Kilka dużych budynków w Sabishii wykończono polerowanymi kamieniami, wybranymi ze względu na ich niezwykle na Marsie kolory: alabaster, Jadeit, malachit, żółty Jaspis, turkus, onyks, lazuryt. Mniejsze budynki były drewniane. Po nocnych podróżach i całodziennym ukrywaniu się przybysze uznali za przyjemność spacer w słonecznym świetle między niskimi drewnianymi budynkami, pod platanami i ognistymi klonami, przez skalne ogrody i szerokie trawiaste aleje, obok obsadzonych rzędami cyprysów kanałów, które od czasu do czasu rozszerzały się w pokryte liliami stawy, przecięte umieszczonymi wysoko nad nimi lukowatymi mostami.
Miasto znajdowało się prawie na równiku i zima miała tu niewielkie znaczenie; nawet przy aphelium w Sabishii kwitł hibiskus i rododendrony, a sosny i wiele odmian bambusa strzelały wysoko w ciepłe, świeże powietrze.
Bardzo starzy Japończycy powitali gości jak dawnych i cenionych przyjaciół. Sabishiiańscy issei ubierali się w miedziane kombinezony, chodzili boso, włosy czesali w długie końskie ogony; ciała mężczyzn i kobiet zdobiły liczne kolczyki i naszyjniki. Jeden ze starych, łysy, z rzadką białą brodą i głęboko pooraną zmarszczkami twarzą, zabrał przybyłych na spacer, aby mogli rozprostować nogi po długiej jeździe. Na imię miał Kenji i był pierwszym Japończykiem, jaki postawił nogę na Marsie, chociaż nikt już tego nie pamiętał.
Przy murze otaczającym miasto podróżnicy przyjrzeli się ogromnym budynkom balansującym na okolicznych szczytach wzgórz. Wzgórza te wyrzeźbiono w rozmaite fantastyczne kształty.
— Byłeś kiedyś w Medusae Fossae?
Kenji uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową. Następnie powiedział, że kamienie karni na wzgórzach zostały podziurawione jak sito pomieszczeniami mieszkalnymi i magazynowymi, toteż tam oraz w labiryncie pod moholowym kopcem Sabishiiańczycy mogli teraz zakwaterować bardzo dużo ludzi, nawet dwadzieścia tysięcy przez cały długi rok. Goście kiwali głowami. Istniała możliwość, że tak duży schron stanie się naprawdę konieczny.
Kenji zaprowadził gości do najstarszej części miasta, gdzie otrzymali pokoje w pierwotnym osiedlu. Były one mniejsze i skromniejsze niż większość studenckich mieszkań miasta, pokryte patyną starości, mocno zużyte, co sprawiało, że przypominały bardziej gniazda niż pomieszczenia mieszkalne. Jednakże issei ciągle sypiali w niektórych z nich.
Kiedy przybysze przechodzili przez te pokoje, unikali swojego wzroku. Kontrast między ich własną historią i tymi sabishiiańczykami był zbyt ostry. Patrzyli na meble, wstrząśnięci, oszołomieni, roztargnieni, zatopieni każde w swoich myślach. A po wieczornym posiłku, gdy już spora ilość wypitej sake nieco ich rozluźniła, któreś z nich powiedziało:
— Gdybyśmy tylko my stworzyli coś takiego.
Nanao zaczął grać na bambusowym flecie.
— Nam było łatwiej — zauważył Kenji. — Wszyscy jesteśmy Japończykami. Mieliśmy się na czym wzorować.
— Ale Sabishii nie przypomina Japonii, jaką pamiętam.
— To prawda. Tyle że tamta Japonia nie była prawdziwa.
Wzięli filiżanki, kilka butelek i weszli schodami do pawilonu na szczycie drewnianej wieży obok osiedla. Z góry widzieli drzewa, szczyty dachów miasta i nierówne szeregi głazów narzutowych, sterczących na czarnym horyzoncie. Mijała właśnie ostatnia godzina przed zmrokiem i poza lawendowym trójkącikiem na zachodzie niebo miało bogatą barwę nocnego błękitu i było gęsto upstrzone gwiazdami. Pod niebem, w laskach ognistych klonów, wisiał rząd papierowych lampionów.
— Jesteśmy prawdziwymi Japończykami. To, co widać dzisiaj w Tokio, jest ponadnarodowe. Tam jest inna Japonia. Rzecz jasna, możemy nigdy do niej nie wrócić. Prezentowała, w pewnym sensie, feudalną kulturę o wielu cechach, których nie potrafimy zaakceptować. Jednak wszystko, co robimy tutaj, ma swoje korzenie w naszej kulturze. Próbujemy znaleźć jakiś nowy sposób, który odkryje ponownie starą drogę albo stworzy ją dla tego nowego miejsca.
— Kasei Nippon, marsjańska Japonia.
— Tak, ale nie tylko dla Marsa! Także dla Japonii. Model dla Japończyków na Ziemi, rozumiecie? Przykład tego, czym mogliby się stać.
Tak więc mieszkańcy miasta i przybysze pili razem ryżowe wino pod gwiazdami. Nanao grał na flecie, a w dole, w parku pod papierowymi lampionami ktoś się śmiał. Goście siedzieli, pochylając się ku sobie, pijąc i rozmyślając. Rozmawiali przez chwilę o wszystkich ukrytych koloniach, o tym, jak bardzo się od siebie różnią, a jednocześnie, jak wiele mają ze sobą wspólnego.
Oczywiście się upili.
— Ten kongres to dobry pomysł.
Goście kiwali głowami. Zgadzali się, choć nie każdy z nich podchodził do tego równie entuzjastycznie.
— Tego właśnie potrzebujemy. To znaczy… zbieraliśmy się i obchodziliśmy święto Johna od… od ilu już lat? Nabrało rzeczywiście istotnego znaczenia. Bardzo przyjemne. Bardzo ważne. Potrzebujemy tego, dla dobra nas samych. Teraz jednak wszystko się błyskawicznie zmienia. Nie możemy udawać, że jesteśmy jakąś kliką. Musimy współpracować z pozostałymi.
Przez chwilę omawiali szczegóły: uczestnicy kongresu, problem bezpieczeństwa, kwestie sporne.
— Kto zaa… to znaczy zaatakował?
— Oddział sił bezpieczeństwa z Burroughs. Subarashii i Armscor stworzyli coś, co nazywają sabotażową jednostką śledczą i skłonili Zarząd Tymczasowy, by pobłogosławił jej operację. I bez wątpienia znowu wybiorą się na południe. Można prawie powiedzieć, że już czekamy zbyt długo.
— Dostali tę instytucję… znaczy informację… ode mnie?
Prychnięcie.
— Powinieneś przestać myśleć o sobie, jako o kimś bardzo ważnym.
— To nie ma znaczenia. Wszystkie tego typu działania przyspiesza sam fakt powrotu windy.
— Budują identyczną także dla Ziemi. A więc…
— Lepiej działajmy.
Potem, w miarę jak kamienne flaszki z sake krążyły wokół i pustoszały, zebrani zrezygnowali z poważnych dyskusji i oddali się rozmowom na temat ubiegłego roku. Mówili o rzeczach, które widzieli w dalekiej kolonii, plotkowali o wspólnych znajomych, powtarzali niedawno zasłyszane dowcipy. Nanao wyjął paczkę balonów, które napełnili powietrzem, wypuścili w nocną bryzę wiejącą w mieście i obserwowali ich lot w kierunku drzew i starych osiedli. Podawali sobie zbiorniczek z tlenkiem azotawym, wdychali go i śmiali się. Gwiazdy tworzyły nad ich głowami gęstą sieć. Ktoś opowiadał historie o kosmosie, o pasie asteroid. Scyzorykami próbowali naciąć wyżłobienia na obnażonych kawałkach drewna, ale im się nie udało.
— Ten kongres to coś, co nazywamy nema washi. Przygotowanie gleby pod uprawę.
Dwie osoby wstały, otoczyły się ramionami, chwilę się chwiały, póki nie odzyskały równowagi, potem podniosły małe filiżanki, wznosząc kolejny toast.
— Do następnego roku na Olympus.
— Do następnego roku — powtórzyli za nimi pozostali, po czym wszyscy wypili.
Było Ls sto osiemdziesiąt, M-roku czterdziestego, kiedy ze wszystkich miejsc na południu w małych pojazdach i samolotach zaczęły do Dorsa Brevia przybywać tłumy. Grupa „czerwonych” oraz przedstawicieli karawany arabskiej sprawdzała dane zbliżających się z pustkowia osób, a innych „czerwonych” i bogdanowistów rozstawiono w bunkrach umieszczonych wszędzie na dorsie; na wypadek kłopotów zostali uzbrojeni. Sabishiiańscy specjaliści do spraw wywiadu twierdzili jednak, że w Burroughs, Hellas czy Sheffield nikt nie wie o konferencji, a kiedy wyjaśnili zebranym, dlaczego są tego pewni, ludzie poczuli odprężenie, ponieważ uświadamiali sobie, że sabishiiańczycy przeniknęli naprawdę głęboko do korytarzy Zarządu Tymczasowego Organizacji Narodów Zjednoczonych, a także najwyraźniej w całą strukturę władzy konsorcjów ponadnarodowych na Marsie. Była to kolejna zaleta pół-świata — jego przedstawiciele mogli działać w obu kierunkach.
Kiedy do Dorsa Brevia przyjechała Nadia z Artem i Nirgalem, zaprowadzono ich do kwater gościnnych w Zakros, w najbardziej południowym fragmencie tunelu. Nadia złożyła swój pakunek w małym drewnianym pokoiku i udała się na wędrówkę po dużym parku, potem przeszła przez odcinki położone dalej na północ, odnajdując starych przyjaciół i poznając nieznajomych; czuła w sobie wielką nadzieję. Ogromnie radował jej serce widok wszystkich tych ludzi chodzących po zielonych parkach i pawilonach; reprezentowali tak wiele różnych grup. Nadia rozglądała się wokół siebie, patrząc na tłum gromadzący się w parku nad kanałem — w jej polu widzenia było w tej chwili może ze trzysta osób — i śmiała się.
Szwajcarzy z Overhangs przybyli na dzień przed planowanym rozpoczęciem konferencji. Ludzie mawiali, że nocują na dworze w roverach i czekają na uszczegółowienie danych. Na spotkanie przywieźli ze sobą cały zestaw procedur i protokołów, toteż kiedy Nadia i Art przysłuchiwali się, jak pewna Szwajcarka przedstawia ich plany, Art szturchnął Nadię łokciem i szepnął:
— Stworzyliśmy potwora.
— Nie, nie — równie cicho odparła Nadia. Kiedy spoglądała ponad dużym centralnym parkiem w trzeci od strony południowej odcinek tunelu, nazywany Lato, czuła się szczęśliwa. Świetlik nad jej głową był długą brązową szczeliną w ciemnym dachu i poranne światło wypełniało gigantyczną, cylindryczną komorę rodzajem fotonowego deszczu, do którego Nadia tęskniła przez całą zimę; brązowe światło rozchodziło się wszędzie, a bambusy, sosny i cyprysy rosnące ponad pokrytymi dachówkami szczytami domów, połyskiwały jak zielona woda. — Potrzebujemy jakiejś formalnej procedury, inaczej wszystko to się okaże zwykłą wolnoamerykanką. Szwajcarzy stanowią formę bez treści, jeśli rozumiesz co mam na myśli.
Art pokiwał głową. Myślał bardzo szybko, czasami nawet trudno go było zrozumieć, ponieważ potrafił błyskawicznie zmieniać temat; zakładał, że Nadia za nim nadąża.
— Skłoń ich po prostu, aby wypili kave z anarchistami — wymamrotał, po czym wstał i obszedł zgromadzony tłum.
I, w gruncie rzeczy, tej nocy, podczas swego spaceru z Mają przez Gurnię do ustawionego nad kanałem rzędu otwartych kuchni, Nadia mijając Arta, zobaczyła, że Ziemianin tak właśnie postępuje: zaciągnął Michaiła i kilku innych ortodoksyjnych bogdanowistów do stolika Szwajcarów, gdzie Jürgen, Max, Sibilla i Priska rozmawiali wesoło z grupą otaczających ich osób; przeskakiwali z jednego języka na inny, jak gdyby byli programem translacyjnym AI, który w każdym języku mówi z tym samym elastycznym gardłowym szwajcarskim akcentem.
— Art jest optymistą — oznajmiła Nadia Mai, kiedy poszły dalej.
— Art to idiota — odparła Maja.
Do tej pory w długiej kryjówce znajdowało się już około pięciuset gości reprezentujących mniej więcej pięćdziesiąt podziemnych grup. Kongres miał się zacząć następnego ranka, więc tej nocy głośno świętowano spotkanie; wszędzie od Zakros do Falasarny całą szczelinę czasową wypełniały dzikie krzyki i śpiewy, arabskie zawodzenia harmonizowały z jodłowaniem, takty walca „Tańcząc z Matyldą” tworzyły melodię do słów „Marsylianki”.
Następnego ranka Nadia obudziła się wcześnie. Art był już na zewnątrz przy pawilonie w parku Zakros. Ustawiał krzesła koliście, w klasycznym stylu bogdanowistów. Nadia poczuła ukłucie bólu i żalu, jak gdyby przez jej ciało przesunął się duch Arkadego; jemu bardzo by się podobał ten kongres, bowiem sam wielokrotnie nawoływał właśnie do takiego spotkania. Poszła pomóc Artowi.
— Wcześnie wstałeś.
— Obudziłem się i nie mogłem już zasnąć. — Był nie ogolony. — Jestem zdenerwowany!
Rosjanka roześmiała się.
— To potrwa kilka tygodni, Art, wiesz o tym.
— Tak, ale początki są ważne.
Do dziesiątej wszystkie siedzenia zostały zajęte, a cały pawilon za krzesłami wypełnili stojący obserwatorzy. Nadia znalazła się z tyłu małego kręgu mieszkańców Zygoty i z zaciekawieniem obserwowała zgromadzonych. Wśród audytorium było nieco więcej mężczyzn niż kobiet, a także nieco więcej tubylców niż przybyłych z Ziemi emigrantów. Ubranie większości osób stanowiły standardowe, jednoczęściowe kombinezony — przy czym stroje „czerwonych” miały kolor rdzy — ale pewna, znacząca liczba przybyłych, nałożyła na siebie rozmaite kolorowe ubrania wizytowe: togi, suknie, obcisłe spodnie, garnitury, rozpięte na piersiach haftowane koszule; wielu przyozdobiło swe ciała naszyjnikami, kolczykami i inną biżuterią. Wszyscy bogdanowiści nosili biżuterię zawierającą kawałki fobozytu, czarne lśniące klocki, płasko nacięte i wypolerowane.
