Część 10 Zmiana fazy

Surfowali właśnie niczym pelikany, kiedy nagle podskakujący na plaży stypendyści zaalarmowali ich, że stało się coś złego. Podpłynęli do plaży, wylądowali na wilgotnym piasku i odebrali wiadomość. W godzinę później znajdowali się już na lotnisku, a wkrótce później odlecieli małym kosmolotem typu Skunkworks o nazwie „Gollum”. Skierowali się na południe, a kiedy osiągnęli wysokość pięćdziesięciu tysięcy stóp, znajdowali się gdzieś nad Panamą. Pilot poderwał maszynę, odpalił silniki rakietowe, a wszystkich lecących na kilka minut wcisnęło w siedzenia dużych foteli grawitacyjnych. W kokpicie za siedzeniami pilota i drugiego pilota przebywało trzech pasażerów. Przez okna dostrzegali zewnętrzne poszycie kadłuba kosmolotu, które wyglądało jak naczynie cynowe. Najpierw się rozjarzyło, potem szybko przybrało kolor żywo połyskującej żółci z odcieniem brązu; barwa stawała się coraz j as krawsza, aż podróżnicy zaczęli się czuć niczym Sydrach, Misach i Abdenago, którzy, zamknięci w ognistym piecu, wyszli z niego bez szwanku.

Kiedy poszycie straciło nieco ze swej jasności i pilot wyrównał lot, maszyna znajdowała się około osiemdziesięciu mil nad Ziemią; w dole mieli Amazonkę i piękną, przywodząca na myśl układ kręgów, krzywiznę Andów. Podczas gdy lecieli na południe, jeden z podróżników, geolog, przekazał pozostałym dwóm więcej szczegółów na temat zaistniałej sytuacji.

— Lodowa pokrywa Zachodniej Antarktydy spoczywała dotąd na podłożu skalnym, które się znajduje pod poziomem morza. Chodzi jednakże o powierzchnię kontynentu, a nie o dno oceanu, a pod Zachodnią Antarktydą jest coś w rodzaju basenu i strefa zasięgu bardzo aktywna geotermicznie.

— Zachodnia Antarktyda? — spytał Fort, mrużąc oczy.

Chodzi o mniejszą część z półwyspem sterczącym pionowo ku Południowej Ameryce i z lodowcem szelfowym Rossa. Zachodnia tafla lodowa znajduje się między górami półwyspu i Górami Transantarktycznymi, w samym środku kontynentu. Tutaj, proszę zobaczyć, na globusie, który przywiozłem. — Wyjął z kieszeni nadmuchiwany globus — dziecięcą zabawkę — szybko wypełnił powietrzem i pokazał wszystkim w kabinie pilota.

— Tak więc zachodnia warstwa lodowa spoczywała na podłożu skalnym pod poziomem morza. Jednak ziemia na dole jest depta i znajduje się tam kilka wulkanów podlodowych, toteż lód na dnie trochę się topi. Powstała w ten sposób woda miesza się z osadami wulkanicznymi i tworzy substancję zwaną gliną lodowcową. Ma ona konsystencję pasty do zębów. W miejscach, gdzie lodowiec przesuwa się ponad tą gliną, porusza się on szybciej niż w innych, tak że wewnątrz zachodniej tafli lodowej znalazły się strumienie lodowcowe, niczym szybkie lodowce z brzegami składającymi się z powolniejszego lodu. Lodowy Strumień „B”, na przykład, pędził dwa metry dziennie, podczas gdy lód wokół niego poruszał się dwa metry na rok. A ten „B” miał szerokość pięćdziesięciu kilometrów i głębokość kilometra. Była tam więc cala cholerna rzeka, która wraz z mniej więcej pół tuzinem innych lodowych strumieni spływała aż do lodowca szelfowego Rossa. — Mężczyzna wskazał palcem te niewidzialne strumienie. — Teren, na którym lodowe strumienie i ogólnie lodowa warstwa oderwały się od skały macierzystej i zaczęły spływać do Morza Rossa, nazwano linią uziemiającą.

— Ach — odezwał się jeden z przyjaciół Forta. — Globalne ocieplenie?

Geolog potrząsnął głową.

Nasze globalne ocieplenie ma bardzo niewielki wpływ na cały ten proces. Powoduje zaledwie lekkie podniesienie temperatury i poziomu morza, ale gdyby tylko tyle się zdarzyło, w zasadzie niewiele by się tutaj zmieniło. Problem w tym, że mamy ciągle do czynienia z ociepleniem międzylodowcowym, które zaczęło się pod koniec ostatniej Epoki Lodowcowej i ocieplenie to wysyła w dół między polarne warstwy lodowe coś, co nazywamy impulsem cieplnym. Impuls ten posuwa się w dół od ośmiu tysięcy lat. A linia uziemiająca zachodniej warstwy lodowej od ośmiu tysięcy lat porusza się do wnętrza lądu. Teraz właśnie tam na dole wybuchł jeden z podlodowych wulkanów. Nastąpiła wielka erupcja, która trwa obecnie od około trzech miesięcy. Linia uziemiająca już kilka lat temu zaczęła się cofać w przyspieszonym tempie i bardzo się zbliżyła do wulkanu, który ostatnio wybuchł. Wygląda to tak, jak gdyby erupcja wciągnęła linię uziemiającą dokładnie w sam wulkan i teraz oceaniczna woda płynie między warstwą lodową i skalą macierzystą, prosto w aktywną erupcję. W ten sposób tafla lodowa pęka, podnosi się, wyślizguje do morza Rossa i zaczynają ją porywać prądy.

Słuchacze wpatrywali się w mały nadmuchiwany globus. W tej chwili przelatywali nad Patagonią. Geolog odpowiadał na pytania, a podczas wypowiedzi wskazywał różne cechy terenowe na swoim globusie. Wyjaśnił między innymi, że tego rodzaju rzeczy zdarzały się wcześniej i to wielokrotnie. Mnóstwo razy podczas milionów lat, jakie upłynęły od czasu ruchu tektonicznego, który umiejscowił Antarktydę w takiej, a nie innej pozycji, zachodnia część kontynentu bywała albo oceanem, albo suchym lądem, lub też warstwą lodu. W długoterminowych zmianach temperaturowych było najwyraźniej wiele niestabilnych punktów — mężczyzna określał je mianem „zapalników niestabilności” — powodujących gruntowne zmiany w trakcie upływających lat.

— Te obserwacje klimatologiczne są praktycznie nietrudne do potwierdzenia, jeśli chodzi o podejście geologiczne. A w grenlandzkiej warstwie lodowej istnieje, że tak powiem, dobry dowód na to, iż w trzy lata przeszliśmy od lodowca do interglacjału.

Geolog potrząsnął głową.

— A te pęknięcia lodowych tafli? — spytał Fort.

— No cóż, sądzimy, że w ciągu dwustu lat mogłyby się stać czymś typowym, co, zauważcie panowie, i tak jest bardzo szybko. Zdarzenie-zapalnik. Jednak tym razem erupcja wulkanu znacznie to wszystko pogorszy. Hej, spójrzcie, tam jest Pas Bananowy.

Wskazał w dół, a pozostali dostrzegli za Cieśniną Drake’a zamarznięty wąski, górzysty półwysep, sterczący w tym samym kierunku co zakończenie Ziemi Ognistej.

Pilot skręcił maszynę na prawo, potem bardziej łagodnie przechylił w lewo, rozpoczynając szeroki, leniwy zwrot. Gdy pasażerowie spoglądali w dół, dostrzegli pod sobą znajomy widok Antarktydy, taki sam jak widziany na zdjęciach satelitarnych, choć teraz całość składała się z segmentów w olśniewających barwach: kobaltowy błękit oceanu przeplatał się z rozciągającym się na północ łańcuchem systemów chmur cyklonicznych w kolorze stokrotek, a poza tym widoczny był ozdobny, jakby utkany połysk słońca na wodzie, wielka połyskująca masa lodu i flotylle maleńkich gór lodowych, bardzo białych na niebieskim tle.

Jednak znajomy kształt „Q” kontynentu był teraz dziwnie pocętkowany w strefie za Półwyspem Antarktycznym w postaci przecinka; na białym tle ziały niebiesko-czarne rozpadliny. Morze Rossa było natomiast jeszcze bardziej popękane, pocięte długimi fiordami w barwie oceanicznego błękitu i rozchodzącym się promieniowo układem turkusowo-niebieskich rozpadlin; a barierę lodową z Morza Rossa, unoszącą się w górę ku Południowemu Pacyfikowi, stanowiły jakieś stalowe góry lodowe, które wyglądały jak odpływające fragmenty samego kontynentu. Największa z nich wydawała się mieć mniej więcej taki sam rozmiar co Południowa Wyspa Nowej Zelandii; może nawet była większa.

Potem lecący pokazywali sobie nawzajem największe góry stołowe oraz rozmaite cechy popękanego i zredukowanego terenu zachodniej warstwy lodowej (geolog wskazał miejsce, w którym, jego zdaniem, znajdował się podlodowy wulkan, ale obszar ten zupełnie niczym się nie różnił od reszty tafli) albo po prostu siedzieli na swoich fotelach i obserwowali.

To jest lodowiec szelfowv Rönne’a, o ten — powiedział po chwili geolog — i Morze Weddella. Taak, tam na dole również jest jakiś poślizg… O tam, w górze, w miejscu, gdzie leżał McMurdo, po drugiej stronie lodowca szelfowego Rossa. Lód został wypchnięty przez zatokę i popłynął w górę ponad kolonią.

Pilot zaczął po raz drugi okrążać kontynent.

— Teraz niech mi pan powie, jaki będzie skutek tego wszystkiego? — spytał geologa Fort.

— No cóż, z teoretycznych modeli wynika, że poziom światowego morza może się podnieść o około sześć metrów.

— Sześć metrów!

— Hm, zanim się całkowicie podniesie, minie kilka lat, ale z pewnością proces ów już się rozpoczął. Katastrofalne pęknięcie podniesie w ciągu kilku tygodni poziom morza o około dwa, trzy metry. To, co zostanie z warstwy lodowej, będzie się unosiło w wodzie przez okres przynajmniej paru miesięcy albo nawet kilku lat i doda kolejne trzy metry.

— W jaki sposób może tak wysoko podnieść cały ocean?

— To bardzo dużo lodu.

— Nie może go być aż tak dużo!

— Ależ może. Pod nami znajduje się większa część całej świeżej wody, jaka się znajduje na Ziemi. Należy się po prostu cieszyć, że warstwa lodowa Wschodniej Antarktydy jest spokojna i stabilna. Gdyby również ona miała się uwolnić, poziom morza podniósłby się o sześćdziesiąt metrów.

— Sześć w zupełności mi wystarczy — oświadczył Fort.

Zakończyli kolejne okrążenie, po czym pilot powiedział:

— Powinniśmy wracać.

To się uwidoczni na każdej plaży na tej planecie — zauważył Fort, odwracając twarz od okna. A potem dodał: — Chyba rzeczywiście lepiej wynosić się znad tego bałaganu.


Kiedy rozpoczęła się druga marsjańska rewolucja, Nadia przebywała w górnym kanionie Shalbatana Vallis, na północ od Marineris. W pewnym sensie można by powiedzieć, że to właśnie ona zaczęła rewolucję.

Jakiś czas wcześniej opuściła chwilowo Południową Fossę, aby nadzorować zadaszanie Shalbatany, proces podobny do prac dokonanych nad Nirgal Vallis i dolinami wschodniej Hellas: długi namiotowy dach stawiany nad ekoświatem o umiarkowanym klimacie, miejscem ze strumykiem spływającym po dnie kanionu; w tym przypadku strumień zasilała woda wypompowana z formacji wodonośnej Lewisa, leżącej sto siedemdziesiąt kilometrów na południe. Ponieważ Shalbatana Vallis była krainą o kształcie długiej serii rozciągniętych liter „S”, dno doliny wyglądało bardzo malowniczo. Niestety, konstrukcja dachu komplikowała się.

Tak czy owak Nadia, prowadząc ów projekt, tylko częściowo potrafiła się skupić na tym, co robi, jako że niemal cała jej uwaga kierowała się obecnie ku iście kaskadowemu rozwojowi zdarzeń na Ziemi. Rosjanka pozostawała w codziennym kontakcie ze swoją grupą w Południowej Fossie, a także z Artem i Nirgalem w Burroughs, toteż wszyscy stale przekazywali jej najświeższe nowiny. Nadię szczególnie interesowały czynności Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, który próbował prowadzić działania mediacyjne w rosnącym konflikcie konsorcyjnym: Subarashii i Grupa Jedenastu przeciwko Praxis, Szwajcarii i zacieśniającemu się sojuszowi Chin i Indii, próbując funkcjonować jako — jak to wyłożył Art — „coś w rodzaju światowego sądu”. Wyglądało na to, że owe wysiłki są skazane na niepowodzenie, kiedy nagle zaczęły się zamieszki fundamentalistyczne, a konsorcja metanarodowe przygotowały się do obrony. Nadia wywnioskowała ze smutkiem, że wydarzenia na Ziemi popadły już w niemal zupełny chaos.

Jednak wszystkie te kryzysy w jednej chwili stały się dla Rosjanki czymś zupełnie błahym, kiedy zadzwonił do niej Sax i poinformował o pęknięciu lodowej warstwy Zachodniej Artarktydy. Nadia odebrała tę rozmowę przy biurku w jednej z budowlanych przyczep i teraz patrzyła na małą twarz Saxa na ekranie.

— Co masz na myśli mówiąc, że pękła?

— Oderwała się od podłoża skalnego. Nastąpiła erupcja wulkanu. Lodową taflę rozbijają prądy oceaniczne…

Obraz wideo, który wysyłał Sax, pokazywał Punta Arena, chilijskie miasto portowe, którego doki i ulice zniknęły, zalane wodą. Potem pojawił się obraz Port Elizabeth w Azanii, gdzie sytuacja w dużej mierze wyglądała tak samo.

— W jakim tempie się posuwa? — spytała Nadia. — Czy jest to fala przypływu?

— Nie. Wygląda bardziej jak potężny przypływ. Nigdy nie spłynie.

— Jednak pozostaje wystarczająco dużo czasu na ewakuację — zauważyła Nadia — chociaż nie aż tyle, aby coś zbudować. A mówisz o sześciu metrach!

— Tak, ale tylko przez następne kilka… nikt nie jest pewny, jak długo. Widziałem szacunki, z których wynika, że mniej więcej jedna czwarta ziemskiej populacji będzie… zagrożona.

— Wierzę w to. Och, Sax…

Paniczna ucieczka na wyżej położone tereny wszędzie na Ziemi… Nadia patrzyła na ekran, czując się tym bardziej oszołomiona, im bardziej uświadamiała sobie skalę katastrofy. Miasta położone na wybrzeżach zostaną zalane wodą. Sześć metrów! Rosjanka uznała, że bardzo trudno jest jej sobie wyobrazić, iż jakakolwiek potencjalna lodowa masa może być tak ogromna, że potrafi podnieść poziom wody wszystkich ziemskich oceanów choćby o jeden metr… a co dopiero o sześć! Był to szokujący dowód — jeśli ktoś by go potrzebował — że ich rodzima planeta mimo wszystko wcale nie jest aż taka duża. Albo wyobrazić sobie, że lodowa warstwa Zachodniej Antarktydy jest tak ogromna. No cóż, pokrywała przecież około jednej trzeciej kontynentu i była, jak mówiły raporty, gruba na jakieś trzy kilometry. To bardzo dużo lodu. Sax mówił coś o lodowej warstwie Wschodniej Antarktydy, która najwidoczniej nie stanowiła zagrożenia. Nadia potrząsnęła głową, aby się otrząsnąć z własnych przerażonych myśli i skupić na wiadomościach. Bangladesz trzeba było ewakuować w całości; było tam trzysta milionów ludzi, nie wspominając o przybrzeżnych miastach Indii, takich jak: Kalkuta, Madras, Bombaj. Potem czekała ich ewakuacja Londynu, Kopenhagi, Istambułu, Amsterdamu, Nowego Jorku, Los Angeles, Nowego Orleanu, Miami, Dżakarty, Tokio… a to były tylko największe z miast. W tym tak strasznie obciążonym przeludnieniem świecie, gdzie malały zasoby, na wybrzeżach mieszkało naprawdę sporo osób. A teraz wszystkie rodzaje artykułów pierwszej potrzeby zatopiła im słona woda.

— Sax — odezwała się w końcu Nadia — powinniśmy im pomóc. Nie tylko…

— Niewiele zdołamy zrobić. A najbardziej możemy im pomóc, jeśli będziemy wolni. Najpierw jedno, potem drugie.

— Obiecujesz, że potem…?

— Tak — odparł, patrząc na nią z zaskoczeniem. — To znaczy… zrobię, co będę mógł.

— O to właśnie pytam. — Nadia szybko przemyślała całą kwestię. — A ty… jesteś już przygotowany?

— Tak. Chcemy rozpocząć od ataku pociskami, które uderzą we wszystkie satelity inwigilujące i obronne.

— Co z Kasei Vallis?

— Pracuję nad tym.

— Kiedy chcesz zacząć?

— Co powiesz na jutrzejszą datę?

— Jutro!

— Z Kasei Vallis muszę skończyć bardzo szybko. A warunki sprzyjające są właśnie teraz.

— Co zamierzasz zrobić?

— Spróbujmy zacząć jutro. Nie ma sensu tracić czasu.

— Mój Boże — powiedziała Nadia, myśląc intensywnie. — Jesteśmy o krok od schowania się za Słońcem?

— Tak.

To położenie vis-a-vis Ziemi nie miało obecnie szczególnego znaczenia i było w sporej mierze kwestią symboliczną, ponieważ łączność i tak gwarantowały wielkie ilości przekaźników asteroidowych. Jednak taka sytuacja oznaczała, że nawet najszybszym wahadłowcom dotarcie z Ziemi na Marsa zajmie kilka miesięcy.

Nadia głęboko zaczerpnęła oddechu, a następnie wypuściła powietrze. Wreszcie powiedziała:

— No to zaczynajmy.

— Miałem nadzieję, że to powiesz. Zadzwonię do Burroughs i zawiadomię ich.

— Spotkamy się w Underhill? — Był to ich aktualny punkt spotkań na wypadek niebezpieczeństwa. Sax znajdował się teraz w kryjówce w Kraterze Da Vinciego, gdzie mieściło się wiele jego podziemnych wyrzutni rakietowych, toteż oboje mogli się dostać do Underhill w ciągu jednego dnia.

— Tak — odrzekł. — Jutro. — To powiedziawszy zniknął z ekranu Nadii.

I w ten właśnie sposób Rosjanka rozpoczęła rewolucję.


Nadia znalazła program informacyjny pokazujący zdjęcia satelitarne Antarktydy i obserwowała je oszołomiona. Głosiki na ekranie trajkotały szybko; jeden z nich stwierdził, że przyczyną katastrofy jest akt sabotażu przygotowany przez ekotażystów z Praxis, którzy przypuszczalnie wydrążyli wgłębienia w warstwie lodowej i umieścili na skalnym podłożu Antarktydy bomby wodorowe.

— Co za bzdura! — krzyknęła oburzona Nadia.

Żadne inne programy informacyjne nie potwierdzały tego przypuszczenia, ale też żadne mu nie przeczyły — bez wątpienia była to tylko część chaosu informacyjnego, jaki ogarnął wszystkie relacje z powodzi. Jednakże trój meta władza ciągle rosła w siłę. A oni tu, na Marsie, stanowili jej część.

Cała egzystencja natychmiast się zredukowała do walki o przetrwanie, w pewien sposób ostro przypominając życie w roku 2061. Nadia czuła, że jej żołądek zaciska się tak mocno jak kiedyś, kurcząc się bardziej niż przy zwykłym poziomie napięcia; był teraz metalową kulką wielkości włoskiego orzecha, tkwiącą w środku jej istoty, bolesną i duszącą. Nadia brała ostatnio pewien lek, który miał zapobiec powstaniu wrzodów, niestety lekarstwo to było mało przydatne na tego rodzaju ataki. Daj spokój, powiedziała sobie. Bądź spokojna. Właśnie nadeszła ta chwila. Oczekiwałaś jej przecież, pracowałaś nad nią. Przygotowałaś jej podwaliny. A teraz nadszedł chaos. W samym sercu każdej zmiany fazowej znajduje się strefa kaskadowego bezładu rekombinacyjnego. Jednak istniały przecież metody, aby go zrozumieć, aby sobie z nim poradzić.

Przeszła mały ruchomy keson i spojrzała przez moment w dół, na idylliczne piękno kanionowego dna Shalbatanay, z jego kryształoworóżowym strumieniem i nowymi drzewami, łącznie z rzędami osiki amerykańskiej posadzonej na brzegach i wyspach. Istniała możliwość — jeśli sprawy przyjmą skrajnie zły obrót — że nikt nigdy nie zaludni Shalbatana Vallis, że pozostanie ona tylko pustym pęcherzykowatym światem, tak długo, aż błota zniekształcą dach albo coś się wykrzywi w tym mezokosmicznym ekoświecie. No cóż…

Nadia wzruszyła ramionami, po czym zbudziła przedstawicieli swojej załogi i powiedziała im, aby się przygotowali na wyjazd do Underhill. Wyjaśniła im przyczynę i, ponieważ wszyscy oni należeli do ruchu oporu, rozległy się wiwaty.

Było tuż po świcie. Zapowiadał się ciepły wiosenny dzień, jeden z tych, które pozwalały im pracować w luźnych walkerach, kapturach i maskach na twarzach; jedynie ciężkie izolowane buty przypominały Nadii o wielkich strojach z wczesnych lat pobytu na Marsie. Był piątek, Ls sto jeden, 2 drugiego lipca M-roku pięćdziesiątego drugiego, według ziemskiej daty (Rosjanka sprawdziła na nadgarstku): dwunasty października roku 2127. Gdzieś blisko setnej rocznicy ich przybycia, chociaż to akurat była data, której nikt nie wydawał się świętować. Sto lat! Myśl ta była przedziwna.

W takim razie znowu będzie to rewolucja lipcowa, kolejna rewolucja lipcowa, a jednocześnie następna rewolucja październikowa. Nadia przypomniała sobie, że właśnie minęło dziesięciolecie od dwusetletniej rocznicy rewolucji bolszewickiej. Poczuła się nieswojo na tę myśl. No cóż, tamci też próbowali. Wszyscy rewolucjoniści, przez całą historię, zawsze czegoś próbowali. Zwykle byli to zrozpaczeni chłopi, walczący o życie swoich dzieci. Tak jak w jej Rosji. Jakże wiele się zdarzyło w tym gorzkim dwudziestym wieku, jakże wielu ludzi ryzykowało wszystkim, co mieli w walce o lepsze życie, a i tak ponosili klęskę. Było to przerażające — jak gdyby historia stanowiła serię ludzkich falowych ataków na niedolę i nędzę, ataków wszczynanych raz za razem, a wszystkie kończyły się niepowodzeniem.

Jednak równocześnie tkwiąca w Nadii Rosjanka, jej syberyjski mózg zdecydował się przyjąć październikową datę za dobrą wróżbę. A przynajmniej, jeśli nic innego, na pewno choćby przypomnienie o tym, jak postępować nie należy — drugie, poza rokiem 2061, przypomnienie. Nadia gotowa była w tym swoim syberyjskim umyśle dedykować tę datę im wszystkim: i tym heroicznie cierpiącym z powodu sowieckiej katastrofy, i wszystkim jej przyjaciołom, którzy zmarli w roku 2061: Arkademu, Aleksowi, Saszy, Roaldowi, Janet, Jewgienii i Samancie, wszystkim, którzy ciągle nawiedzali ją w snach i stłumionych podczas godzin bezsenności wspomnieniach; wirowali niczym elektrony wokół metalowego orzecha tkwiącego wewnątrz niej, ostrzegając ją, aby tym razem wszystkiego nie zepsuć, aby tym razem załatwić to właściwie, aby potwierdzić znaczenie życia ich wszystkich, a także sens ich śmierci. Przypomniała sobie, że ktoś jej kiedyś powiedział: „Następnym razem, kiedy będziecie przygotowywać rewolucję, zróbcie to lepiej”.

A teraz właśnie przygotowywali rewolucję. Ale istniały jednostki partyzanckie „Naszego Marsa” pod dowództwem Kaseia, które nie kontaktowały się z dowództwem w Burroughs… Istniało również tysiąc innych czynników, z którymi trzeba było sobie poradzić, a większość z nich całkowicie pozostawała poza kontrolą Nadii. Kaskadowy chaos rekombinacyjny. Więc w jaki sposób tym razem może być inaczej?


Ulokowała swoją ekipę w roverach i zawiozła do małej stacji przy torze magnetycznym, oddalonej kilka kilometrów na północ. Stamtąd wyruszyli pociągiem towarowym po ruchomym torze magnetycznym ułożonym na potrzeby prac w Shabaltanie, na głównej linii Sheffield-Burroughs. Oba te miasta były obecnie fortecami konsorcjów metanarodowych i Nadia martwiła się, czy dołożono wszelkich starań, by zabezpieczyć łączący je tor magnetyczny. W tym sensie Underhill było strategicznie ważne, ponieważ zajęcie go przecięłoby tor. Jednakże z tego właśnie powodu Nadia pragnęła się trzymać z dala od Underhill i od toru magnetycznego. Chciała ruszyć w powietrze, tak jak w roku 2061 — wszystkie instynkty wyćwiczone w tamtych kilku miesiącach znowu dawały o sobie znać, tak jak gdyby te sześćdziesiąt sześć lat wcale nie minęło. A instynkt mówił jej, że powinna się ukryć.

Podczas jazdy na południowy zachód po pustyni — celowali w szczelinę między Ophir Chasma i Juventae Chasma — Nadia przez naręczny komputer połączyła się z siedzibą Saxa w Kraterze Da Vinciego. Członkowie zespołu techników Saxa próbowali podrabiać jego suchy styl mówienia, było jednak oczywiste, że są dokładnie tak samo podnieceni jak młodzi ludzie z budowlanej ekipy Nadii. Twarze mniej więcej pięciorga techników natychmiast się pojawiły na ekraniku na nadgarstku Nadii; poinformowali Rosjankę, że wystrzelili ogień zaporowy pocisków typu „ziemia-przestrzeń kosmiczna”, które Sax w ciągu ostatniej dekady porozmieszczał w ukrytych na równiku podziemnych wyrzutniach rakietowych. Ogień zaporowy wyglądał wprawdzie jak pokaz fajerwerków, ale wystrzelonymi pociskami zdołano wyeliminować wszystkie znane im orbitujące wyrzutnie broni konsorcjów metanarodowych, a także wiele z konsorcyjnych satelitów komunikacyjnych.

— W pierwszej fali udało nam się zniszczyć osiemdziesiąt procent… Wysłaliśmy nasze własne satelity komunikacyjne!… Teraz likwidujemy ich obiekty jeden po drugim…

Nadia przerwała.

— Czy wasze satelity działają?

— Uważamy, że są w porządku! Jednak potwierdzić będziemy mogli dopiero po dokładnym teście, którym obecnie są wszystkie poddawane.

— Od razu wypróbujmy jedną z nich. Niektórzy z was dają im pierwszeństwo, rozumiesz? Potrzebujemy systemu rezerwowego, bardzo, bardzo rezerwowego.

