przez korytarz. Sax oddychał ciężko i był cały spocony.

Minął kilka pokoi wypoczynkowych i zatrzymał samochodzik. Phyllis bezwładnie zsunęła się z siedzenia i upadła na podłogę, jęcząc coraz głośniej. Wkrótce odzyska przytomność, uświadomił sobie Sax, jeśli jeszcze jej nie odzyskała. Wysiadł i pobiegł sprawdzić, czy męska toaleta nie jest zamknięta. Na szczęście była otwarta, więc wrócił do pojazdu, postawił nieprzytomną Phyllis, trzymając ją za ramiona, a następnie zarzucił ją sobie na plecy. Ruszył chwiejnie, uginając się pod jej ciężarem, aż dotarł do drzwi męskiej toalety, gdzie pozwolił swej ofierze zsunąć się na ziemię. Phyllis upadła, uderzając głową o betonową podłogę i przestała jęczeć. Sax otworzył drzwi, wszedł do środka, przeciągnął kobietę przez próg, potem zamknął za sobą drzwi na klucz.

Usiadł na podłodze łazienki obok swej ofiary i przez chwilę łapał oddech. Phyllis nadal oddychała, wyczuł puls i mimo że płytki, był równomierny. Najwyraźniej nic jej się nie stało, chociaż podczas upadku zapewne uderzyła się mocniej niż wtedy, gdy ją ogłuszał. Skórę miała bladą i wilgotną, a obwisłe usta otwarte. Poczuł współczucie, póki nie przypomniał sobie jej groźby oddania go w ręce specjalistów ze służby bezpieczeństwa, aby wydarli z niego sekrety; choć metody, którymi się posługiwali w tym celu były bardzo nowoczesne, i tak nie dałoby się nazwać ich inaczej jak tylko torturami. A gdyby im się udało wydobyć od Saxa zeznanie, dowiedzieliby się o ukrytych koloniach na południu i o wszystkim innym. Kiedy poznaliby ogólne informacje, z pewnością żądaliby szczegółów. Na pewno nie istniała możliwość stawienia oporu mieszaninie podawanych przez nich narkotyków i działaniom modyfikującym zachowanie…

Zresztą nawet teraz Phyllis wiedziała zbyt wiele. Fakt, że Sax miał tak mocno osadzoną w aktach fałszywą tożsamość, implikował istnienie całej ukrytej bazy materialnej związanej z jego osobą. A gdy dowiedzą się o tej infrastrukturze, zapewne zechcą się nią zająć. A wówczas… Hiroko, Desmond, Spencer, który tkwił głęboko w systemie w Kasei Vallis, wszystkie dane wydobyte na światło dzienne… Nirgal i Jackie, Peter, Ann… i cała reszta znaleźliby się w niebezpieczeństwie. I wszystko tylko dlatego, że on, Sax Russell, nie był wystarczająco sprytny, by unikać zainteresowania takiej głupiej, strasznej kobiety jak Phyllis Boyle.

Rozejrzał się po męskiej łazience. Składały się nań dwie kabiny toaletowe: jedna z ubikacją, druga ze zlewem, a poza tym lustro oraz ściana z apteczkami, w których znajdowały się pigułki sterylizujące, gazy odprężające… Sax zapatrzył się na nie, łapiąc oddech i myśląc o całej sprawie. Kiedy miał już gotowy plan, wyszeptał kilka instrukcji do AI na nadgarstku. Desmond dał mu kiedyś program deszyfrująco-niszczący, więc teraz Sax podłączył swój naręczny komputer do komputera Phyllis i czekał, aż dane zostaną skopiowane. Na szczęście program potrafił zniszczyć wszystkie jej pliki: osobiste zabezpieczenia były dziecinną zabawką wobec programów Desmonda, opartych na wirusach wojskowych… Tak w każdym razie twierdził sam Kojot.