Szwajcarzy stali w środku, posępni w szarych garniturach bankierów, Sibilla i Priska w ciemnozielonych sukniach. Sibilla przywołała zebranych do porządku, po czym ona, a następnie reszta Szwajcarów kolejno zabierali głos; z męczącą szczegółowością wyjaśniali opracowany przez siebie program, przerywając co jakiś czas, by odpowiedzieć na padające z sali pytania, a przy każdej zmianie mówcy prosząc o komentarze. Podczas wypowiedzi Szwajcarów grupa sufitów w śnieżnobiałych koszulach i obcisłych spodniach kręciła się po zewnętrznym obwodzie koła; rozdawali dzbanki z wodą i bambusowe filiżanki, poruszając się przy tym z typową dla nich taneczną gracją. Kiedy wszyscy uczestnicy kongresu otrzymali filiżanki, delegaci na początku każdej grupy nalewali wodę towarzyszowi po swej lewej stronie, a potem wszyscy wypili. W tłumie widzów przy stole siedzieli mieszkańcy Vanuatu, którzy napełniali kavą, kawą lub herbatą maleńkie filiżanki. Art podawał je wszystkim, którzy chcieli się napić. Nadia sączyła kave z otrzymanej od niego filiżanki i uśmiechała się, patrząc, jak Ziemianin idzie przez tłum powłócząc nogami; wyglądał jak sufita w powolnym, tanecznym ruchu.
Według programu Szwajcarów kongres rozpoczynała seria — poświęconych określonym tematom i problemom — warsztatów, pracujących w otwartych pomieszczeniach, rozproszonych w Zakros, Gumii, Lato i Malii. Wszystkie miały być rejestrowane na kasetach, a wnioski, przemówienia i pytania z warsztatów uznano za bazę dla późniejszych dyskusji, podczas jednego z dwóch zaplanowanych stałych spotkań ogólnych. Jedno z nich powinno się skupiać na sposobach zdobycia niezależności dla Marsa, drugie na przyszłości; spotkanie na temat środków i spotkanie na temat celów — tak je nazwał Art, kiedy zatrzymał się na krótko obok Nadii.
Szwajcarzy skończywszy mówić o programie, byli gotowi zacząć; oczywiście, nie przyszło im do głowy żadne uroczyste otwarcie. Werner, przemawiający jako ostatni, przypomniał jedynie zgromadzonym, że pierwsze warsztaty zaczną się za godzinę. I tyle. Skończyli.
Jednak, zanim tłum się rozproszył, Hiroko, która stała na tyłach tłumku z Zygoty, ruszyła powoli do środka kręgu. Miała na sobie kombinezon w kolorze zielonego bambusa, nie włożyła żadnej biżuterii — wysoka, smukła postać o białych włosach. Chociaż nie wyglądała zbyt pociągająco, wszystkie oczy skupiły się na niej. A kiedy podniosła ręce, wszyscy wstali. W milczeniu, które zapadło, Nadia straciła dech. Powietrze utknęło jej w gardle. Powinniśmy dać sobie teraz spokój — pomyślała. Żadnych spotkań — po prostu być tutaj razem, obcować ze sobą, wspólnie wyrażać szacunek dla tej jednej drobnej istoty.
— Jesteśmy dziećmi Ziemi — odezwała się Hiroko, na tyle głośno, aby wszyscy mogli ją usłyszeć. — A jednak znajdujemy się tutaj, w magmowym tunelu na planecie Mars. Nie powinniśmy zapominać, jak dziwny to jest los. Życie wszędzie stanowi zagadkę i niezwykle cenny cud, ale tutaj dostrzegamy jeszcze wyraźniej jego świętą siłę. Pamiętajmy o tym teraz i sprawmy, by nasza praca stała się naszym wyznaniem wiary.
Rozłożyła szeroko ręce, a jej najbliżsi towarzysze nucąc ruszyli do środka kręgu. Inni podążyli w ich ślady, aż przestrzeń wokół Szwajcarów wypełniła się pomrukującymi tłumami przyjaciół, znajomych i obcych.
Warsztaty odbywały się w pawilonach rozproszonych po parkach albo w trójściennych pomieszczeniach publicznych budynków, które znajdowały się na obrzeżach parków. Szwajcarzy wyznaczyli już wcześniej małe grupki osób do prowadzenia warsztatów, a reszta uczestników konferencji mogła uczęszczać na wybrane przez siebie zajęcia o najbardziej interesującej daną osobę tematyce, toteż niektóre spotkania przyciągały pięć osób, a inne pięćdziesiąt.
Nadia spędziła pierwszy dzień na wędrówce od warsztatu do warsztatu, w górę i w dół czterech najbardziej południowych odcinków tunelu. Stwierdziła, że dość sporo osób postępowało w ten sam sposób, szczególnie celował w tym Art, który starał się spróbować obejrzeć wszystkie warsztaty, tak że łapał w każdym miejscu zaledwie po kilka zdań.
W pewnej chwili Nadia znalazła się na spotkaniu, na którym dyskutowano o wydarzeniach roku 2061. Zaciekawił ją, chociaż wcale nie zaskoczył, fakt, że wśród publiczności znajdowała się Maja, Ann, Sax, Spencer, a nawet Kojot, podobnie jak Jackie Boone, Nirgal i wiele innych znajomych osób. Sala przepełniona była ludźmi. Tak, tak, pomyślała Nadia, najpierw to, co najważniejsze. Padało wiele zadawanych gderliwym tonem pytań o rok 2061: „Co się wtedy zdarzyło?” „Co poszło źle i dlaczego?”
Jednak po dziesięciu minutach przysłuchiwania się zamarło jej serce. Uczestnicy spotkania byli zdenerwowani i bez końca, szczerze i gorzko wzajemnie się obwiniali. Nadia poczuła, że żołądek ściska jej się w taki sposób, w jaki nie działo się to od lat, kiedy jej umysł wypełniły wspomnienia związane z nieudaną rewoltą.
Rozejrzała się po sali, próbując się skoncentrować na twarzach, aby oderwać myśli od trapiących ją duchów. Siedzący obok Spencera Sax patrzył po ptasiemu; pokiwał głową w momencie, gdy Spencer oświadczył, że rok 2061 nauczył ich, że muszą dokładnie oszacować całą potęgę sił militarnych, które się znajdują w marsjańskim systemie.
— To jest naprawdę konieczny wstępny warunek dla każdej udanej akcji — powiedział Spencer.
Ale ta zdroworozsądkowa uwaga została zakrzyczana przez kogoś, kto najwyraźniej uważał, że stanowi ona jedynie wymówkę dla unikania działania; prawdopodobnie był to któryś z członków koalicji „Nasz Mars”, organizacji zalecającej natychmiastowy masowy ekotaż i zbrojny atak na miasta.
Nadia nagle przypomniała sobie wyraźnie kłótnię z Arkadym o tę właśnie kwestię i nie mogła już dłużej tego wszystkiego znieść. Wyszła więc na środek sali.
Po chwili wszyscy umilkli, jakby unieruchomieni jej widokiem.
— Mam dość dyskutowania o tej sprawie jedynie w czysto militarnym aspekcie — oznajmiła. — Trzeba ponownie przemyśleć cały model rewolucji. Tego właśnie nie udało się osiągnąć Arkademu w roku 2061 i dlatego akcja z tamtego roku zmieniła się w krwawą rzeź. Słuchajcie mnie, teraz… Na Marsie nie może zaistnieć coś takiego jak udana rewolucja zbrojna. Systemy wspomagania życia stanowią zbyt słaby punkt…
Sax wykrakał nagle:
— Jednak jeśli powierzchnia będzie zdolna życia… to znaczy, jeśli można by na niej żyć… wtedy systemy wspomagające nie byłyby tak… tak…
Nadia potrząsnęła głową…
— Jednak obecnie na tej powierzchni nie da się żyć, co więcej, nie będzie można tu żyć jeszcze przez wiele lat. A nawet gdyby było można, i tak trzeba ponownie przemyśleć ideę rewolucji. Słuchajcie, w historii świata, nawet kiedy rewolucje bywały udane, powodowały zbyt wiele zniszczeń i rodziły za dużo wzajemnej nienawiści, która zawsze powoduje swego rodzaju straszliwą reakcję… Jest to nieodłącznie związane z metodami rewolucyjnymi. Jeśli wybiera się przemoc, wtedy tworzy się wrogów, którzy zawsze będą stawiać opór. A jeśli przywódcami rewolucji stają się ludzie bezwzględni, wówczas — jeśli będą sprawować władzę po zakończeniu wojny — okażą się prawdopodobnie tak samo okrutni jak wszystko to, co zastąpili.
— Nie podczas… to znaczy amerykańskiej… — z trudem wypowiedział się Sax, aż zezując z wysiłku, aby wymusić właściwe słowa w odpowiednim momencie.
— Nie wiem, jak przebiegała amerykańska rewolucja… Ale zwykle bywa tak, jak powiedziałam. Przemoc rodzi nienawiść i w końcu następuje reakcja. To nieuniknione.
— Tak — przyznał Nirgal, patrząc swoim zwykłym bacznym spojrzeniem, wcale nie tak różnym od grymasu Saxa. — Jednak, skoro tamci napadają na ukryte kolonie i niszczą je, cóż, nie mamy wielkiego wyboru.
— Pytanie brzmi, kto wysyła te siły? — kontynuowała Nadia. — I kim są ludzie, którzy faktycznie biorą udział w atakach na nas? Wątpię, czy sami żywią do nas nienawiść. W każdej chwili mogą równie łatwo stanąć po naszej stronie, jak przeciwko nam. A my musimy się skupić na ich szefach i dowódcach.
— De-ka-pi-ta-cja — wydukał Sax.
— Nie podoba mi się to słowo. Trzeba znaleźć inny termin.
— Nakaz wycofania się z działalności — podsunęła kwaśno Maja. Ludzie roześmiali się, a Nadia obrzuciła swoją starą przyjaciółkę piorunującym spojrzeniem.
— Przymusowe zwolnienie — odezwał się głośno Art z tyłu, gdzie się właśnie pojawił.
— Chodzi ci o obalenie władzy? — spytała go Maja. — To znaczy: walczyć nie z całą ludnością zamieszkującą powierzchnię, ale tylko z przywódcami i ich „ochroniarzami”?
— A może też z ich armiami — dodał uparcie Nirgal. — Nie mamy żadnej pewności, czy rzeczywiście są do nas pozytywnie nastawieni lub unikają walki…
— Nie. Jednak, czy walczyliby bez rozkazów swoich dowódców?
— Może niektórzy tak. W końcu to jest ich praca.
— Tak, ale nie otrzymują za nią kokosów — odparła Nadia, wymyślając na poczekaniu nową koncepcję. — Jeśli nie kierują tymi ludźmi motywy nacjonalistyczne, etniczne albo innego rodzaju związki z ziemską przeszłością, nie sądzę, aby walczyli do ostatniej kropli krwi. Wiedzą, że mają rozkaz chronić tych, którzy posiadają władzę. Gdyby pojawił się tu jakiś bardziej egalitarny system, mogliby cierpieć z powodu konfliktu lojalności.
— Rozwiązaniem są zasiłki emerytalne — zadrwiła Maja i ludzie znowu się roześmiali.
Jednak wówczas z tyłu ponownie odezwał się Art:
— Dlaczego nie wyłożyć tego w terminach ekonomicznych? Jeśli nie chcecie rewolucji rozumianej jako wojna, jeśli potrzeba wam czegoś innego, by ją zastąpić, dlaczego nie miałaby to być ekonomia? Nazwijmy to podyktowaną praktycyzmem zmianą sytuacji. Tak właśnie postępują ludzie z Praxis, kiedy mówią o ludzkim kapitale albo o bioinfrastrukturze: kształtują wszystko w terminach ekonomicznych. Chociaż nieco absurdalne, ale naprawdę przemawia do wszystkich, dla których gospodarka jest wzorcem najważniejszym. To oczywiście włącza konsorcja ponadnarodowe…
— A więc — zauważył Nirgal z uśmiechem — zwalniamy lokalnych przywódców i dajemy ich policjantom podwyżkę, jednocześnie ucząc ich innego zajęcia?
— Taak, coś w tym rodzaju.
Sax potrząsał głową.
— Nie uda się nam do nich dotrzeć — oznajmił. — Potrzebowaliśmy siły.
— Musimy coś zmienić, aby uniknąć kolejnego roku 2061! — upierała się Nadia. — Trzeba dobrze wszystko przemyśleć. Może istnieją jakieś odpowiednie modele historyczne, ale z pewnością nie są nimi te, o których wspominacie. Potrzeba nam czegoś więcej niż tylko, na przykład, aksamitnych rewolucji, które zakończyły epokę sowiecką.
— Jednak zakładały one istnienie nieszczęśliwej populacji — odezwał się Kojot z końca sali — a poza tym miały miejsce w systemie, który i tak się rozpadał. Na Marsie mamy zupełnie inną sytuację. Tutejszym ludziom powodzi się dość dobrze. W każdym razie czują, że mają szczęście, iż są tutaj.
— Ale Ziemia… w kłopotach — zauważył Sax. — Rozpada się.
— Hmm… — mruknął Kojot i usiadł obok Saxa, aby o tym pomówić. Rozmowy z Saxem nadal były frustrujące, ale dzięki wielogodzinnym ćwiczeniom z Michelem, stały się możliwe. Nadia czuła się szczęśliwa, gdy obserwowała, jak Kojot z nim konferuje.
Wokół nadal trwały dyskusje. Ludzie spierali się na temat teorii rewolucyjnych, a kiedy próbowali rozmawiać o samym 2061 roku, przeszkadzały im długo skrywane żale oraz podstawowy brak zrozumienia przyczyn zdarzeń z tamtych koszmarnych miesięcy. W pewnym momencie kłótnia szczególnie się zaogniła, kiedy Michaił i niektórzy byli więźniowie z Korolowa zaczęli się spierać o to, kto zamordował tamtejszych strażników.
Sax wstał i zamachał nad głową swoim AI.
— Potrzeba faktów… przede wszystkim — wykrakał. — Potem dializy… to znaczy analizy.
— Dobry pomysł — Art natychmiast go poparł. — Gdybyście potrafili wysnuć wnioski z krótkiej historii tej wojny i pozwolili się rozwijać kongresowi w sposób nieskrępowany, z pewnością byłby z tego pożytek. Dyskusje na temat metodologii zostawmy na spotkania ogólne, dobrze?