Wyłączyła się kuknięciem, a następnie wystukała jeden z kodów częstotliwości i kodowania, które dał jej Sax. Kilka sekund później rozmawiała z Zeykiem, znajdującym się w Odessie, gdzie pomagał koordynować działania w całym basenie Hellas. Zeyk powiedział jej, że dotychczas wszystko idzie tam zgodnie z planem. Minęło, rzecz jasna, dopiero parę godzin, jednak wyglądało na to, że prowadzone tam przez Michela i Maję czynności przygotowawcze przynosiły teraz rezultaty, ponieważ wszyscy członkowie komórki w Odessie wyszli na ulice i opowiadali ludziom, co się dzieje, wywołując tym sposobem wiele spontanicznych strajków oraz demonstracji. Obecnie zajmowali się właśnie zamykaniem stacji kolejowej i zajmowaniem gzymsu oraz większości innych miejsc publicznych. Atakowali i wydawali się mieć szansę na przejęcie tych punktów. Przebywający w mieście personel Zarządu Tymczasowego wycofał się na stację kolejową lub do elektrowni, tak zresztą jak Zeyk wcześniej przewidywał.

— Skoro większość z nich znajduje się wewnątrz, zamierzamy się zająć AI elektrowni, a wówczas zmieni się ona dla nich w więzienie. Kontrolujemy program awaryjnych systemów wspomagania życia dla miasta, tamci mogą więc zrobić bardzo niewiele, chyba żeby się sami wysadzili w powietrze, jednak nie sądzimy, by mieli na to ochotę. Wiele osób z ZT ONZ przebywających tutaj czuje się jak Syryjczycy pod Niazi. Podczas próby opanowania elektrowni z zewnątrz rozmawiam z Rashidem wyłącznie po to, aby się upewnić, że żaden z uwięzionych w środku ludzi nie zamierza zostać męczennikiem.

— Nie wydaje mi się, żeby w konsorcjach metanarodowych było zbyt wielu męczenników — zauważyła Nadia.

— Mam nadzieję, że to prawda, ale nigdy nic nie wiadomo. Na razie więc panujemy nad sytuacją. A wszędzie wokół Hellas jest jeszcze łatwiej — tam siły bezpieczeństwa były niewielkie, a większość populacji stanowią tubylcy albo radykalnie nastawieni emigranci, którzy po prostu okrążyli oddział policyjny i sprowokowali do wykonania jakiegoś gwałtownego posunięcia. W rezultacie siły bezpieczeństwa trzymają się z dala albo — w przeciwnym razie — zostają rozbrajane. Oba miasta, Dao i Harmakhis-Reull, ogłosiły się wolnymi kanionami i zaprosiły wszystkich, którzy tego potrzebują, by schronili się u nich.

— Znakomicie!

Zeyk zauważył zaskoczenie w jej głosie i ostrzegł ją:

— Nie sądzę, żeby takie akcje były równie łatwe w Burroughs i Sheffield. Musimy też odłączyć windę, żeby nie zaczęli do nas strzelać z Clarke’a.

— Na szczęście Clarke jest uwięziony nad Tharsis.

— To prawda. W każdym razie przyjemnie będzie nad nim zapanować, żeby znowu z hukiem nie spadła nam na głowę winda.

— Tak. Słyszałam, że „czerwoni” opracowują wraz z Saxem plan przejęcia.

— Ochroń nas przed tym, Allachu. Muszę już iść, Nadiu. Powiedz Saxowi, że programy dla elektrowni pracują idealnie. I słuchaj, powinniśmy pojechać na północ i przyłączyć się do ciebie, jak sądzę. Jeśli uda nam się szybko zabezpieczyć Hellas i Elysium, zwiększy to nasze szansę w przypadku Burroughs i Sheffield.

Tak więc w Hellas wszystko odbywało się zgodnie z planem. I, co równie ważne albo nawet ważniejsze, partyzanci ciągle pozostawali w kontakcie ze sobą. Łączność była bardzo ważna. We wspomnieniach Nadii, wśród wszystkich tych koszmarnych obrazów roku 2061, wśród wszystkich tych scen oświetlonych w jej pamięci błyskawicami strachu lub bólu, kilka było naprawdę nieprzyjemnych — gorszych niż uczucie zwykłej bezradności — a kojarzyły się właśnie z okresem, kiedy uległ katastrofie ich system łączności. Od chwili, gdy odebrano im możliwość kontaktowania się między sobą, nie znaczyli już nic i byli niczym błędnie i nadaremnie kręcące się wokół insekty, którym oderwano czułki. Dlatego też w ostatnich kilku latach Nadia wielokrotnie prosiła Saxa, aby pracował nad projektem wzmocnienia ich systemu łączności; dzięki temu Sax zbudował, a teraz wysłał na orbitę całą flotę bardzo małych satelitów komunikacyjnych, tak trudnych do wykrycia i odpornych jak to tylko było możliwe. Do tej pory funkcjonowały zgodnie z planem. A metalowy orzech we wnętrzu Nadii, jeśli nie zniknął, to przynajmniej nie uciskał jej szczególnie mocno żeber. Nakazała sobie spokój i pomyślała, że liczy się tylko tu i teraz, że istnieje tylko i wyłącznie ten właśnie moment i trzeba się na nim skoncentrować.


Ich ruchomy tor magnetyczny docierał do linii równika. Został wyznaczony rok wcześniej, aby ominąć lodowiec Chryse. Przetoczyli na ten tor magnetyczny lokalne pociągi i skierowali się na zachód. Ich pociąg składał się zaledwie z trzech wagoników i cała załoga Nadii, mniej więcej trzydzieści osób, zgromadziła się w pierwszym; obserwowali na ekranie wagonu nadchodzące raporty. Były to oficjalne, nadawane z Mangalavidu w Południowej Fossie raporty informacyjne, w których wyczuwało się zakłopotanie i które pełne były sprzeczności. Spikerzy mieszali stałe prognozy meteorologiczne i tym podobne informacje z krótkimi raportami na temat odbywających się w wielu miastach strajków. Nadia przez naręczny komputer utrzymywała kontakt albo z Kraterem Da Vinciego albo z „bezpiecznym domem” ugrupowania „Wolny Mars” w Burroughs i podczas gdy pociąg posuwał się naprzód, obserwowała jednocześnie ekran wagonika i swój nadgarstek, przyswajając sobie różne informacje, jak gdyby słuchała polifonicznej muzyki; łapała się na tym, że bez najmniejszych problemów potrafi śledzić dwa źródła naraz — mało tego, wciąż pragnęła się dowiedzieć jeszcze więcej. Konsorcjum Praxis stale przysyłało na Marsa raporty dotyczące ziemskiej sytuacji, która była bardzo złożona, ale bynajmniej nie niespójna czy też niejasna, jak to miało miejsce w roku 2061. Po pierwsze: Praxis informowała ich o wszystkim, co się działo, a po drugie: większość aktualnych działań na Ziemi skupiało się na ewakuowaniu populacji przybrzeżnych z zasięgu powodzi, która do tej pory wyglądała jak naprawdę potężny przypływ, tak jak to zresztą przewidział Sax.

Trójmetawładza ciągle się zabawiała na swój własny sposób, stosując gwałtowne ataki, dekapitacyjne akty obalania władzy oraz najazdy i kontrnajazdy komandosów na różne siedziby korporacyjne i biura zarządów, połączone z działaniami legalnymi i informacyjnymi, aż po szereg Petycji i kontrpetycji, które w końcu przedstawiano Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości i które Nadia uważała za pocieszające. Jednak liczba tych strategicznych manewrów i forteli znacznie zmalała w obliczu powodzi. A nawet najgorsze posunięcia konsorcjów (dokumentalne filmy wideo ukazywały wysadzane w powietrze osiedla, miejsca katastrof samolotów, odcinki dróg zatłoczone zbombardowanymi wrakami przejeżdżających limuzyn) i tak były nieskończenie lepsze niż każda rozprzestrzeniająca się wojna jakiegokolwiek rodzaju, która — gdyby w dodatku użyto broni biologicznej — mogła zabić miliony ludzi. Na nieszczęście — co stało się jasne wraz z szokującym raportem z Indonezji, który pojawił się na ekranie wagonika — wzorujące się na peruwiańskim „Świetlistym szlaku” radykalne grupy wyzwoleńcze ze Wschodniego Timoru zakaziły wyspę Jawę jakąś nie zidentyfikowaną jak dotąd zarazą, toteż wraz z ofiarami powodzi setki tysięcy osób umierało z powodu rozmaitych chorób. Na kontynencie taka zaraza mogłaby się zmienić w ostateczną klęskę i nie było żadnej gwarancji, że jeszcze się tak nie stało. Tymczasem, mimo tego jednego strasznego wyjątku, wojna na Ziemi — jeśli pozostawała w stadium nazywanym chaosem trójmetawładzy — postępowała tak jak walka na szczycie. W gruncie rzeczy działanie tamtych na Ziemi przypominało ich próby na Marsie. Było to w jakiś sposób krzepiące, chociaż gdyby konsorcja metanarodowe biegle opanowały tę metodę, prawdopodobnie potrafiłyby prowadzić taką wojnę również na Marsie — jeśli nie po pierwszym momencie zaskoczenia, to przynajmniej później, po reorganizacji. W zalewającym partyzantów strumieniu raportów napływających z Praxis w Genewie istniała też pewna złowieszcza nuta, sugerująca, że tamci już prawdopodobnie zareagowali na ich działania: raport mówił, że trzy miesiące temu szybki wahadłowiec z ogromną siłą „ekspertów od spraw bezpieczeństwa” opuścił ziemską orbitę i skierował się w stronę Marsa; oczekiwano, że „za kilka dni” osiągnie system marsjański. Według wypowiedzi prasowych ONZ przepływ informacyjny był obecnie swobodny, co miało poprzeć siły bezpieczeństwa trapione przez bunty i terroryzm.

Nadia musiała przerwać koncentrację na ekranie, ponieważ na torze magnetycznym obok nich pojawił się jeden z dużych objeżdżających planetę pociągów. W jednej sekundzie łagodnie więc jeszcze pędzili po nierównym płaskowyżu Ophir Planum, a w następnej z szumem przetaczał się obok nich duży, pięćdziesięciowagonowy ekspres. Jako że nie zwolnił, nie istniał sposób, by odgadnąć, kto — jeśli w ogóle ktokolwiek — siedział za zaciemnionymi oknami. Minął ich z pełną szybkością, po niedługim czasie znalazł się na horyzoncie przed nimi, aż wreszcie zniknął.

Na ekranie programy informacyjne nadal pojawiały się w obłędnym tempie, a reporterzy wydawali się jawnie zaskoczeni wydarzeniami dnia: zamieszkami w Sheffield, przypadkami przerwania pracy w Południowej Fossie i Hephaestusie — relacje następowały po sobie tak błyskawicznie, że Nadia stwierdziła, iż trudno jej uwierzyć w ich prawdziwość.

Uczucie nierealności, które odczuwała, nie zniknęło, kiedy pociąg wjechał do Underhill, ponieważ ta zwykle senna, na wpół opuszczona stara kolonia huczała obecnie wszelkiego rodzaju działalnością, niczym w M-roku pierwszym. Sympatycy ruchu oporu przez cały dzień przyjeżdżali do osady z małych stacji umieszczonych wokół Ganges Catena, Hebes Chasma i północnej ściany Ophir Chasma. Wyglądało na to, że lokalni bogdanowiści zorganizowali przyjezdnych w niewielką jednostkę personelu bezpieczeństwa ZT ONZ na stacji kolejowej, toteż pociąg zatrzymywał się jeszcze przed samą stacją, pod namiotem pokrywającym stary pasaż i pierwotny kwadrant komór o wypukłych sklepieniach, które obecnie wydawały się bardzo małe i niezwykłe.

Pociąg Nadii wjechał na stację i Rosjanka usłyszała głośną kłótnię, toczącą się między jakimś mężczyzną (otaczało go około dwudziestu ochroniarzy) z przenośnym megafonem a wzburzonym tłumem naprzeciwko niego. Nadia wysiadła z wagonu natychmiast po zatrzymaniu się pociągu i podeszła do grupy otaczającej zawiadowcę stacji oraz jego mały oddział. Nakazała jakiejś, wyglądającej na zaskoczoną, kobiecie podać sobie megafon i zaczęła krzyczeć przez tubę:

— Zawiadowca! Zawiadowca stacji! Zawiadowca! — Powtórzyła te słowa po angielsku i rosyjsku, aż wszyscy się uciszyli i chcieli się dowiedzieć, kim jest przemawiająca. Zespól budowlany Rosjanki zaczął się przepychać przez tłum i kiedy Nadia zobaczyła, że jej ludzie ustawili się na odpowiednich pozycjach, skierowała się prosto do grupki mężczyzn i kobiet ubranych w kurtki przeciwlotnicze. Zawiadowca stacji wydawał się być marsjańskim dinozaurem, o zniszczonej twarzy, pokrytej na czole bliznami. Przedstawiciele jego młodego zespołu nosili insygnia Zarządu Tymczasowego; wszyscy członkowie ekipy wyglądali na przerażonych. Nadia opuściła megafon na bok, po czym powiedziała: — Jestem Nadia Czernieszewska. Zbudowałam to miasto. A teraz wraz z moimi ludźmi obejmuję nad nim władzę. Dla kogo pracujecie?

— Dla Zarządu Tymczasowego Narodów Zjednoczonych — odparł zawiadowca stanowczo, wpatrując się w nią, jak gdyby wyszła z grobu.

— Ale jaką reprezentujecie jednostkę? Którego konsorcjum metanarodowego?

— Jesteśmy jednostką Mahjari.

— Mahjari współpracuje teraz z Chinami, Chiny z Praxis, a Praxis z nami. Jesteśmy więc po tej samej stronie, choć jeszcze tego nie wiecie. A niezależnie od tego, co o tym sądzicie, trzymamy was na muszce. — Wówczas krzyknęła do tłumu: — Uzbrojeni podnieść rękę!

Wszystkie osoby w tłumie podniosły ręce, a każdy w jej załodze miał w ręku pistolet ogłuszający, pistolet do wbijania gwoździ lub broń promieniową.

— Nie chcemy rozlewu krwi — powiedziała Nadia do jeszcze szczelniejszej grupy ochroniarzy przed sobą. — Nie chcemy nawet was aresztować. Tam stoi nasz pociąg. Możecie wsiąść do niego, pojechać do Sheffield i przyłączyć się do reszty waszego zespołu. W Sheffield dowiecie się wszystkiego na temat nowej sytuacji. Możecie więc odjechać, albo — w przeciwnym razie — my odjedziemy ze stacji, po czym wysadzimy ją w powietrze. W ten czy inny sposób przejmiemy ją, a byłoby głupotą dać się zabić w chwili, kiedy rewolta jest już zakończona. Radzę wsiadać do pociągu. Jedźcie do Sheffield, gdzie, jeśli zechcecie, możecie się przesiąść do windy. Chyba że chcecie pracować dla wolnego Marsa… W takim razie możecie się od razu przyłączyć do nas.

Nadia ze spokojem patrzyła na mężczyznę i czuła się bardziej odprężona niż była przez cały dzień. Uświadomiła sobie, że działanie stanowi dla niej wielką ulgę.

Mężczyzna pochylił głowę i zaczął się naradzać ze swoimi ludźmi; konferowali szeptem przez prawie pięć minut.

W końcu zawiadowca ponownie spojrzał na Rosjankę.

— Odjedziemy waszym pociągiem.

I w ten sposób Underhill stało się pierwszym oswobodzonym przez podziemie miastem.


Tej nocy Nadia wyszła na parking przyczep, który znajdował się blisko nowego zwieńczenia ściany namiotowej. Dwa kesony, zmienione w laboratoria, ciągle były wyposażone w oryginalny sprzęt kwater mieszkalnych. Nadia zbadała pomieszczenia, potem wyszła na zewnątrz, obeszła sklepione komory oraz Dzielnicę Alchemików, aż wreszcie wróciła do kesonu, w którym mieszkała na samym początku. Tam położyła się na jednym z ułożonych na podłodze materacy; czuła się wyczerpana.

Naprawdę niesamowicie było czuć wokół siebie wszystkie duchy przeszłości i obecność tamtego odległego czasu. Nadia doświadczała osobliwych wrażeń: mimo wyczerpania nie mogła zasnąć, a tuż przed świtem miała mglistą wizję: martwiła się o nie popakowane towary w rakietach towarowych, programowała automatyczne ceglarki i odebrała telefoniczną rozmowę od Arkadego z Fobosa. Przez jakiś czas spała w tym stanie, drzemiąc niespokojnie, aż rozbudziło ją swędzenie w utraconym palcu.

A potem, gdy podnosiła się z jękiem, tak samo trudno było jej sobie wyobrazić, że obudziła się w świecie, w którym wrze, gdzie miliony ludzi trwają w oczekiwaniu, pragnąc zobaczyć, co przyniesie dzień. Kiedy Nadia rozglądała się wokół siebie po wąskim obszarze swego pierwszego marsjańskiego domu, nagle odniosła wrażenie, że ściany bardzo lekko się poruszają. Był to jakiś rodzaj podwójnego widzenia, jak gdyby stała w słabym porannym świetle i patrzyła przez stereoptykon czasowy, który ujawniał wszystkie cztery wymiary od razu pulsującym, halucynacyjnym światłem.


Zjedli śniadanie w sklepionych komorach, w ogromnej sali, w której kiedyś Ann i Sax spierali się o kwestie merytoryczne związane z terraformowaniem. Sax zwyciężył wówczas w tym sporze, a jednak Ann mimo upływu tak wielu lat nadal znajdowała się na otwartej przestrzeni i walczyła z każdym przejawem dokonywanych na planecie zmian, jak gdyby nie były od dawna postanowione i dokonane.

Nadia skupiła się na chwili obecnej, na ekranie AI i powodzi informacji wysączających się z niego tego sobotniego ranka: górna część ekranu przeznaczona była dla wiadomości z „bezpiecznego domu” Mai w Burroughs, dolna dla raportów Praxis z Ziemi. Postępowanie Mai jak zwykle było heroiczne: drżąc z podniecenia tyranizowała wszystkie osoby w zasięgu wzroku, pragnąc, by przyjęli jako swoją jej wizję rozwoju spraw; bardzo schudła, ciągle jednak działała, popychana przez własną, wewnętrzną siłę. Słuchając, jak przyjaciółka opisuje ostatnie zmiany sytuacji, Nadia żuła metodycznie śniadanie, nie zwracając uwagi na smak wspaniałego chleba z Underhill. W Burroughs było już popołudnie, a cały dzień wypełniała praca. Zresztą w każdym mieście na Marsie wrzało. Na Ziemi wszystkie strefy przybrzeżne zalała już woda, a masowe przeprowadzki powodowały chaos w głębi kontynentów. Nowa ONZ ostro potępiła marsjańskich buntowników, określając ich jako nieczułych oportunistów, którzy dla osiągnięcia własnych egoistycznych celów wykorzystują niesłychanie trudny okres na Ziemi.

— Rzeczywiście tak jest — mruknęła Nadia do Saxa, kiedy stanął w drzwiach, wkrótce po przybyciu z Krateru Da Vinciego. — Założę się, że wykorzystają to później przeciwko nam.

— Nie, jeśli im pomożemy.

— Hmm… — Poczęstowała go chlebem i przypatrzyła mu się z bliska. Mimo zmienionych rysów twarzy, gdy tak stał beznamiętnie i mrużył oczy, rozglądając się wokół siebie po starej komorze z cegieł, wyglądał bardziej jak dawny Sax. Wydawało się, że rewolucja jest ostatnią rzeczą, o której może myśleć. — Jesteś gotów lecieć do Elysium? — spytała Nadia.

— Zamierzałem cię zapytać o to samo.

— To dobrze. Poczekaj, tylko wezmę torbę.

Kiedy wrzucała ubranie i AI do starego czarnego plecaka, jej nadgarstek zapikał i na ekranie pojawił się Kasei; niesforne, długie, siwe włosy otaczały jego głęboko pomarszczoną twarz, która stanowiła bardzo dziwną mieszaninę rysów Johna i Hiroko — miał usta Johna, w tej chwili rozciągnięte w szerokim uśmiechu, oraz orientalne oczy, teraz zmrużone z zadowolenia.

— Witaj, Kaseiu — zagaiła Nadia. Nie potrafiła ukryć zaskoczenia. — Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przedtem widziała cię na swoim nadgarstku.

— Szczególne okoliczności — odparł, bynajmniej nie zbity z tropu. Uważała go dotąd za człowieka srogiego, jednak wybuch rewolucji był najwidoczniej wielkim środkiem łagodzącym; patrząc na mężczyznę, Nadia zrozumiała nagle, że czekał na to wydarzenie przez całe życie. — Słuchaj, Kojot, ja i grupka „czerwonych” jesteśmy w Chasma Borealis, gdzie zabezpieczamy reaktor i zaporę. Wszyscy ludzie, którzy pracują tutaj, są gotowi do współpracy…

— Zachęcające! — krzyknął ktoś obok niego.

— Tak, mamy tu spore poparcie. Wyjątkiem jest kontyngent sił bezpieczeństwa, który liczy około stu ukrytych w reaktorze osób. Odgrażają się, że go stopią, chyba że pozwolimy im bezpiecznie przedostać się do Burroughs.

— Więc? — spytała Nadia.

— Więc?! — powtórzył Kasei i roześmiał się. — Więc Kojot mówi, że powinniśmy spytać ciebie, co robić.

Nadia parsknęła.

— Przyznam, że aż trudno w to uwierzyć.

— Hej, tutaj też nikt w to nie wierzy! Ale tak właśnie powiedział Kojot, a my ilekroć możemy, staramy się ulegać temu staremu draniowi.

— No więc dobrze, pozwólcie im się bezpiecznie przeprawić do Burroughs. Nie sądzę, aby mogli stanowić dla nas zagrożenie. W ostatecznym rozrachunku stu dodatkowych gliniarzy w Burroughs nie ma specjalnego znaczenia, a im mniej będzie stopień reaktorów, tym lepiej, zwłaszcza że od ostatniego razu ciągle jeszcze cierpimy przecież z powodu promieniowania.

Podczas gdy Kasei się zastanawiał nad słowami Nadii, do pokoju wszedł Sax.

— Okay! — powiedział Kasei. — Skoro tak mówisz! Hej, porozmawiam z tobą później, teraz muszę lecieć, Ka.

Nachmurzona Nadia patrzyła na pusty ekran na nadgarstku.

— O co chodziło? — spytał Sax.

— Tu mnie masz — odparła Nadia i opisała rozmowę, jednocześnie próbując się dodzwonić do Kojota, co jej się niestety nie udało.

Po wysłuchaniu całej historii Sax powiedział:

— No cóż, jesteś koordynatorem.

— Cholera. — Nadia narzuciła plecak na ramię. — Chodźmy.


Lecieli nowym 51 B, samolotem bardzo małym i bardzo szybkim. Wybrali długą, okrężną trasę, która prowadziła ich na północny zachód ponad lodowym morzem Vastitas i unikali fortec konsorcjów metanarodowych w Ascraeusie i Echus Overlook. Bardzo szybko po starcie dostrzegli lód wypełniający Chryse na północy: potrzaskane brudne lodowe góry, upstrzone różowymi glonami śnieżnymi i ametystowymi topninowymi złożami soczewkowatymi. Stara droga transponderowa do Chasma Borealis oczywiście dawno już zniknęła, a cały system przesączania wody na tereny południowe — jak głosiły techniczne notki w książkach historycznych — został zapomniany. Spoglądając z góry na lodowy chaos Nadia przypomniała sobie nagle, jak podczas pierwszej podróży wyglądała ta kraina: nie kończące się wzgórza i doliny, podobne kominom alasy, ogromne, czarne barchanowe wydmy, niewiarygodnie uwarstwiony teren w ostatnich piaskach przed czapą polarną… Wszystko to teraz zniknęło, przytłoczone przez lód. A sama czapa polarna stanowiła jedynie teren chaotyczny: mieszaninę wielkich stopionych stref i lodowych strumyków, na pół stajałych rzek, pokrytych lodem płynnych jezior — wszelkie rodzaje szlamu; całość, opadając z wysokiej kolistej czapy polarnej, posuwała się dalej, w dół do opasającego świat północnego morza.

Przez większą część lotu lądowanie było zatem niemożliwe. Nadia nerwowo obserwowała przyrządy, świadoma niebezpieczeństwa podróży nową maszyną. Wiele ruchów tu groziło tragedią, zwłaszcza podczas obecnego kryzysu, kiedy remonty odbywały się coraz rzadziej, a coraz częściej zdarzały ludzkie błędy.

Nagle na południowo-zachodnim horyzoncie pojawiły się smugi biało-czarnego dymu; sunęły na wschód i wyraźnie oznaczały wichurę.

— Co to jest? — spytała Nadia, przesuwając się na lewą stronę samolotu, aby mieć lepszy widok.

— Kasei Vallis — odparł Sax z siedzenia pilota.

— A co tam się stało?

— Płonie.

Nadia popatrzyła na Saxa.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Tam w dolinie wyrosła już silna roślinność. Podobnie jak wzdłuż podnóża Wielkiej Skarpy. Przeważnie żywiczne drzewa i krzewy, a także drzewa ogniste. To taki gatunek, który wymaga ognia, aby się rozrastać. Przekształcone genetycznie w Biotique. Cierniste, żywiczne wrzosowate, tarnina, gigantyczne sekwoje, jeszcze jakieś inne…

— Skąd o nich wiesz?

— Sam je posadziłem.

— A teraz je podpalasz?

Sax skinął głową. Patrzył w dół na dyni.

— Ale… powiedz, Sax, czy procent tlenu w atmosferze nie jest obecnie naprawdę zbyt wysoki?

— Czterdzieści procent.

Popatrzyła na niego przez dłuższą chwilę, stając się coraz bardziej podejrzliwa.

— Podniosłeś go także, nieprawdaż? Jezus, Sax… mogłeś podpalić cały ten świat!

Spojrzała na podstawę słupa dymu. Tam, w dużym korycie Kasei Vallis, znajdowała się linia ognia, jego początkowa krawędź. Ogień płonął jaskrawo i był raczej barwy białej niż żółtej. Widok przywodził na myśl stopiony magnez.

— Nic tego nie ugasi! — krzyknęła Nadia. — Podpaliłeś cały nasz świat!

— Lód — odrzekł Sax. — Gdy ogień będzie się przemieszczał z wiatrem, trafi na lód pokrywający Chryse. Powinno się spalić tylko kilka tysięcy kilometrów kwadratowych.

Patrzyła na niego zaskoczona i przerażona. Sax od czasu do czasu ciągle spoglądał na ogień, jednak głównie obserwował przyrządy samolotu; jego twarz znieruchomiała w zaciekawionej minie: wydawała się gadzia, kamienna i całkowicie nieludzka.

Na horyzoncie, w krzywiźnie Kasei Vallis, pojawiły się osiedla sił bezpieczeństwa konsorcjów metanarodowych. Wszystkie namioty płonęły gwałtownie, niczym pokryte smołą pochodnie, a kratery na wewnętrznym brzegu wyglądały jak plażowe ogniska, bluzgając w powietrze białym płomieniem. Najwyraźniej w dół Echus Chasma wiał silny wiatr, który koncentrował się w Kasei Vallis, podsycając płomienie. Burza ognista. A Sax patrzył na nią bez zmrużenia oka. Mięśnie jego szczęki napięły się pod skórą.

— Leć na północ — poleciła mu Nadia. — Wydostańmy się z tego piekła.