Jednak należało szybko postanowić, co zrobić z Phyllis. Gazem rekreacyjnym w ściennej apteczce był przeważnie tlenek azotawy w postaci inhalatorów jednostkowych, z których każdy zawierał około dwóch czy trzech metrów sześciennych gazu. Sala miała, jak na oko ocenił Sax, około trzydziestu pięciu czy czterdziestu metrów sześciennych. Kratka wentylacyjna znajdowała się przy suficie i można ją było zablokować kawałkiem papierowego ręcznika, którego cała rolka wisiała obok zlewu…

Sax wcisnął karty płatnicze do szczeliny apteczki i wykupił cały gaz odprężający, jaki zawierała: dwadzieścia małych, kieszonkowych buteleczek, wraz z maskami na nos i twarz. A tlenek azotawy był tylko nieco cięższy od powietrza Burroughs.

Wyjął maleńkie nożyczki z przegródki na narzędzia, mieszczącej się na nadgarstku i odciął z rolki kawałek ręcznika. Następnie wspiął się na klozet i zakrył kratkę wentylacyjną, wpychając w szpary wycięty kawałek. Ciągle pozostawały szczeliny, ale były bardzo małe. Zeskoczył na podłogę i podszedł do drzwi. Między ich dolną krawędzią i podłogą również znajdowała się szczelina, około jednego centymetra. Odciął jeszcze kilka pasków ręcznika. Phyllis prychała. Russell podszedł do drzwi, otworzył je, wykopał za próg buteleczki z gazem i wyszedł. Po raz ostatni spojrzał na przyciśniętą do podłogi Phyllis, a następnie zamknął za sobą drzwi, wpychając pod nie paski ręcznika i zostawiając jedynie małą szczelinę w rogu. Potem, rozejrzawszy się po korytarzu, usiadł, wziął buteleczkę, wsunął giętką maskę w pozostawiony otwór i wstrzelił zawartość buteleczki do męskiej łazienki. Powtórzył tę czynność z dwudziestoma butelkami, upychając puste pojemniczki w kieszeniach, a gdy te całkowicie się wypełniły, pozostałe buteleczki zapakował w małą torbę, zrobioną z ostatniego pasa ręcznika. Wstał, wskoczył do samochodu i usadowił się na siedzeniu kierowcy. Nacisnął na gaz i pojazd szarpnął do przodu, w ruchu przeciwnym do nagłego hamowania, które jakiś czas temu wyrzuciło Phyllis z tylnego siedzenia i spowodowało, że upadła na podłogę. Wspomnienie tej sceny jakoś dziwnie Saxa zabolało.

Pod wrażeniem owych myśli zatrzymał samochodzik, wysiadł i pobiegł z powrotem do męskiej toalety; buteleczki w kieszeniach stukotały i pobrzękiwały. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi, wszedł wstrzymując oddech, chwycił Phyllis za kostki i wyciągnął ją na powietrze. Nadal oddychała, a na jej twarzy widniał nieznaczny uśmieszek. Sax powstrzymał nieprzepartą ochotę kopnięcia jej i biegiem wrócił do auta.

Z maksymalną prędkością przejechał na drugi stok Płaskowzgórza Hunta, a następnie wsiadł do windy i zjechał na poziom podziemnej kolejki. Wybrał pierwszy pociąg i pojechał nim przez miasto do Południowej Stacji. Ręce mu drżały, a dwa duże kłykcie prawej dłoni były spuchnięte i powoli zaczynały sinieć. Bardzo bolały.

Na stacji kupił bilet na południe, ale kiedy przy wejściu na peron podał go wraz z identyfikatorem kontrolerowi, oczy mężczyzny zrobiły się niewiarygodnie okrągłe z podniecenia, po czym kontroler i jego współpracownicy wyjęli pistolety, chcąc aresztować Saxa Russella. Nerwowo pokrzykiwali, jakby zwracając się o pomoc do jakichś osób, znajdujących się w innym pomieszczeniu. Najwidoczniej Phyllis odzyskała przytomność szybciej niż Sax to sobie wyliczył.

Загрузка...