Sax skinął głową i usiadł. Dość sporo osób wyszło w tym momencie z zebrania, a reszta uspokoiła się i zebrała wokół Saxa i Spencera. Nadia zauważyła, że nie opuścili sali weterani wojny, chociaż pozostała także Jackie, Nirgal oraz kilkoro innych tubylców. Nadia widziała niektóre programy na temat roku 2061, które Sax oglądał w Burroughs, i miała nadzieję, że relacje naocznych świadków uzyskane od innych weteranów mogłyby doprowadzić do pewnego podstawowego zrozumienia wojny i jej ostatecznych przyczyn; minęła od tego czasu prawie połowa stulecia, ale — jak powiedział Art, gdy mu o tym wspomniała — nie było to zachowanie nietypowe.
Art położył jej teraz dłoń na ramieniu; raczej nie wyglądał na zaniepokojonego obserwacjami tego ranka, gdy po raz pierwszy w całej pełni mógł dostrzec kłótliwą naturę poszczególnych grup podziemia.
— Nie zgadzają się w wielu kwestiach — przyznał. — Ale początki zawsze są trudne.
Późnym popołudniem drugiego dnia Nadia weszła na warsztat poświęcony terraformowaniu. Sądziła, że problem ten wywołuje najwięcej kontrowersji wśród uczestników kongresu; frekwencja na warsztacie odzwierciedlała to. Otwarte pomieszczenie na granicy parku Lato było zatłoczone, toteż przed rozpoczęciem spotkania jego przewodniczący przeniósł je w bardziej dogodne miejsce — na trawiaste wzniesienie górujące nad kanałem.
Znajdujący się wśród audytorium „czerwoni” twierdzili, że samo terraformowanie stanowi utrudnienie wobec oczekiwań wszystkich zebranych. Dowodzili, że jeśli na marsjańskiej powierzchni będą mogli swobodnie żyć ludzie, wtedy tutejszymi terenami zacznie się handlować tak jak gruntem na Ziemi, a biorąc pod uwagę dotkliwe kłopoty z przeludnieniem i ochroną środowiska na tamtej planecie oraz konstruowaną tam aktualnie — w taki sposób, aby pasowała do marsjańskiej — windą kosmiczną (a istnienie obu całkowicie przezwycięży problem studni grawitacyjnych), trzeba zauważyć, że z pewnością podąży za nią masowa emigracja. W ten sposób zniknie jakakolwiek szansa na niezależność Marsa.
Natomiast ci, którzy były zwolennikami terraformowania, nazywani „zielonymi” lub „partią zielonych” — chociaż wcale nie zrzeszali się w żadna partię — twierdzili, że gdy marsjańska powierzchnia stanie się możliwa do zamieszkania, gdy na planecie ludzie będą mogli żyć w każdym dowolnym miejscu, podziemie zapewne wyjdzie na powierzchnię, dzięki czemu stanie się nieskończenie trudniejsze do kontroli czy likwidacji, a tym samym znajdzie się w lepszej sytuacji w przypadku ewentualnej próby przejęcia opanowanych przez wroga terenów.
Te dwa poglądy omawiano w każdym możliwym układzie i kombinacji. Byli tu oczywiście także Ann Clayborne i Sax Russell — centralne postaci spotkania. Coraz częściej wysuwali propozycje lub stawiali tezy, aż reszta audytorium przestała się odzywać, uciszona autorytetem dwojga odwiecznych przeciwników. Słuchając obojga, można było dojść do wniosku, że nigdy się nie pogodzą.
Nadia ze smutkiem obserwowała tę rozwijającą się powoli walkę, pełna niepokoju o przyjaciół. Nie była zresztą odosobniona w swoich odczuciach. Większość zgromadzonych widziała słynną wideokasetę ze sporem Ann i Saxa w Underhill i oczywiście opowieść o nich stała się dobrze znana wszem i wobec, stanowiąc jeden z wielkich mitów, związanych z historią pierwszej setki — mit z czasów, kiedy wszystko było o wiele prostsze i kiedy osobowości o bardzo odmiennych poglądach mogły się jawnie spierać na temat kluczowych kwestii. Teraz nic nie było już takie proste, a kiedy para starych nieprzyjaciół wznowiła kłótnię w samym środku nowej mieszanej grupy, powietrze wypełniło się dziwną nerwowością, wręcz elektrycznością, mieszaniną nostalgii, napięcia, zbiorowego deja vu i pragnieniem (może tylko we mnie samej, pomyślała z goryczą Nadia), żeby tych dwoje potrafiło w jakiś sposób doprowadzić do pojednania przez wzgląd na siebie samych i dla dobra wszystkich pozostałych uczestników kongresu.
Niestety, nadal się kłócili, stojąc w środku tłumu. Ann już publicznie przegrała w sporze i jej zachowanie odbijało to w sposób widoczny; wydawała się pokonana, bardzo bezstronna, niemal niezainteresowana kłótnią. Zupełnie niepodobna do ognistej i porywczej Ann ze słynnych kaset.
— Kiedy na tej powierzchni będą mogli żyć ludzie — powiedziała, a Nadia zauważyła, że nie użyła słowa, jeśli”, ale „kiedy” — tamtych przylecą tu miliardy. Póki my musimy mieszkać w schronach, logistycy utrzymują populację na poziomie milionowym. I jest to właśnie taka liczba, jakiej potrzeba, jeśli się chce udanej rewolucji. — Wzruszyła ramionami. — Nasze schrony są ukryte, a ich nie. Rozedrzyjmy kopuły ich miast, a wtedy z pewnością nie będą potrafili zrewanżować nam się tym samym — po prostu umrą, a my przejmiemy ich tereny. Jest to nasza przewaga, którą odbierze nam terraformowanie.
— Nie wezmę w czymś takim udziału — natychmiast odezwała się Nadia, nie mogąc się powstrzymać. — Na pewno pamiętasz, jak wyglądały miasta w 2061 roku.
Z tyłu siedziała Hiroko, obserwując ich z uwagą i teraz odezwała się po raz pierwszy, przemawiając głośno i wyraźnie:
— Społeczeństwo stworzone na bazie ludobójstwa nie jest tym, czego pragniemy.
Ann wzruszyła ramionami.
— Pragniecie bezkrwawej rewolucji, która nie jest możliwa.
— Ależ jest — odparła Hiroko. — Jedwabna rewolucja. Rewolucja aerożelowa. Integralna część areofanii. Oto, czego pragnę.
— W porządku — powiedziała Ann. Nikt nie potrafił się spierać z Hiroko, było to po prostu niemożliwe. — Ale nawet w trakcie takiej rewolucji byłoby prościej nie mieszkać na otwartej powierzchni. Mówicie o obaleniu władzy… dobrze przemyślcie to sobie. Jeśli przejmiecie elektrownie w głównych miastach i powiecie: „teraz my tu rządzimy”, wówczas miejscowa ludność prawdopodobnie przystanie na takie rozwiązanie, ponieważ nie będzie miała innego wyjścia. Jednak, kiedy tu, na otwartej powierzchni zamieszkają miliardy ludzi, a wy tylko zwolnicie niektórych z ich stanowisk i ogłosicie, że przejmujecie panowanie nad miastem, oni prawdopodobnie spytają: „nad czym właściwie przejmujecie władzę?” i po prostu was zlekceważą.
— To… — odezwał się powoli Sax. — To sugeruje… przejęcie… podczas gdy powierzchnia… niemożliwa do życia. Wtedy kontynuacja procesu… jako niezależny.
— Zechcą was schwytać — zauważyła Ann. — Kiedy zobaczą, że powierzchnia odkrywa się, przyjdą po was.
— Nie, jeśli zostaną pokonani — odrzekł Sax.
— Władza konsorcjów ponadnarodowych jest naprawdę silna — stwierdziła Ann. — Niech ci się nie wydaje, że jest inaczej.
Sax wpatrywał się w Ann bardzo uważnie i zamiast odrzucać jej punkt widzenia, tak jak postępował w debacie sprzed lat, wydawał się — przeciwnie — bardzo na nich skupiać; obserwował każdy ruch swojej przeciwniczki, mrużył oczy, rozważając jej słowa, a potem odpowiadał z jeszcze większym wahaniem, niż mogły to tłumaczyć jego problemy z mówieniem. Gdy Nadia patrzyła na jego zmienioną twarz, czasami wydawało jej się, że tym razem ktoś inny spiera się z Ann: nie Sax, ale jakiś jego brat, z zawodu instruktor tańca albo były bokser ze złamanym nosem i wadą wymowy, który cierpliwie starał się wybierać odpowiednie słowa, co mu się, niestety, często nie udawało.
Mimo tego efekt był taki sam.
— Terraformowanie… nieodwracalne — wykrakał Sax. — Byłoby to taktycznie trudne… chciałem powiedzieć technicznie trudne… zacząć… to znaczy przestać. Wysiłek równy temu… już dokonanemu. A może nie… Jednak… środowisko może być… stanowić broń w naszym wypadku… to jest naszym przypadku. W każdej sytuacji.
— W jaki sposób? — spytało go wiele osób, ale Sax nie podał szczegółów. Koncentrował się przez cały czas na Ann, której mina wyrażała zaciekawienie, a równocześnie irytację.
— Jeśli zechcemy zmierzać ku powierzchni, na której można swobodnie żyć — powiedziała do Saxa — wtedy Mars stanie się dla konsorcjów ponadnarodowych piękną nagrodą. Może będzie nawet dla nich oznaczał wybawienie, jeśli na Ziemi zacznie się dziać naprawdę źle. Po prostu przylecą i przejmą planetę. Otrzymają swój własny nowy świat, a Ziemi mogą pozwolić iść do diabła. Jeśli coś takiego nastąpi, będziemy mieli pecha. Widziałeś, co się zdarzyło w roku 2061… A tym razem mają do swojej dyspozycji gigantyczne wojsko i dzięki niemu utrzymają tu władzę.
Ann wzruszyła ramionami. Sax mrugał, rozmyślając nad jej słowami; nawet pokiwał głową. Patrząc na nich oboje, Nadia poczuła ból w sercu: sprawiali wrażenie tak beznamiętnych, że wydawali się prawie nie przywiązywać do niczego znaczenia; a może owych cząstek, które dbają o cokolwiek, jest w nich zaledwie o kilka więcej niż tych zupełnie niczym nie zainteresowanych i tylko dlatego w ogóle ze sobą rozmawiają.
Ann przypominała ogorzałego farmera z wczesnych dagerotypów, a Sax był niestosownie czarujący — oboje wyglądali na niewiele więcej niż siedemdziesiąt lat, tak że widząc ich i czując nerwowe pulsowanie własnego ciała, Nadia z niedowierzaniem pomyślała, że wszyscy oni liczą sobie obecnie ponad sto dwadzieścia lat, że są tak nieludzko starzy i tak… tak odmienieni, tak jakoś… zdarci, wyczerpani, przesadnie doświadczeni, sterani życiem, zużyci… albo przynajmniej, że dawno już minął czas, kiedy roznamiętniała ich jakaś zwykła wymiana zdań. Wiedzieli teraz, jak małe znaczenie mają w świecie słowa. Dlatego też zamilkli, chociaż ciągle jeszcze patrzyli sobie w oczy, uwięzieni w pułapce dialektyki, niemal wydrenowani z gniewu.
Jednakże inne osoby bardziej niż kompensowały zamyślenie tamtych: młodzi zapaleńcy ze wszystkich sił prowadzili zagorzałe dyskusje. Młodsi „czerwoni” uważali bowiem terraformowanie za coś niewiele lepszego niż system imperialny. W porównaniu z nimi Ann była osobą o prawdziwie umiarkowanych poglądach; tamci szaleli, wściekając się nawet na Hiroko…
— Nie używaj określenia areoformowanie — krzyknęło na nią któreś z nich i Hiroko popatrzyła z zażenowaniem na wysoką, młodą kobietę, blondynkę o wyglądzie Walkirii, którą niemalże rozwścieczyło samo użycie owego słowa. — Mówisz przecież o terraformowaniu. Terraformowaniem jest również to, co robisz, a nazywanie tego areoformowaniem, to po prostu obrzydliwe kłamstwo.
— Terraformujemy tę planetę — wyjaśniła kobiecie Jackie — a ta planeta areo formuj e nas.
— To również jest kłamstwo!
Ann popatrzyła ponuro na Jackie.
— Twój dziadek mi to powiedział — zauważyła — dawno, dawno temu. Może zresztą sama słyszałaś… Jednak ja ciągle czekam, aż zobaczę, co ma znaczyć to areoformowanie!
— Ależ to się przydarza wszystkim, którzy się tutaj urodzili — oświadczyła Jackie z przekonaniem.
— Ale jak?! Ty się urodziłaś na Marsie — w jaki sposób jesteś inna?
Jackie popatrzyła na nią groźnie.
— Tak jak dla reszty tubylców, Mars jest dla mnie wszystkim, co znam i wszystkim, co mnie interesuje. Zostałam wychowana w kulturze stworzonej z rozmaitych elementów pochodzących od wielu różnych ziemskich antenatów. Elementów skręconych w jedną marsjańską całość.
Ann wzruszyła ramionami.
— Nie widzę, żebyś była w jakikolwiek sposób odmienna od nas. Przypominasz mi Maję.
— Niech cię diabli!
— Właśnie tak zareagowałaby Maja. I tak właśnie wygląda twoje areoformowanie. Jesteśmy ludźmi i pozostaniemy nimi, cokolwiek powiedział John Boone. Mówił wiele rzeczy, ale żadna z nich nie okazała się prawdą.
— Jeszcze nie — odburknęła Jackie. — Jednak proces został spowolniony, ponieważ tkwi w rękach ludzi, którzy nie mieli nowych pomysłów od pięćdziesięciu lat. — Wielu młodszych roześmiało się na te słowa. — Ludzi, którzy mają w zwyczaju ni stąd, ni zowąd włączać osobiste zniewagi w trakcie sporów politycznych.
Jackie stała nieruchomo, wpatrując się w Ann. Wyglądała na opanowaną i odprężoną. Jedynie błysk w jej oku przypomniał ponownie Nadii, jaką wielką siłę stanowi ta dziewczyna. Na pewno popierali ją prawie wszyscy tubylcy.
— Skoro nie zmieniliśmy się tutaj — spytała Hiroko Ann — jak wytłumaczysz istnienie twoich „czerwonych”? Jak wyjaśnisz areofanię?
Ann wzruszyła ramionami.
— To są wyjątki.
Hiroko potrząsnęła głową. Zaczęła mówić, mocno akcentując wypowiadane słowa.
— Tkwi w nas duch tego miejsca. Ten krajobraz potrafi w niezwykły sposób wpływać na ludzką psychikę. Jesteś uczennicą tego świata, podobnie jak twoi „czerwoni”. Musisz przyznać, że to prawda.