Sax posłusznie przechylił samolot, a Nadia potrząsnęła głową. Spalone tysiące kilometrów kwadratowych… cała ta roślinność tak starannie wprowadzana… globalny poziom tlenu wzrósł o znaczący procent… Rosjanka z uwagą obserwowała dziwnego osobnika siedzącego obok niej.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

— Nie chciałem, abyś mnie powstrzymała.

Tak po prostu.

— Więc mam taką siłę? — spytała.

— Tak.

— To znaczy, że o niczym mnie nie informujesz?

— Nie powiedziałem ci tylko o tym — obruszył się Sax. Zaciśnięte mięśnie jego szczęki rozluźniały się powoli, w tempie, które przypomniało Nadii nagle Franka Chalmersa. — Wszyscy więźniowie zostali wysłani na asteroidę wydobywczą — tłumaczył się Russell. — To był już jedynie poligon dla tajnej policji konsorcjów. Dla tych, którzy nigdy się nie poddają. Dla tych, którzy posługują się torturami… — Skierował na Nadię charakterystyczne jaszczurcze spojrzenie. — Lepiej nam będzie bez nich. — Z tymi słowy wrócił do pilotażu.


Nadia ciągle jeszcze spoglądała za siebie, na gorejącą białą linię ognistej burzy, kiedy radio samolotu zadźwięczało w jej prywatnym kodzie. Tym razem dzwonił Art. Mrużył oczy ze zmartwienia.

— Potrzebuję twojej pomocy — jęknął. — Ludzie Ann odbili Sabishii i wielu sabishiiańczyków wyszło z labiryntu, aby ponownie zająć miasto, ale „czerwoni”, którzy pełnią tam coś w rodzaju władzy, każą im odejść.

— Co takiego?!

— Wiem, wiem, no cóż… nie sądzę, aby Ann o tym wiedziała, ale nie mam pewności, ponieważ nie odpowiada na moje telefony. Przy niektórych „czerwonych” Ann wygląda jak booneistka, przysięgam… Jednak udało mi się złapać Iwanę i Raula i kazałem im powstrzymać „czerwonych” w Sabishii, póki nie porozmawiają z tobą. To najlepsze, co mogłem zrobić.

— Dlaczego akurat ze mną?!

— Sądzę, że Ann kazała im ciebie słuchać.

— Cholera.

— No cóż, kto inny ma to zrobić? Maja stale nawołując do spokoju narobiła sobie zbyt wielu wrogów w ciągu ostatnich kilku lat.

— Sądziłam, że jesteś tutaj wielkim dyplomatą.

— Bo jestem dyplomatą! Tyle że zauważyłem, iż wszyscy zgadzają się z twoimi opiniami. To było najlepsze rozwiązanie. Przykro mi, Nadiu. Będę ci pomagał, niezależnie od tego, czy tego chcesz.

— Niech cię cholera, jak mogłeś mnie wplątać w coś takiego.

Art wyszczerzył zęby.

— Nie moja wina, że wszyscy ci ufają.

Nadia rozłączyła się i zaczęła próbować różnych kanałów radiowych, należących do „czerwonych”. Początkowo nie mogła znaleźć Ann, ale kiedy przeskakiwała po ich kanałach, usłyszała wystarczająco dużo informacji, aby stwierdzić, że w Sabishii działali młodzi radykałowie „czerwonych”, których Ann na pewno ostro potępiała — taką przynajmniej Nadia miała nadzieję. Ludzie ci, mimo iż losy rewolty nadal się ważyły, pochłonięci byli głównie wysadzaniem w powietrze platform w Vastitas, cięciem namiotów, przerywaniem torów magnetycznych, co zagrażało działaniom innych powstańców, chyba że przyłączyliby się do nich w akcjach ekotażowych i przystali na wszystkie ich żądania… i tak dalej…

W końcu Ann odpowiedziała na telefoniczne wywołanie Nadii. Wyglądała jak mściwa Furia, uosobienie sprawiedliwości i skrajnego szaleństwa.

— Słuchaj — powiedziała do niej Nadia bez wstępów — niezależny Mars to dla was najlepsza szansa, jaką będziecie kiedykolwiek mieli. Dzięki niemu możecie dostać to, czego chcecie. Spróbujcie więc utrzymać rewolucyjne zapędy na wodzy, ponieważ jeśli będziecie postępować niewłaściwie, ludzie nigdy wam tego nie zapomną. Ostrzegam was! Możecie udowadniać, co tylko chcecie, ponieważ opanowaliśmy sytuację, ale — jeśli chcesz znać moje zdanie — posługujecie się zwykłym szantażem. To, co robicie, jest jak nóż w plecy. Każ więc „czerwonym” w Sabishii, aby oddali miasto jego mieszkańcom.

Rozgniewana Ann odpowiedziała Nadii:

— Co pozwala ci sądzić, że mogę im mówić, co mają robić?

— Kto inny ma to zrobić, jeśli nie ty?

— A dlaczego uważasz, że nie zgadzam się z ich posunięciami?

— Mam wrażenie, że jesteś osobą zdrową na umyśle, oto co myślę!

— Nie ośmielam się rozkazywać innym…

— Przemów im do rozumu, jeśli nie potrafisz im rozkazać! Wytłumacz im, że powstania lepsze od naszego upadły z powodu tego rodzaju głupoty. Powiedz im, aby nad sobą zapanowali.

Ann, nie odpowiedziawszy, przerwała połączenie.

— Cholera — mruknęła Nadia.

Jej AI nadal zalewało ją nowinami. Ekspedycyjna jednostka ZT ONZ wracała z powrotem na północ z południowych wyżyn i aktualnie była w drodze do Hellas albo do Sabishii. Nad Sheffield nadal władzę sprawowało Subarashii. W Burroughs sprawa była otwarta, w mieście u władzy znajdowały się pozornie siły bezpieczeństwa, chociaż napływali tam uciekinierzy z Syrtis i z innych miejsc. Także w tamtym mieście trwał strajk generalny. Oglądając przekazy wideo można było odnieść wrażenie, że ludność spędza całe dnie na dworze, w alejach i w parkach, gdzie demonstruje przeciwko Zarządowi Tymczasowemu albo tylko próbuje obserwować, co się dzieje.

— Będziemy musieli zrobić coś w sprawie Burroughs — zauważył Sax.

— Wiem.

Polecieli znowu na południe, obok wybrzuszenia Hecates Tholus na północnym końcu masywu Elysium, do portu kosmicznego w Południowej Fossie. Lot zabrał im dwanaście godzin. Przelecieli na zachód przez dziewięć stref czasowych i przecięli linię zmiany daty przy sto osiemdziesiątym stopniu długości areograficznej, a kiedy autobus z lotniska zawiózł ich na stożek Południowej Fossy i przejechał przez dachową śluzę powietrzną, było samo południe w niedzielę.

Południowa Fossa i wszystkie inne miasta Elysium, Hephaestusa i Elysium Fossa, w wielkim stylu opowiedziały się za „Wolnym Marsem”. Stworzyły coś w rodzaju geograficznego komanda; południowe ramię lodowca Vastitas biegło teraz między masywem Elysium i Wielką Skarpą, a Elysium — połączone już torami magnetycznymi na mostach pontonowych — powoli zmieniało się w kontynent wyspowy. We wszystkich jego trzech dużych miastach tłumy wychodziły na ulice i zajmowały biura miejskie i elektrownie. Bez groźby ataków z orbity, które mogłyby wesprzeć policję Zarządu Tymczasowego w miastach, nieliczni przedstawiciele sił bezpieczeństwa albo zakładali cywilne ubrania i wtapiali się w tłumy, albo wsiadali w pociągi i jechali do Burroughs. Z tego też powodu Elysium bez walki stało się częścią „Wolnego Marsa”.

Na dole, w biurach Mangalavidu, Nadia i Sax stwierdzili, że wielka uzbrojona grupa powstańców przejęła stację. Ludzie ci obecnie przez całe dwadzieścia cztery i pół godziny dziennie zajmowali się wysyłaniem wideoraportów na wszystkich czterech kanałach; wszystkie raporty były oczywiście życzliwe wobec rewolty. Nadawano też długie wywiady z ludźmi z wszystkich niezależnych miast i stacji. Szczelinę czasową powstańcy zamierzali poświęcić na montaż wydarzeń ubiegłego dnia.

Niektóre odosobnione stacje wydobywcze w promieniowych rozpadlinach Elysium i we Phlegra Monies należały całkowicie do konsorcjów metanarodowych, przeważnie do Amexxu i Subarashii. Były one obsadzone personelem składającym się w większości z nowych emigrantów, którzy zamknęli się teraz w swoich obozach i albo zupełnie zamilkli, albo — przeciwnie — odgrażali się wszystkim, którzy próbowali ich niepokoić. Niektórzy ogłaszali nawet, że ich intencją jest odbicie planety lub odwlekanie działań do czasu, aż przybędą posiłki z Ziemi.

— Ignorujcie ich — radziła Nadia. — Unikajcie ich i zignorujcie. Jeśli możecie, zagłuszajcie ich kanały łączności, a poza tym zostawcie ich w spokoju.

Raporty z innych stron Marsa były bardziej obiecujące. Senzeni Na znajdowało się w rękach ludzi, którzy nazywali siebie booneistami, chociaż nie współpracowali z Jackie — byli to issei, nisei, sansei i yonsei, którzy natychmiast nazwali swój mohol imieniem Johna Boone’a, a Thaumasie ogłosili „pokojowym, neutralnym miejscem zgodnie z zasadami Dorsa Brevia”. Korolow, który był teraz jedynie małym górniczym miasteczkiem, zbuntował się niemal tak gwałtownie jak w roku 2061, a jego obywatele, z których wielu było potomkami starej populacji więziennej, przemianowali miasto na Siergiej Pawłowicz Korolow i samozwańczo obwołali je wolną strefą anarchistyczną; stare więzienne osiedle miało zostać przekształcone w gigantyczny obszar mieszkalny bazarów i komun, w którym szczególnie pożądani wydawali się uchodźcy z Ziemi. Podobnie wolnym miastem była już Nikozja. Kair pozostawał pod panowaniem sił bezpieczeństwa Amexxu. Odessa i reszta miast basenu Hellas ciągle mocno się trzymały niezależności, chociaż tor wokół Hellas został w pewnych miejscach poprzerywany. Magnetyczny system kolejowy wyglądał z tego powodu kiepsko; systemy magnetyczne musiały operować torami, aby te funkcjonowały, i pociągami, które tylko dzięki nim jeździły, a oba te systemy łatwo było rozbić. Z tego powodu liczne pociągi pędziły puste albo odwoływano ich odjazd, ponieważ ludzie wybierali rovery lub samoloty, pragnąc mieć pewność, że nie ugrzęzną gdzieś w polu w żelaznych pojazdach, które nawet nie miały kół.

Nadia i Sax spędzili resztę niedzieli, obserwując rozwój wypadków i wysuwając rozmaite propozycje, jeśli ktoś ich o to poprosił, w kwestiach spornych. Nadii wydawało się, że ogólnie wszystko wygląda nieźle. Jednak w poniedziałek nadeszły złe nowiny z Sabishii. Przybyła tam z południowych wyżyn ekspedycyjna grupa ZT ONZ i odbiła powierzchniową część miasta po ciężkiej całonocnej bitwie z przedstawicielami miejskiej partyzantki „czerwonych”, którzy dotąd sprawowali władzę w mieście. „Czerwoni” i rdzenni sabishiiańczycy masowo się wycofywali do labiryntu pod hałdą albo do leżących dalej schronów i całkiem wyraźnie pojawiła się groźba, że krwawe walki mogą się przenieść do labiryntu. Art przewidywał, że siły bezpieczeństwa nie zdołają spenetrować labiryntu, co ich zmusi do opuszczenia Sabishii i wyruszenia pociągiem lub samolotem do Burroughs, aby się połączyć z tamtejszymi siłami. Nie było jednak sposobu, by się upewnić, a nieszczęsne Sabishii trwało żałośnie sponiewierane z powodu szturmu i wydane ponownie w ręce sił bezpieczeństwa.

W poniedziałkowy wieczór o zmroku Nadia wyszła wraz z Saxem, aby zdobyć coś do jedzenia. Kanionowe dno Południowej Fossy było aż gęste od dojrzałych drzew: gigantyczne sekwoje górowały nad niższymi sosnami i jałowcami, a na niżej położonym obszarze kanionu nad osikami i kanionowymi dębami. Kiedy Nadia i Sax schodzili parkową ścieżką obok strumienia, ludzie z Mangalavidu przedstawiali ich kolejnym grupom osób: większość z nich stanowili tubylcy, wszyscy o nieznajomych twarzach, ale jawnie bardzo ucieszeni widokiem dwojga przedstawicieli pierwszej setki. Widok tak wielu otwarcie manifestujących radość ludzi był doprawdy niezwykły. Nadia pomyślała, że w normalnym życiu po prostu się nie widzi czegoś takiego — wszędzie uśmiechy, rozmawiający ze sobą nieznajomi… Najwyraźniej, kiedy rozpadał się porządek społeczny, rozwój wypadków mógł podążyć w różnych kierunkach: z pewnością najbardziej prawdopodobny był stan anarchii i chaosu, ale równie często pojawiały się tendencje do formowania nowych wspólnot.

Zjedli w restauracji na powietrzu przy głównym strumieniu, a potem wrócili do biur Mangalavidu. Nadia wróciła przed ekran i zabrała się do pracy, przemawiając do tak wielu komitetów organizacyjnych, do ilu tylko mogła dotrzeć. Czuła się jak Frank w roku 2061, pracując przy telefonie w równie szaleńczym zapamiętaniu; tylko że teraz mieli łączność z całym Marsem i Nadia była przekonana, że jeśli nawet nie panuje nad wszystkim, to przynajmniej ma dobrą orientację w tym, co się dzieje. I bardzo jej się podobała taka sytuacja. Żelazny orzech w jej żołądku zaczął się zmieniać w substancję bardziej przypominającą drewno.

Po kilku godzinach Nadia zaczęła zapadać w sen na parę sekund, które dzieliły jedną rozmowę od następnej; w Underhill i Shalbatanie był środek nocy, a ona nie spała zbyt wiele od czasu rozmowy z Saxem na temat Antarktydy. Co oznaczało cztery czy pięć dni bez snu… nie, nie, obliczyła ponownie — trzy dni. Chociaż czuła się, jak gdyby trwało to już ze dwa tygodnie.

Właśnie się położyła na tapczanie, kiedy rozległ się krzyk i wszyscy wybiegli na korytarz, a potem ruszyli na zewnątrz, w kierunku pokrytego kamieniami placu, otaczającego biura Mangalavidu. Nadia potknęła się, biegnąc za Saxem, który chwycił ją za ramię i pomógł jej utrzymać równowagę.

Wyglądało na to, że w namiotowym dachu znajduje się rozdarcie. Ludzie wskazywali w tamtą stronę, ale Nadia nie mogła go dostrzec.

— Lepiej się stąd wynośmy — oświadczył Sax, z zadowoleniem zaciskając usta. — Ciśnienie pod dachem jest tylko o sto pięćdziesiąt milibarów wyższe niż ciśnienie na zewnątrz.

— Dlatego dachy nie pękają już jak nakłute balony — odparła drżącym głosem Nadia, przypominając sobie niektóre z pokrytych kopułami kraterów w roku 2061.

— I nawet jeśli nieco zewnętrznego powietrza wedrze się do środka, w większości jest to tlen i azot. Ciągle zbyt duży procent stanowi dwutlenek węgla, ale nie jest go tyle, żebyśmy się wszyscy od razu potruli.

— Chyba żeby dziura się powiększyła — zauważyła Nadia.

— No właśnie.

Potrząsnęła głową.

— Musimy opanować całą planetę, aby naprawdę być bezpieczni.

— Zgadza się.

Nadia ziewając wróciła do środka. Znowu usiadła przy ekranie i zaczęła obserwować cztery kanały Mangalavidu, gwałtownie przełączając z jednego programu na drugi. Większość dużych miast albo otwarcie ogłosiła niezależność, albo znajdowała się w różnym stopniu impasu — w takim przypadku zwykle siły bezpieczeństwa okupowały elektrownie, ale poza tym nic się nie działo i mnóstwo ludzi przebywało na ulicach, pragnąc zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. Istniało wiele konsorcyjnych miast i obozów, które ciągle wspierały swoich metanarodowców, jednak w przypadku Bradbury Point i Huo Hsing Vallis, sąsiadujących ze sobą miast na Wielkiej Skarpie, ich macierzyste konsorcja metanarodowe Amexx i Mahjari walczyły przeciwko sobie na Ziemi. Nie było sprawą oczywistą, jakie znaczenie ma ów fakt dla tych północnych miast, niemniej Nadia była przekonana, że z pewnością nie jest on korzystny dla sytuacji powstańców.

Wiele ważnych miast ciągle pozostawało we władzy Subarashii oraz Amexxu i służyły one jako magnesy dla odosobnionych jednostek bezpieczeństwa metanarodowców i ZT ONZ. Głównym spośród nich było, rzecz jasna, Burroughs, ale dotyczyło to również Kairu, Lasswitz, Sudbury i Sheffield. Na południu ujawniały się ukryte dotychczas kolonie, których mieszkańcy nie opuścili i których nie zniszczyły oddziały ekspedycyjne, a Vishniac Bogdanów budował powierzchniowy namiot nad starym kompleksem parkingowym pojazdów automatycznych obok swojego moholu. Tym samym południe niewątpliwie wracało do swego starego statusu fortecy ruchu oporu, co z pewnością było cenne, choć Nadia nie sądziła, aby takie akcje mogły się na wiele zdać. Środowisko naturalne północnej czapy polarnej znajdowało się w takim chaosie, że niemal nie miało znaczenia, kto trzymają w swoim posiadaniu — większość lodu spływała wprawdzie do Vastitas, ale polarny płaskowyż każdej zimy pokrywał się nowym śniegiem. Był to więc najbardziej niegościnny region na Marsie i dlatego też nie istniały na nim już prawie żadne stałe kolonie.

W gruncie rzeczy więc strefa, o którą toczył się spór, znajdowała się właściwie na szerokościach areograficznych umiarkowanych i równikowych; był to pas wokół planety ograniczony od północy lodowcem Vastitas, a od południa dwoma wielkimi basenami. Chodziło również oczywiście o przestrzeń orbitalną. Szturm Saxa na orbitalne obiekty konsorcjów zakończył się najwyraźniej sukcesem, a usunięcie z orbity Deimosa wydawało się teraz rzeczywiście szczęśliwym posunięciem. Winda nadal się jednak znajdowała w rękach konsorcjów metanarodowych, toteż w każdej chwili na Marsa mogły przybyć posiłki z Ziemi. A zespół Saxa w Kraterze Da Vinciego prawdopodobnie w pierwszym ataku zużył większą część swojego arsenału bojowego.

Co do soletty i lustra pierścieniowego, były one tak duże i tak kruche, że nie istniały możliwości ich obrony; gdyby ktoś chciał je zniszczyć, prawdopodobnie udałoby mu się to bez trudu. Nadia nie widziała powodu, by podejmować takie działania, a gdyby do nich doszło, natychmiast podejrzewałaby „czerwonych”. I gdyby nawet „czerwoni” to zrobili… no cóż, bez dwóch zdań można by normalnie żyć dalej bez tego dodatkowego światła, tak jak żyli kiedyś, zanim się ono pojawiło. Nadii przyszło do głowy, że będzie musiała spytać Saxa, co o tym myśli i porozmawiać z Ann, poznać jej stanowisko. A może lepiej nie poddawać jej tego pomysłu. Zacznie się nad tym zastanawiać… Teraz, co jeszcze…


Zasnęła z głową przy ekranie. Kiedy się obudziła, leżała zgłodniała na tapczanie, a Sax czytał dane z jej ekranu.

— W Sabishii wygląda źle — odezwał się, kiedy zobaczył, że Nadia z wysiłkiem wstaje. Wyszła do łazienki, a kiedy wróciła, spojrzała Saxowi przez ramię i czytała, jednocześnie słuchając tego, co mówił. — Wprawdzie ci z bezpieczeństwa nie mogli sobie poradzić z labiryntem, więc pojechali do Burroughs, ale patrz. — Sax miał na ekranie dwa obrazy — na górze znajdował się widok płonącego tak samo gwałtownie jak Kasei Vallis Sabishii, na dole natomiast widać było wkraczające na stację kolejową w Burroughs wojska. Żołnierze ubrani byli w lekkie stroje ochronne i nieśli broń automatyczną wycelowaną w powietrze. Wydawało się, że Burroughs wypełniają jednostki tych sił bezpieczeństwa, które wcześniej przejęły Płaskowzgórze Branch i Pagórek Dwa Tarasy, zmieniając je w mieszkalne kwatery dla siebie. Teraz więc wraz z oddziałami ZT ONZ w mieście znajdowały się jednostki sił bezpieczeństwa zarówno Subarashii, jak i Mahjari… W gruncie rzeczy były tam reprezentowane chyba wszystkie duże konsorcja metanarodowe i z tego powodu Nadia zastanowiła się nad tym, co się naprawdę dzieje między nimi na Ziemi: czyżby, w rezultacie kryzysu, zawarli jakiegoś rodzaju układ albo sojusz ad hoc? Zadzwoniła do Arta w Burroughs, aby spytać go o jego opinię w tej kwestii.

— Może marsjańskie jednostki są kompletnie odcięte od wiadomości z Ziemi, że zdecydowały się zawrzeć własne przymierze — odparł. — Może samodzielnie podjęli taką decyzję.

— Jednak jeśli nadal są w kontakcie z Praxis…

— Taak, ale zaskoczyliśmy ich. Nie byli świadomi liczby sympatyków ruchu oporu, toteż mieliśmy nad nimi przewagę. W tym sensie opłaciła się strategia Mai, polegająca na ukrywaniu się i wyczekiwaniu. Nie, nie, sądzę, że te jednostki równie dobrze mogą działać teraz na własną rękę. W takim przypadku moglibyśmy już uważać Marsa za niezależny świat, znajdujący się w samym środku wojny domowej, nad którą ktoś ma kontrolę… To znaczy… oczywiście, jeśli ci w Burroughs zadzwonią do nas i zgodzą się na to. Mars to planeta, jest wystarczająco duży dla kilku rządów. Niech ktoś ma swój, a my będziemy mieli Burroughs i niech nie próbują nam go zabierać… Chcesz coś powiedzieć?

— Nie wydaje mi się, aby ktoś w metanarodowych siłach bezpieczeństwa myślał w taki sposób — powiedziała Nadia. — Minęły dopiero trzy dni od czasu, gdy spadła na nich cała ta sytuacja. — Rosjanka wskazała na telewizyjny ekran. — Popatrz, to jest Derek Hastings, przewodniczący Zarządu Tymczasowego ONZ. Był szefem Centrum Kontroli Wyprawy w Houston, kiedy wylatywaliśmy i jest człowiekiem niebezpiecznym — bystry i bardzo uparty. Wstrzyma się do chwili, póki nie wylądują tu posiłki.

— Więc co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić?

— Nie wiem.

— Może po prostu zostawić Burroughs samemu sobie?

— Nie sądzę. Lepiej by było gdybyśmy, kiedy zaczniemy wychodzić zza Słońca, całkowicie zakończyli przejmowanie miasta. Jeśli w Burroughs pozostaną ziemskie wojska, oblegane przez nas i heroicznie trwające na posterunku, tamci na pewno pojawią się, by ich uratować. Nazwą to misją ratowniczą, a potem zabiorą się za resztę planety.

— Nie będzie łatwo odbić Burroughs, skoro są tam wszystkie te oddziały.

— Wiem.

Sax, który dotąd spał na drugim tapczanie po przeciwnej stronie pokoju, otworzył oczy.

— „Czerwoni” rozważają zatopienie miasta.

— Co takiego?!

— Leży pod poziomem lodowca Vastitas. A pod lodem znajduje się woda. Bez dajki…

— Nie — przerwała mu Nadia. — W Burroughs jest dwieście tysięcy cywilów, a tylko kilka tysięcy żołnierzy wojsk bezpieczeństwa. Co mieliby zrobić ci ludzie? Nie można ewakuować tak wielu osób. To szaleństwo. Wszędzie na Marsie powtarza się rok sześćdziesiąty pierwszy. — Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rósł jej gniew. — Co oni sobie myślą?

— Może to tylko groźba — zauważył Art.

— Groźby działają wówczas, gdy ludzie, którym się odgrażasz, wierzą, że spełnisz to, co zapowiadasz.

— Może w to uwierzą.

Nadia potrząsnęła głową.

— Hasting nie jest taki głupi. Do diabła, mógłby ewakuować swoje wojska do portu kosmicznego, a ludności pozwolić utonąć! Wówczas nazwą nas potworami, a Ziemia będzie bardziej przekonana niż kiedykolwiek, że należy nas ścigać! Nie, nie zgadzam się!

Wstała i wyszła poszukać czegoś na śniadanie. Jednak gdy spojrzała w kuchni na rząd pasztecików, odkryła, że nie ma już apetytu. Wzięła więc tylko filiżankę kawy i wróciła do biura, wpatrując się w swoje drżące ręce.

W roku 2061 Arkady miał do czynienia z pewną grupą, odłamem, który wysłał małą asteroidę na taki kurs, aby zderzyła się z Ziemią. Miała to być jedynie groźba, jednak asteroida wybuchła i była to największa z wywołanych przez człowieka eksplozji w historii. Wówczas wojna na Marsie nagle zaogniła się w zupełnie nowy sposób, a Arkady był bezradny — nie potrafił jej powstrzymać.

To wszystko mogło się zdarzyć ponownie.

Nadia wróciła do biura.

— Musimy się dostać do Burroughs — oświadczyła Saxowi.


Rewolucja w równym stopniu jak prawo zawiesza rozmaite nawyki. Jednak podobnie jak natura czuje odrazę do próżni, ludzie czują odrazę do anarchii.

Dlatego też stare nawyki przeniosły się na nowy teren, niczym bakterie drążące skałę, a za tymi nawykami podążyły procedury i protokoły, całe turniowe pole społecznych umów zdążające do klimaksowego lasu praworządności… Nadia dostrzegła, że ludzie (niektórzy) rzeczywiście przychodzili do niej z prośbą, by rozwiązała jakiś spór i często się również skłaniali do jej osądu. Może nie dzierżyła w swoich rękach władzy, była jednak tak bliska kontroli nad wszystkim, jak ci, którzy do niej przychodzili. Art nazywał ją „uniwersalnym rozpuszczalnikiem”, a Maja — jak oświadczyła złośliwie, gdy się pojawiła na nadgarstku Nadii — „generałem Nadia”. Słysząc to ostatnie określenie, Nadia tylko wzruszyła ramionami, co zresztą jej przyjaciółka doskonale przewidziała. Osobiście Nadia wolała zasłyszane przez siebie słowa, które przez nadgarstek Sax powiedział swojej wiernej grupce techników, samym młodym, prężnym „Russellom”: „Nadia jest mianowanym mediatorem, porozmawiajcie z nią o tym”.

Tak działała potęga nazw. Raczej mediatorka niż generał, a także osoba odpowiedzialna za negocjacje związane z czymś, co Art nazywał „zmianą fazy”. Nadia słyszała, jak używał tego określenia podczas długiego wywiadu na Mangalavidzie. Udzielał go z charakterystyczną dla siebie, pozbawioną emocji miną, która sprawiała, że bardzo trudno było osądzić, czy żartuje, czy też mówi poważnie:

„Och, nie sądzę, żeby te wydarzenia, które obserwujemy, naprawdę były rewolucją. Nie, to jedynie następny, idealnie naturalny dla tego świata krok. Mamy więc raczej do czynienia z czymś w rodzaju ewolucji, czyli zmiany wynikającej z rozwoju, albo też z czymś, co w fizyce nazywa się zmianą fazy”.

Z jego późniejszych komentarzy Nadia wywnioskowała, że Art w gruncie rzeczy nie wie, czym właściwie jest zmiana fazy. Ona sama jednakże świetnie wiedziała i uznała to porównanie za intrygujące. Odparowywanie ziemskiej władzy, kondensacja siły lokalnej, w końcu tajanie… Jakkolwiek by o tym pomyśleć… Topnienie następowało wtedy, kiedy energia cieplna cząsteczek stawała się wystarczająco wielka, aby przezwyciężyć trzymającą ją w miejscu siłę wewnątrzkrystaliczną. Jeśli więc rozważy się porządek metanarodowy jako strukturę krystaliczną… Jednak wówczas wielką różnicę stanowiło, czy siły, które trzymają to wszystko w jedności są międzyjonowe czy też międzymolekularne: międzyjonowy chlorek sodowy topi się w temperaturze osiemset jeden stopni Celsjusza, a międzymolekularny metan — w minus sto osiemdziesiąt trzy. Jaki jest to więc rodzaj sił? I jak wysoka jest temperatura?

W tym momencie analogia sama się stopiła. Ale nazwy posiadały w ludzkich umysłach potężną moc, nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Zmiana fazy, zintegrowane metody zwalczania szkodników, wybiórcze zwolnienia — wszystkie te określenia Nadia preferowała ponad stare, krwawe pojęcie „rewolucji”; była zadowolona, że zarówno na Mangalavidzie, jak i na ulicach używa się właśnie tamtych przenośni.

Jednak w Burroughs i w Sheffield przebywa obecnie jakieś pięć tysięcy dobrze uzbrojonych ludzi w oddziałach, przypomniała sobie Nadia. Wojska te ciągle myślały o sobie jako o policji, której zadaniem jest stawić czoło uzbrojonym buntownikom. Z nimi niestety trzeba było sobie poradzić czymś więcej niż semantyką.

W większości jednak wszystko szło lepiej niż Nadia się spodziewała. Była to w pewien sposób kwestia demografii; wydawało się, że niemal wszystkie osoby urodzone na Marsie znajdują się teraz gdzieś na ulicach albo okupują biura zarządów miast, stacje kolejowe, porty kosmiczne — oceniając po wywiadach na Mangalavidzie, wszyscy oni absolutnie (i niezbyt realistycznie, jak pomyślała Nadia) nienawidzili nawet samego pomysłu, żeby siły „z jakiejś innej planety” miały ich w jakikolwiek możliwy sposób kontrolować. A ludzie ci stanowili prawie połowę aktualnej marsjańskiej populacji. Zresztą także spory procent dinozaurów był po ich stronie, podobnie jak wielu spośród nowych emigrantów.

— Nazywaj ich imigrantami — doradził Art przez telefon. — Albo nowo przybyłymi. Używaj określeń „osadnik” albo „kolonialista”, zależnie od tego, czy dana osoba jest po naszej stronie, czy przeciwko nam. Tak postępuje Nirgal. Sądzę też, że dzięki takim słowom ludzie uczą się właściwie o wszystkim myśleć…

Na Ziemi sytuacja była mniej klarowna. Metanarodowcy Subarashii ciągle walczyli z południowymi konsorcjami metanarodowymi, jednak w kontekście wielkiej powodzi ich potyczki były jedynie czymś w rodzaju gorzkiego występu artystycznego towarzyszącego głównemu przedstawieniu. Trudno było także powiedzieć, co Ziemianie w ogóle myślą o konflikcie na Marsie.

Cokolwiek jednak myśleli, do startu był już gotów szybki wahadłowiec, na którego pokładzie znajdowały się niemałe posiłki dla sił bezpieczeństwa. Dlatego właśnie na Marsie grupy ruchu oporu ze wszystkich stron mobilizowały się, zamierzając się skupić w Burroughs. Przebywający w mieście Art robił co mógł, aby wspomóc stamtąd te wysiłki: lokalizował wszystkie osoby, które — niezależnie od siebie — myślały o przyjeździe (sam przyjazd był sprawą oczywistą), zapewniał, że ich pomysł jest dobry i podburzał przeciwko ludziom negatywnie nastawionym do tego planu. Nadia uważała Arta za przenikliwego dyplomatę — był osobnikiem dużym, umiarkowanym, skromnym, bezpretensjonalnym, rozumiejącym, postępującym z pozoru niedyplomatycznie: kiedy naradzał się z ludźmi, opuszczał głowę i w ten sposób sugerował im, że to oni kierują wszystkim. No i był naprawdę niezmordowany. I bardzo zręczny. Wkrótce uzyskał potwierdzenie przybycia od sporej liczby grup, łącznie z „czerwonymi” i partyzantami „Naszego Marsa”, którzy ciągle wydawali się traktować swój przyjazd jako pewnego rodzaju szturm lub oblężenie. Nadię prześladowało uporczywe wrażenie, że podczas gdy ci „czerwoni” i członkowie „Naszego Marsa”, których znała — Iwana, Gene, Raul, Kasei — pozostawali z nią w kontakcie i zgadzali się na użycie jej jako mediatora, na zewnątrz znajdowały się bardziej radykalne jednostki „czerwonych” i „Naszego Marsa”, dla których ona wydawała się przeszkodą. To ją gniewało, ponieważ była pewna, że gdyby Ann w pełni ją popierała, osoby bardziej radykalne również zaczęłyby myśleć racjonalnie. Art skłonił Ann, by porozmawiała z nim przez telefon, a następnie przełączył ją na Nadię.

I znowu Nadia miała przed sobą tę kobietę, która wyglądała jak jedna z furii Rewolucji Francuskiej. Była lodowata i ponura jak zawsze. Ich ostatnia rozmowa na temat Sabishii nieprzyjemnie nad nimi ciążyła; obie miały ją świeżo w pamięci. Sprawa ta stała się kwestią sporną, kiedy ZT ONZ odbił Sabishii i je spalił, jednak Ann była najwyraźniej nadal rozgniewana, co Nadia uznała za irytujące.

Gdy wymieniły niedbale słowa powitania, ich rozmowa prawie natychmiast zmieniła się w kłótnię. Ann wyraźnie uważała rewoltę za szansę, dzięki której można było zniszczyć wszystkie projekty terraformingowe i usunąć z planety tak wiele miast i ludzi, jak to tylko możliwe i, jeśli to konieczne, nawet przez bezpośrednie ataki. Przerażona tą apokaliptyczną wizją Nadia spierała się z nią najpierw gorzkim tonem, potem zawzięcie. Ann jednak żyła już tylko w swoim własnym świecie i me trafiały do mej żadne argumenty.

— Byłabym całkiem szczęśliwa, gdyby Burroughs zostało zniszczone — oznajmiła chłodno.

Nadia zacisnęła zęby.

— Jeśli zniszczycie Burroughs, zniszczycie naprawdę wszystko. Gdzie mają się udać ludzie z miasta? Będziesz nie lepsza niż mordercy, niż masowi mordercy… Simon wstydziłby się za ciebie.

Ann spojrzała na nią z nachmurzoną miną.

— Rozumiem, władza korumpuje. Przełącz mnie na Saxa. dobrze? Jestem już zmęczona tą twoją histerią.

Nadia przełączyła rozmowę na Saxa i wyszła. To nie władza korumpowała ludzi, raczej głupcami byli ci, którzy korumpowali władzę. No cóż, być może ona sama była zbyt skora do gniewu, może była zbyt surowa. Ale przerażało ją to mroczne miejsce wewnątrz Ann, ta jej cząstka, która była zdolna do wszystkiego; strach korumpował bardziej niż władza. A połączenie tych dwóch…

Na szczęście wstrząsnęła Ann na tyle ostro, żeby zapędzić to mroczne miejsce w róg. Kiedy zadzwoniła do Michela do Burroughs i porozmawiała z nim, wytknął jej, że to kiepska psychologia i strategia wynikająca ze strachu. Naprawdę nie potrafiła sobie z tym poradzić; bała się. Rewolucja oznaczała roztrzaskanie jednego systemu i stworzenie innego, tyle że destrukcja była łatwiejsza od tworzenia, a więc obie części tego aktu niekoniecznie musiały zakończyć się równym sukcesem. W tym znaczeniu „budowanie” rewolucji przypominało budowanie łuku; póki istniały oba filary, a sklepienie znajdowało się na miejscu, poty praktycznie każde przerwanie połączenia mogło doprowadzić całą strukturę do zupełnego rozpadu.


W środowy wieczór, pięć dni po telefonie, który Nadia otrzymała od Saxa, około stu osób odleciało do Burroughs samolotami, ponieważ tory magnetyczne uważano za zbyt słabo zabezpieczone przed ewentualnymi aktami sabotażu. Nocą dolecieli do kamiennego pasa lądowiska obok wielkiej kryjówki bogdanowistów w ścianie Krateru Du Martheraya, który znajdował się na Wielkiej Skarpie, na południowy wschód od Burroughs. Wylądowali o świcie, gdy słońce o wyglądzie kropelki rtęci wschodziło przez mgłę, oświetlając odległe, postrzępione, białe wzgórza na północy, na położonej nisko równinie Isidis: kolejne morze lodowe, które nie rozlewało się w kierunku południowym jedynie dzięki łukowej linii dajki, wyginającej się na suchym lądzie. Dajka wyglądała jak długa ziemna zapora i taką też funkcję pełniła.

Nadia weszła na górne piętro kryjówki Du Martheraya, aby się lepiej przyjrzeć. Z okienka obserwacyjnego, zamaskowanego w postaci horyzontalnej szczeliny tuż pod stożkiem, rozciągał się widok w dół Wielkiej Skarpy na nową dajkę i na napierający na nią lód. Przez długi czas Rosjanka spoglądała na ten krajobraz, sącząc kawę zmieszaną z niewielką ilością kavy. Na północy znajdowało się lodowe morze wraz ze stłoczonymi serakami, długimi grzbietami ciśnieniowymi i płaskimi białymi — obecnie zamarzniętymi — taflami gigantycznych topninowych jezior. Bezpośrednio pod Nadią rozpościerały się pierwsze niskie wzgórza Wielkiej Skarpy, upstrzone kolczastymi zagonami kaktusów z Acheronu, rozrastających się na skale jak koralowe rafy. Schodkowe łąki czarno-zielonych mszaków tundrowych postępowały za łożyskami małych zamarzniętych strumieni, spływających po Skarpie; z oddali strumyki te wyglądały jak długie okrzemki, wetknięte w szczeliny czerwonej skały.

A tam, w pół drogi w dół, biegła oddzielająca pustynię od lodu nowa dajka. Wyglądała jak brzydka brązowa blizna, łącząca w jedno dwie oddzielone od siebie rzeczywistości.

Nadia spędziła długi czas, studiując dajkę przez lornetkę. Południowy koniec dajki stanowiła regolitowa hałda, która przesuwała się w górę podnóża Krateru Wg i kończyła bezpośrednio przy jego stożku, czyli mniej więcej kilometr ponad punktem odniesienia, dobrze ponad spodziewanym poziomem morza. Dalej dajka biegła na północny zachód od Wg i Nadia ze swego miejsca widokowego, położonego wysoko na Skarpie, mogła dostrzec około czterdziestu kilometrów dajki, aż po horyzont, dokładnie na zachód od Krateru Xh, gdzie znikała. Krater Wg był otoczony lodem prawie po sam stożek, tak że jego koliste wnętrze wyglądało jak niesamowite czerwone zapadlisko. We wszystkich innych punktach — na tyle, na ile Nadia mogła to ocenić — lód naciskał na dajkę. Pustynny stok dajki wydawał się mieć wysokość jakichś dwustu metrów, chociaż trudno było to osądzić, ponieważ pod dajka znajdował się szeroki rów. Po drugiej stronie lód zgromadził się na dość sporej wysokości, w pół drogi w górę albo i wyżej.

Przy wierzchołku szerokość dajki wynosiła mniej więcej trzysta metrów. Był to przeważnie wyparty regolit — Nadia aż gwizdnęła z respektem, oceniając wieloletnią pracę wykonaną przez bardzo duży zespół automatycznych dźwigów i koparek kanałowych. Tyle że był to luźny regolit! Nadii dajka wydała się ogromna, jednak jakkolwiek byłaby duża, nie mogła powstrzymać nacierającego lodowego oceanu. A nad lodem przecież i tak stosunkowo łatwiej było zapanować — kiedy bowiem zmieniał się w wodę, jej fale i prądy rozdzierały regolit jak kurz. Ten lód już topniał. Mówiło się, że ogromne topninowe złoża soczewkowate znajdują się wszędzie pod brudnobiałą powierzchnią, łącznie z pasem położonym bezpośrednio przy dajce; topniejąca woda stale się wsączała w dajkę.

— Czy nie trzeba będzie zastąpić tej całej regolitowej hałdy betonem? — Nadia spytała Saxa, który przyłączył się do niej i patrzył przez lornetkę na ten widok.

— Wyobraź sobie… — zaczął i Nadia przygotowała się na złe nowiny, jednak Sax mówił dalej: — Wyobraź sobie dajkę o diamentowym zwieńczeniu. Przetrwałaby naprawdę długo. Może nawet kilka milionów lat.

— Hmm… — mruknęła Nadia. Zapewne była to prawda. Być może nastąpiłby wyciek z dołu. W każdym razie, niezależnie od szczegółowych ustaleń, musieli utrzymywać ten system w ciągłości i nie było tu miejsca dla błędu, ponieważ Burroughs leżało w odległości zaledwie dwudziestu kilometrów na południe od dajki i jakieś sto pięćdziesiąt metrów poniżej jej poziomu. Dziwne miejsce, biorąc pod uwagę wszystkie fakty… Nadia wyregulowała lornetkę i spojrzała w kierunku miasta, ale znajdowało się tuż za horyzontem, około siedemdziesięciu kilometrów na północny zachód. Oczywiście, dajki mogły być skuteczne: przecież holenderskie dajki powstrzymywały wodę już od stuleci, chroniąc miliony ludzi i setki kilometrów kwadratowych, aż do obecnej powodzi, a i nawet teraz te wielkie nasypy trwały w miejscu, rozdzierane przede wszystkim przez napierające z obu boków powodzie, zalewające Niemcy i Belgię. Dajki mogły więc skutecznie funkcjonować. Niemniej jednak los tego miasta był niesamowity.

Nadia wyregulowała lornetkę, patrząc wzdłuż poszarpanej skały Wielkiej Skarpy. To, co wyglądało z oddali jak kwiaty, było w rzeczywistości masywnymi grudami koralowych kaktusów, strumień miał wygląd klatki schodowej wykonanej z liści lilii, nierówne zbocze czerwonej skały robiło wrażenie bardzo twardego, nadrealnego, cudownego krajobrazu… Nadia poczuła, jak jej ciałem wstrząsa nieoczekiwany paroksyzm strachu; bała się, że coś może pójść źle, że ona sama może nagle zostać zabita i pozbawiona możliwości dalszej obserwacji tego świata i jego ewolucji. To było realne, z fioletowego nieba w każdej chwili mógł spaść na nią i wybuchnąć jakiś pocisk — ta kryjówka mogła się stać tarczą strzelniczą, gdyby jakiś przerażony dowódca znajdującej się w porcie kosmicznym Burroughs baterii dowiedział się o obecności dajki i zdecydował samodzielnie rozwiązać ten problem. Mogli zginąć w ciągu kilku minut od takiej decyzji. Martwi…

Jednak takie było życie na Marsie. Zawsze mogli być martwi w ciągu kilku minut od jakiegokolwiek splotu niefortunnych zdarzeń. Nadia odrzuciła więc tę myśl i wraz z Saxem zeszła schodami.


Chciała pojechać do Burroughs i zobaczyć, co się tam dzieje, chciała się znaleźć na scenie zdarzeń i samodzielnie je ocenić: spacerować i obserwować obywateli tego miasta, patrzeć na to, co robią i mówią. Późną porą w czwartek powiedziała więc do Saxa:

— Pojedźmy tam i rzućmy okiem.

To jednak wydawało się niemożliwe.

— Funkcjonariusze bezpieki są przy wszystkich bramach — powiedziała jej Maja przez nadgarstek. — A pociągi wjeżdżające na stacje są bardzo dokładnie sprawdzane. Tak samo jest z koleją podziemną do portu kosmicznego. Miasto jest zamknięte. Właściwie jesteśmy zakładnikami…

— Możemy obserwować na ekranach, co się tam dzieje — zauważył Sax. — Nie ma sensu jechać.

Nadia ze smutkiem przyznała mu rację. Najwyraźniej shikata ga nai. Jednak nie podobała jej się ta sytuacja, ponieważ wydawała się być zaledwie o krok od gwałtownie zbliżającego się impasu, przynajmniej lokalnego. A poza tym Nadia była ogromnie ciekawa warunków panujących w Burroughs.

— Opowiedz mi, jak jest u was — poprosiła Maję przez telefon.

— No cóż, tamci opanowali infrastrukturę — odparła Maja. — Elektrownie, bramy i tym podobne stanowiska. Z drugiej strony jednak nie ma ich tu wystarczająco wielu, aby mogli zmusić ludzi do pozostania wewnątrz albo do pójścia do pracy czy czegoś podobnego. Wygląda więc na to, że nie wiedzą, co robić dalej.

Nadia potrafiła to zrozumieć, ponieważ sama nie wiedziała, jak powinna postąpić. Z każdą godziną do miasta przybywało coraz więcej sił bezpieczeństwa; przyjeżdżali pociągami z miast namiotowych, które partyzanci opuścili już wcześniej. Ci nowo przybyli przyłączali się do stacjonujących wojsk i przebywali w pobliżu elektrowni i biur miejskich; nie zaczepiani poruszali się w uzbrojonych po zęby oddziałach. Instalowali się w mieszkalnych kwaterach na Płaskowzgórzu Branch, Pagórku Dwa Tarasy i Płaskowzgórzu Czarna Syrta, a ich przywódcy spotykali się mniej więcej regularnie w dowództwie ZT ONZ na Górze Stołowej. Jednak nie wydawali żadnych rozkazów.

Dlatego też cała sytuacja trwała w zawieszeniu. Biura Biotique i Praxis w Płaskowzgórzu Hunta ciągle służyły za centrum informacyjne dla nich wszystkich: odbierały nowiny z Ziemi i pozostałej części Marsa i przekazywały je mieszkańcom poprzez miejskie tablice informacyjne i w przekazach komputerowych. Z tych mediów, wraz z Mangalavidem i innymi prywatnymi kanałami, wynikało, że wszyscy mieszkańcy byli dobrze poinformowani w kwestii ostatnich wydarzeń. Na wielkich alejach i w parkach od czasu do czasu gromadziły się tłumy, jednak częściej ludzie rozpraszali się w dziesiątkach małych grup i kręcili w sposób, który przypominał dziwaczny aktywny paraliż, sposób, który można by nazwać czymś pomiędzy strajkiem generalnym a syndromem zakładnika. Działo się tak, ponieważ wszyscy trwali w oczekiwaniu, pragnęli bowiem zobaczyć, co się dalej wydarzy. Ludzie wydawali się być w dobrych humorach, wiele sklepów i restauracji nadal funkcjonowało.

Gdy Nadia obserwowała, jak pochłaniali posiłek, czuła bolesne pragnienie, aby znaleźć się wśród nich, aby samej móc porozmawiać z tymi ludźmi. Tego wieczoru około dziesiątej, stwierdziwszy, że wytrzyma jeszcze kilka godzin bez snu, zadzwoniła znowu do Mai i spytała ją, czy mogłaby dla niej nałożyć wideookulary i pójść na spacer po mieście. Maja, poruszona wydarzeniami tak samo jak Nadia, jeśli nie bardziej, ucieszyła się, że może jej wyświadczyć tę przysługę.


Wkrótce Maja w wideookularach na nosie znalazła się poza „bezpiecznym domem” i zaczęła przekazywać obrazy tego, co widziała. Nadia siedziała na krześle w salonie kryjówki w Du Martherayu i intensywnie wpatrywała się w ekran. Powoli za Nadia ustawiało się coraz więcej osób (stanął także Sax), które patrzyły jej przez ramię. Wspólnie obserwowali więc podskakujący obraz, który przekazywała Maja, i słuchali jej pospiesznych komentarzy.

Maja schodziła szybko Bulwarem Wielkiej Skarpy, kierując się ku centralnej alei. W pewnej chwili, na dole wśród wozów sprzedawców w górnym krańcu Parku nad Kanałem, zwolniła kroku i rozejrzała się powoli wokół siebie, aby przekazać Nadii panoramiczne ujęcie tej sceny. Ludzie powychodzili z domów i teraz znajdowali się niemal wszędzie: rozmawiali w grupach i najwyraźniej znajdowali przyjemność w tej swego rodzaju odświętnej atmosferze; dwie kobiety obok Mai oddawały się ożywionej dyskusji na temat Sheffield. Nagle do Rosjanki podeszło kilkoro nowo przybyłych i zaczęli ją wypytywać, co może, jej zdaniem, dalej nastąpić. Byli najwidoczniej przekonani, że ich rozmówczyni potrafi im odpowiedzieć na to pytanie.

— Tylko dlatego że jestem taka stara! — zauważyła z oburzeniem Maja, kiedy tamci odeszli.

Ten wybuch sprawił, że Nadia się uśmiechnęła. Potem kilku młodych ludzi rozpoznało Tojtowną, zaczęło do niej podchodzić, aby ją radośnie powitać. Nadia obserwowała to spotkanie z punktu widzenia Mai, odnotowując, jak porażeni jej widokiem wydawali się ludzie. Więc w taki właśnie sposób widziała świat Maja! Nic dziwnego, że uważała się za osobę tak szczególną, skoro ludzie patrzyli na nią w sposób, jak gdyby była niebezpieczną boginią, która nagle wyskoczyła z jakiegoś mitu…

Było to niepokojące z kilku powodów. Nadii wydało się, że jej stara przyjaciółka naraża się w ten sposób na niebezpieczeństwo aresztowania przez siły bezpieczeństwa i przekazała jej to spostrzeżenie przez nadgarstek. Ale widok na ekranie zakołysał się z boku na bok, ponieważ Maja potrząsała głową.

— Nie widzisz, że w polu widzenia nie ma żadnych gliniarzy? — odparła. — Cała bezpieka skoncentrowała się wokół bram i stacji kolejowych, a ja trzymam się z dala od takich miejsc. Poza tym, dlaczego tamci mieliby się specjalnie trudzić, aby mnie aresztować? Przecież trzymają w areszcie całe to miasto.

Śledziła chwilę wzrokiem uzbrojony pojazd, który zjeżdżając trawiastą aleją, minął ją bez zwalniania, jak gdyby miał za zadanie zilustrować wypowiedziane właśnie zdanie.

— Chodzi o to, aby wszyscy mogli dostrzec, że tamci posiadają broń — stwierdziła ponuro Maja.

Zeszła do Parku nad Kanałem, potem skręciła i weszła na ścieżkę prowadzącą na Górę Stołową. Tej nocy w mieście było zimno i w odbijających się od kanału światłach widać było, że woda w nim pokryta jest lodem. Jednak jeśli siły bezpieczeństwa miały nadzieję, że taka pogoda zniechęci tłumy, mylili się, park był bowiem zatłoczony i przez cały czas przybywało coraz więcej osób. Ludzie zbili się w tłum dokoła tarasów, kafeterii lub dużych cewek grzewczych. Ze wszystkich miejsc, gdzie tylko spojrzała, do parku ciągle napływały nowe tłumy. Niektórzy słuchali przygrywających muzyków albo osób przemawiających do małych naramiennych głośników; inni obserwowali nowiny na swoich nadgarstkach albo na ekranach komputerów.

— Zebranie o północy! — ktoś krzyknął. — Zebranie w szczelinie czasowej!

— Nic o tym nie słyszałam — oznajmiła zaniepokojona Maja. — To musi być robota Jackie.

Rozejrzała się tak szybko wokół siebie, że widok na ekranie przyprawił zebrane wokół Nadii osoby niemal o zawrót głowy. Wszędzie w parku Burroughs znajdowali się ludzie. Sax podszedł do drugiego ekranu i zadzwonił do „bezpiecznego domu” w Płaskowzgórzu Hunta. Rozmowę odebrał Art; tylko on pozostał w „bezpiecznym domu”. Okazało się, że Jackie rzeczywiście zwołała masową demonstrację w szczelinie czasowej i nowina ta dotarła do miejskich mediów. Nirgal także przebywał na zewnątrz.

Nadia przekazała tę informację Mai, która ze złością zaklęła.

— To naprawdę zbytnia niefrasobliwość w tego rodzaju sytuacji! Niech jasny szlag trafi tę Jackie!

Jednak teraz nie można było już nic poradzić. Tysiące ludzi przelewało się alejami miasta, zmierzając do Parku nad Kanałem i do Parku Księżnej, a kiedy Maja rozejrzała się wokół siebie, można było dostrzec maleńkie figurki tłoczące się na stożkach płaskowzgórzy i na spacerowych mostach, które łączyły brzegi Parku nad Kanałem.

— Mówcy będą przemawiać w Parku Księżnej — odezwał się Art z ekranu Saxa.

— Powinnaś dostać się tam, na górę, Maju — zasugerowała przyjaciółce Nadia — i to szybko. Może uda ci się zapanować nad sytuacją.

Maja przyznała jej rację i wyruszyła w drogę, a kiedy się przedzierała przez tłum, Nadia ciągle do niej mówiła, udzielając jej porad w kwestii tego, co powinna powiedzieć, gdyby otrzymała szansę na przemowę. Wyrzucała z siebie kolejne słowa, a kiedy przerwała, by się zastanowić, Art dorzucił kilka własnych sugestii. W końcu Maja przerwała im i wtrąciła:

— Ależ czekajcie, czekajcie, czy coś z tego jest prawdą?

— Nie martw się o to, czy to jest prawda — odpowiedziała jej Nadia.

— Mam się nie martwić o to, czy to prawda!? — krzyknęła Maja w nadgarstek. — Mam się nie martwić o to, czy to, co powiem stu tysiącom ludzi… czy to, co powiem wszystkim ludziom na obu światach, jest prawdą?!

— Sprawimy, że to się zmieni w prawdę — wyjaśniła jej Nadia. — Po prostu spróbuj.

Maja zaczęła biec. Wiele osób szło w tym samym kierunku, co ona: w górę, przez Park nad Kanałem, ku wysoko położonemu terenowi między Pagórkiem Ellisa i Górą Stołową, toteż kamera Mai przekazywała obserwatorom rozchybotane obrazy ludzkich karków i — sporadycznie — podekscytowane twarze, które obracały się, aby spojrzeć na Maję, kiedy krzyczała, by zrobiono jej przejście. Przez front tłumu przeleciały nagle ogromne ryki i wiwaty. Tłum stawał się coraz gęstszy, aż Maja musiała zwolnić, a potem rozpychać się i przebijać przez szczeliny między grupami ludzi. Większość z nich stanowili młodzi ludzie; byli też o wiele wyżsi od Mai, toteż Nadia wolała podejść do ekranu Saxa i obserwować obrazy nadawane z kamer Mangalavidu. Jedna z kamer znajdowała się na podwyższeniu dla mówców, umieszczonym na stożku starego pinga nad Parkiem Księżnej, druga — na górze, na jednym z mostów spacerowych. Z obu kamer widać było, że tłum staje się naprawdę ogromny; liczył już może z osiemdziesiąt tysięcy osób — tak w każdym razie przypuszczał Sax, którego nos znajdował się zaledwie o centymetr od ekranu, jak gdyby Russell pragnął policzyć wszystkich ludzi z osobna… Art zdołał się połączyć z Mają przez Nadię i oboje nadal przekazywali jej swoje sugestie, podczas gdy ona walczyła, aby się przedostać przez tłum i dotrzeć na sam przód.