— Prawda dla niektórych osób — odparta Ann — ale nie dla wszystkich. Większość ludzi najwidoczniej zupełnie nie wyczuwa ducha tego miejsca. Jedno miasto jest bardzo podobne do drugiego — w gruncie rzeczy, można by je po prostu pozamieniać… Więc… ludzie przyjeżdżają do jakiegoś miasta na Marsie i jaka to różnica? Nie widzę żadnej. Nie myślą już więcej o zniszczeniach gruntu poza swoim miastem, w każdym razie nie więcej niż myśleliby na Ziemi.
— Tych ludzi można nauczyć inaczej myśleć.
— Nie sądzę, aby to było możliwe. Otrzymujecie ich do swojej dyspozycji zbyt późno. W najlepszym razie możecie im jedynie polecić, żeby postępowali inaczej. Jednak nie oznacza to areoformowania przez tę planetę, raczej oznacza stosowaną przez was indoktrynację… obozy reedukacyjne, czy jak tam chcesz to nazwać. Faszystowska areofania.
— Perswazja — odparowała Hiroko. — Rzecznictwo, argumentowanie poprzez przykład, argumentacja poprzez argumentację. Nie trzeba nikogo do niczego przymuszać.
— Rewolucja aerożelowa — oświadczyła Ann z sarkazmem. — Pamiętaj jednak, że aerożel nie bardzo potrafi się opierać pociskom.
Wiele osób zaczęło mówić naraz i na chwilę wątek rozmowy się przerwał; dyskusja natychmiast rozerwała się na setkę małych narad, bowiem wielu miało do powiedzenia coś, z czym się powstrzymywali od jakiegoś czasu. Stało się oczywiste, że takie debaty można kontynuować bez końca: godzinę po godzinie, dzień po dniu…
Ann i Sax usiedli. Nadia odeszła od tłumu, potrząsając głową. Tuż za ostatnim rzędem zgromadzonych wpadła na Arta, który trzeźwo potrząsał głową.
— Nie do wiary — stwierdził.
— Lepiej uwierz, bo to prawda.
Kolejne dni kongresu przebiegały w większości tak jak kilka pierwszych. Warsztaty — lepsze lub gorsze — potem kolacja, następnie długie wieczory spędzane na rozmowach lub zabawie. Nadia zauważyła, że podczas gdy starzy emigranci po kolacji gotowi byli wrócić do pracy, młodzi tubylcy traktowali konferencje jedynie jako pracę dzienną, nocami zaś chętnie oddawali się świętowaniu, często wokół dużego ciepłego stawu w Fajstosie. Znowu była to tylko kwestia różnic w skłonnościach, od której zresztą istniało wiele wyjątków, ale Nadia uznała całą sprawę za interesującą.
Sama spędzała większość wieczorów na stołówkowych patiach Zakrosu, sporządzając notatki na temat spotkań, które odbyły się tego dnia, rozmawiając z ludźmi lub rozmyślając nad różnymi sprawami. Często pracował z nią Nirgal, a także Art — o ile akurat nie zajmowała się nakłanianiem osób, które kłóciły się w trakcie dnia, aby teraz wypiły wspólnie kawę, a potem poszli razem na przyjęcie do Fajstosa.
W drugim tygodniu Nadia nabrała zwyczaju odbywania wieczornego spaceru w górę tunelu, często przechodząc całą jego długość i docierając aż do Falasarny. Po powrocie przyłączała się do Nirgala i Arta, którzy po raz ostatni podsumowywali kończący się dzień na patio, umiejscowionym na małym magmowym wzniesieniu w Lato. Ci dwaj mężczyźni bardzo się zaprzyjaźnili podczas długiego treku do domu z Kasei Vallis, a w obliczu kongresu stali się sobie bliscy niemal jak bracia: rozmawiali o wszystkim, konfrontowali wrażenia, testowali teorie, poddawali swe plany pod osąd Nadii; zdecydowali się także przyjąć na siebie zadanie sporządzenia stosownego dokumentu podsumowującego kongres. Nadia towarzyszyła im w niektórych zajęciach — może jako starsza siostra, a może tylko jako stara babcia — a kiedyś, gdy zakończyli rozmowę i chwiejnie ruszali do łóżek, Art powiedział coś o swego rodzaju triumwiracie. A ona, bez wątpienia, miała być Pompeją. Nadia robiła, co mogła, aby ich zainteresować własnymi analizami szerszego obrazu całości.
Powiedziała im między innymi, że wśród grup na kongresie istnieje wiele różnego rodzaju przeciwieństw i kwestii spornych, jednak niektóre z nich należałoby uznać za naprawdę istotne. Jedni, na przykład, byli „za”, inni „przeciw” terraformowaniu; jedni byli „za”, inni „przeciw” przemocy rewolucyjnej. Istnieli tacy, którzy zeszli do podziemia, aby powstrzymać własną kulturę przed atakiem i ci radykalni, którzy zniknęli, ażeby stworzyć zupełnie nowy porządek społeczny. No i coraz bardziej oczywiste stawały się różnice między emigrantami z Ziemi a tubylcami urodzonymi na Marsie.
W każdym razie miały tu miejsce wszelkie rodzaje różnic, natomiast między uczestnikami nie można było znaleźć żadnych rzucających się w oczy podobieństw. Pewnej nocy Michel Duval przyłączył się do nich trojga na drinka, a kiedy Nadia przedstawiła mu ten problem, wyjął swoje AI i zaczął rysować wykresy oparte na czymś, co nazywał „prostokątem semantycznym”. Wykorzystując ten schemat całą czwórką wykonali sto różnych szkiców rozmaitych dychotomii, próbując sporządzić mapę, która pomogłaby im zrozumieć, uporządkować wszelkie podobieństwa i różnice, wynikłe w czasie obrad kongresu.
Całą grupą stworzyli pewne interesujące wzorce, jednak trudno byłoby powiedzieć, że z ekranu spłynęły na Nadię i jej trzech przyjaciół jakieś porażająco wnikliwe wnioski, chociaż jeden szczególnie „nieporządny” prostokąt semantyczny wydał się — przynajmniej Michelowi — sugestywny: przemoc i niestosowanie przemocy, terraformowanie i antyterraformowanie ukształtowały cztery początkowe rogi, a w dodatkowej kombinacji wokół tego pierwszego prostokąta umieszczono bogdanowistów, „czerwonych”, areofanię Hiroko oraz muzułmanów i innych konserwatystów kulturowych. Jednakże pozostawało niejasne, co przykład takiej kombinacji miał oznaczać w kategoriach strategii działania.
Nadia zaczęła uczęszczać na codzienne spotkania poświęcone ogólnym kwestiom związanym z potencjalnym rządem marsjańskim. Zebrania te były dokładnie tak samo zdezorganizowane jak dyskusje na temat metod rewolucyjnych, jednak mniej emocjonalne i często bardziej formalne. Odbywały się każdego dnia w małym amfiteatrze, który w stoku tunelu w Malii wycięli minojczycy. Przed uczestnikami kongresu, siedzącymi na ławkach ustawionych w łukowych, wznoszących się rzędach, rozciągał się widok ponad bambusami, sosnami i dachami z terakoty na cały obszar tunelu, od Zakrosu do Falasarny.
W rozmowach uczestniczyły nieco inne osoby niż w debatach rewolucyjnych. Najpierw przedstawiano sprawozdania z mniejszych warsztatów, poddawano pod dyskusję, a następnie większość osób, które brały udział w warsztatach odbywała jedno większe zebranie, pragnąc usłyszeć, jak komentowane są ich raporty. A ponieważ Szwajcarzy podzielili warsztaty tematycznie na wszystkie możliwe aspekty polityki, ekonomii i szeroko pojętej kultury, dyskusje na spotkaniach ogólnych dotyczyły naprawdę sporej ilości zagadnień.
Wład i Marina często przekazywali raporty ze swojego warsztatu poświęconego problemom finansowym, a każde sprawozdanie wyostrzało i rozszerzało ich stale ewoluujące pojęcie ekoekonomii.
— To bardzo interesujące — powiedziała Nadia, gdy zdawała relację Nirgalowi i Artowi na ich późnowieczornym zebraniu w patio na wzniesieniu. — Wiele osób krytykuje pierwotny system Włada i Mariny, łącznie ze Szwajcarami i bolończykami, toteż powoli dochodzą oni do podstawowego wniosku, że system daru, którego początkowo używaliśmy w podziemiu, sam w sobie nie wystarcza, ponieważ zbyt trudno jest utrzymać gospodarkę w równowadze. Istnieją takie problemy jak kwestia niedostatecznej ilości różnych dóbr oraz kwestia gromadzenia, a kiedy zacznie się ustalać standardy, cała teoria będzie przypominać wymuszanie darów od ludzi, a jest to sprzeczność. Kojot też tak uważał i dlatego właśnie stworzył swój „sieciowy” handel wymienny. W każdym razie Wład i Marina pracują obecnie nad układem sprawniejszym i bardziej zracjonalizowanym, w którym artykuły pierwszej potrzeby będą rozdzielane w systemie ekonomicznym opartym na nadtlenku wodoru; wszystkie artykuły zostaną wycenione poprzez obliczenie ich wartości kalorycznej. Dopiero więc kiedy się rozdzieli artykuły pierwszej potrzeby, może zacząć działać ekonomia daru, używająca wzorca azotowego. Tak więc istnieją dwa plany, plan potrzeby i plan daru, albo — jak nazywają to sufici z tego warsztatu — zwierzę i człowiek, wyrażone za pomocą różnych wartości.
— Zieleń i biel — powiedział do siebie Nirgal.
— I sufici są zadowoleni z tego dwoistego systemu? — spytał Art.
Nadia skinęła głową.
— Dziś, po tym jak Marina opisała wzajemny stosunek dwóch planów, Dhu el-Nun powiedział jej: „Mevlana nie wyraziłby tego lepiej”.
— Dobry znak — ocenił wesoło Art.
Inne warsztaty były mniej szczegółowe, a co za tym idzie, mniej twórcze. Jeden, pracujący nad zapowiadanym projektem kodeksu praw, okazał się aż zaskakująco kiepski; jednak Nadia szybko zauważyła, że temat ten dotykał ogromnej liczby pojęć kulturowych i wiele osób, rzecz jasna, rozważało kwestię możliwej dominacji jednej kultury nad pozostałymi.
— Powtarzałem to swego czasu Boone’owi — krzyknął Zeyk. — Próba narzucenia nam wszystkim jednego kodeksu wartości to nic innego jak tylko ataturkizm. Każdemu należy pozwolić pójść własną drogą.
— Ale tylko do pewnego punktu — powiedziała Ariadnę. — Co zrobimy, jeśli jedna grupa zacznie się domagać uznania jej praw do posiadania niewolników?
Zeyk wzruszył ramionami.
— Na to nie można by przystać.
— Więc zgadzasz się, że powinien istnieć jakiś podstawowy projekt kodeksu praw człowieka?
— To oczywiste — odparł chłodno Zeyk.
W imieniu bogdanowistów odezwał się Michaił:
— Wszelka społeczna hierarchiczność jest rodzajem niewolnictwa — oświadczył. — Wszyscy powinni być całkowicie równi wobec prawa.
— Hierarchiczność jest stanem naturalnym — odrzekł Zeyk. — Nie można jej uniknąć.
— Mówisz to jako Arab i mężczyzna — odpaliła Ariadnę. — Ale my nie jesteśmy tutaj czymś naturalnym, jesteśmy Marsjanami. I jeśli hierarchiczność prowadzi do ucisku, trzeba ją znieść.
— Hierarchiczność ludzi o dobrych intencjach — podsumował Zeyk.
— Albo prymat równości i wolności.
— Wymuszony, jeśli to konieczne.
— Tak!
— Czyli wymuszona wolność? — Zeyk zamachał ręką z oburzeniem.
Art wtoczył na podest wózek z napojami.
— Może powinniśmy się skupić na pewnych aktualnych prawach — zasugerował. — Może spójrzmy na różne deklaracje praw człowieka z Ziemi i zobaczmy, czy któraś z nich nie da się przystosować do naszej sytuacji.
Nadia ruszyła dalej, aby przyjrzeć się niektórym innym spotkaniom. Użytkowanie gruntów, prawo własności, prawo karne, prawo dziedziczenia… Szwajcarzy rozłożyli kwestię rządową na zadziwiającą liczbę podkategorii. Anarchistów rozdrażnił ten fakt, a najbardziej rozgniewany wydawał się Michaił:
— Czy naprawdę musimy to wszystko omawiać? — pytał bez końca. — Nic z tego nie powinno obowiązywać, nic!
Nadia oczekiwała, że Kojot poprze Michaiła, ale ten oświadczył:
— Musimy wszystko przedyskutować, wszystko! Nawet jeśli nie chcecie mieć państwa, nawet państwa w sensie minimalnym… i tak musicie omówić jeden punkt po drugim. Zwłaszcza że większość minimalistów chce utrzymać ścisły system ekonomiczny i policyjny, który pozwoli im zachować przywileje. Dla was są to libertarianie — anarchiści, pragnący policyjnej ochrony ze strony swoich niewolników. Nie! Jeśli chcecie, by zaistniał model „minimalnego” państwa, musicie wszystko gruntownie przedyskutować.
— Ale — spytał Michaił — po co prawo spadkowe?
— A dlaczego nie? To jest bardzo ważna kwestia! Uważam, że na Marsie nie powinno być w ogóle żadnego dziedziczenia, z wyjątkiem może pewnych osobistych przedmiotów, które przechodziłyby z jednej osoby na drugą… A cała reszta powinna wrócić do Marsa. To jest część daru, nieprawdaż?
— Cała reszta? — spytał z zainteresowaniem Wład. — Czyli co dokładnie? Nikt przecież nie będzie posiadał żadnej ziemi, wody, powietrza, infrastruktury, rezerw genów, danych informacyjnych i tak dalej. Co więc pozostanie do dziedziczenia?
Kojot wzruszył ramionami.
— Twój dom? Twoje konto oszczędnościowe? To znaczy… czy nie będziemy posiadali pieniędzy? I czy ludzie nie zechcą zacząć gromadzić nadwyżek, jeśli się na to pozwoli?
— Musisz zacząć chodzić na sesje finansowe — wyjaśniła Kojotowi Marina. — Mamy nadzieję stworzyć walutę w postaci jednostek nadtlenku wodoru i szacować rzeczy pod kątem ich wartości energetycznej.
— Jednak jakieś waluty nadal będą istniały, prawda?
— Tak, ale rozważamy, na przykład, przywrócenie odsetek na kontach oszczędnościowych. Jeśli nie zrobisz użytku z tego, co zarobisz, zostanie uwolnione w atmosferę w postaci azotu. Byłbyś zaskoczony jak trudno jest utrzymać bezwzględną równowagę osobistą w tym systemie.