Gdy Maja ostatecznie przepchnęła się przez ciżbę, swoją krótką, podżegającą mowę po arabsku skończył właśnie Antar i na podwyższeniu dla mówców przed rzędami mikrofonów stanęła Jackie, której przemowę wzmacniały duże głośniki umieszczone na pingu, a potem — jeszcze bardziej — radio i pomocnicze głośniki ustawione wszędzie w Parku Księżnej. Słowa dziewczyny trafiały do megafonów naramiennych, komputerów i naręcznych notesików komputerowych, aż jej głos był słyszalny naprawdę wszędzie — tyle że, ponieważ każde odbijające się lekkim echem od Góry Stołowej i Pagórka Ellisa zdanie witane było wiwatami, wypowiedzi Jackie słychać było jedynie od czasu do czasu.

— …Nie pozwolimy na to, aby Marsa używano jako świata awaryjnego… Kierownicza klasa rządząca, która jest przede wszystkim odpowiedzialna za zniszczenie Ziemi… Szczury próbujące uciec z tonącego okrętu… Zrobią taki sam bałagan na Marsie, jeśli im pozwolimy!…Nie zdarzy się! Ponieważ to jest teraz wolny Mars! Wolny Mars! Wolny Mars!

Wskazała palcem w niebo, a tłum wyryczał poszczególne słowa, powtarzając je za każdym razem coraz głośniej, wpadając szybko w rytm, który pozwalał im równo krzyczeć:

„Wolny Mars! Wol-ny Mars! Wol-ny Mars! Wol-ny Mars!”

Podczas gdy ogromny, stale rosnący tłum skandował ciągle te dwa słowa, ku mównicy przepchał się Nirgal; kiedy ludzie go dostrzegli, wielu z nich zaczęło wykrzykiwać:

„Nir-gal, Nir-gal!” — Krzyczeli te sylaby albo jednocześnie z „Wolnym Marsem” albo w przerwach między tamtymi okrzykami, tak że całość stawała się powoli ogromnym chóralnym kontrapunktem. „Wol-ny-Mars-Nir-gal, Wol-ny-Mars-Nir-gal”.

Kiedy młody mężczyzna dotarł do mikrofonu, zamachał ręką, prosząc o ciszę. Skandowania jednakże nie przerwano, zmieniło się ono jedynie w jednostajne okrzyki: „Nir-gal, Nir-gal, Nir-gal, Nir-gal”, którym towarzyszył oczywisty entuzjazm, wibrując w dźwiękach wielkiego zbiorowego głosu, jak gdyby każda osoba znajdująca się na zebraniu należała do kręgu jego przyjaciół, ogromnie zadowolonych z pojawienia się Nirgala. A Nadii przyszło do głowy, że skoro ten młodzieniec podróżował przez tak dużą część swego życia, myśl ta wcale nie była daleka od prawdy.

Skandowanie powoli cichło, aż hałas tłumu stał się już tylko ogólnym szumem. Zupełnie dobrze słychać było wzmocnione dzięki mikrofonom i głośnikom powitanie Nirgala. Kiedy młody człowiek mówił, Maja nadal przedzierała się przez tłum ku pingu, a im bardziej ludzie się uspokajali, tym łatwiej było jej przechodzić między nimi. W miarę przemowy Nirgala co jakiś czas zatrzymywała się; po prostu go obserwowała i słuchała, póki nie przypomniała sobie o swoim zadaniu; wówczas przesuwała się do przodu, zwykle podczas wiwatów i aplauzu, które następowały po wielu wypowiedzianych przez młodego człowieka zdaniach.

Nirgal mówił spokojnie, powoli, chłodno i przyjaźnie. Słuchało się go łatwo i przyjemnie.

— Dla wszystkich, którzy się urodzili na Marsie — mówił — ta planeta stanowi dom.

Tym razem musiał przerwać niemal na całą minutę, bowiem tak długo tłum wiwatował. Większość z nich, jak uświadomiła sobie po raz kolejny Nadia, była tubylcami. Dało się to zresztą łatwo zauważyć, ponieważ Maja była niższa od prawie każdego z nich.

— Nasze ciała składają się z atomów, które kiedyś w końcu obrócą się w regolit — kontynuował Nirgal. — Jesteśmy na wskroś marsjańscy. Jesteśmy żyjącymi elementami tej planety. Jesteśmy istotami ludzkimi, które zaciągnęły stałe, biologiczne zobowiązanie wobec Marsa. To jest nasz dom. I nigdy się nie daje zawrócić. — Kolejne oklaski następowały po każdym dobrze im znanym sloganie.

— No, a jeśli chodzi o tych z nas, którzy urodzili się na Ziemi… Hmm… nie wszyscy są tacy sami, prawda? Kiedy ludzie przeprowadzają się do nowego miejsca, jedni mają zamiar w nim zostać, stworzyć tam sobie nowy dom i nazywamy ich osadnikami. Inni natomiast przyjeżdżają tylko do pracy na jakiś czas, a potem wracają tam, skąd pochodzą i tych my nazywamy gośćmi bądź kolonialistami. Obecnie tybylcy i osadnicy są naturalnymi sojusznikami, bo przecież tubylcy nie są niczym więcej jak tylko dziećmi wcześniejszych osadników… To jest nasz wspólny dom. A co do gości… dla nich także jest miejsce na Marsie. Kiedy mówimy, że Mars jest wolny, nie mówimy, że Ziemianom nie wolno już tu przyjeżdżać. Z pewnością nie! Ostatecznie wszyscy jesteśmy dziećmi Ziemi, w taki czy inny sposób. To jest nasz macierzysty świat i jesteśmy szczęśliwi, że możemy mu pomóc w każdy możliwy sposób.

Hałas zmalał, tłum najwyraźniej wydawał się zaskoczony tym wywodem.

— Jednak, co jest oczywistym faktem — mówił dalej Nirgal — to, co się zdarza tutaj na Marsie nie powinno zależeć od decyzji kolonialistów czy kogokolwiek z Ziemi. — Wybuchły wiwaty, które trwały bez końca, zagłuszając dalsze fragmenty wypowiedzi. — Proste stwierdzenie naszego pragnienia do samostanowienia… Nasze naturalne prawo… Napędowa siła historii ludzkiej. Nie jesteśmy już kolonią. Jesteśmy wolnymi Marsjanami.

Rozległo się jeszcze więcej wiwatów, jeszcze głośniejszych niż przedtem, znowu zamieniając się we wspólne skandowanie słów „Wolny Mars! Wolny Mars!”

Nirgal przerwał to skandowanie.

— Od tej chwili zamierzamy z zadowoleniem witać każdego Ziemianina, który zechce się do nas przyłączyć. Niezależnie od tego, czy uczyni tak dlatego, by żyć tutaj przez jakiś czas, a potem wrócić, czy też po to, by się osiedlić na Marsie na stałe. Chcemy też zrobić wszystko, co tylko możemy, aby pomóc Ziemi w jej obecnym kataklizmie. Mamy pewne doświadczenie w kwestii powodzi — w tym momencie rozległy się oklaski — i możemy pomóc tamtym ludziom. Jednak pomoc nie będzie się już od tej chwili odbywać za pośrednictwem konsorcjów metanarodowych, które wyduszają z takiej wymiany zyski. To będzie nasz dobrowolny dar, który przyniesie więcej korzyści ludziom z Ziemi niż wszystko, co mogliby wyrwać z naszego świata traktowanego jako kolonia. Ta prawda dotyczy w ścisłym, dosłownym sensie, ilości zasobów naturalnych i pracy, która zostanie przeniesiona z Marsa na Ziemię. Mamy więc nadzieję i ufamy, że wszyscy ludzie na obu światach powitają z radością pojawienie się wolnego Marsa.

W tym momencie Nirgal zrobił krok w tył i zamachał ręką, a wiwatujący i skandujący znowu wybuchnęli. Nirgal stał na mównicy. Uśmiechał się i machał ręką; wyglądał na zadowolonego, choć chyba nie wiedział, co teraz powinien zrobić.

Kiedy tłum wiwatował, Maja uparcie przesuwała się cal po calu i teraz Nadia dostrzegła przez jej wideookulary, że przyjaciółka stoi już w pierwszym rzędzie zebranych, tuż przy brzegu mównicy. Ramiona Mai co jakiś czas blokowały obraz, ponieważ machała zawzięcie rękoma. Nirgal dostrzegł te ruchy i spojrzał na Rosjankę.

Kiedy ją rozpoznał, uśmiechnął się, podszedł prosto do niej i pomógł jej wejść na trybunę. Następnie doprowadził ją do mikrofonów i, zanim Maja błyskawicznym ruchem zerwała z twarzy wideookulary, Nadia w ostatnim momencie uchwyciła je’szcze obraz zaskoczonej i niezadowolonej Jackie Boone. Później wizerunek na ekranie Nadii zakołysał się gwałtownie i znieruchomiał, ukazując deski mównicy. Nadia zaklęła i pospieszyła przed ekran Saxa; serce czuła w gardle.

Sax nadal trwał przed obrazem Mangalavidu, który teraz przesyłano z kamery ustawionej na łukowatym deptaku, prowadzącym z Pagórka Ellisa do Góry Stołowej. Pod tym kątem można było dostrzec morze ludzi otaczających pingo i wypełniających centralną aleję miasta daleko na dole, w Parku nad Kanałem; na pewno była tu większość mieszkańców Burroughs.

Wyglądało na to, że na prowizorycznej scenie Jackie krzyczy Nirgalowi coś do ucha. Młody mężczyzna nie odpowiedział i mimo jej nawoływania podszedł do mikrofonów. Stojąca obok Jackie Maja wydawała się mała i stara, jednak trzymała się dumnie jak orzeł. Kiedy Nirgal powiedział do mikrofonów: „Mamy tu Maję Tojtownę”, rozległy się wiwaty.

Maja ruszyła przed siebie, machając rękami, a potem odezwała się do mikrofonów:

— Cisza! Cisza! Dziękuję. Dziękuję. Proszę o ciszę! Chcę tu wygłosić pewne poważne oświadczenia.

— O Boże — powiedziała Nadia, ściskając kurczowo oparcie krzesła Saxa.

— Mars jest teraz niezależny. Tak. Cisza! Jednak, jak powiedział przed chwilą Nirgal, fakt ten nie oznacza, że żyjemy w całkowitej izolacji od Ziemi, bowiem jest to po prostu niemożliwe. Żądamy suwerenności zgodnie z prawem międzynarodowym i apelujemy do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, aby natychmiast potwierdził naszą niezależność, jako legalny status. Podpisaliśmy już ze Szwajcarią, Indiami i Chinami przedwstępne traktaty, zatwierdzające naszą suwerenność i ustanawiające stosunki dyplomatyczne. Zainicjowaliśmy również równorzędną, partnerską współpracę ekonomiczną z Praxis. W układ ten, podobnie jak w przypadku wszystkich innych, które zawrzemy, nie wchodzimy dla zysku i jest on zaplanowany w taki sposób, aby obie planety wyniosły z niego maksymalne korzyści. Wszystkie te umowy rozpoczną tworzenie naszego formalnego, legalnego statusu stosunków półautonomicznych z rozmaitymi ciałami prawnymi na Ziemi. Oczekujemy natychmiastowego zatwierdzenia i ratyfikacji w pełni wszystkich tych układów przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, Organizację Narodów Zjednoczonych oraz przez wszystkie inne znaczące organizacje.

Po tym oświadczeniu nastąpiły owacje i chociaż nie były tak głośne jak te, które towarzyszyły wystąpieniu Nirgala, Maja nie przerywała ich. Kiedy nieco osłabły, mówiła dalej.

— Jeśli chodzi o sytuację na Marsie, naszą intencją jest spotkać się jak najszybciej właśnie tutaj, w Burroughs i wykorzystać Deklarację z Dorsa Brevia jako punkt wyjścia dla ustanowienia rządu wolnego Marsa.

Znowu rozległy się wiwaty, tym razem o wiele bardziej entuzjastyczne.

— Tak, tak — mruknęła Maja niecierpliwie, znowu starając się uciąć okrzyki zgromadzonych. — Cisza! Słuchajcie! Zanim jednak do tego dojdzie, musimy ustalić naszą aktualną strategię. Jak wiecie, spotykamy się tutaj przed kwaterą sił bezpieczeństwa Zarządu Tymczasowego Organizacji Narodów Zjednoczonych, którego przedstawiciele w tak szczególnym momencie słuchają tej przemowy wraz z nami, tam, we wnętrzu Góry Stołowej. — Wskazała ręką w odpowiednim kierunku. — Chyba żeby wyszli i przyłączyli się do nas. — Reakcją na jej stwierdzenie były wiwaty, okrzyki i skandowanie. — Pragnę im teraz powiedzieć, że nie chcemy ich skrzywdzić. Uważam jednak, że Zarząd Tymczasowy powinien obecnie zrozumieć, iż już dokonała się pewna zmiana. Powinien więc rozkazać, aby jego siły bezpieczeństwa zaprzestały prób kontrolowania nas. Nie możecie już nas kontrolować! — Szalone wiwaty… — …Chcę powtórzyć, że nie pragniemy zrobić wam żadnej krzywdy… Gwarantujemy wam też swobodny dostęp do portu kosmicznego. Tam znajdują się samoloty, które mogą zabrać was wszystkich do Sheffield, a stamtąd na Clarke’a, jeśli nie macie ochoty przyłączyć się do nas w tym nowym działaniu. To nie jest oblężenie ani blokada. To jest tylko, po prostu…

W tej chwili przerwała i wyciągnęła przed siebie obie ręce, a tłum zakończył za nią zdanie.


Poprzez odgłosy skandowania Nadia próbowała się skontaktować z Mają, która ciągle stała na podium, ale przyjaciółka, rzecz jasna, nie mogła jej usłyszeć. W końcu jednakże spojrzała na naręczny komputer. Obraz drżał, ponieważ drżała ręka Mai.

— To było wielkie, Maju! Jestem z ciebie taka dumna!

— Tak, no cóż, niektórzy potrafią snuć opowieści!

Art odezwał się głośno:

— Sprawdź, czy uda ci się ich rozproszyć!

— Zgoda — odparła Maja.

— Pomów z Nirgalem — doradziła Nadia. — Skłoń jego i Jackie, aby spróbowali. Powiedz im, aby się upewnili, czy nic nie dzieje się na Górze Stołowej albo coś w tym rodzaju… Pozwól, niech oni to zrobią.

— Ha! — krzyknęła Maja. — Tak. Pozwólmy to zrobić Jackie, właśnie…

Po tych słowach obraz z maleńkiej kamery naręcznego mikrokomputera już tylko huśtał się szaleńczo, a hałas był zbyt wielki, aby połączeni telefonicznym łączem obserwatorzy mogli cokolwiek dosłyszeć. Kamery Mangalavidu pokazywały dużą grupę naradzających się na podium osób.

Nadia podeszła do krzesła i usiadła; czuła się tak bardzo wyczerpana, jak gdyby sama wygłosiła to przemówienie.

— Maja była wielka — oświadczyła. — Zachowała się zgodnie z tym, co się o niej mówi. Teraz musimy tylko urzeczywistnić jej słowa.

— Już samo wypowiedzenie ich wystarcza, aby się urzeczywistniły — zauważył Art. — Do diabła, wszyscy na obu planetach to widzieli. Praxis już się przyłącza, a i Szwajcaria na pewno nas poprze. Nie martw się, na pewno sprawimy, że tak się stanie.

— Zarząd Tymczasowy może się nie zgodzić — oznajmił Sax. — Mam tu wiadomość od Zeyka. Z Syrtis przybyli komandosi „czerwonych”. Przejęli zachodni kraniec dajki, a teraz przesuwają się coraz bardziej na wschód. Są już niedaleko portu kosmicznego.

— Właśnie tego chcemy uniknąć! — krzyknęła Nadia. — Co im się zdaje, że robią?!

Sax wzruszył ramionami.

— Siłom bezpieczeństwa z pewnością się nie spodoba ich akcja — stwierdził Art.

— Powinniśmy przemówić do nich bezpośrednio — oświadczyła Nadia, zastanowiwszy się nad sytuacją. — Kiedyś rozmawiałam z Hastingsem, gdy jeszcze pracował w Centrum Kontroli Wyprawy. Mało o nim wiem, ale nie sądzę, aby był jakimś krzykliwym szaleńcem.

— Nie zaszkodzi się dowiedzieć, jakie jest jego zdanie — przyznał jej rację Art.


Nadia udała się więc do cichego pokoiku, usiadła przy ekranie, zadzwoniła do kwatery ZT ONZ w Górze Stołowej i przedstawiła się. Chociaż było około drugiej nad ranem, otrzymała połączenie z Hastingsem w ciągu mniej więcej pięciu minut.

Rozpoznała go od razu, chociaż wydawało jej się, że dawno temu już zapomniała jego twarz. Niewysoki urzędnik o szczupłej, udręczonej twarzy był nieco rozgniewany. Gdy dostrzegł twarz Nadii, wykrzywił usta.

— Hej, to znowu wy. Wysłaliśmy niewłaściwą setkę, zawsze to powtarzałem.

— Bez wątpienia.

Nadia studiowała j ego twarz, próbując sobie wyobrazić, jaki może być człowiek, który w jednym stuleciu kierował Centrum Kontroli Wyprawy, a w następnym — Zarządem Tymczasowym ONZ. Przedstawiciele pierwszej setki często go irytowali, kiedy jeszcze przebywali na Aresie, ponieważ stale musiał wygłaszać oracje na temat każdego małego odchylenia od regulaminu, a kiedy w dalszej części wyprawy na jakiś czas przestali wysyłać na Ziemię raporty wideo, naprawdę się wściekł. Był biurokratą przestrzegającym wszelkich zasad i przepisów, tego rodzaju człowiekiem, którym Arkady pogardzał. Jednak można go było przekonać.

Albo tak się przynajmniej wydawało Nadii na początku. Spierała się z nim przez dziesięć czy piętnaście minut, tłumacząc, że manifestacja w parku, którą właśnie obserwował, była tylko przykładem tego, co się działo wszędzie na Marsie, że cała planeta powstała już przeciwko siłom bezpieczeństwa i że ich przedstawiciele mogą swobodnie odejść do portu kosmicznego i odlecieć.

— Nie zamierzamy stąd wyjeżdżać — odparł Hastings.

Oznajmił Nadii, że jego jednostki ZT ONZ kontrolują elektrownię, a zatem miasto należy do niego. Powiedział też, że „czerwoni” mogą nawet przejąć dajkę, ale zdaniem ZT nie istnieje ryzyko, że ją rozedrą, ponieważ w mieście przebywa obecnie dwieście tysięcy osób, które są w gruncie rzeczy zakładnikami. Hastings dodał również, że następnym kursowym wahadłowcem, który wejdzie na orbitę w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, mają przybyć specjalne posiłki. Więc, jak stwierdził na koniec, ich przemowy są dla niego niczym. Jedynie wielkim blefem i pozą.

Powiedział to wszystko swej rozmówczyni z całkowitym spokojem i gdyby nie był tak oburzony, Nadia uznałaby, że nawet z zadowoleniem. Wydawało się bardziej niż prawdopodobne, że otrzymał rozkazy z Ziemi, zgodnie z którymi miał niewzruszenie trwać w Burroughs i czekać na nowe siły wojskowe. Bez wątpienia komórce ZT ONZ w Sheffield powiedziano to samo. A skoro oba te miasta nadal pozostawały w ich wrogich rękach i skoro przedstawiciele ZT uważali, że w każdej chwili mogą przybyć posiłki, trudno się było dziwić, że zdawało im się, iż mają przewagę. Można by nawet powiedzieć, że mieli podstawy, by tak sądzić.

— Kiedy ludzie się otrząsną — oświadczył jej Hastings srogim tonem — znowu odzyskamy pełnię władzy. A i tak jedyna rzecz, która się teraz naprawdę liczy, to powódź antarktyczna. Najważniejsze jest, by wesprzeć Ziemię w godzinie potrzeby.

Nadia poddała się. Hastings był najwyraźniej człowiekiem upartym, a poza tym miał niepodważalne argumenty. Ściśle rzecz biorąc, wiele argumentów. Dlatego też Rosjanka zakończyła tę rozmowę najuprzejmiej jak tylko mogła, prosząc tylko jeszcze, by mogła się z nim skontaktować później; rozegrała to w sposób, który — miała nadzieję — był dyplomatycznym stylem Arta. Potem wróciła do pozostałych.


Tej nocy nadal oglądali raporty napływające z Burroughs i z innych stron. Zbyt wiele się zdarzyło, aby Nadia mogła po prostu w dobrym samopoczuciu pójść do łóżka i najwidoczniej Sax, Steve, Marian i inni bogdanowiści w Du Martherayu odczuwali podobnie. Podczas gdy mijały kolejne godziny, siedzieli więc w fotelach; w oczach ból, jak gdyby dostał się do nich piasek, a na ekranie migały obrazy. Wyglądało na to, że niektórzy „czerwoni” oderwali się od głównej koalicji ruchu oporu i wybrali własną strategię działań, zwiększając na całej planecie kampanię sabotażową i bezpośrednie ataki na jednostki sił bezpieczeństwa: brali siłą za małe stacje, po czym zwykle umieszczali mieszkańców w pojazdach i odsyłali, a stację wysadzali w powietrze. Inna „czerwona armia” z powodzeniem natarła na elektrownię w Kairze; wewnątrz zabili wielu funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, resztę natomiast skłonili do poddania się.

To zwycięstwo ich rozzuchwaliło, jednak nie wszędzie rezultaty były tak dobre. Z informacji telefonicznych uzyskanych od części rozproszonych niedobitków wynikało, że atak „czerwonych” na okupowaną elektrownię w Lasswitz zniszczył ją i solidnie poruszył namiot, tak że ci, którzy nie zdołali się na czas dostać do budynków sił bezpieczeństwa, zginęli.

— Co oni robią?! — krzyknęła Nadia.

Nikt jej jednak nie odpowiedział. Te grupy po prostu nie odpowiadały na jej telefony. Nie udało jej się również połączyć z Ann.

— Szkoda, że przynajmniej nie przedyskutowali swoich planów z resztą nas — stwierdziła Nadia ze strachem. — Nie możemy pozwolić, by to wszystko wyrwało nam się spod kontroli, to zbyt niebezpieczne…

Sax zaciskał usta i wyglądał na zaniepokojonego. Weszli do jadalni, aby zjeść śniadanie, a potem trochę odpocząć. Nadia musiała się zmuszać do jedzenia. Mijał dokładnie tydzień od pierwszego telefonu Saxa, a nie mogła sobie przypomnieć niczego, co zjadła w tym tygodniu. Po zastanowieniu stwierdziła, że jest rzeczywiście głodna i zaczęła łapczywie jeść jajecznicę.

Kiedy kończyli posiłek, Sax pochylił się do ucha Rosjanki i powiedział:

— Wspomniałaś coś o dyskutowaniu planów.

— A o co chodzi? — spytała Nadia. Widelec zatrzymał się w pół drogi do jej ust.

— Hmm, ten przybywający wahadłowiec, z oddziałem specjalnym sił bezpieczeństwa na pokładzie…

— Co z nim? — Po akcji nad Kasei Vallis, nie wierzyła, że Sax mógłby się zachować racjonalnie. Widelec w ręku Nadii zaczął w widoczny sposób drżeć.

— No cóż, mam pewien plan — odparł Sax. — A właściwie wymyśliła go moja grupa w Da Vincim.

Nadia próbowała mocniej schwycić widelec.

— Mów.


Reszta tego dnia zamazała się Nadii w jedną wielką plamę, bowiem odrzuciła możliwość odpoczynku i próbowała się połączyć z grupami „czerwonych”. Pracowała także z Artem, szkicując informacje dla Ziemi i przekazywała Mai, Nirgalowi i reszcie osób w Burroughs najnowszy plan Saxa. Wydawało się, że tempo wydarzeń już przyspieszyło, że zdarzenia wpadły w szaleńczy wir, a teraz dalej przyspieszały już całkowicie poza czyjąkolwiek kontrolą, nie pozostawiając nawet czasu na zjedzenie czegoś albo pójście do toalety. Jednak wszystkie te rzeczy trzeba było robić, toteż Nadia ruszyła chwiejnie do damskiej łazienki, gdzie wzięła długi prysznic. Potem zjadła skromny obiad złożony z chleba i sera, a następnie wyciągnęła się na tapczanie i trochę przespała; ale był to niespokojny, płytki sen, w którym jej umysł kontynuował pracę na jałowym biegu, snując niewyraźnie zniekształcone myśli na temat zdarzeń tego dnia i mieszając je z głosami, które teraz dawały się słyszeć w pomieszczeniu. Nirgal i Jackie nie zgadzali się ze sobą. Czy był to również problem reszty przedstawicieli ruchu oporu?

W końcu Nadia wstała, tak samo wyczerpana jak przed drzemką. Ludzie w pokoju ciągle rozmawiali o Jackie i Nirgalu. Nadia wyszła do łazienki, a potem poszukała kawy.

Okazało się, że podczas jej drzemki do Du Martheraya przybyła wielka grupa arabska wraz z Zeykiem i Nazik i teraz Zeyk wsunął głowę do kuchni i powiedział:

— Sax mówi, że lada chwila ma przybyć wahadłowiec.

Du Martheray leżał tylko sześć stopni na północ od równika, a więc znajdowali się w dobrym miejscu, aby zobaczyć to szczególne hamowanie aerodynamiczne, które miało nastąpić tuż po zachodzie słońca. Pogoda była odpowiednia: niebo bezchmurne i bardzo klarowne. Słońce obniżało się, wschodnie niebo ciemniało, a łuk kolorów ponad Syrtis na zachodzie stanowił pas widma w kolorach od żółtego, poprzez pomarańczowy, wąski blady pasek zieleni, morski błękit aż po indygo. Potem słońce zniknęło za czarnymi wzgórzami, a kolory nieba pogłębiły się i stały przezroczyste, jak gdyby nieboskłon nagle się sto razy powiększył.

W środku tej feerii barw, między dwiema gwiazdami wieczornymi, pojawiła się trzecia biała gwiazda: wybuchła i wystrzeliła w niebo, pozostawiając po sobie krótką prostą smugę. Był to typowy, za każdym razem szokujący, sposób, w jaki zjawiały się aerohamujące wahadłowce kursowe. A ponieważ rozświetlały się w górnej części atmosfery, były niemal tak samo dobrze widoczne za dnia, jak w nocy. Przecięcie nieba od jednego horyzontu do drugiego zajmowało im zaledwie około minuty — strzelające, powoli rozbłyskujące gwiazdy.

Jednakże tym razem w pewnej chwili obraz się zmienił. Wahadłowiec, mimo że znajdował się ciągle jeszcze wysoko na zachodzie, zaczął się nagle stawać coraz słabiej widoczny, aż był już niczym więcej jak tylko bladą gwiazdką. A potem zniknął.