— A jeśli wam się to uda?
— Cóż, wtedy zgodzę się z tobą, że w wypadku śmierci wszystko powinno wrócić do Marsa i zostać użyte w jakimś ogólnym celu publicznym.
Sax z wahaniem sprzeciwił się i powiedział, że jest to sprzeczne z teorią bioetyczną, bowiem istoty ludzkie, podobnie jak wszystkie zwierzęta, ze wszystkich sił starają się zabezpieczyć własne potomstwo. Impuls ten można obserwować wszędzie w naturze, a także we wszystkich kulturach ludzkich i wyjaśnia on w sporej części ludzkie zachowania: zarówno te egoistyczne, jak i bezinteresowne.
— Spróbuj zmienić babo logiczną… to znaczy biologiczną… podstawę kultury… za pomocą jakiegoś rozporządzenia… Sam prosisz o kłopoty.
— Może powinniśmy zezwolić na minimalne dziedziczenie… — zauważył Kojot. — Wystarczające, by zaspokoić ten zwierzęcy instynkt, jednak nie na tyle duże, aby unieśmiertelniało bogatą elitę.
Marina i Wład uznali najwyraźniej tę propozycję za intrygującą, bowiem każde z nich natychmiast zaczęło wstukiwać nowe wzory w swoje AI. Jednak Michaił, który siedząc obok Nadii przeglądał program na dalsze godziny dnia, nadal był sfrustrowany.
— Czy waszym zdaniem te problemy naprawdę stanowią część procesu konstytucyjnego?! — spytał, patrząc na listę. — Przepisy strefowe, wytwarzanie energii, wywóz śmieci… Tak!… Systemy przewozowe… metody zwalczania szkodników, prawo własnościowe, systemy skarg i zażaleń, prawo karne… arbitraż… przepisy zdrowotne?!
Nadia westchnęła.
— Tak sądzę. Przypomnijcie sobie, jak ostro Arkady pracował nad architekturą.
— Czy to ma być plan lekcji?! Oczywiście, słyszałem, że istnieje coś takiego jak mikropolityka, ale to, co chcecie tu robić, jest absurdalne!
— To nanopolityka — powiedział Art.
— Nie, pikopolityka! Femtopolityka!
Nadia wstała, aby pomóc Artowi przepchać wózek z napojami na warsztaty, które odbywały się w wiosce pod amfiteatrem. Randolph ciągle biegał z jednego spotkania na drugie, przywożąc jedzenie i napoje; w każdym miejscu słuchał po kilka minut czyjejś wypowiedzi, następnie szedł dalej. Dziennie odbywało się na kongresie osiem do dziesięciu spotkań, a on bez przerwy przechodził z jednego na drugie. Wieczorami, gdy coraz więcej delegatów spędzało czas na zabawach lub spacerach w górę i w dół tunelu, Randolph niezmiennie spotykał się z Nirgalem. Oglądali kasety na nieco przyspieszonej prędkości przewijania, tak że wszyscy nagrani uczestnicy szczebiotali jak ptaki. Dwaj mężczyźni zwalniali tempo przewijania kasety jedynie na chwilę, aby zrobić notatki albo omówić tę czy inną kwestię. Gdy Nadia wstawała w środku nocy, aby pójść do łazienki, mijała przyćmioną świetlicę, gdzie ci dwaj pracowali nad streszczeniami i widziała, jak śpią w fotelach; ich zaspane twarze o otwartych ustach połyskiwały w rzucanym z ekranu świetle debaty Spiczastych Wzgórz.
Jednak rankami Art wstawał bardzo wcześnie, wraz ze Szwajcarami rozpoczynającymi spotkania. Nadia przez parę dni próbowała mu dotrzymać kroku, ale warsztaty śniadaniowe nie są najprzyjemniejsze. Czasami ludzie siedzieli przy stołach sącząc kawę, jedząc owoce i bułki i patrzyli na siebie jak zombie: „kim jesteś?” — pytały ich zamglone spojrzenia. „I co ja tu robię?” „Gdzie jesteśmy?” „Dlaczego nie jestem w łóżku i nie śpię?”
Zdarzało się również inaczej: w niektóre poranki ludzie przychodzili po prysznicu, odświeżeni, ożywieni kawą lub kavajavą, pełni nowych pomysłów i gotowi pracować ciężko, aby uzyskać widoczne postępy. Jeśli wszystkim udzielił się tak entuzjastyczny nastrój, można było naprawdę wiele zdziałać. Jedna z sesji na temat praw własnościowych przebiegała w podobnej atmosferze i już po godzinie jej uczestnicy mieli wrażenie, że rozwiązali wszystkie kwestie sporne, pogodziwszy problemy jednostki i społeczności, prywatnej własności i wspólnych dóbr, egoizmu i altruizmu… Jednak, przy końcu sesji, ich notatki były dokładnie tak samo chaotyczne, niejasne i sprzeczne ze sobą jak te, które spisywano na najbardziej kłótliwych spotkaniach.
— Tylko kaseta z całą sesją może ją odpowiednio zaprezentować — ocenił Art, po długich próbach napisania streszczenia.
Przeważnie jednak spotkania nie były tak udane. W gruncie rzeczy większość z nich stanowiły tylko przewlekłe spory. Pewnego ranka Nadia zauważyła, jak Antar, młody Arab, z którym Jackie spędzała czas podczas ich podróży, mówi do Włada:
— Powtórzycie tylko katastrofę socjalizmu!
Wład wzruszył ramionami.
— Nie bądź za szybki w osądzaniu tego okresu. Państwa socjalistyczne znajdowały się pod stałą presją kapitalizmu z zewnątrz i korupcji od środka. Żaden system nie jest w stanie czegoś takiego przetrwać. Nie powinniśmy wylewać socjalistycznego dziecka ze stalinowską kąpielą, ponieważ możemy stracić wiele wartości z powodu braku oczywistej bezstronności, której potrzebujemy. Ziemia znajduje się obecnie w szponach systemu, który pokonał socjalizm i jest to hierarchia wyraźnie nieracjonalna i destrukcyjna. Jak więc możemy sobie z tym poradzić, jeśli nie chcemy przy okazji zostać zniszczeni? Wszędzie musimy szukać odpowiedzi na to pytanie, włączając w poszukiwania systemy pokonane przez bieżący porządek.
Art przepychał właśnie wózek z jedzeniem do następnego pomieszczenia i Nadia zdecydowała się mu towarzyszyć.
— O Boże, żałuję, że nie ma tu Forta — mruknął Art. — Powinien tu być, naprawdę uważam, że powinien.
Na następnym spotkaniu delegaci spierali się o granice tolerancji, o rzeczy, na które po prostu nie wolno pozwolić, niezależnie od tego, jakie dana grupa wynajduje dla nich religijne usprawiedliwienia. Ktoś krzyknął:
— Powiedzcie to muzułmanom!
Jürgen wyszedł z pokoju; wyglądał na oburzonego. Wziął z wózka bułeczkę i poszedł dalej z Nadia i Artem, mówiąc podczas jedzenia:
— Liberalna demokracja mówi, że tolerancja kulturalna jest niezbędna, ale konkretny liberalny demokrata wcale nie musi się specjalnie oddalać od liberalnej demokracji, aby się stał bardzo nietolerancyjny.
— Jak rozwiązują tę kwestię Szwajcarzy? — spytał Art.
Jürgen wzruszył ramionami.
— Nie sądzę, abyśmy ją rozwiązywali.
— Ludzie kochani, naprawdę żałuję, że nie ma tu Forta! — powtórzył Art. — Próbowałem się z nim skontaktować jakiś czas temu i powiedzieć mu o spotkaniu. Użyłem nawet telefonicznych linii rządu szwajcarskiego, jednak nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.
Kongres trwał już prawie od miesiąca. Niedostatek snu, a może także przesadne poleganie na kavie sprawiły, że Art i Nirgal wyglądali na coraz bardziej zmizerowanych i słabych, aż Nadia zaczęła przychodzić do nich w nocy i skłaniać ich, by się położyli, popychając ich na tapczany i obiecując napisać streszczenia kaset, których nie zdążyli przejrzeć. Spali więc w tamtej sali, mamrocząc coś do siebie, gdy przekręcali się z boku na bok na wąskich tapczanach wykonanych z bambusa i pianki. Pewnej nocy Art usiadł nagle wyprostowany na tapczanie i powiedział:
— Tracę istotę rzeczy. — Było to oświadczenie poważne, wygłoszone jedynie na wpół śpiąco. — Widzę teraz tylko formy.
— Stajesz się Szwajcarem, co? Śpij dalej.
Randolph opadł z powrotem na posłanie.
— Szaleństwem było sądzić, że moglibyście dokonać czegoś razem — mruknął.
— Śpij.
Nadii przyszło do głowy, że rzeczywiście taka myśl była szaleństwem. Art posapywał i pochrapywał. Nadia wstała i podeszła do drzwi. Poczuła pewność, że i tak nie będzie w stanie zasnąć, więc wyszła na zewnątrz i ruszyła do parku.
Powietrze ciągle było ciepłe, czarne świetliki wypełniały gwiazdy. Długość tunelu nagle przypomniała Nadii pełne pomieszczenia na pokładzie Aresa. Te były ogromnie powiększone, ale nie różniły się estetyką: nikle oświetlone pawilony, ciemne puszyste kępki małych lasów… Zabawa polegająca na budowaniu świata. Tyle że teraz w grę wchodził prawdziwy świat. Przede wszystkim uczestników kongresu przyprawił niemal o zawrót głowy ogromny potencjał tego, co posiadali, a niektórzy — jak Jackie i inni tubylcy — byli na tyle młodzi i niepohamowani, aby czuć to nadal. Jednak przed większością starszych przedstawicieli spotkania poczęły się ujawniać trudne do rozwiązania problemy, niczym wystające kości pod kurczącym się ciałem. Niedobitki pierwszej setki, starzy Japończycy z Sabishii — ci siadywali z boku w te dni, spędzając czas na obserwacjach i intensywnym myśleniu. Ich postawy były bardzo różne: od cynizmu Mai po niespokojną irytację Mariny.
Nagle Nadia dostrzegła Kojota, który — nieźle wstawiony — spacerował na dole w parku. Jego pas otaczała ramieniem młoda kobieta.
— Ach, kochanie — krzyknął w dół długiego tunelu, rozkładając szeroko ramiona — czy moglibyśmy ty i ja trochę pokonspirować… schwycić ten cały smutny stan rzeczy… Czy nie powinniśmy potrzaskać go na kawałki, a potem… potem go przefasonować aż do syta!
Rzeczywiście, pomyślała Nadia z uśmiechem, po czym wróciła do pokoju.
Istniały pewne przesłanki wzbudzające nadzieje. Po pierwsze: Hiroko nie ustawała w wysiłkach i brała udział we wszystkich spotkaniach przez cały długi dzień, prezentując swe przekonania i dając zgromadzonym poczucie, że wybrali najważniejsze zebranie spośród odbywających się w tym momencie. Ann również pracowała intensywnie, mimo że wydawała się — jak zauważyła Nadia — nastawiona krytycznie do wszystkiego i bardziej pochmurna niż kiedykolwiek. Działali także: Spencer, Sax, Maja, Michel, Wład, Ursula i Marina. Rzeczywiście pierwsza setka wydawała się Nadii bardziej zjednoczona w tym wysiłku niż w jakimkolwiek działaniu od czasów Underhill — postępowali tak, jak gdyby była to ich ostatnia szansa, aby wszystko pchnąć we właściwym kierunku, aby naprawić wszystkie poczynione szkody… Aby zrobić coś przez wzgląd na wszystkich ich zmarłych przyjaciół.
A nie byli jedynymi, którzy pracowali. W miarę kolejnych spotkań niektórzy zaczęli czuć, że kongres faktycznie może przynieść jakieś rezultaty, więc ludzie ci nabrali zwyczaju uczestniczenia w tych samych zebraniach, pracując ciężko, by znaleźć kompromisy i przenieść rezultaty na ekrany swoich komputerów w formie rozmaitych zaleceń i tym podobnych rozwiązań. Na danym spotkaniu musieli tolerować obecność osób, które bardziej były zainteresowane szokowaniem wszystkich niż konkretnymi rezultatami, jednak i tak nie przestawali pracować bez wytchnienia.
Nadia dostrzegała te oznaki postępu i usiłowała na bieżąco informować o nich Nirgala i Arta. Dbała także, by obaj mężczyźni byli nakarmieni i wypoczęci. Do ich siedziby wpadali rozmaici ludzie i mówili:
— Powiedziano nam, żebyśmy to przenieśli do dużej sali numer trzy.
Wielu spośród pracowników obsługi kongresu interesowało się postępami. Pewna kobieta z Dorsa Brevia, imieniem Charlotte, studiowała prawa organizacyjne i stworzyła dla nich coś w rodzaju podstaw konstytucyjnych, zrąb kodeksu podobnego szwajcarskiemu, w którym pojawiły się pewne kwestie, na razie nie uzgodnione.
— Głowa do góry — powiedziała im trojgu pewnego ranka, kiedy siedzieli w pomieszczeniu, spoglądając ponuro. — Zderzenie doktryn to prawdziwa okazja. Amerykański kongres konstytucyjny był jednym z najbardziej udanych, jakie kiedykolwiek się odbyły, mimo wielu bardzo silnych antagonizmów. Kształt rządu, który stworzyli, odzwierciedla nieufność, jaką okazywały sobie nawzajem te grupy. Małe stany, wchodzące w skład USA, obawiały się, że zostaną przytłoczone przez większe, powstał więc Senat, gdzie wszystkie stany są równe oraz Kongres, w którym większe stany posiadają większą liczbę reprezentantów. Struktura ta stanowi odpowiedź na pewien specyficzny problem, rozumiecie? Tak samo jest w przypadku trzystopniowego prawa do wnoszenia poprawek i unieważniania ustawy. To również jest kwestia zinstytucjonalizowanej nieufności wobec władzy. Także w szwajcarskiej konstytucji znajdziemy wiele podobnych kwestii. Możemy przenieść je tutaj.