Sala obserwacyjna Du Martheraya była zatłoczona i wiele osób krzyknęło w reakcji na to bezprecedensowe wydarzenie, nawet jeśli wcześniej ich ostrzeżono. Kiedy wahadłowiec zniknął, Zeyk poprosił Saxa, aby wyjaśnił przyczyny zdarzenia tym wszystkim, którzy nie znali całej historii. Sax powiedział im więc, że szczelina wejściowa na orbitę, przez którą przechodzą hamujące aerodynamicznie wahadłowce jest wąska, dokładnie taka sama jak była na początku, wiele lat temu, gdy do Marsa zbliżał się Ares. Istniał więc bardzo niewielki margines dla błędu. Przedstawiciele ekipy technicznej Saxa w Kraterze Da Vinciego umieścili w pewnej rakiecie ładunek w postaci metalowych odpadów — Sax wyjaśnił, że mogła to być beczułka z żelaznym złomem — i wystrzelili ją kilka godzin wcześniej. Ładunek eksplodował na torze wchodzącego na orbitę wahadłowca dokładnie na kilka minut przed jego pojawieniem się i metalowe fragmenty rozproszyły się w pasie, który był szeroki w poziomie, a wąski w pionie. Proces wchodzenia na orbitę znajdował się oczywiście całkowicie pod kontrolą AI, tyle że kiedy radar wahadłowca zidentyfikował zagrożenie w postaci żelaznych kawałków, komputerowi nawigującemu wahadłowiec pozostało bardzo niewiele opcji. Skok pod złomowisko pchnąłby wahadłowiec w gęstszą atmosferę, w której — co bardzo prawdopodobne — maszyna spaliłaby się doszczętnie. W takim razie: Shikata ga nai; biorąc pod uwagę zaprogramowany poziom ryzyka, AI musiało przerwać trasę hamowania aerodynamicznego i spowodować przelot wahadłowca ponad rumowiskiem, a zatem odskok z atmosfery. Oznaczało to, że maszyna stale się oddalała od Marsa, podążając poza Układ Słoneczny z niemal maksymalną prędkością czterdziestu tysięcy kilometrów na godzinę.

— Czy mogą zwolnić w inny sposób niż używając aerohamowania? — spytał Zeyk Saxa.

— Właściwie nie. Dlatego właśnie hamują aerodynamicznie.

— Więc wahadłowiec jest skazany na zagładę.

— Niekoniecznie. Mogą użyć którejś z planet jako dźwigni grawitacyjnej, aby rozkołysać się wokół niej i wrócić tutaj albo na Ziemię.

— W takim razie są w drodze do Jowisza?

— No cóż, Jowisz znajduje się w chwili obecnej po drugiej stronie Układu Słonecznego.

Zeyk uśmiechnął się szeroko.

— Czyżby lecieli w stronę Saturna?

— Może w swoim czasie uda im się przelecieć w bardzo bliskiej odległości od pasa asteroid — powiedział Sax — i przeprogramować ich huk… to znaczy kurs.

Zeyk roześmiał się i chociaż Sax nadal tłumaczył strategie korygowania kursu, zbyt wiele innych osób oddało się rozmowom między sobą, aby ktokolwiek mógł go usłyszeć.


Nie musieli się więc już martwić posiłkami sił bezpieczeństwa z Ziemi, przynajmniej nie w tej chwili. Jednak Nadia pomyślała, że fakt ten mógł sprawić, iż policja ZT ONZ w Burroughs poczuje się w pułapce, co byłoby dla powstańców jeszcze bardziej niebezpieczne. A jednocześnie „czerwoni” kontynuowali przemarsz na północ od miasta, co bez wątpienia pogłębiało u przedstawicieli sił bezpieczeństwa poczucie uwięzienia. Tej samej nocy, której Nadia wraz z przyjaciółmi obejrzała przelot wahadłowca, grupki „czerwonych” w uzbrojonych pojazdach zakończyły przejmowanie dajki. Oznaczało to, że znajdowali się obecnie naprawdę blisko portu kosmicznego w Burroughs, który umieszczono w odległości dokładnie dziesięciu kilometrów na północny zachód od miasta.

Na ekranie pojawiła się Maja; wyglądała tak samo jak przed swoją wielką przemową.

— Jeśli „czerwoni” przejmą port kosmiczny — powiedziała do Nadii — bezpieka zostanie uwięziona w Burroughs.

— Tak. I tego właśnie nie chcemy. Zwłaszcza teraz.

— Wiem o tym. Nie możecie zapanować nad tymi ludźmi?

— Nie chcą się już ze mną konsultować.

— Myślałam, że jesteś tu główną przywódczynią.

— A ja myślałam, że ty — odcięła się Nadia.

Maja roześmiała się chrapliwie i niewesoło.

Wówczas nadszedł z Praxis kolejny raport: kompilacja ziemskich programów informacyjnych, które przesyłano z Westy. Większość z nich stanowiły najnowsze wiadomości na temat powodzi, katastrof w Indonezji i na wielu innych terenach przybrzeżnych, jednak były tam także pewne informacje polityczne, łącznie z doniesieniami na temat nacjonalizacji holdingów metanarodowych przez wojska niektórych państw-klientów z Klubu Południowego. Analitycy z Praxis uważali, że zdarzenia te mogą rozpocząć zbrojne powstania rządów narodowych przeciwko metakonsorcjom. Jeśli natomiast chodzi o masową demonstrację w Burroughs, odnotowano ją w programach informacyjnych wielu krajów i rzecz jasna stała się tematem dyskusji w biurach rządowych i salach konferencyjnych całego świata. Szwajcaria potwierdziła już oficjalnie, że ustanowiła stosunki dyplomatyczne z rządem marsjańskim, „który zostanie desygnowany później”, jak podsumował z szerokim uśmiechem Art. Praxis postąpiła tak samo jak Szwajcaria. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości oznajmił, że rozważy powództwo — które ziemskie media określały mianem sprawy „Mars kontra Ziemia” — wniesione przez Pokojową Neutralną Koalicję z Dorsa Brevia przeciwko ZT ONZ, tak szybko jak to tylko będzie możliwe. A z kursowego wahadłowca donoszono o nieudanej operacji wejścia na marsjańską orbitę; wyglądało na to, że rzeczywiście planuje się obrócić przy pasie asteroid. Nadia uznała za niezwykle pocieszający fakt, iż żadnego z tych wydarzeń nie traktowano na Ziemi jako głównej informacji dnia, a działo się tak oczywiście dlatego, że na jej rodzimej planecie ciągle najważniejszą kwestią, zajmującą uwagę wszystkich jej mieszkańców, był chaos spowodowany powodzią. Wszędzie znajdowały się miliony uciekinierów i wielu z nich gwałtownie potrzebowało pomocy…

Jednak właśnie dlatego teraz wszczęli powstanie. Na Marsie większość miast kontrolowali przedstawiciele ruchów niepodległościowych. Sheffield ciągle pozostawało fortecą konsorcjów metanarodowych, był tam jednak Peter Clayborne, który dowodził wszystkimi powstańcami na Pavonis, koordynując ich działalność w pewien specyficzny sposób, którego nie można było wykorzystać w przypadku Burroughs. Częściowo działo się tak dlatego, że wiele z najbardziej radykalnych elementów ruchu oporu unikało Tharsis, a częściowo z tego powodu, że sytuacja w Sheffield była niezwykle skomplikowana i nie pozostawiała większego pola manewru. Powstańcy kontrolowali obecnie Arsię, Ascraeus oraz małą stację naukową w Kraterze Zp na Olympus Mons. Panowali także nad większą częścią miasta Sheffield, tyle że „gniazdo” windy i cała otaczająca je dzielnica miasta znajdowały się w rękach policji sił bezpieczeństwa, która była uzbrojona po zęby. Dlatego też Peter miał na Tharsis pełne ręce roboty i nie byłby w stanie pomóc im przy Burroughs. Nadia rozmawiała z nim krótko opisała mu sytuację w Burroughs i błagała, by zadzwonił do Ann i poprosił ją w jej imieniu o skłonienie „czerwonych” do nieco większego opanowania. Obiecał zrobić, co będzie w jego mocy, ale nie wydawał się przekonany, że matka posłucha jego rady.

Następnie Nadia po raz kolejny usiłowała dodzwonić się do Ann i znowu bez powodzenia. Spróbowała więc z kolei połączyć się z Hastingsem, który wprawdzie odebrał rozmowę, ale tego, co nastąpiło potem między nimi dwojgiem nie można nazwać konstruktywną wymianą zdań. Hastings nie był już tym zadowolonym, choć lekko oburzonym osobnikiem, z którym Rosjanka rozmawiała poprzedniej nocy.

— Ta okupacja dajki! — wrzasnął gniewnie. — Co oni próbują przez to udowodnić? Sądzisz, że uwierzę, iż tamci przerwą dajkę, kiedy w mieście będzie się znajdowało dwieście tysięcy osób, z których większość jest po waszej stronie? Absurd! Niech mnie pani posłucha, są w tej organizacji ludzie, którym się nie podoba groźba niebezpieczeństwa, w jakie tamci pakują mieszkańców miasta! I powiem pani więcej: nie mogę przyjąć odpowiedzialności za to, co się zdarzy, jeśli ci ludzie nie wyniosą się w cholerę z tej dajki! Precz, wynocha, won z całej Isidis Planitia! Niech im pani każe stamtąd odejść!

W tym momencie przerwał połączenie, zanim Nadia zdołała odpowiedzieć choćby słowo, bowiem odciągnął go ktoś niewidoczny na ekranie, kto wszedł do pomieszczenia w środku tej tyrady. Kompletnie przerażony facet, pomyślała Nadia, czując, jak metalowy orzech ponownie zaciska się wewnątrz niej. Człowiek, który widzi, że nie panuje już nad sytuacją. Celna uwaga, bez wątpienia, oceniła. Jednak nie podobał jej się ten ostatni grymas na jego twarzy. Starała się nawet dodzwonić jeszcze raz, ale w Górze Stołowej nikt już nie podniósł słuchawki.


Parę godzin później Sax obudził ją, gdy drzemała na krześle i dowiedziała się, o co martwił się Hastings.

— Jednostka ZT ONZ, która spaliła Sabishii, wyjechała w uzbrojonych pojazdach i próbowała… odbić „czerwonym” dajkę — wyjaśnił Sax z uroczystą miną. — Zdaje się, że stoczono walkę na odcinku dajki najbliższym miastu. Słyszeliśmy też od pewnych jednostek „czerwonych” z góry, że dajka została… rozdarta.

— Co takiego?!

— Wysadzona w powietrze. Wydrążyli otwory i umieścili w nich ładunki wybuchowe, aby je wykorzystać jako… jako groźbę. A w trakcie walk w końcu je zdetonowali. Tak słyszałem.

— O mój Boże. — Senność zniknęła w okamgnieniu, porwana we własną wewnętrzną eksplozję, w wielki wybuch adrenaliny pędzący przez całe ciało Nadii. — Masz jakieś potwierdzenie tej informacji?

— Widać chmurę pyłu przesłaniającą gwiazdy. Dużą chmurę.

— Mój Boże! — Nadia podeszła do najbliższego ekranu; serce łomotało jej w piersi. Była trzecia nad ranem. — Jest jakaś szansa, że lód zatka szczelinę i posłuży jako zapora?

Sax zmrużył oczy.

— Chyba nie. To zależy od tego, jak duża jest ta szczelina.

— Czy możemy umieścić przeciwładunki i zamknąć szczelinę?

— Nie sądzę. Słuchaj, mam film wideo przysłany przez jakichś „czerwonych” z południa o rozbiciu dajki. — Wskazał na ekran, który ukazywał obraz w podczerwieni z czarną barwą po lewej, czerniawo-zieloną po prawej i przechodzącym przez środek paskiem w odcieniu leśnej zieleni. — Tak, w środku widać strefę wybuchu, jest cieplejsza niż regolit. Eksplozję najwyraźniej umiejscowiono obok soczewkowatego złoża płynnej wody. Albo, w przeciwnym razie, wybuch skropli lód za pęknięciem. Tak czy owak, jest tam dużo przepływającej wody, która z pewnością rozszerzy pęknięcie. Nie, naprawdę mamy problem.

— Sax! — krzyknęła i położyła mu dłoń na ramieniu, jednocześnie patrząc na ekran. — Co mają teraz zrobić ludzie w Burroughs? Niech to diabli, co ta Ann sobie myśli? — Może to nie była sprawka Ann.

— Ann albo jacyś inni „czerwoni”!

— Zostali zaatakowani. To mógł być wypadek. A może ktoś na dajce pomyślał, że zostaną zmuszeni do zdetonowania materiałów wybuchowych. W każdym razie była to sytuacja „wykorzystać albo stracić”. — Potrząsnął głową. — Oba wyjścia są wówczas złe.

— Niech ich jasna cholera! — Nadia potrząsnęła głową, próbując zrozumieć postępowanie tamtych. — Musimy coś zrobić! — Zastanawiała się szaleńczo. — Czy wierzchołki płaskowzgórzy są dostatecznie wysokie, aby pozostały ponad powodzią?

— Na jakiś czas tak. Jednak Burroughs leży niemal w najniższym punkcie tej małej depresji. Zostało tu założone właśnie dlatego, ponieważ stoki misy dawały mu długie horyzonty. Nie, nie. Wierzchołki płaskowzgórzy również zostaną zalane. Nie wiem na pewno, jak długo będzie to trwało, ponieważ nie jestem pewien tempa przepływu. Ale, hmm, zobaczmy, pojemność wypełnienia wynosi około… — Szaleńczo stukał w klawiaturę, jednak jego oczy pozostawały obojętne i nagle Nadia zrozumiała, że jakaś inna część umysłu Saxa wykonuje obliczenia o wiele szybciej niż AI, że jakaś część wyobraża sobie całą sytuację, patrzy w nieskończoność oraz kiwa głową w tył i w przód jak ślepiec. — Jeśli topninowe złoże soczewkowate jest wystarczająco duże — wyszeptał, zanim skończył pisać — może się to stać naprawdę szybko.

— Musimy założyć najgorsze.

Skinął głową.

Siedzieli obok siebie, patrząc na ekran AI Saxa.

Po chwili Russell odezwał się z wahaniem:

— Kiedy pracowałem w Da Vincim, próbowałem stworzyć rozmaite możliwe scenariusze. Wiesz?…Modele sytuacji, które mogą się zdarzyć… I martwiłem się, że możemy mieć do czynienia z tego rodzaju problemem. Roztrzaskane miasta. Namioty… Podejrzewałem, że tak będzie. Albo pożary.

— No i? — Nadia wpatrzyła się w niego.

— Myślałem o jakimś eksperymencie… to znaczy o jakimś planie.

— Powiedz mi — poprosiła spokojnie Nadia.

Sax jednak czytał w tej chwili coś, co wyglądało jak aktualny komunikat meteorologiczny. Informacje właśnie się pojawiły i zakryły liczby, którymi Sax zapisał ekran. Nadia cierpliwie czekała, aż Russell skończy czytać, a kiedy ponownie podniósł oczy znad AI, zapytała:

— No i?

— Do Syrtis schodzi z Xanthe’a fala wysokiego ciśnienia. Powinna dotrzeć tu dzisiaj. Może jutro… Na Isidis Planitia ciśnienie powietrza będzie wynosiło około trzystu czterdziestu milibarów, z czego około czterdziestu pięciu procent będzie stanowił azot, czterdzieści — tlen, a piętnaście dwutlenek we…

— Sax, nie interesuje mnie pogoda!

— Można w tym powietrzu oddychać — wyjaśnił wreszcie. Popatrzył na Nadię z tym swoim gadzim wyrazem twarzy, jak jaszczurka, smok albo jakaś zimna forma postludzka przystosowana do życia w próżni. — Prawie można nim oddychać. Jeśli się tylko odfiltruje dwutlenek węgla. A my potrafimy tego dokonać. Produkowaliśmy w Da Vincim maski na twarz. Są siatkowe, wykonane ze stopu cyrkonowego. To bardzo proste. Cząsteczki dwutlenku węgla są większe niż molekuły tlenowe czy azotowe, więc wykonaliśmy molekularny filtr sitowy. Jest to jednocześnie filtr aktywny, jest w nim warstwa piezoelektryczna i ładunek wytworzony, kiedy materiał skręca się przy wdychaniu i wydychaniu — powoduje aktywne przesączanie tlenu przez filtr.

— Co z pyłem? — spytała Nadia.

— W masce jest zestaw filtrów, ustawionych według rozmiaru cząsteczek. Najpierw zatrzymują pył, potem drobiny miału, wreszcie dwutlenek węgla. — Podniósł oczy na Nadię. — Po prostu pomyślałem sobie, że ludzie mogą… to znaczy muszą wyjść z miast. Zrobiłem więc milion masek. Ludzie nałożą maski, których brzegi stanowi lepki polimer, dlatego też przylepiają się do skóry. I wtedy oddycha się otwartym powietrzem. To bardzo proste.

— Więc ewakuujmy Burroughs.

— Nie widzę innego wyjścia. Wystarczająco szybko możemy zabrać wielu ludzi pociągami albo samolotami. Albo możemy powędrować.

— Ale dokąd?

— Do Stacji Libijskiej.

— Sax, z Burroughs do Stacji Libijskiej jest mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów, nieprawdaż?

— Siedemdziesiąt trzy.

— To piekielnie długa droga.

— Sądzę, że większość osób zdołają pokonać, jeśli będą musieli — odparł spokojnie. — A tych, którzy nie są w stanie iść, można zabrać roverami lub sterowcami. Potem, kiedy ludzie dotrą do Stacji Libijskiej, możemy odjechać pociągami albo sterowcami. A stacja może przyjąć naraz dwadzieścia tysięcy osób. Jeśli się ich odpowiednio stłoczy w środku.

Nadia rozmyślała o tym, co mówił Sax, patrząc na jego pozbawioną wyrazu twarz.

— Gdzie są te maski?

— Zostały w Da Vincim. Jednak są już załadowane do szybkich samolotów, możemy więc mieć je tu w dwie godziny.

— Jesteś pewien, że nie zawiodą?

Sax przytaknął.

— Wypróbowaliśmy je. Zresztą przywiozłem kilka ze sobą. Mogę ci pokazać. — Wstał i podszedł do swojej starej czarnej torby, otworzył ją i wyjął z niej stos białych masek ochronnych. Podał jedną Nadii. Była to maska na usta i nos, bardzo przypominająca konwencjonalne maski przeciwpyłowe używane podczas prac budowlanych, tyle że grubsza i z lepkim w dotyku obrzeżem.

Nadia obejrzała maskę, nałożyła ją na głowę i zacisnęła cienki pasek. Mogła przez nią oddychać tak lekko jak przez maskę przeciwpyłową. Nie odczuwała żadnego wrażenia przeszkody. Izolacja wydawała się dobra.

— Chcę ją wypróbować na zewnątrz — oznajmiła.


Najpierw Sax wysłał informację do Da Vinciego, aby dostarczono samolotami maski, a potem on i Nadia zeszli do śluzy powietrznej kryjówki. Wiadomość o projekcie i planowanej próbie ucieczki z miasta już się rozeszła, toteż wszystkie maski dostarczone dla Saxa szybko zostały rozdane. Teraz, wraz z Nadia i Saxem, wychodziło na zewnątrz około dziesięciu innych osób: wśród nich Zeyk, Nazik i Spencer Jackson, który przyjechał do Du Martheraya jakąś godzinę wcześniej.

Wszyscy oni ubrali się w używane aktualnie walkery powierzchniowe, które były kombinezonami wykonanymi z izolacyjnych materiałów warstwowych, łącznie z włóknami grzewczymi, jednak bez choćby kawałka starych, zaciskających się na ciele materiałów, potrzebnych we wczesnych latach, gdy ciśnienie atmosferyczne na planecie było bardzo niskie.

— Spróbujcie wyłączyć systemy grzewcze w walkerach — zasugerowała Nadia pozostałym. — W ten sposób zobaczymy, jakie zimno poczulibyśmy, gdybyśmy mieli na sobie zwykłe ubrania ludzi z miasta.

Nałożyli na twarze maski i weszli do komory powietrznej garażu. Powietrze w niej niezwykle szybko bardzo się oziębiło. Później otworzył się zewnętrzny luk.

Wyszli na powierzchnię.

Było mroźno. Napływ zimna uderzył Nadię w czoło i w oczy. Trudno było choć na chwilę nie wstrzymać oddechu, co bez wątpienia usprawiedliwiało wyjście z pięciuset milibarów do trzystu czterdziestu. Jej oczy funkcjonowały normalnie, podobnie jak nos. Wyrzuciła z siebie powietrze, potem zrobiła wdech. Płuca zabolały od zimna. Oczy znajdowały się na otwartym wietrze — to właśnie uczucie najbardziej uderzyło Nadię: wystawienie na wiatr oczu. Zadrżała, kiedy zimno przeszyło materiał walkera i wtargnęło do wnętrza jej piersi. Pomyślała, że mróz prawie przypomina syberyjski. Dwieście sześćdziesiąt kelvinow, czyli minus trzynaście stopni Celsjusza — nie jest źle, naprawdę nie jest źle. Po prostu odzwyczaiła się od takiej temperatury. Jej ręce i stopy wprawdzie zmarzły już wielokrotnie na Marsie, jednak upłynęło tak wiele lat (ściśle rzecz biorąc, ponad stulecie!) od czasu, gdy ostatni raz odczuwała w głowie i płucach takie zimno.


Inni rozmawiali ze sobą głośno; na otwartym terenie ich głosy brzmiały zabawnie. Żadnych interkomów hełmowych! Kołnierz walkera Nadii, w miejscu gdzie powinien się opierać hełm, straszliwie ziębił jej obojczyki i kark. Stara, popękana czarna, skała Wielkiej Skarpy pokryta była cienkim, nocnym szronem. Kątem oka Nadia dostrzegała takie rzeczy, jakich nigdy nie widziała w hełmie… Czuła wiatr… Z zimna po policzkach płynęły jej łzy. Nie odczuwała żadnych szczególnych emocji, ale była zaskoczona tym, jak wyglądały różne rzeczy, gdy się na nie patrzyło bez przesłony w postaci szybki w hełmie czy okna. Wszystkie przedmioty miały ostre krawędzie; cechowała je halucynacyjna klarowność, nawet w świetle gwiazd. Niebo na wschodzie miało barwę głębokiego przedświtowego błękitu z odcieniem zieleni; wysoko położone pierzaste chmury chwytały już światło i wyglądały jak ogony różowych klaczy. Nierówne pofałdowania Wielkiej Skarpy, szare na czarnym tle w świetle gwiazd, pokryte były rzędami czarnych cieni. I ten wiatr w oczy!

Ludzie rozmawiali bez interkomów, ich głosy były piskliwe i oderwane od niewidocznych za maskami ust. Nie słychać było żadnych mechanicznych odgłosów: żadnego buczenia, syku ani szumu; po ponad stuleciu takiego hałasu wymowne milczenie na zewnątrz było dziwne, wydając się jakimś rodzajem słuchowej pustki. Nazik wyglądała w masce jak za beduińskim czarczafem.

— Jest zimno — powiedziała do Nadii. — Uszy mi płoną. Czuję wiatr na oczach. I na twarzy.

— Jak długo podziała filtr? — spytała Nadia Saxa, mówiąc głośno, aby mieć pewność, że zostanie usłyszana.

— Sto godzin.

— Ale ludzie będą musieli przez nie oddychać. — To doda do filtra dużo więcej dwutlenku węgla, pomyślała.

— Tak. Jednak nie widzę prostego sposobu obejścia tego problemu.

Stali z gołymi głowami na powierzchni Marsa. Oddychali powietrzem jedynie za pomocą masek filtracyjnych. Nadia oceniła, że powietrze jest rzadkie, ale wcale nie kręciło jej się w głowie, ponieważ wysoki procent tlenu kompensował niskie ciśnienie atmosferyczne. Liczyło się częściowe ciśnienie tlenu, a więc przy tak wysokim procencie tlenu w atmosferze…

— Czy jesteśmy pierwszymi, którzy to robią? — spytał Zeyk.

— Nie — odparł Sax. — Podczas pracy w Da Vincim wiele razy odbywaliśmy takie wędrówki w maskach.

— Czuję się świetnie! I wcale nie jest aż tak zimno, jak się obawiałem!

— A jeśli będziesz szedł szybko — zauważył Sax — to się dodatkowo rozgrzejesz.

Chodzili trochę po okolicy, ostrożnie bacząc, gdzie w ciemnościach stawiają stopy.

— Powinniśmy wrócić do środka — oświadczyła Nadia.

— Nie, powinniśmy zostać na zewnątrz i obejrzeć świt — spierał się z nią Sax. — Bez hełmów jest tak przyjemnie.

Choć Nadię zaskoczyło, że usłyszała od niego takie zdanie, nie dała za wygraną:

— Możemy zobaczyć wiele innych świtów. Teraz mamy sporo do omówienia. Poza tym jest zimno.

— Ja się czuję dobrze — nalegał Sax. — Patrz, tam rośnie kapusta kergueleńska. l piaskowiec macierzankowy. — Ukląkł i odsunął na bok włochaty liść, aby pokazać wszystkim ukryty za nim biały kwiat, ledwie widoczny w świetle przed świtem.

Nadia popatrzyła na niego.

— Wracajmy do środka — powtórzyła.

Więc wrócili.

Wewnątrz śluzy powietrznej zdjęli maski, a potem znaleźli się z powrotem w przebieralni kryjówki. Pocierali oczy i chuchali w ręce, nie zdejmując rękawiczek.

— Nie było aż tak zimno!

— Ależ to powietrze słodko pachniało!

Nadia zdjęła rękawice i dotknęła ręką nosa. Był zziębnięty, ale nie czuła ostrej lodowatości zaczątkowego odmrożenia. Popatrzyła na Saxa, którego oczy połyskiwały dziko; pomyślała, że to bardzo niepodobne do niego — taki dziwny i osobliwie ruchliwy wzrok. Spacer ożywił ich wszystkich, z trudem powstrzymywali śmiech i czuli szczególne podniecenie, wyostrzone niebezpieczną sytuacją na dole stoku, w Burroughs.

— Od lat próbowałem podnieść poziom tlenu — oznajmił Sax Nazik, Spencerowi i Steve’owi.

— Wydawało mi się, że ogień w Kasei Vallis płonął wystarczająco mocno — odpowiedział mu Spencer.

— Och, nie. Jeśli chodzi o ogień, gdy masz odpowiednią ilość tlenu, bardziej jest to kwestia jałowości tutejszej gleby i tego, jakie pożar ma do strawienia materiały. Nie, to miało podnieść częściowo ciśnienie tlenu, tak żeby ludzie i zwierzęta mogli nim oddychać. Gdyby tylko został zredukowany poziom dwutlenku węgla…

— Więc teraz robisz maski dla zwierząt?

Roześmiali się i poszli na górę, do jadalni kryjówki. Zeyk zabrał się za przyrządzenie kawy, podczas gdy pozostali omawiali spacer i dotykali policzków przyjaciół, aby porównać zziębnięcie.

— Omówmy problem wyprowadzenia ludzi z miasta — zaproponowała nagle Nadia Saxowi. — Co się stanie, jeśli jednostki sił bezpieczeństwa będą pilnowały zamkniętych bram?

— Przetniemy namiot — odparł. — Tak czy owak, powinniśmy to zrobić, aby wydostać ludzi jak najszybciej. Nie sądzę jednak, żeby zamknęli bramy.

— Wynoszą się do portu kosmicznego — krzyknął w tym momencie ktoś z jadalni. — Siły bezpieczeństwa jadą metrem do portu kosmicznego. Opuszczaj4 ten tonący statek, dranie. Michel mówi, że stacja kolejowa… że zniszczono Stację Południową!

To spowodowało wrzawę. W narastającym hałasie Nadia powiedziała do Saxa:

— Przekażmy plan na Płaskowzgórze Hunta, a potem chodźmy na dół po maski.

Sax tylko skinął głową.


Dzięki Mangalavidowi i komputerowym notatnikom naręcznym mogli bardzo szybko przekazać swój plan ludności Burroughs, jednocześnie zjeżdżając z Du Martheraya w dużej karawanie do linii nisko położonych pagórków, tuż na południowy zachód od miasta. Wkrótce po ich przybyciu zaczęły opadać nad Syrtis dwa samoloty z Da Vinciego z maskami dwutlenkowowęglowymi na pokładzie. W końcu maszyny wylądowały na wyznaczonym terenie równinnym, dokładnie za zachodnim podnóżem ściany namiotowej. Po drugiej stronie miasta, znajdujący się na szczycie Pagórka Dwa Tarasy obserwatorzy donosili, że już widać powódź, zbliżającą się mniej więcej z północnego wschodu: ciemnobrązowa, pocętkowana lodem woda, sączyła się w dół niskiej fałdy, którą wewnątrz namiotu zajmował Park nad Kanałem. A informacje na temat Stacji Południowej już wcześniej okazały się prawdziwe; wyposażenie toru magnetycznego zostało zniszczone — eksplozja miała miejsce w liniowej prądnicy asynchronicznej. Nikt nie wiedział na pewno, kto ponosi odpowiedzialność za tę akcję, ale ktoś musiał tego dokonać i teraz pociągi były unieruchomione.

Tak więc, kiedy Arabowie Zeyka zawieźli pudełka z maskami do bram — Zachodniej, Południowo-Zachodniej i Południowej — wewnątrz każdej z nich dostrzegli zgromadzone ogromne tłumy; wszyscy ubrani byli albo w walkery z włóknami grzewczymi, albo w najgrubsze ubrania, jakie posiadali. Kiedy Nadia weszła w Południowo-Zachodnią Bramę i zaczęła wyjmować ochronne maski z pudełek, oceniła, że nikt nie jest chyba ubrany zbyt ciężko, by nie móc wykonywać prostej pracy. Obecnie wiele osób w Burroughs wychodziło na powierzchnię niezwykle rzadko, a kiedy już tam szli, wypożyczali walkery. Nie było jednak wystarczająco dużo skafandrów, aby ubrać wszystkich, toteż niektórych ludzi trzeba było wysyłać w drogę w miejskich okryciach, dość cienkich, i zwykle w ich skład nie wchodziły niestety nakrycia głowy. Ponieważ informację o ewakuacji rozesłano wraz z ostrzeżeniem, by każdy ubrał się odpowiednio do temperatury dwustu pięćdziesięciu pięciu stopni Kelvina, toteż większość osób założyła na siebie kilka warstw ubrań i robili teraz wrażenie śmiesznych istot o bardzo grubych kończynach i tułowiach.

Przez komorę powietrzną każdej z bram mogło przejść co pięć minut po pięćset osób — były to duże śluzy — jednak ponieważ wewnątrz czekały tysiące ludzi, a tłum stale rósł w miarę upływających godzin tego sobotniego ranka, akcja nie odbywała się wystarczająco szybko. Maski rozdzielano przez dłuższy czas wśród tłumów i w pewnym momencie Nadii wydało się, że wszyscy mieszkańcy zostali już w nie wyposażeni. Było nieprawdopodobne, żeby w mieście pozostał ktokolwiek nieświadom zagrożenia. Dlatego też Rosjanka podchodziła do Zeyka, Saxa, Mai, Michela i wszystkich innych znajomych, których dostrzegała i mówiła:

— Powinniśmy przeciąć ścianę namiotu i po prostu wyjść. Idę to zrobić pierwsza.

Nikt jej się nie sprzeciwił.

W końcu przyszedł Nirgal, prześlizgując się przez tłum jak Merkury podczas nie cierpiącego zwłoki zadania. Młody Marsjanin uśmiechał się szeroko i witał kolejnych przyjaciół, a także wszystkie osoby, które chciały go wziąć w ramiona, uścisnąć mu dłoń albo choćby go dotknąć.

— Idę teraz przeciąć ścianę namiotu — wyjaśniła mu Nadia. — Wszyscy już mają maski i musimy się stąd wydostać szybciej niż pozwalają na to bramy.

— Dobry pomysł — zauważył. — Pozwól, że przekażę zgromadzonym w twoim imieniu, co się dzieje.

Wyskoczył trzy metry w powietrze, chwycił zwieńczenie muru na betonowym łuku bramy i podciągnął się w górę, tak że utrzymał na nim równowagę, stojąc obiema stopami na jednym trzycentymetrowym pasie. Włączył przyniesiony przez siebie mały megafon naramienny i oznajmił:

— Proszę o uwagę!… Zamierzamy zacząć rozcinanie ściany namiotu, tuż ponad zwieńczeniem muru… Powinien stamtąd zawiać wiatr, ale nie będzie bardzo silny… Potem proszę, aby osoby stojące najbliżej ściany zaczęły wychodzić na zewnątrz… W tej chwili jeszcze nie ma potrzeby się spieszyć… Będziemy rozcinać na dużej powierzchni, toteż wszyscy powinni się wydostać z miasta w ciągu następnych trzydziestu minut. Przygotujcie się na zimno… Hmm, powietrze będzie bardzo orzeźwiające. Proszę, nałóżcie maski i sprawdźcie ich izolację, a także izolację masek ludzi stojących wokół was.

Spojrzał w dół, na Nadię, która wyjęła ze swojego czarnego plecaka małą zgrzewarkę laserową i teraz pokazywała ją Nirgalowi, trzymając ponad głową w taki sposób, aby wiele osób z tłumu także mogło widzieć.

— Wszyscy są gotowi? — spytał przez megafon Nirgal. Wszystkie widoczne w tłumie osoby miały na dolnych częściach twarzy białe maski. — Wyglądacie jak bandyci — powiedział im Nirgal i roześmiał się. — Okay! — dodał i ponownie spojrzał na Nadię.

A Nadia zaczęła przecinać namiot.


Racjonalne zachowanie skoncentrowane na pragnieniu przetrwania jest równie zaraźliwe jak jego przeciwieństwo — panika, toteż ewakuacja przebiegła szybko i w dużym zdyscyplinowaniu. Nadia przecięła około dwustu metrów namiotu, tuż ponad betonowym zwieńczeniem muru i cięższe powietrze z wnętrza wyzwoliło odpływający wiatr, który przytrzymał przezroczyste warstwy materiału onamiotowania w górze i z dala od muru, tak że ludzie nie musieli się przejmować namiotem i mogli od razu wspiąć się na wysoką po pas ściankę. Inne osoby przecięły materiał w pobliżu bram Zachodniej i Wschodniej, dzięki czemu w takim mniej więcej czasie, jakiego potrzeba na opróżnienie dużego stadiomu, ludność Burroughs znalazła się poza miastem, w zimnym, świeżym, porannym powietrzu Isidis; ciśnienie wynosiło trzysta pięćdziesiąt milibarów, a temperatura — dwieście sześćdziesiąt jeden kelvinow, czyli minus dwanaście stopni Celsjusza.

Arabowie Zeyka pozostali w swoich roverach i służyli jako eskorta, jeżdżąc w tył i w przód, i kierując ludzi w górę do odległej o kilka kilometrów na południowy zachód linii pagórków, nazywanej Wzgórzami Moeris. Kiedy ostatnia część tłumu znalazła się na tym pasie niskich wypukłości pokrywających równinę, woda powodziowa dotarła już do wschodniej krawędzi miasta, a obserwatorzy „czerwonych”, umieszczeni w szeroko rozstawionych roverach, zakomunikowali, że powódź płynie teraz na północ i na południe wokół podnóża muru miasta, w fali, która w tej chwili miała niecały metr wysokości.

Woda znajdowała się więc bardzo, bardzo blisko nich; wystarczająco blisko, aby sprawić, że Nadia drżała na myśl o niej.

Nadia stanęła na szczycie jednego ze wzgórz Moeris; rozglądała się i próbowała ocenić sytuację. Pomyślała, że ludzie starają się ze wszystkich sił, są jednak nieodpowiednio ubrani; nie wszyscy posiadali uszczelnione buty i na bardzo niewielu głowach można było dostrzec jakiekolwiek nakrycia. Arabowie wychylali się ze swoich roverow i pokazywali idącym, jak wiązać na głowach szaliki, ręczniki czy też dodatkowe kurtki w improwizowane burnusowe kaptury, zapewniając, że trzeba to robić. Jednakże na zewnątrz, mimo słońca i braku wiatru, było naprawdę bardzo zimno, toteż ci obywatele Burroughs, którzy nigdy nie pracowali na powierzchni, wyglądali na wstrząśniętych. Chociaż niektórzy czuli się zdecydowanie lepiej od innych… Nadia dostrzegła nowo przybyłych Rosjan, rozpoznawszy ich po ciepłych nakryciach głowy przywiezionych z domu; pozdrawiała tych ludzi po rosyjsku, a oni prawie zawsze szeroko się do niej uśmiechali…

— To nic — krzyczeli — to tylko dobra pogoda na łyżwy, da!

Idźcie, idźcie — odpowiadała im i wszystkim innym Nadia. — Nie zatrzymujcie się, idźcie.

Po południu miało się ocieplić. Być może temperatura dojdzie nawet do zera.

Stojące wewnątrz skazanego miasta płaskowzgórza wyglądały ostro i dramatycznie w porannym świetle, niczym muzeum ogromnych katedr; zdobiące je rzędy okien lśniły jak klejnoty. Szczyty płaskowzgórzy pokrywała roślinność — małe zielone ogrody pokrywające czerwoną skałę. Ludność miasta stała na równinie, zamaskowana jak bandyci albo cierpiący na katar sienny, zakutana grubo w ubrania; niektórzy byli w cienkich ogrzewanych walkerach, a nieliczni nieśli w rękach hełmy, aby ich później użyć w razie potrzeby. Teraz cała pielgrzymka stanęła i wszyscy spojrzeli za siebie, na miasto: stojący z rękami w kieszeniach na powierzchni Marsa ludzie, których twarze wystawione były na rzadkie lodowate powietrze; a ponad nimi wisiały wysokie chmury pierzaste, niczym metalowe wióry pokrywające ciemnoróżowe niebo. Niesamowitość tego widoku była jednocześnie radosna i przerażająca’, Nadia chodziła w tę i z powrotem wzdłuż linii pagórków, rozmawiając z Zeykiem, Saxem, Nirgalem, Jackie i Artem. Wysłała nawet kolejną wiadomość do Ann, mając ciągle nadzieję, że Ann je otrzymuje, nawet jeśli nigdy nie odpowiedziała:

— Upewnijcie się, że wojska bezpieczeństwa nie mają kłopotów w porcie kosmicznym — powiedziała, niezdolna opanować gniewu. — Trzymajcie się od nich z dala.

Mniej więcej dziesięć minut później jej nadgarstek zapikał.

— Wiem — powiedział szorstko głos Ann. I to była cała jej odpowiedź.

Teraz, kiedy znajdowali się poza miastem, Maja była pełna optymizmu.

— Zacznijmy iść — krzyknęła. — Do Stacji Libijskiej czeka nas długa droga, a minęła już prawie połowa dnia.

— To prawda — przytaknęła Nadia. A wielu ludzi już wyruszyło, kierując się do toru magnetycznego, który biegł ze Stacji Południowej Burroughs, a potem podążając przy nim na południe, w górę, po zboczu Wielkiej Skarpy.


No więc wyszli z miasta. Nadia co jakiś czas przestawała zachęcać idących do wysiłku, a wówczas często się odwracała i spoglądała na Burroughs, na dachy i ogrody trwające pod przezroczystą bańką namiotu, w świetle słonecznym połowy dnia — na ten zielony mezokosmos, który przez tak długi czas stanowił stolicę ich świata. Teraz rdzawoczarna, nakrapiana lodem woda pędziła niemal wszędzie wokół muru miasta, a szeroki pas brudnych gór lodowych spływał z niskiej fałdy na północny wschód, sącząc się ku miastu w coraz bardziej rozszerzającym się potoku i wypełniał powietrze rykiem, który jeżył idącym włosy na karku: grzmiące Marineris…

Kraina, którą przemierzali uciekinierzy, była porośnięta niskimi roślinkami, przeważnie tundrowym mchem i kwiatami alpejskimi, ze sporadycznymi kępkami lodowych kaktusów, przypominających czarne kolczaste hydranty przeciwpożarowe. Komary i muchy, zaniepokojone dziwną inwazją, brzęczały w powietrzu nad głowami ludzi. Było cieplej niż rano, temperatura rosła szybko; wydawało się, że jest trochę powyżej zera:

— Dwieście siedemdziesiąt dwa! — odkrzyknął Nirgal, kiedy Nadia, spytała go w przelocie. Przebiegał obok niej co kilka minut, pędząc potem znowu na przód lub na tyły tłumu. Nadia sprawdziła w komputerze na nadgarstku: rzeczywiście, temperatura wynosiła dwieście siedemdziesiąt dwa stopnie Kelvina. Wiał bardzo lekki wiatr południowo-zachodni. Z komunikatów meteorologicznych wynikało, że strefa wysokiego ciśnienia pozostanie nad Isidis przynajmniej jeszcze przez następny dzień.

Ludzie szli w małych grupach, w trakcie marszu mieszając się ze sobą, tak że przyjaciele, współpracownicy i znajomi pozdrawiali się nawzajem, jednocześnie poruszając się naprzód; często zaskakiwały ich znajome głosy wydobywające się spod masek, znajome oczy między maskami a kapturem lub czapką. Znad tłumu podnosiła się rozproszona, zamrożona chmura: masowe wydychanie, szybkie spalanie w słońcu. Wcześniej rovery z armią „czerwonych” nadjechały z obu stron miasta, spiesząc, aby się oddalić od powodzi; teraz sunęły naprzód powoli, a wyznaczone jednostki rozdawały wśród idących buteleczki z gorącymi napojami. Nadia obrzucała ich piorunującymi spojrzeniami, wypowiadając ciche przekleństwa za zasłaniającą jej usta maską, ale jeden z „czerwonych” dostrzegł przekleństwo w jej oczach i powiedział z irytacją:

— Nie wiesz, że to nie my rozbiliśmy dajkę? To partyzanci „Naszego Marsa”. To Kasei.

I pojechał dalej.

Zdecydowano, że wąwozy na wschód od toru magnetycznego używane będą jako latryny. Doszli już tak wysoko, że ludzie często się zatrzymywali, aby spojrzeć za siebie na dziwnie opustoszałe miasto i na jego nową fosę ciemnordzawej, zatkanej lodem wody. Grupy tubylców skandowały podczas marszu fragmenty areofanii i gdy Nadia słuchała tych śpiewów, jej serce ściskało się; nagle wymamrotała:

— Wróć, Hiroko, niech cię diabli, proszę… wróć i to dzisiaj.

Dostrzegła Arta i podeszła do jego boku. Rzucał jakieś szybkie komentarze w nadgarstek; najwyraźniej wysyłał wiadomości do jakiegoś konsorcjum informacyjnego na Ziemi.

— Och, tak — odparł scenicznym szeptem, kiedy Nadia go spytała. — Żyjemy. To naprawdę dobry film wideo, jestem pewien. A tamci mogą to powiązać ze scenariuszem powodziowym.

Bez wątpienia. Miasto wraz ze swoimi płaskowzgórzami teraz zostało otoczone czarną, zaklinowaną lodem wodą, która lekko parowała. Jej powierzchnia była niespokojna, krawędzie kipiały szaleńczo od saturacji, a kiedy fale spływały z północy, hałas przypominał łoskot fal podczas sztormu… Powietrze miało obecnie temperaturę nieco powyżej punktu zamarzania i falująca woda pozostawała płynna, nawet kiedy trwała w bezruchu i mimo że pokrywał ją unoszący się lodowy gruz. Nadia nigdy wcześniej nie widziała niczego, co silniej uświadomiłoby jej fakt, jak bardzo przeobrazili tę atmosferę — ani rośliny, ani błękitnienie koloru nieba, ani nawet aktualna możliwość obnażenia oczu i oddychania za pomocą jedynie cienkich masek, nigdy nie powiedziały jej więcej. Widok wody zamarzającej podczas potopu marineryjskiego — zmieniającej się z czarnej w białą w ciągu dwudziestu sekund lub nawet w krótszym czasie — oznaczał dla niej więcej niż przypuszczała. Mieli teraz na Marsie otwartą wodę! Niska szeroka fałda, na której znajdowało się Burroughs, wyglądała jak ogromna Zatoka Fundy o największych na świecie przypływach i odpływach.


Ludzie krzyczeli i ich głosy wypełniały rzadkie powietrze jak ptasia pieśń ponad niskim continuo powodzi. Nadia nie pojmowała przyczyny tych krzyków; potem zrozumiała, gdy dostrzegła w porcie kosmicznym jakiś ruch.

Port kosmiczny umieszczony był na szerokim płaskowyżu na północny zachód od miasta i ludność Burroughs, stojąc tak wysoko na zboczu, mogła go doskonale obserwować. Nagle otworzyły się wielkie drzwi największego hangaru portu kosmicznego i z garażu wytoczyło się jeden po drugim pięć ogromnych kosmolotów: widok był groźny, w jakimś sensie militarnym. Maszyny zakołowały do głównego terminalu portu kosmicznego, a lotnicze chodniki rozszerzyły się i zamknęły na boki. Potem nic się już nie działo, więc uciekinierzy przez prawie całą następną godzinę podchodzili ku pierwszym prawdziwym wzgórzom Wielkiej Skarpy, aż — mimo że znaleźli się wyżej — port kosmiczny wraz z torami startowymi i dolne połówki hangarów znalazły się za wodnistym horyzontem. Słońce tkwiło teraz dobrze na zachodzie.

Uwaga idących skupiła się na samym mieście, bowiem woda przedarła się już przez ścianę namiotu na wschodnim boku Burroughs i wpłynęła ponad zwieńczeniem muru przez Bramę Południowo-Zachodnią, w miejscu, gdzie wcześniej sami uchodźcy przecięli namiot. Wkrótce powódź zalała Park Księżnej, Park nad Kanałem oraz Niederdorf, dzieląc miasto na dwie części, a potem powoli podniosła się w bocznych alejach, pokrywając dachy w niżej położonej części miasta.

W środku tego spektaklu, na niebie ponad płaskowyżem, pojawił się jeden z dużych odrzutowców. Wydawało się, że leci zbyt powoli, tak jak zawsze się dzieje z dużymi samolotami przelatującymi nisko nad ziemią. Maszyna leciała w kierunku południowym, toteż w oczach ludzi stojących na ziemi stawała się coraz większa, mimo że pozornie nie widzieli, jak nabierała prędkości, aż w końcu dotarło do nich niskie dudnienie jej ośmiu silników i samolot przesunął się nad głowami zgromadzonych z nieprawdopodobnie powolną niezdarnością trzmiela. Kiedy się oddalał na zachód, nad portem kosmicznym pojawiła się następna maszyna, która przesunęła się nad zalanym wodą miastem, później nad ludźmi, po czym odleciała w tym samym kierunku, co pierwsza. W ten sam sposób przeleciało nad nimi pięć samolotów, a każdy następny wyglądał równie mało aerodynamicznie jak poprzedni, aż wreszcie ostatni przesunął się nad głowami zgromadzonych i zniknął za zachodnim horyzontem.


Od tej chwili uchodźcy zaczęli iść bardziej zdecydowanie. Najszybsi piechurzy oddalali się, nie próbując w żaden sposób dostosować kroku do wolniejszych; ważne było, by jak najszybciej zacząć wywozić ludzi pociągami ze Stacji Libijskiej i wszyscy świetnie rozumieli ten pośpiech. Na stację pociągi przybywały zewsząd, jednak była ona mała i znajdowało się tam tylko kilka bocznic, więc przebieg ewakuacji zapowiadał się na naprawdę skomplikowaną operację.

Była godzina piąta po południu, słońce znajdowało się nisko nad wzniesieniem Syrtis, temperatura oscylowała w okolicach zera, powoli spadając. Kiedy najszybsi spośród piechurów, przeważnie tubylcy i najświeżsi imigranci, wysforowali się na czoło pochodu, tłum rozciągnął się w długą kolumnę. Ludzie w roverach donosili, że była teraz długa na wiele kilometrów i przez cały czas się wydłużała. Rovery te jeździły w górę i w dół kolumny, zabierając niektóre osoby, wysadzając inne. W użyciu były wszystkie dostępne walkery i hełmy. Wśród idących pojawił się także Kojot; nadjechał od strony dajki i gdy Nadia dostrzegła jego kamienny pojazd, natychmiast zaczęła podejrzewać, że mężczyzna miał coś wspólnego z rozdarciem dajki.

Kojot wesoło ją pozdrowił przez nadgarstek i spytał, jak się rzeczy mają, po czym odjechał z powrotem ku miastu.

— Każcie Południowej Fossie wysłać sterowiec nad miasto — zasugerował — na wypadek, gdyby zostali tam jacyś ludzie, którzy spali w dzień, a kiedy się obudzili, bardzo ich zaskoczył rozwój wydarzeń. Może czekają na wierzchołkach płaskowzgórzy.

To powiedziawszy, roześmiał się dziko, jednak jego myśl wydawała się mieć pozory prawdopodobieństwa, toteż Art zadzwonił, gdzie trzeba, aby wszystko sprawdzić.

Nadia szła na tyłach kolumny wraz z Mają, Saxem oraz Artem i słuchała napływających raportów. Skłoniła kierowców roverow do jazdy po wyłączonym torze magnetycznym, ponieważ jadąc po regolicie pojazdy wzniecały w powietrzu tumany pyłu. Próbowała ignorować fakt, że jest już zmęczona. Wyczerpanie było spowodowane bardziej brakiem snu niż zmęczeniem mięśni. Ta noc z pewnością miała być długa. I to nie tylko dla Nadii. Obecnie wiele osób na Marsie stało się już zupełnymi mieszczuchami i nie byli przyzwyczajeni do pokonywania bez postoju tylu kilometrów. Sama Nadia również rzadko teraz chodziła, chociaż akurat ona często krążyła po placach budów i nie pracowała tylko przy biurku, tak jak wielu z tych ludzi. Na szczęście podążali za torem magnetycznym, a nawet — gdyby chcieli — mogli iść po jego gładkiej powierzchni, między wiszącymi na krawędziach szynami i torami reluktancyjnymi, znajdującymi się w części środkowej. Jednak większość osób wolała pozostać na betonowych albo żwirowych drogach biegnących wzdłuż toru magnetycznego.

Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności droga z Isidis Planitia we wszystkich, z wyjątkiem północnego, kierunkach oznaczała podchodzenie pod górę. Stacja Libijska znajdowała się bowiem około siedmiuset metrów powyżej Burroughs; nie była to wysokość błaha, jednak na szczęście trasa, choć nieprzerwanie w górę, biegła przez całe siedemdziesiąt kilometrów łagodnie; nigdzie wzdłuż niej nie było stromych odcinków.

— Rozgrzejemy się — mruknął Sax, kiedy Nadia mu o tym wspomniała.

Robiło się coraz później, aż w końcu cienie ludzi zaczęły się rozpościerać daleko na wschód, jak gdyby idący byli olbrzymami. Za nimi nie oświetlone i puste, tonące miasto o czarnej powierzchni, znikało za horyzontem — znikało jedno płaskowzgórze za drugim, aż wreszcie za horyzont zanurzyły się nawet Pagórek Dwa Tarasy i Płaskowzgórze Moeris. Pokryte pyłem palone umbry Isidis przyjmowały coraz więcej koloru i niebo coraz bardziej ciemniało, póki duże słońce nie zapłonęło na zachodnim horyzoncie; a oni szli przez ten rudawy świat, rozciągnięci w długi sznur niczym jakaś rozbójnicza armia w odwrocie.


Nadia od czasu do czasu włączała Mangalavid i stwierdzała, że nowiny z pozostałej części planety są raczej pocieszające. Nad wszystkimi głównymi miastami, z wyjątkiem Sheffield, władzę sprawowały grupy reprezentujące ruch niepodległościowy. Labirynt pod sabishiiańską hałdą dostarczał schronienia dla ocalałych po pożarze. Ogień nie rozprzestrzenił się jeszcze wszędzie, ale labirynt tak czy owak zapewniał bezpieczeństwo. Podczas marszu Nadia zadzwoniła i porozmawiała z przebywającymi tam Nanao i Etsu. Mały wizerunek Nanao na nadgarstku wskazywał, że mężczyzna jest wyczerpany. Nadia powiedziała mu trochę o własnym złym samopoczuciu: Sabishii płonęło, Burroughs tonęło, a więc zniszczono dwa największe na Marsie miasta.

— Nie martw się — odparł Nanao. — Odbudujemy je. Sabishii jest w naszych głowach.

Wysłali kilka swoich ocalałych z pożaru pociągów do Stacji Libijskiej, postępując zresztą podobnie jak wiele innych miast. Najbliżej położone udostępniły także samoloty i sterówce. Mogły one przybyć im na pomoc w trakcie nocnego marszu, co było użyteczne. Zwłaszcza liczyła się woda, którą przywiozłyby na swoich pokładach, ponieważ odwodnienie w taką zimną i tak bardzo suchą noc mogło być groźne. Nadia miała już wysuszone gardło i szczęśliwym trafem udało jej się otrzymać pełną filiżankę ciepłej wody, rozdawanej z przejeżdżającego rovera. Podniosła maskę i wypiła szybko, próbując podczas picia nie wdychać powietrza.

— Ostatnia partia! — zawołała wesoło kobieta podająca filiżanki. — Teraz jedziemy obsłużyć następne sto osób.

Z Południowej Fossy nadeszła kolejna telefoniczna wiadomość. Dowiedzieli się, że mieszkańcy wielu obozów wydobywczych umieszczonych wokół Elysium zadeklarowali niezależność zarówno od konsorcjów metanarodowych, jak i od ruchu „Wolny Mars” i ostrzegali wszystkich, aby trzymali się od nich z dala. Niektóre stacje zajęte przez „czerwonych” postępowały tak samo. Nadia prychnęła:

— Powiedzcie im, że się zgadzamy — powiedziała ludziom w Południowej Fossie. — A potem wyślijcie im kopię Deklaracji z Dorsa Brevia i każcie im ją przestudiować. Jeśli zgodzą się przestrzegać fragmentu dotyczącego praw człowieka, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się nimi przejmować.


Szli i szli, aż do zachodu słońca. Powoli zapadał długi zmierzch.

Podczas gdy głęboko purpurowy mrok ciągle zabarwiał zamglone powietrze, ze wschodu nadjechał jakiś kamienny pojazd, który zatrzymał się tuż przed grupą Nadłi. Wysiadły zeń jakieś postaci i podeszły do nich, nakładając białe maski i kaptury. Po samej sylwetce, wysokiej i szczupłej, Nadia rozpoznała nagle osobę na przedzie: była to Ann; szła prosto do niej, bez wahania wyławiając jej postać z ogona tłumu, mimo braku światła. Jakże dobrze znali się nawzajem przedstawiciele pierwszej setki kolonistów…

Nadia zatrzymała się i popatrzyła na starą przyjaciółkę. Ann zamrugała w reakcji na nagłe zimno.