Wyszli więc na zewnątrz, gotowi do pracy, dwóch bystrych młodych mężczyzn i jedna otwarta na świat stara kobieta. Nadia pomyślała, że dziwne jest uświadomienie sobie, kto się okazuje przywódcą w takich sytuacjach jak ta. Nie trzeba być wyjątkowo genialnym czy też świetnie poinformowanym, jak najlepiej dowodziły przykłady Mariny lub Kojota, chociaż obie te cechy na pewno pomagały i każde z tych dwojga z pewnością liczyło się jako ktoś ważny. Jednak liderzy to ci, których ludzie słuchają. Ci, którzy magnetyzują tłum. A w tłumie tak potężnych intelektów i znakomitych osobowości taki magnetyzm był czymś niezwykle rzadkim, trudnym do uchwycenia… I czymś bardzo, bardzo silnym…
Nadia uczestniczyła w spotkaniu poświęconym dyskusji nad problemem stosunków Marsa z Ziemią po zdobyciu niezależności. Na miejscu był Kojot, który wykrzykiwał:
— Niech idą do diabła! To jest ich własne dzieło! Pozwólmy im się opamiętać, o ile potrafią… Jeśli im się uda, możemy ich odwiedzać i przyjaźnić się po sąsiedzku. Jednak, jeśli im się nie uda, a my spróbujemy im pomóc, pociągną nas za sobą ku zagładzie.
Wielu spośród „czerwonych” i przedstawicieli koalicji „Nasz Mars” z emfazą pokiwało głowami. Jedną z najwybitniejszych osobowości wśród nich był Kasei, który usamodzielnił się ostatnio, dając się poznać jako przywódca ugrupowania „Nasz Mars”, separatystycznego skrzydła „czerwonych”. Członkowie tego odłamu nie chcieli mieć nic wspólnego z Ziemią, pragnęli przywrócić sabotaż, ekotaż, terroryzm, zbrojną rewoltę i wszelkie inne środki, dzięki którym mogliby otrzymać to, czego chcieli. Była to, w gruncie rzeczy, jedna z najmniej uległych i skłonnych do rozmów grup na kongresie, dlatego Nadia uznała za bardzo smutny fakt, iż Kasei uległ ideom członków grupy, a nawet został ich przywódcą.
Teraz Maja wstała, aby odpowiedzieć Kojotowi.
— Miła teoria — oświadczyła — ale niewykonalna. Przypomina „czerwoność” Ann. Ponieważ jednak jesteśmy skazani na kontakty z Ziemią, więc równie dobrze możemy zastanowić się nad tym, jak te stosunki mają wyglądać, a nie po prostu unikać rozmowy.
— Póki na Ziemi panuje chaos, znajdujemy się w niebezpieczeństwie — stwierdziła Nadia. — Musimy zrobić wszystko, co potrafimy, aby im pomóc. A w ten sposób sprawić, żeby sytuacja tam rozwinęła się w wybranym przez nas kierunku.
Ktoś inny odezwał się w tym momencie:
— Obie te planety to przecież jeden system.
— Co przez to rozumiesz? — zapytał Kojot. — Moim zdaniem, są to dwa różne światy, które z pewnością mogłyby istnieć jako dwa odrębne systemy!
— Wymiana informacji.
— Istniejemy dla Ziemi jako model albo jako eksperyment — zauważyła Maja. — Myślowy eksperyment dla ludzkości, z którego będzie się ona mogła czegoś nauczyć.
— Ale prawdziwy eksperyment — wtrąciła Nadia. — To już nie jest gra. Nie możemy sobie pozwolić, by trwać na atrakcyjnych, czysto teoretycznych pozycjach. — Kiedy to mówiła, popatrzyła na Kaseia, Harmakhisa i ich towarzyszy, widziała jednak, że jej słowa nie zrobiły na nikim wrażenia.
Kolejne spotkania, kolejne dyskusje, szybkie posiłki, a potem spotkanie z issei z Sabishii, aby przedyskutować problem półświata jako odskoczni dla ich działań. Następnie nocna konferencja z Artem i Nirgalem, tyle że mężczyźni byli tak skonani, iż Nadia posłała ich do łóżek.
— Porozmawiamy o tym po śniadaniu — powiedziała.
Nadia również czuła się zmęczona, ale bardzo daleko jej było do senności. Odbyła więc nocny spacer, udając się z Zakrosu tunelem na północ. Ostatnio odkryła wysoko położony szlak ciągnący się wzdłuż zachodniej ściany tunelu. Był wcięty w bazalt w miejscu, gdzie krzywizna cylindra tworzyła ścianę o stoku opadającym pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Z tego szlaku Nadia mogła ponad koronami drzew zajrzeć w dół, do parków. A stamtąd, z miejsca, gdzie szlak skręcał na zewnątrz przechodząc w krótką odnogę żyły w Knossos, rozciągał się wspaniały widok w jedną i w drugą stronę na całą długość tunelu, aż ku obu horyzontom. Całą przestrzeń tego wąskiego świata dość kiepsko oświetlały uliczne lampy, otoczone nieregularnymi zielonymi kulami liści; stale wpadało tu także światło przez kilka okien oraz z rzędu papierowych lampionów zawieszonych na sosnach w parku Gurnia. Był to tak śliczny fragment świetnej roboty konstrukcyjnej, że Nadię aż lekko zabolało wspomnienie długich lat spędzonych w Zygocie, pod lodem, w lodowatym powietrzu i przy sztucznym świetle. Gdyby tylko wiedzieli o tych magmowych tunelach…
Dno następnego odcinka, o nazwie Fajstos, niemal w całości wypełniał długi płytki staw. W miejscu tym rozszerzył się kanał, który spływał powoli w dół z Zakrosu. Podwodne światła zainstalowane przy jednym końcu stawu zmieniały jego wodę w dziwny, iskrzący się ciemny kryształ i Nadia dostrzegła grupę pluskających się osób; ich ciała połyskiwały w oświetlonej wodzie, znikającej w ciemnościach. Stworzenia ziemnowodne, salamandry… Kiedyś, bardzo dawno temu, żyły na Ziemi zwierzęta wodne, które chwytając powietrze, wyczołgały się na brzeg. Nadia pomyślała sennie, że musiały wcześniej, w oceanie, odbyć dość poważne polityczne debaty, by podjąć taką decyzję. Wynurzyć się czy nie, jak się wynurzyć, kiedy się pojawić… Dźwięk czyjegoś odległego śmiechu, gwiazdy tłoczące się w wyciętych w suficie świetlikach…
Nadia obróciła się i zeszła schodami na dno tunelu, a potem ruszyła z powrotem do Zakros, po ścieżkach i ulicznej trawie, podążając obok kanału. Myśli Rosjanki były rozproszone, stanowiąc pojawiające się i znikające obrazy. Gdy znalazła się z powrotem w apartamencie, położyła się na łóżku i od razu zasnęła, a o świcie przyśniły się jej płynące w powietrzu delfiny.
Jednak w samym środku tego snu została brutalnie obudzona; ze snu wyrwała ją Maja, tłumacząc jej po rosyjsku:
— Tu są jacyś Ziemianie. Amerykanie.
— Ziemianie — powtórzyła Nadia i poczuła strach.
Ubrała się i wyszła, aby zobaczyć, co się dzieje. Maja mówiła prawdę: oczom Nadii ukazał się Art, który stał w otoczeniu grupki Ziemian — mężczyzn i kobiet wzrostu Nadii i najwyraźniej bliskich jej również wiekowo. Stali na niepewnych nogach i z zaskoczeniem wyciągali szyje, patrząc na wielką cylindryczną komorę. Art próbował ich przedstawiać, jednocześnie wszystko im wyjaśniając, co jego mięśniom wokół ust — mięśniom nawet tak gadatliwego człowieka jak on — sprawiało sporą trudność.
— Zaprosiłem ich, tak, no cóż, nie wiedziałem… O, witaj, Nadiu… to jest mój stary szef, William Fort.
— O wilku mowa — powiedziała Nadia i uścisnęli sobie dłonie. Fort był łysy, miał zadarty nos, na twarzy opaleniznę, setki zmarszczek i miłą, nieokreśloną minę.
— Właśnie przylecieli. Bogdanowiści ich aresztowali… Wysłałem zaproszenie do pana Forta już jakiś czas temu, ale nigdy nie otrzymałem od niego odpowiedzi, więc nie wiedziałem, że zamierza przylecieć… Jestem bardzo zaskoczony, no i oczywiście zadowolony.
— To ty go zaprosiłeś?! — krzyknęła Maja.
— Tak, widzisz, on bardzo chce nam pomóc. W tym rzecz…
Maja popatrzyła z furią, jednak nie na Arta, ale na Nadię.
— Mówiłam ci, że to szpieg — oświadczyła po rosyjsku.
— Tak, mówiłaś — zgodziła się Nadia, potem powiedziała po angielsku do Forta: — Witamy na Marsie.
— Cieszę się, że tu jestem — odparł Fort. Wyglądało na to, że rzeczywiście tak uważa; uśmiechnął się niemądrze, jak gdyby był zbyt zadowolony, aby móc utrzymać na twarzy powagę. Jego towarzysze nie mieli aż tak pewnych min. Było ich około tuzina, zarówno młodych, jak i starych; niektórzy się uśmiechali, ale wielu wyglądało na zdezorientowanych i ostrożnych.
Po kilku niezręcznych minutach Nadia zaprowadziła Forta i małą grupę jego współpracowników do gościnnych kwater w Zakrosie, a kiedy przyszła Ariadnę, przydzielono przybyszom pokoje. Co innego mogli zrobić? Nowina już się rozeszła po Dorsa Brevia i kiedy uczestnicy kongresu zeszli do Zakrosu, ich twarze wyrażały tak samo niezadowolenie, jak i ciekawość — w końcu przecież goście byli przywódcami jednego z największych konsorcjów ponadnarodowych, a poza tym najwyraźniej przybyli sami i bez ukrytych mikrofonów (tak przynajmniej twierdzili sabishiiańczycy). Trzeba było coś z nimi zrobić.
Nadia skłoniła Szwajcarów, by zwołali w godzinie obiadowej ogólne zebranie. Poprosiła też nowo przybyłych, by po odświeżeniu się w swoich pokojach, przemówili na spotkaniu. Ziemianie przyjęli propozycję z wdzięcznością i nawet najbardziej niepewni spośród nich wyglądali na uspokojonych. Sam Fort miał taką minę, jak gdyby tworzył już w myślach mowę.
Znalazłszy się z powrotem poza terenem kwater gościnnych w Zakrosie, Art stanął twarzą w twarz z całym tłumem zdenerwowanych ludzi.
— Dlaczego ci się zdaje, że możesz podejmować za nas takie decyzje? — zapytała Maja, wyrażając obawy wielu ze zgromadzonych. — Ty, który nawet do nas nie należysz! Ty, który byłeś wśród nas kimś w rodzaju szpiega! Zaprzyjaźniłeś się z nami, a następnie za naszymi plecami nas zdradziłeś!
Czerwony na twarzy z zakłopotania Art rozłożył ręce, poruszając ramionami w taki sposób, jak gdyby chciał się uchylić przed obelżywymi słowami albo wyślizgnąć się i uciec do osób zebranych za Mają, tych, którzy być może odczuwali jedynie ciekawość.
— Potrzebujemy pomocy — wyjaśnił Rosjance. — Nie zdołamy zrealizować sami tego, czego pragniemy. Mówię ci, Praxis jest inna, ci ludzie są bardziej podobni do nas…
— Nie masz prawa za nas decydować! — krzyknęła Maja. — Jesteś naszym więźniem!
Art spojrzał z ukosa i zamachał rękoma.
— Nie można być więźniem i szpiegiem jednocześnie, nie sądzisz?
— Ty możesz być każdego rodzaju zdrajcą naraz! — wrzasnęła Maja.
Jackie podeszła do Arta i spojrzała na niego z góry. Twarz miała srogą i poważną.
— Wiesz, że ci ludzie z Praxis być może będą musieli na zawsze pozostać Marsjanami, czy tego chcą, czy nie? Dokładnie tak samo jak ty.
Art skinął głową.
— Mówiłem im, że to się może zdarzyć. Najwyraźniej im to nie przeszkadza. Powtarzam wam, że oni chcą pomóc. Reprezentują jedyne konsorcjum ponadnarodowe, które działa inaczej, które ma podobny do naszego cel. Przylecieli tutaj sami, aby zobaczyć, czy mogą pomóc. Są naprawdę zainteresowani. Dlaczego mielibyście się tym niepokoić? To jest w pewnym sensie okazja.
— Zobaczmy, co powie ten Fort — zakończyła Nadia.
Szwajcarzy zwołali specjalne zebranie w amfiteatrze Malia, a kiedy zgromadził się tłum delegatów, Nadia pomagała kierować nowo przybyłych przez bramy na miejsce. Nadal z pewnością przerażał ich rozmiar tunelu Dorsa Brevia. Art patrzył na nich nerwowo, uciekał co jakiś czas wzrokiem i często ścierał rękawem pot z brwi. Był bardzo zdenerwowany, co śmieszyło Nadię, będącą w znakomitym nastroju po przylocie Forta. Jej zdaniem te odwiedziny w żaden sposób nie mogły im zaszkodzić.
Usiadła więc w pierwszym rzędzie wraz z grupą przedstawicieli Praxis i obserwowała, jak Art wprowadza Forta na podium i przedstawia go. Starzec skinął głową i wypowiedział jakąś powitalną formułkę. Następnie przekrzywił głowę, spojrzał na tylny rząd amfiteatru, stwierdził, że prawdopodobnie go tam nie usłyszano, zrobił wdech i odezwał się ponownie; tym razem jego zwykle cichy głos rozniósł się po całym pomieszczeniu. Z wprawą doświadczonego aktora przemówił do wszystkich zgromadzonych.
— Chciałbym podziękować ludziom z Subarashii za to, że przywieźli mnie tu, na południe, na tę konferencję.
Art, który akurat wracał na swoje siedzenie, skurczył się w sobie, po czym odwrócił do Forta, złożył dłonie w miseczkę i przyłożył do ust.
— Chodzi o Sabishii — powiedział do starca półszeptem.
— Co takiego?
— Sabishii. Powiedziałeś Subarashii, a to jest konsorcjum ponadnarodowe. Kolonia, przez którą przejeżdżałeś, aby się tutaj dostać, nazywa się Sabishii. Sabishii oznacza „samotny”, a Subarashii — „cudowny”.
— Cudownie — odparł Fort, patrząc z zaciekawieniem na Arta. Potem wzruszył ramionami i ponownie zaczął przemawiać — stary Ziemianin o cichym, ale przeszywającym głosie i dość chaotycznym stylu wypowiedzi. Opisał Praxis, opowiedział, jak to konsorcjum powstało i jak działa obecnie. Kiedy wyjaśnił stosunek Praxis do innych ponadnarodowych koncernów, Nadii skojarzyło się, że kontakty tamtych bardzo przypominają stosunki łączące podziemie ze światem powierzchniowym na Marsie.
Wnosząc z milczenia, które ogarnęło siedzących za nią, sądziła, że mówca radzi sobie chyba całkiem dobrze; z pewnością zdobył zainteresowanie tłumu. Jednak wówczas powiedział coś o ekokapitalizmie i o traktowaniu Ziemi jako pełnego świata, podczas gdy Mars jest ciągle światem pustym, a w tym momencie troje czy czworo „czerwonych” zerwało się z miejsc.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — krzyknął ktoś z nich. Nadia zobaczyła, jak Art zaciska ręce na udach i wkrótce zrozumiała dlaczego. Odpowiedź Forta była długa i dziwaczna. Opisał to, co nazywał ekokapitalizmem; naturę w nim rozumiał jako bioinfrastrukturę, ludzi natomiast jako kapitał ludzki. Nadia odwróciła się i zauważyła, że wiele osób marszczy brwi; Wład i Marina spojrzeli po sobie, a Marina naciskała jakieś guziki na nadgarstku. Nagle Art zerwał się na równe nogi i przerwał Fortowi pytaniem, co Praxis robi w chwili obecnej i jaka może być zdaniem starego rola tego konsorcjum na Marsie.
Fort popatrzył na Arta, jak gdyby go nie rozpoznawał.
— Współpracujemy z Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości. Organizacja Narodów Zjednoczonych nigdy się nie otrząsnęła po roku 2061 i teraz wszyscy uważają ją za pozostałość drugiej wojny światowej, tak jak Ligę Narodów traktuje się jako twór pierwszej wojny. Straciliśmy więc naszego najlepszego mediatora międzynarodowych dysput, a tymczasem wszędzie na Ziemi wybuchają konflikty, a niektóre z nich są naprawdę poważne. Stale któraś ze stron w danym konflikcie wnosi przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości oskarżenie przeciwko drugiej, a Praxis stworzyła organizację pod nazwą „Przyjaciele Trybunału”, która próbuje nieść pomoc na wszelkie możliwe sposoby. Działamy zgodnie z jej decyzjami, oddajemy pieniądze i naszych ludzi do jej dyspozycji, staramy się wypracować techniki arbitrażowe i tak dalej. Jesteśmy częścią nowej strategii, która polega na tym, że jeśli dwie międzynarodowe organizacje jakiegokolwiek rodzaju dzieli niezgoda i zdecydują się przekazać pod opiekę arbitrażu, na rok zostają wprowadzone do programu Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości; jego mediatorzy usiłują znaleźć takie rozwiązanie sytuacji, które usatysfakcjonowałoby obie strony. Pod koniec roku Trybunał podejmuje poważne decyzje w sprawie wszystkich nie załatwionych problemów i jeśli się uda, zostaje podpisana umowa, którą staramy się wspierać na wszystkie możliwe sposoby. Tego typu postępowaniem zainteresowały się już Indie. Podjęły próbę uczestniczenia w programie w sprawie Sikhów w Pendżabie i jak do tej pory panuje między nimi zgoda. Inne przypadki są może trudniejsze, ale jednocześnie bardzo pouczające. Wiele uwagi poświęca się pojęciu półautonomii. My w Praxis wierzymy zresztą, że żaden naród nigdy nie był naprawdę suwerenny, a zawsze tylko półautonomiczny w stosunku do reszty świata. Półautonomiczne są konsorcja metanarodowe, a także jednostki. Kultura jest półautonomiczna w stosunku do ekonomii, a wszelkie wartości — w stosunku do cen… Istnieje nawet nowa gałąź matematyki, która próbuje opisać półautonomię w formalnych terminach logiki.
Wład, Marina i Kojot usiłowali równocześnie słuchać Forta, naradzać się między sobą i robić notatki. Nadia wstała i zamachała na Forta.
— Czy inne konsorcja ponadnarodowe także wspierają Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości? — spytała.
— Nie. Metanarodowcy unikają Trybunału, a ONZ traktują jedynie jako coś w rodzaju pieczątki. Obawiam się, że ciągle wierzą w mit suwerenności.
— Jednak z tego, co pan mówi, wnoszę, że jest to system, który działa tylko wówczas, kiedy obie strony się na niego zgodzą.
— Tak. Mogę powiedzieć tylko tyle, że Praxis bardzo się interesuje próbą zbudowania mostów między Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości i wszystkimi siłami na Ziemi.
— Dlaczego? — spytała Nadia.
Fort podniósł ręce, w geście dokładnie takim samym jak ulubiony gest Arta.
— Kapitalizm działa tylko wtedy, gdy istnieje rozwój. Jednak, jak sami widzicie, rozwój nie jest już rozwojem… Musimy się rozrastać do wnętrza, aby wszystko ponownie skomplikować…
Jackie wstała.
— Ale pana firma na Marsie mogłaby się rozrastać w klasycznym stylu kapitalistycznym, prawda?
— Przypuszczam, że tak.
— Więc może jedynie tego chce pan od nas? Może potrzebuje pan tylko nowego rynku? Tego pustego świata, o którym wspomniał pan wcześniej?
— Cóż, doszliśmy w Praxis do wniosku, że rynek to tylko bardzo mała część społeczności. A my jesteśmy zainteresowani całością.
— Czego więc chce pan od nas? — krzyknął ktoś z tyłu.
Fort uśmiechnął się.
— Chcę poobserwować.
Wkrótce spotkanie skończyło się, a zaczęły normalne sesje popołudniowe. Rzecz jasna, wszystkie je zdominował temat przybycia grupy Praxis — przynajmniej w części dyskusyjnej. Na nieszczęście dla Arta, tej nocy, kiedy usiedli wokół stołu, aby przesłuchać kasety, stało się oczywiste, że Fort i jego zespół traktują kongres raczej jako separator niż jako spoiwo. Wiele osób mogło nie zaakceptować ziemskiego konsorcjum ponadnarodowego jako ważnego członka kongresu.
Kojot podszedł nagle do Arta i powiedział:
— Nie mów mi, jak bardzo inne jest Praxis. To najstarsza sztuczka z możliwych. Twierdzenie, że jeśli tylko bogaci zachowywaliby się przyzwoicie, wówczas cały system byłby w porządku, to bzdura. System wszystko określa i rozstrzyga, więc ten system trzeba zmienić.
— Ależ Fort właśnie mówi o zmianie — sprzeciwił się Art. Jednak w tym przypadku swoim największym wrogiem był sam Fort, ponieważ nowe idee opisywał zawsze w sposób manieryczny, używając klasycznych terminów ekonomicznych. A jedynymi osobami zainteresowanymi takim podejściem do sprawy byli niestety Wład i Marina. Dla bogdanowistów, „czerwonych” i przedstawicieli „Naszego Marsa” — w gruncie rzeczy dla większości tubylców i sporej części imigrantów — takie słowa określały jak zwykle ziemski biznes, w którym ludzie ci z pewnością nie chcieli brać udziału. „Żadnych układów z konsorcjami”, krzyknął na jednej z kaset Kasei, otrzymując spore brawa, „żadnych układów z Ziemią, cokolwiek powiedzą jej przedstawiciele!” I tak Fort wypadł poza nawias. Jedyną kwestią interesującą ten tłumek było pytanie, czy Fortowi i jego grupie należy pozwolić swobodnie odejść, czy też nie. Niektórzy uważali, że przybysze z Praxis są — podobnie jak Art Randolph — więźniami podziemia.
Jackie jednak zaproponowała na spotkaniu, aby przyjąć w tej kwestii stanowisko Boone’a, czyli robić użytek z każdej nadarzającej się okazji. Z pogardą ustosunkowała się do tych wszystkich, którzy z samej zasady odrzucali propozycję Forta.
— Ponieważ zamierzamy traktować naszych gości jak zakładników — odezwała się ostro do swego ojca — dlaczego ich w jakiś sposób nie wykorzystać? Dlaczego z nimi nie porozmawiać?
W rezultacie powstał nowy rozłam, dołączając do wszystkich innych: rozłam na izolacjonistów i zwolenników współdziałania dwóch światów.
W następnych kilku dniach Fort radził sobie na swój sposób z toczącymi się wokół sporami — po prostuje ignorował i to do takiego stopnia, iż Nadia miała czasami wrażenie, że starzec może w ogóle nie jest ich świadomy. Szwajcarzy poprosili go, by poprowadził warsztat na temat bieżącej sytuacji na Ziemi. Przyszło bardzo dużo ludzi, wypełniając salę, a Fort i jego towarzysze przez cały czas odpowiadali szczegółowo na pytania. Podczas tych odpowiedzi Fort robił wrażenie, że chętnie akceptuje wszystko, co mówiono mu o Marsie; słuchał tylko, niczego nie zalecając. Trzymał się jedynie tematu Ziemi i obiektywnego opisu:
— Konsorcja ponadnarodowe obecnie się kurczą. Zostało mniej więcej parę tuzinów największych z nich — stwierdził w odpowiedzi na któreś z pytań. — Wszystkie one podpisały kontrakty rozwojowe z więcej niż jednym rządem narodowym. Nazywamy ich metanarodowcami. Największe z nich to: Subarashii, Mitsubishi, Zjednoczeni, Amexx, Armscor, Mahjari i Praxis. Następną dziesiątkę czy piętnastkę stanowią także całkiem spore firmy, jeśli spojrzy się z punktu widzenia rozmiaru ponadnarodowych koncernów, ale są one szybko przyłączane do poszczególnych konsorcjów metanarodowych. Duże konsorcja metanarodowe to teraz w naszym świecie wielkie potęgi, które kontrolują zarówno Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy czy Grupę Jedenastu, jak i wszystkich swoich narodowych klientów.
Sax poprosił Forta, aby zdefiniował bardziej szczegółowo metanarodowość.
— Około dziesięciu lat temu Sri Lanka zwróciła się do przedstawicieli konsorcjum Praxis, aby przyjechali do ich państwa, przejęli gospodarkę i popracowali nad arbitrażem między Tamilami i Syngalezami. Przystaliśmy na ich prośbę i rezultaty były zachęcające, jednak w trakcie trwania układu stało się jasne, że wzajemne kontakty z rządem narodowym to coś zupełnie nowego. Nasze działania zauważono oczywiście w pewnych kręgach. Potem, kilka lat temu, Amexx wdał się w jakieś nieporozumienie z Grupą Jedenastu, toteż zabrał z Grupy wszystkie swoje aktywa i przeniósł je na Filipiny. Niewłaściwa umowa między Amexxem i Filipinami, oszacowana w rocznym produkcie brutto jako sto do jednego, spowodowała sytuację, w rezultacie której Amexx praktycznie przejął ten kraj. I tak powstało pierwsze prawdziwe konsorcjum metanarodowe, chociaż nie był oczywisty fakt, że jest to coś nowego, póki całego układu nie skopiowało Subarashii, które przeniosło teren dla większości swoich operacji do Brazylii. Wówczas wszyscy zrozumieli, że mamy do czynienia z nowym układem konsorcjum-kraj, zupełnie odmiennym od starych stosunków państw „flagowych”. Konsorcjum metanarodowe przejmuje bowiem zagraniczne długi oraz wewnętrzną ekonomię swego państwa-klienta — jest to działanie podobne do tego, co ONZ zrobiła w Kambodży albo Praxis w Sri Lance, ale o wiele bardziej zrozumiałe. W tych układach klient, czyli rząd danego państwa staje się agencją roszczeniową wobec gospodarczej polityki swojego metanarodowca. Ogólnie mówiąc, państwa wymuszają to, co nazywa się przedsięwzięciami oszczędnościowymi, ale wszyscy pracownicy państwowi są opłacani o wiele lepiej niż przedtem, łącznie z wojskiem, policją i wywiadem. W takim właśnie momencie można uznać dane państwo za sprzedane. A każde konsorcjum metanarodowe ma spore zasoby i jest w stanie kupić wiele państw. Amexx ma tego rodzaju układ z Filipinami, państwami północno-afrykańskimi, Portugalią, Wenezuelą i pięcioma czy sześcioma mniejszymi krajami.
— Czy Praxis również tak postępuje? — spytała Marina.
Fort potrząsnął głową.
— W pewnym sensie, tyle że nas interesują relacje innej natury. Zajmujemy się państwami na tyle dużymi, by partnerstwo między nami znajdowało się w większej równowadze. Współpracujemy na takich zasadach z Indiami, Chinami i Indonezją. Wszystkie one są państwami, które oszukał marsjański traktat z roku 2057, zachęciły nas więc do przylotu tutaj. Chcą, żebyśmy się dowiedzieli, jak sprawy stoją. Zainicjowaliśmy także kontakty z pewnymi innymi krajami, które nadal są niezależne. Jednak nie wprowadzamy się całkowicie do tych państw i nie usiłujemy im narzucać naszej polityki gospodarczej. Staramy się pozostać wierni naszej wersji formatu konsorcjum ponadnarodowego, chociaż na skalę konsorcjów metanarodowych. Mamy nadzieję, że dla państw, z którymi współpracujemy, funkcjonujemy jako alternatywa wobec metanarodowców. Jest to podstawa, aby kontynuować nasze współdziałanie z Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, Szwajcarią i innymi podmiotami prawnymi, pozostającymi poza tworzącym się porządkiem metanarodowym.
— Praxis naprawdę jest inna — oświadczył Art.
— Jednak system to system — upierał się Kojot z końca sali.
Fort wzruszył ramionami.
— Jak sądzę, to właśnie my tworzymy ten system.
Kojot w milczeniu tylko potrząsnął głową.
Wówczas wtrącił się Sax:
— Musimy się tym nająć… to znaczy zająć.
Potem zaczął zadawać pytania Fortowi:
— Które jest najbrudniejsze… to znaczy największe? — Pytania były wypowiadane z trudem, niezdarnie, ochrypłym głosem, ale Fort pominął milczeniem trudności Saxa i odpowiadał mu bardzo szczegółowo, tak że większość z trzech kolejnych, nieprzerwanych warsztatów Praxis składała się z pytań Russella i odpowiedzi Forta, z których wszyscy słuchacze dowiedzieli się bardzo wiele o innych konsorcjach metanarodowych, a także o ich przywódcach, strukturach wewnętrznych, państwach-klientach i stanowisku, jakie każde z nich zajmowało w okresie chaosu związanego z rokiem 2061. — Dlaczego zareagować… chcę spytać, dlaczego potrzaskano jajka… to znaczy kopuły?
Fort był słaby, gdy chodziło o szczegóły historyczne i wzdychał nieszczęśliwie z powodu braków we własnych wspomnieniach związanych z tym okresem; jednak jego relacja dotycząca obecnej sytuacji na Ziemi była pełniejsza niż którakolwiek z tych, jakie zgromadzeni na kongresie otrzymali wcześniej, co pomogło wyjaśnić dręczące wszystkich pytania, związane z działalnością konsorcjów metanarodowych na Marsie, nad której naturą wszyscy się zastanawiali. Teraz uświadomili sobie, że metanarodowcy używają Zarządu Tymczasowego jako pośrednika w swoich własnych sprzeczkach. Nie zgadzali się bowiem co do terytoriów. Zgromadzeni dowiedzieli się też, że konsorcja zostawiały półświat samemu sobie, ponieważ uważały, że jego aspekty podziemne niewiele znaczą i są w pewnym stopniu łatwe do kontrolowania. I tak dalej.