— Nie zrobiliśmy tego — powiedziała szorstko. — Pojawiła się jednostka Armscoru w uzbrojonych pojazdach i rozgorzała prawdziwa walka. Kasei bał się, że jeśli tamci odbiją dajkę, spróbują odebrać wszystko… i wszędzie. Prawdopodobnie miał rację.

— Czy nic mu się nie stało?

— Nie wiem. Wiele osób na dajce zostało zabitych. A wiele musiało uciekać przed powodzią, wspinając się na Syrtę.

Ann stała teraz przed nimi, groźna i bez skruchy. Nadia zdziwiła się, jak wiele można wyczytać z czyjejś sylwetki, z czarnego zarysu na tle gwiazd. Z układu ramion albo z pochylenia głowy.

— Ruszajmy więc — powiedziała Nadia. Niczego innego nie potrafiła w tej chwili wymyślić, niczego innego powiedzieć. A przecież istniała kwestia samego wyjścia na dajkę, kwestia podłożenia ładunków wybuchowych… Tyle że teraz nie była odpowiednia pora na tego rodzaju rozmowy. — Chodźmy dalej.


Światło znikało z powierzchni, z powietrza i z nieba. Wędrowali po otwartej przestrzeni, pod gwiazdami, w powietrzu tak zimnym jak na Syberii. Nadia mogłaby iść szybciej, ale chciała pozostać w tyle z najwolniejszą grupą i ze wszystkich sił pomagać najbardziej potrzebującym. Ludzie nieśli na plecach mniejsze dzieci, których jednak tu na końcu nie było wcale zbyt wiele; najmniejsze znajdowały się już w roverach, a starsze szły na przedzie dotrzymując kroku najszybszym piechurom. Zresztą w Burroughs w ogóle mieszkało mało dzieci.

Snopy roverowych reflektorów przecinały pył, który idący wzniecali w powietrze i widok ten skłonił Nadię do zastanowienia, czy filtry dwutlenkowowęglowe nie zatkają się w pewnej chwili od drobin miału. Powiedziała o tym głośno, a wówczas Ann odrzekła:

— Pomoże, jeśli przyciśniesz maskę do twarzy i będziesz mocno wydychać powietrze. Możesz także wstrzymać oddech, zdjąć maskę i przepchnąć przez nią sprężone powietrze, o ile posiadasz kompresor.

Sax pokiwał głową.

— Znasz te maski? — spytała Nadia.

Ann potwierdziła.

— Spędziłam wiele godzin, używając podobnych do tych.

— Okay, rozumiem. — Nadia zaczęła eksperymentować ze swoją maską, trzymając materiał tuż przy ustach i mocno wydmuchując powietrze. Szybko poczuła, że brakuje jej tchu. — Nadal powinniśmy próbować iść po torze magnetycznym i po drogach, aby redukować wznoszenie się pyłu. I przekażcie tym w roverach, aby jechali wolniej — powiedziała.

Szli dalej. W ciągu następnych dwóch godzin wpadli w odpowiedni rytm. Nikt nikogo nie wyprzedzał, nikt się też nie cofał. Robiło się coraz zimniej. Reflektory roverow częściowo oświetlały tysiące ludzi idących przed nimi; zajmowali całą drogę w górę długiego schodkowego zbocza, aż do wysokiego południowego horyzontu, który znajdował się może ze dwanaście czy piętnaście kilometrów przed nimi, o ile można było to ustalić w ciemnościach. Kolumna ciągnęła się po sam horyzont: podskakujący, ruchliwy ciąg snopów reflektorów, lamp sygnalizacyjnych, czerwona poświata tylnych świateł… Dziwny widok. Od czasu do czasu słychać było nad głowami warkot, kiedy nadlatywały sterówce z Południowej Fossy, unosząc się niczym jaskrawe UFO z zapalonymi wszystkimi światłami pozycyjnymi; ich silniki szumiały, kiedy maszyny zniżały lot, aby zrzucić ładunki zjedzeniem i wodą dla pojazdów, które zawracały i zabierały grupy osób z tyłu kolumny. Następnie sterówce z hałasem wznosiły się w powietrze i odlatywały, aż stawały się już tylko kolorowymi konstelacjami, znikającymi na wschodnim horyzoncie.

Podczas szczeliny czasowej tłum radosnych młodych tubylców próbował śpiewać, jednak powietrze było zbyt zimne i suche, toteż nie wytrwali długo. Nadii spodobał się jednakże ten pomysł i wiele razy odśpiewała w myślach niektóre ze swoich starych ulubionych standardów: „Halo centrala, dajcie mi doktora Jazza”, „Wiadro z dziurą w środku” oraz „Po słonecznej strome ulicy”. Nuciła je ciągle od nowa.

Wraz z postępem nocy nastrój Nadii stawał się coraz lepszy; zaczęła wierzyć, że plan się uda. Nie mijali przecież setek wyczerpanych ludzi, chociaż z pojazdów napływały wiadomości, że spora część młodych tubylców prawdopodobnie cierpi na zadyszkę, ponieważ zaczęli iść zbyt szybko i teraz potrzebowali pomocy. W końcu wszyscy oni przeszli z pięciuset milibarów do trzystu czterdziestu, co było odpowiednikiem wejścia na Ziemi z wysokości czterech tysięcy metrów na sześć i pół tysiąca — nie był to wcale nic nie znaczący przeskok, nawet przy wyższym procencie tlenu w marsjańskim powietrzu, który łagodził skutki tej zmiany; stąd niektóre osoby zaczęła dotykać choroba wysokościowa, atakująca nieco częściej młodych niż starców, a więc wielu spośród tubylców, którzy wyruszyli z takim entuzjazmem. Część z nich płaciła teraz za ten entuzjazm bólami głowy i mdłościami. Z pojazdów donoszono jednak, że nudności szybko mijają. A tył kolumny wytrwale maszerował przed siebie.

W ten sposób Nadia posuwała się naprzód. Czasami szła ręka w rękę z Mają czy Artem, czasami przebywała jedynie we własnym świecie, a jej umysł wędrował w kłującym chłodzie; wówczas przypominała sobie różne niesamowite wydarzenia z przeszłości. Między innymi przypomniała sobie niektóre inne niebezpieczne spacery na zimnie, które odbywała na powierzchni tego świata: podczas wielkiej burzy z Johnem w Kraterze Rabe’a… szukanie transpondera z Arkadym… schodzenie za Frankiem do Noctis Labyrinthus, tej nocy, kiedy uciekali przed atakiem na Kair… Tamtej nocy wpadła także w dziwaczną wesołość, która być może stanowiła reakcję na uwolnienie się od odpowiedzialności, na stawanie się nikim więcej jak tylko żołnierzem piechoty, podążającym pod przewodnictwem kogoś innego. Rok sześćdziesiąty pierwszy był tak straszliwą klęską. Nadia wiedziała, że aktualna rewolucja również może przynieść chaos. Przecież nikt nad niczym nie panował. Ciągle jednak przez nadgarstek zewsząd nadchodziły do niej głosy. I nikt nie mógł ich zbombardować z przestrzeni kosmicznej. Najbardziej nieprzejednane oddziały Zarządu Tymczasowego zostały prawdopodobnie zniszczone od razu na początku, w Kasei Vallis — był to pewien aspekt pomysłu „zintegrowanych metod zwalczania szkodników” Arta. A resztę ZT ONZ przytłoczyła sama liczba powstańców. Nie byli już zdolni, tak jak zresztą nie byłby nikt w ich sytuacji, kontrolować całej planety zamieszkanej przez dysydentów. A może byli zbyt zastraszeni, aby chociaż spróbować.

Wynikało z tego, że tym razem powstańcom udało się załatwić tę sprawę inaczej. Może po prostu zmieniły się warunki na Ziemi i wszystkie procesy marsjańskiej historii były tylko zniekształconymi odbiciami tych zmian. Wydawało się to całkiem możliwe. Kłopotliwa myśl, kiedy rozważa się przyszłość… Jednak to były kwestie do rozpatrzenia na później. W odpowiednim momencie ona i jej ludzie staną z tym twarzą w twarz. Teraz ich zadaniem było tylko dotarcie do Stacji Libijskiej. Stanowiło to zwykły, konkretny problem, z którym musieli się uporać, a Nadia lubiła takie zmagania. Czuła ogromną satysfakcję. W końcu mogła się na czymś skupić. Iść. Oddychać lodowatym powietrzem. Spróbować rozgrzać płuca, używając do tego tylko własnego ciała, rozgrzać je samym swym sercem — przypominałoby to niesamowite zmiany przemieszczania ciepła, które potrafił wywołać Nirgal. Gdybyż tylko ona umiała coś takiego zrobić!

Wyglądało na to, że podczas marszu od czasu do czasu zapadała w drzemkę na naprawdę króciutkie okresy. Martwiła się, że owe drzemki oznaczają, iż zatruła się dwutlenkiem węgla, toteż co jakiś czas starała się intensywnie mrugać powiekami. Gardło miała bardzo obolałe. Ogon kolumny zwalniał i rovery podjeżdżały teraz do niego; zabierały wszystkich wyczerpanych wędrowców i podwoziły ich na zbocze Stacji Libijskiej, gdzie tamci wysiadali, a pojazdy wracały po następnych. Coraz więcej osób zaczynało cierpieć z powodu choroby wysokościowej i „czerwoni” wyjaśniali ofiarom choroby przez nadgarstek, jak zdjąć maski, zwymiotować, a następnie nałożyć je z powrotem, zanim ponownie zaczerpną powietrza. Była to, w najlepszym razie, trudna, nieprzyjemna operacja i sporo osób cierpiało z powodu zatrucia dwutlenkiem węgla jednocześnie z chorobą wysokościową. A jednak stopniowo docierali do miejsca przeznaczenia. Obrazy ze Stacji Libijskiej na nadgarstkach wyglądały jak wnętrze stacji metra w Tokio w godzinie szczytu, jednak pociągi przybywały i odjeżdżały regularnie, więc wydawało się, że powinno wystarczyć miejsca dla następnych przybywających.

Podjechał jakiś rover. Spytano ich, czy chcą, aby ich podwieźć. Maja burknęła:

— Wynoś się stąd! Co, do diabła, nie rozumiesz? Jedź pomagać tamtym ludziom na górze, no dalej, zabierasz nam tylko czas!

Kierowca odjechał szybko, aby uniknąć dalszej ostrej reprymendy. Maja powiedziała chrapliwie:

— Do diabła z tym. Mam sto czterdzieści trzy lata i niech mnie diabli, jeśli nie przejdę całej tej drogi. Przyspieszmy trochę kroku.

Utrzymywali stałe tempo. Trzymali się na końcu kolumny, obserwując paradę świateł podskakujących przed nimi we mgle. Nadię pobolewały oczy przez wiele godzin, a teraz zaczynały naprawdę boleć, odrętwienie z zimna nie dawało już ulgi; jej oczodoły były bardzo, bardzo suche, jak gdyby zapiaszczone. Kłuło, kiedy mrugała. Pomyślała, że przydałyby się ochronne okulary.

Potknęła się o niewidoczną skałę i jej umysł opanowało jakieś wspomnienie z młodości: pewnego razu jej i kilku współpracownikom zepsuła się ciężarówka. Było to zimą na południowym Uralu. Musieli przejść odległość od przedmieść opuszczonego Czelabińska-65 do Czelabińska-40, ponad pięćdziesiąt kilometrów zamarzniętym, zdewastowanym stalinowskim pustkowiem przemysłowym: czarne opuszczone fabryki, popękane kominy, powalone płoty, zniszczone ciężarówki… Cała wędrówka odbywała się w śnieżną, lodowatą, zimową noc pod niskimi chmurami. Nawet jak na owe czasy wyprawa ta wydawała się czymś z sennego koszmaru. Nadia opowiedziała teraz o niej Mai, Artowi i Saxowi. Mówiła chrapliwym głosem, ponieważ bolało ją gardło, choć nie tak bardzo jak oczy. Na Marsie tak mocno się przyzwyczaili do interkomów, że mówienie poprzez oddzielające ich od siebie powietrze wydawało im się zabawne. Jednak Nadia miała ochotę mówić.

— Nie wiem, jak mogłam kiedykolwiek zapomnieć tę noc. Jednak nie myślałam o niej przez bardzo długi czas. Aż w końcu ją zapomniałam. Musiała mieć miejsce, jakieś, hmm… sto dwadzieścia lat temu.

— To kolejna z rzeczy, jaką sobie przypominasz — zauważyła Maja.

Podzielili się krótkimi historyjkami na temat najzimniejszych okresów, które przeżyli w życiu. Dwie Rosjanki potrafiły wymienić dziesięć incydentów chłodniejszych niż najchłodniejsze doświadczenia, jakimi mogli się pochwalić Sax czy Art.

— A co z przeżyciami najcieplejszymi? — spytał Art. — Tu mogę wygrać z każdym. Pewnego razu brałem udział w konkursie cięcia pniaka za pomocą piły mechanicznej. Wygrywał oczywiście ten, kto miał najpotężniejszą piłę, toteż zastąpiłem silnik w mojej pile silnikiem z Harleya-Davidsona i przeciąłem kłodę w czasie poniżej dziesięciu sekund. Ale wiecie? Silniki motocyklowe są chłodzone powietrzem i dlatego straszliwie zagrzały mi się ręce!

Wszyscy się roześmiali.

— To się nie liczy — oświadczyła Maja. — Ręce to nie całe ciało.

Nadia dostrzegała, że było mniej gwiazd niż jakiś czas temu. Na początku przypisała ów fakt drobinom miału unoszącym się w powietrzu albo własnym problemom z odczuciem obecności piasku w oczach. Później jednak spojrzała na nadgarstek i dostrzegła, że jest prawie piąta rano. Wkrótce miał nadejść świt. A Stacja Libijska znajdowała się w odległości jedynie kilku kilometrów od nich. Było dwieście pięćdziesiąt sześć stopni Kelvina.


Dotarli o wschodzie słońca. Ludzie rozdawali filiżanki z gorącą herbatą, która pachniała jak ambrozja. Stacja była zbyt zatłoczona, aby można było na nią wejść, więc na zewnątrz czekało wiele tysięcy osób. Jednakże ewakuacja postępowała spokojnie już od wielu godzin, zorganizowana i prowadzona przez Włada i Ursulę oraz dużą grupę bogdanowistów. Na wszystkie trzy tory magnetyczne stale wjeżdżały pociągi, przybywając ze wschodu, południa i zachodu. Zabrawszy ładunek, natychmiast odjeżdżały. Na horyzoncie latały sterówce. Populacja Burroughs od razu podzieliła się na grupy — niektórzy mieli udać się do Elysium, inni do Hellas i dalej na południe do Hiranyagarbha i Christianopolis, jeszcze inni do małych miast leżących na drodze do Sheffield, łącznie z Underhill.


Czekali więc na swoją kolej. W świetle świtu można było zauważyć, że oczy wszystkich osób są bardzo przekrwione, co powodowało — wraz z oblepionymi pyłem maskami ciągle przykrywającymi usta — że ludzie sprawiali wrażenie dzikich i osobliwie krwiożerczych indywiduów. Okulary ochronne naprawdę przydałyby się na takie spacery po otwartej przestrzeni.

W końcu Zeyk i Marina zaczęli eskortować ostatnią grupę na stację. W tej chwili całkiem sporo przedstawicieli pierwszej setki odnajdywało się i gromadziło przy jednej ze ścian: trafiali tu, jak gdyby przyciągani magnetyzmem, który zawsze ich łączył w sytuacjach kryzysowych. Wreszcie, gdy ostatnia grupa wchodziła do środka, było ich tu wielu: Maja i Michel, Nadia, Sax i Ann, Wład, Ursula, Marina, Spencer, Iwana, Kojot…

Przy torach magnetycznych Jackie i Nirgal kierowali ludzi do pociągów, machając rękami jak dyrygenci i wspomagając tych, którym w ostatniej chwili odmówiły posłuszeństwa nogi. Pierwsza setka wychodziła na peron razem. Maja zlekceważyła Jackie, kiedy przechodziła obok niej w drodze do pociągu. Nadia wsiadła za Mają, za nimi podążyli inni. Zeszli do centralnego przejścia, mijając wszystkie te szczęśliwe dwubarwne twarze — na górze brązowe od pyłu, czyste wokół ust. Na podłodze leżało kilka brudnych masek, jednak większość osób trzymała je zaciśnięte kurczowo w rękach.

Na ekranach na początku każdego wagonu pokazywano aktualny obraz sytuacji z jakiegoś sterowca, który wisiał nad Burroughs. Tego ranka miasto stało się już morzem pokrytej lodem wody — przeważał lód, chociaż wszędzie widoczne były czarne płony. Ponad tym nowym morzem stało dziewięć płaskowzgórzy dawnego miasta, które obecnie zmieniły się w dziewięć wysepek w postaci niezbyt wysokich skalnych ścian; ponad brudnym lodowym gruzem naprawdę przedziwnie wyglądały umieszczone na wierzchołkach ogrody.

Nadia oraz inni przedstawiciele pierwszej setki podążyli za Mają przez kolejne wagony aż do ostatniego. Tam Maja odwróciła się, ogarnęła wzrokiem ich wszystkich, wypełniających ostatni mały przedział pociągu i powiedziała:

— Hej, czy on jedzie do Underhill?

— Do Odessy — odpowiedział jej Sax.

Uśmiechnęła się.

Ludzie wstawali i odchodzili na przód pociągu, dzięki czemu starzy mogli razem usiąść w ostatnim przedziale, a członkowie pierwszej setki nie odmawiali tej grzeczności. Dziękowali tamtym i zajmowali ich miejsca. Wkrótce potem zapełniły się przedziały przed nimi; zaczęły się także zapełniać przejścia między siedzeniami. Wład powiedział coś o kapitanie, który jako ostatni opuszcza tonący okręt.

Nadia uznała to stwierdzenie za przygnębiające. Była teraz naprawdę znużona; nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz spała. Lubiła Burroughs i kojarzyło jej się ono z wieloma godzinami spędzonymi na budowaniu… Przypomniała sobie, co Nanao mówił o Sabishii. Burroughs również mocno tkwiło im w głowach. Być może kiedy linia brzegowa nowego oceanu ustabilizuje się, będą mogli zbudować kolejne Burroughs, w każdym dowolnym miejscu na planecie.

Co do chwili obecnej — po drugiej stronie wagonu siedziała Ann, a Kojot szedł do ich grupy przejściem między siedzeniami, zatrzymując się, by przycisnąć twarz do szyby i dać znak kciukiem w górę Nirgalowi i Jackie, którzy ciągle jeszcze znajdowali się na stacji. Teraz oboje wsiedli do pociągu, do któregoś z przednich wagonów, oddalonego o wiele innych od ich ostatniego. Michel śmiał się z czegoś, co powiedziała Maja, a Ursula, Marina, Wład, Spencer — członkowie wielkiej rodziny Nadii — znajdowali się obok niej i byli bezpieczni, przynajmniej w tej chwili. A ponieważ ów moment był wszystkim, co mieli… Nadia poczuła, że zapada się w swój fotel. Czuła w suchych, płonących oczach, że zaśnie za kilka minut. Pociąg wolno ruszył.


Sax obserwował swój naręczny komputer, a Nadia powiedziała do niego sennie:

— Co się dzieje na Ziemi?

— Poziom morza stale się podnosi. Podniósł się już o cztery metry. Poza tym wydaje się, że konsorcja metanarodowe przestały ze sobą walczyć, przynajmniej chwilowo. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ogłosił zawieszenie broni. Praxis skierowała wszystkie swoje zasoby do pomocy ofiarom powodzi. Zdaje się, że niektóre inne konsorcja metanarodowe postępują w ten sam sposób. Zgromadzenie Ogólne ONZ zebrało się w mieście Meksyk. Indie przyznały oficjalnie, że podpisały porozumienie z niezależnym rządem marsjańskim.

— To jest szatańska przysługa — odezwał się Kojot z drugiego końca przedziału. — Indie i Chiny są zbyt duże, abyśmy zdołali sobie z nimi poradzić. Pozostanie nam czekać i patrzeć.

— Więc walka na Ziemi się skończyła? — spytała Nadia.

— Tak, choć nie wiadomo, czy na trwałe — odparł Sax.

Maja parsknęła.

— Nie ma mowy o trwałym zakończeniu.

Sax wzruszył ramionami.

— Musimy powołać rząd — oświadczyła Maja. — Trzeba powołać go szybko i pokazać się Ziemi jako zjednoczony front. Jeśli wydamy się im dobrze zorganizowani, prawdopodobnie nie będą się spieszyć, by przylecieć tu, aby z nami walczyć.

— I tak przylecą — odezwał się spod okna Kojot.

— Nie, jeśli im udowodnimy, że dostaną od nas wszystko, co i tak zdobyliby sami — odrzekła Maja, zdenerwowana słowami Kojota. — To ich spowolni.

— Tak czy owak, przylecą.

— Nie będziemy bezpieczni — zauważył Sax — póki na Ziemi nie zapanuje spokój. Spokój i stabilizacja.

— Na Ziemi nigdy nie będzie stabilizacji — mruknął Kojot.

Sax wzruszył ramionami.

— My możemy im zapewnić stabilizację! — krzyknęła Maja, wskazując drżącym palcem w kierunku Kojota. — Dla naszego własnego dobra!

Areoformowanie Ziemi — oznajmił Michel ze swoim ironicznym uśmieszkiem.

— Jasne, czemu nie? — zaperzyła się Maja. — Jeśli to ma nam pomóc.

Michel pochylił się i pocałował Maję w brudny od pyłu policzek.

Kojot potrząsał głową.

— To jest przemieszczanie świata bez punktu podparcia — zauważył.

— Punkt podparcia znajduje się w naszych umysłach — odparła Maja, zaskakując tym stwierdzeniem Nadię.

Marina również obserwowała swój nadgarstek i teraz powiedziała:

— Siły bezpieczeństwa ciągle posiadają Clarke’a i kabel. Peter mówi, że opuszczają cale Sheffield z wyjątkiem gniazda”. I ktoś… hej… ktoś twierdzi, że widział Hiroko w Hiranyagarbhie.

Zamilkli na to stwierdzenie, pogrążając się każde we własnych myślach.

— Udało mi się dostać do akt ZT ONZ dotyczących tego pierwszego przejęcia Sabishii — oświadczył po chwili Kojot — i nie było tam żadnej wzmianki na temat Hiroko czy kogokolwiek z jej grupy. Nie sądzę, żeby ich wówczas złapali.

— To, co zostało zapisane — oznajmiła ponurym tonem Maja — nie ma nic wspólnego z tym, co się zdarzyło naprawdę.

— W sanskrycie — zauważyła Marina — Hiranyagarbha oznacza „Złoty zarodek”.

Nadia poczuła ucisk w sercu. Pokaż się, Hiroko, pomyślała. Wyjdź z ukrycia, niech cię diabli, proszę, błagam, niech cię cholera, wyjdź. Patrząc na twarz Michela doznała bólu. Jego rodzina… Wszyscy zniknęli…

— Jeszcze nie możemy być pewni, że cały Mars opowie się po naszej stronie — powiedziała Nadia, aby go oderwać od złych myśli. Pochwyciła spojrzenie Michela. — Nie mogliśmy się przecież zgodzić ze sobą w Dorsa Brevia, dlaczego więc miałoby nam się udać teraz?

— Ponieważ teraz jesteśmy wolni — odparł Michel, skupiając się na chwili obecnej. — Teraz mamy do czynienia z realną sytuacją. Jesteśmy wolni i możemy spróbować. A kiedy nie ma odwrotu, ludzie w pełni się jednoczą w jakimś wysiłku.

Pociąg zwolnił, aby przeciąć magnetyczny tor równikowy i wagon zakołysał się w tył i wprzód.

— Na Vastitas są „czerwoni”, którzy wysadzają w powietrze wszystkie stacje pomp — zauważył Kojot. — Nie sądzę, żeby udało nam się uzyskać jednomyślność w kwestii terrąformowania.

— Z pewnością odparła chrapliwie Ann, po czym odchrząknęła. — Chcemy także, aby zniknęła soletta.

Obrzuciła Saxa pełnym wściekłości wzrokiem, ale on tylko wzruszył ramionami.

Ecopoesis — powiedział. — Mamy już biosferę. A to jest wszystko, czego nam potrzeba. Piękny świat.

Na zewnątrz popękany krajobraz migał w zimnym porannym świetle. Z powodu obecności milionów małych zagonów trawy, mchu i porostów wciśniętych między skały zbocza Tyrrheny miały ciemny odcień koloru khaki. Pasażerowie patrzyli na nie w milczeniu. Nadia poczuła oszołomienie, próbując myśleć o całej sytuacji, jednocześnie nie mieszając ze sobą wszystkich faktów. Jej myśli były zamazane jak powodziowy krajobraz w kolorach rdzy i khaki…

Popatrzyła na otaczających ją ludzi i doznała wrażenia, jak gdyby w jej wnętrzu przekręcił się jakiś kluczyk. Jej oczy ciągle były suche i kłuły, ale Nadia nie czuła się już śpiąca. Napięcie w żołądku złagodniało po raz pierwszy od dnia, w którym wybuchło powstanie. Oddychała swobodnie. Patrzyła na twarze przyjaciół: Ann ciągle była na nią rozgniewana, Maja ciągle rozgniewana na Kojota, wszyscy wymęczeni, brudni, tak czerwonoocy jak małe czerwone ludziki — ich tęczówki przypominały odłamki kamieni półszlachetnych, jaskrawe w nabiegłych krwią oprawkach. Nadia usłyszała własne słowa:

Arkady byłby z tego zadowolony.

Pozostali popatrzyli na nią z zaskoczeniem. Uświadomiła sobie, że nigdy nie wspominała dawnego towarzysza swego życia.

Simon też — dodała Ann.

— I Aleks.

— I Sasza.

— I Tatiana…

— I wszyscy nasi drodzy zmarli — podsumował szybko Michel, zanim lista zrobiła się zbyt długa.

— Ale nie Frank — mruknęła Maja. — Franka z pewnością strasznie wkurzałoby to wszystko.

Roześmiali się, a Kojot oświadczył:

— Amy mamy ciebie, żebyś kontynuowała tę tradycję, co?

Parsknęli śmiechem, zwłaszcza kiedy Maja pogroziła Kojotowi palcem.

— A John? — spytał Michel, odsuwając ramię Mai i kierując do niej pytanie.

Maja uwolniła ramię, ciągle potrząsając palcem w kierunku Kojota.

— John z pewnością nie płakałby nadaremnie i nie przejmowałby się Ziemią, jak gdybyśmy nie potrafili bez niej wyżyć! John Boone byłby dzisiaj zachwycony!

— Powinniśmy o tym pamiętać — powiedział szybko Michel. — Powinniśmy myśleć o tym, jak postąpiłby John.

Kojot uśmiechnął się szeroko.

— Biegałby w tę i z powrotem po pociągu i czułby się świetnie. Byłby w świetnym humorze. Przez całą drogę do Odessy trwałoby przyjęcie. Muzyka, tańce i tak dalej.

Popatrzyli po sobie.

— No i? — spytał Michel.

Kojot zrobił ruch do przodu.

— Nie wygląda na to, żeby tamci rzeczywiście potrzebowali naszej pomocy.

— Mimo to… — powiedział Michel.

Ruszyli więc ku przodowi pociągu.

Загрузка...