Nadia miała ochotę pocałować Saxa — właściwie to nawet go pocałowała — a potem ucałowała także Spencera i Michela za wsparcie, którego udzielali Saxowi podczas tych sesji, ponieważ chociaż Sax wytrwale walczył z problemami, jakie miał z mówieniem, często — sfrustrowany — zaczynał się rumienić i tylko uderzał pięścią w stół. Pod koniec spytał Forta:
— Czego w takim razie Praxis chce od ludzi… noo!… od Marsa?
— Czujemy, że to, co się dzieje tutaj, będzie miało swoje reperkusje na Ziemi — odrzekł William Fort. — W tej chwili utożsamiamy się z powstającą na Ziemi koalicją sił postępowych. Największe z nich to Chiny, Praxis i Szwajcaria. W skład koalicji wchodzą także dziesiątki mniejszych jednostek, nie są one jednak tak potężne jak te trzy. Być może ważne będzie to, po której stronie opowiedzą się w tej sytuacji Indie. Większość z konsorcjów metanarodowych wydaje się uważać je za coś w rodzaju ścieku eksploatacyjnego i twierdzą, że niezależnie od tego, jak wiele w to państwo zainwestują, nic się tam nie zmieni. My się z tym nie zgadzamy. Sądzimy także, że Mars jest miejscem podobnie znaczącym, choć w inny sposób — raczej jako wyrastająca nowa siła. Widzicie… chcieliśmy więc znaleźć również tutaj jednostki postępowe i pokazać im, jak działamy. I zobaczyć, co one… co wy o tym myślicie.
— Interesujące — zauważył Sax.
Tak się to więc odbywało. Jednakże wiele osób pozostało zdecydowanie przeciwnych wszelkim układom z jakimkolwiek ziemskim konsorcjum. A tymczasem wszystkie inne dyskusje na temat wszelkich innych kwestii odbywały się z niesłabnącą siłą. Często im dłużej rozmawiali uczestnicy kongresu, tym bardziej pogłębiała się polaryzacja poglądów.
Tej nocy podczas spotkania na patio Nadia z niedowierzaniem potrząsała głową. Nie mogła zrozumieć, jak ludzie mogą ciągle ignorować wszelkie łączące ich cechy, jak mogą bez końca toczyć gorzkie boje o wszelkie, nawet najdrobniejsze, istniejące między nimi różnice. Oświadczyła Artowi i Nirgalowi:
— Może świat jest po prostu zbyt skomplikowany, aby można było stworzyć jeden plan działania. Może nie powinniśmy szukać na siłę jednego globalnego planu, ale raczej opracować strategie najbardziej dla nas korzystne. Jeśli będziemy mieli do dyspozycji wiele różnych koncepcji działania, wówczas znacząco wzrosną szansę, że Mars poradzi sobie ze wszystkim.
— Nie sądzę, aby to zadziałało — odpowiedział Art.
— Więc co się stanie?
Wzruszył ramionami.
— Tego nikt jeszcze nie wie.
I wraz z Nirgalem zabrali się za przeglądanie kaset, poszukując czegoś, co Nadii wydało się nagle rozpływającą się coraz bardziej fatamorganą.
Nadia położyła się spać. Zasypiając pomyślała, że gdyby miała do czynienia z projektem konstrukcyjnym, zniszczyłaby go i zaczęła jeszcze raz.
Senny obraz upadającego budynku popchnął ją ku rzeczywistości. Po chwili, westchnąwszy, zrezygnowała ze snu i wyszła na kolejny nocny spacer. Art i Nirgal zasnęli w sali audiowizualnej; ich twarze ułożone na blacie stołu jarzyły się, odbijając światło z ekranu, na którym przewijała się szybko do przodu jakaś kaseta. Na zewnątrz wiatr pędził z szumem ku północy przez bramy do Gurnii i Nadia ruszyła w tamtym kierunku, wybierając wysoko położony szlak. Łopoczące na wietrze bambusowe liście, gwiazdy w świetlikach nad głową… potem słabe odgłosy śmiechu, rozbrzmiewające w tunelu, ze stawu Fajstos.
Podwodne światła stawu były włączone i mnóstwo ludzi znowu się kąpało. Teraz jednak po drugiej stronie tunelu, mniej więcej na wysokości Nadii, znajdował się oświetlony pomost, na którym tłoczyło się może z osiem osób. Jeden z mężczyzn wchodził na jakąś wysuniętą deskę i pochylił się. Potem, skulony, zsunął się z pomostu i chwycił przedni kraniec deski, gdzie tarcie było najwyraźniej bardzo małe. Następnie ten nagi mężczyzna z mokrymi włosami powiewającymi za plecami spłynął w głąb krętego, czarnego boku tunelu, przyspieszając, aż wystrzelił w górę ze skraju skały, wzniósł się nad stawem, zrobił przewrotkę i uderzył w wodę z wielkim pluskiem, po czym wynurzył się ponownie z okrzykiem. Ze wszystkich stron rozległy się wiwaty.
Nadia zeszła, aby się przypatrzeć zawodom. Następna osoba wbiegała już po schodkach na pomost, a mężczyzna, który jako pierwszy wykonał skok, stał teraz na mieliźnie, odrzucając włosy. Nie rozpoznała go, póki nie dotarła do brzegu. Wówczas mężczyzna znalazł się w snopach płynnego światła z dołu. To był William Fort.
Nadia zrzuciła ubranie i weszła do wody, która była bardzo ciepła, w temperaturze ciała albo nieco wyższa. Kolejna postać z krzykiem zsunęła się po pochyłości, niczym surfer na ogromnej kamiennej fali.
— Uskok wygląda na ostry — powiedział Fort do jednego ze swoich towarzyszy — ale przy tak lekkiej grawitacji można go ledwie dotykać.
Poruszającą się na desce kobietę wyrzuciło właśnie ponad wodę; odgięła się w łuk, w idealnym łabędzim locie, a następnie — ostatni raz skręciwszy — z pluskiem wpadła do wody i po wypłynięciu roześmiała się głośno z powodu nagłego zagrożenia, które poczuła. Kobieta, która odważyła się wejść na deskę, wychodziła obecnie ze stawu, blisko podnóża schodów wciętych w zbocze.
Fort pozdrowił Nadię kiwnięciem głowy, stojąc w głębokiej po pas wodzie. Jego ciało było żylaste pod starą, pomarszczoną skórą. Na twarzy miał tę samą minę nieokreślonego zadowolenia, którą przybierał na warsztatach.
— Chcesz spróbować? — spytał Rosjankę.
— Może później — odparła, a potem popatrzyła wokół, przypatrując się ludziom w wodzie i próbując odgadnąć, kogo ma tu przed sobą i jakie partie na kongresie reprezentują poszczególne osoby. Kiedy uświadomiła sobie, co robi, aż prychnęła z oburzenia na samą siebie i na wszechobecność polityki, która potrafiła zatruć wszystko, jeśli się tylko na to pozwoliło.
Tym niemniej zdążyła jednak zauważyć, że w wodzie znajdują się przeważnie młodzi tubylcy z Zygoty, Sabishii, Nowego Vanuatu, Dorsa Brevia, moholu Vishniac, Christianopolis. Chyba nikt spośród nich nie należał do czynnie przemawiających delegatów, wobec czego Nadia nie potrafiła ocenić ich rzeczywistej siły. Być może nie miało żadnego znaczenia, że gromadzili się tu akurat w nocy i bawili się nadzy w ciepłej wodzie — w końcu większość z nich przyjechała z miejsc, gdzie czymś zupełnie normalnym były publiczne łaźnie, toteż przywykli do pluskania się z kimś, z kim w innej sytuacji mogli się zetrzeć w walce.
Kolejna odważna kobieta z wrzaskiem zsunęła się po zboczu, a następnie wpadła w głębinę stawu. Ludzie podpływali do niej niczym wyczuwające krew rekiny. Nadia zanurkowała pod wodę, która smakowała lekko słonawo; otworzywszy oczy, Rosjanka dostrzegła wybuchające wszędzie przezroczyste bańki, potem skręcone pływające ciała, które nad gładką, ciemną powierzchnią dna stawu wyglądały jak delfiny. Widok był doprawdy fantastyczny.
Nadia wróciła na górę i wycisnęła do sucha włosy. Fort stał między młodymi; wyglądał jak zniedołężniały Neptun. Taksował wszystkich z zaciekawieniem — odprężony starzec o kamiennym obliczu. Nadia pomyślała, że może ci tubylcy stanowią prawdziwie nową marsjańską kulturę, tę, o której mówił John Boone, kulturę, która niezauważalnie pojawiła się wśród nich. Przekaz informacji z pokolenia na pokolenie zawsze zawierał w sobie błąd; tak właśnie zaczęła się ewolucja. I nawet jeśli ludzie ci zeszli na Marsie do podziemia z bardzo różnych powodów, i tak wszyscy oni wydawali się tutaj konwergować, żyjąc życiem, które w jakiś sposób posiadało cechy „paleolityczne”, wracając do miejskiej kultury mimo wszystkich dzielących ich różnic albo rozwijając się w jakieś nowe syntezy — nie miało znaczenia, jak naprawdę było: być może działo się tu i jedno, i drugie w tym samym momencie. W każdym razie było to potencjalne spoiwo.
Albo taką prawdę miała w jakiś sposób przekazać Nadii łagodna radosjia mina Forta. Jednakże w tej samej chwili Jackie Boone w całym swoim blasku Walkirii ześlizgnęła się ścianą tunelową i wyleciała wysoko w powietrze, ponad zgromadzonymi, jak gdyby ktoś ją wystrzelił z cyrkowej armaty.
Program stworzony przez Szwajcarów zrealizowano do końca. Organizatorzy natychmiast ogłosili trzydniowy wypoczynek, po którym miało nastąpić zebranie ogólne.
Art i Nirgal spędzili wolne dni w swojej małej salce konferencyjnej, przeglądając wideokasety po dwadzieścia godzin dziennie, bez końca rozmawiając i — z czymś w rodzaju desperackiej zawziętości — pisząc na klawiaturze AL Nadia dotrzymywała im dzielnie kroku, spierała się z nimi, gdy miała w jakiejś kwestii odmienne zdanie i spisywała te partie materiału, które im wydawały się zbyt trudne. Często kiedy wchodziła, jeden z nich spał na krześle, a drugi intensywnie wpatrywał się w ekran.
— Słuchaj — pytał zachrypłym głosem — co o tym sądzisz?
Czytała informacje na ekranie i komentowała je, jednocześnie podtykając im obu jedzenie pod nos, co często budziło tego, który spał.
— Wygląda obiecująco. Wracajmy do pracy.
Rankiem tego dnia, kiedy miało się odbyć spotkanie ogólne, Art, Nirgal i Nadia wyszli razem na scenę amfiteatru; Art zabrał swoje AI do proscenium. Stał, wpatrując się w zebrany tłum, jak gdyby widok ten go oszołomił i dopiero po długiej pauzie odezwał się:
— Wyobraźcie sobie, że właściwie zgadzamy się w bardzo wielu kwestiach.
Jego słowa wywołały salwę śmiechu. Art jednak podniósł AI nad głowę jak kamienne tablice, a potem odczytał głośno z ekranu:
— Zadania dla marsjańskiego rządu!
Popatrzył ponad ekranem na tłum; zgromadzeni trwali w uprzedzająco grzecznym milczeniu.
— Punkt pierwszy. Marsjańską społeczność będzie się składać z wielu różnych kultur. Lepiej myśleć o Marsie jako o świecie niż jako o nacji. Zagwarantowana musi być wolność wyznania i tradycji kulturowych. Żadna kultura ani grupa kultur nie mogą zacząć dominować nad resztą.
— Punkt drugi. W tej różnorodnej strukturze trzeba nadal wszystkim jednostkom na Marsie gwarantować pewne nieprzekazywalne prawa, w tym materialne podstawy egzystencji, a także możliwość opieki zdrowotnej, wykształcenia oraz równość wobec prawa.
— Punkt trzeci. Tereny, powietrze i woda Marsa są wspólnie zarządzane przez ludzką rodzinę i nie mogą przynależeć do jakiejkolwiek jednostki lub grupy.
— Punkt czwarty. Owoce pracy jednostki należą do niej i nie może ich sobie przywłaszczyć jakaś inna jednostka czy grupa. Jednocześnie ludzka praca na Marsie jest częścią wspólnego przedsięwzięcia i należy do wspólnego dobra. Marsjański system gospodarczy musi odbijać oba te fakty, balansując pomiędzy zagwarantowaniem korzyści własnych jednostki a interesami wolnej społeczności.
— Punkt piąty. Porządek metanarodowy rządzący na Ziemi nie jest aktualnie w stanie połączyć dwóch poprzednich zasad, wobec czego nie może tutaj znaleźć zastosowania. W jego miejsce musimy stworzyć system ekonomiczny oparty o ekologię jako naukę. Celem marsjańskiej gospodarki nie jest „nieprzerwany rozwój”, ale nieprzerwany okres dobrej koniunktury dla całej biosfery planety.
— Punkt szósty. Sam krajobraz marsjański posiada „prawo do istnienia”, które należy szanować. Celem dokonywanych przez nas zmian środowiskowych powinien być wobec tego minimalizm i ecopoesis, odzwierciedlające wartości areofanii. Zaleca się, aby celem tych zmian była jedynie ta część Marsa, która leży poniżej obwodu czterokilometrowego. Zezwala się na przystosowanie tych terenów do życia dla ludzi. Wyższe partie, stanowiące mniej więcej trzydzieści procent planety, powinny wówczas pozostać w stanie przypominającym ich warunki pierwotne i istnieć jako naturalnie dzikie strefy rezerwatowe.
— Punkt siódmy. Proces zaludniania Marsa jest w sensie historycznym procesem jedynym w swoim rodzaju, ponieważ ludzkość nie zaludniała dotąd żadnej innej planety. Jako zjawisko tak unikalne, proces ten należy przedsięwziąć w duchu szacunku dla tego świata, a także — ogólnie — dla rzadkości życia w kosmosie. To, co zrobimy tutaj, stanie się precedensem dla dalszego zaludniania przez człowieka Układu Słonecznego, stworzy również modele dla ludzkiego stosunku do środowiska ziemskiego. A zatem: Mars zajmuje szczególne miejsce w historii i powinniśmy o tym pamiętać, podejmując konieczne decyzje związane z życiem tutaj.
Art odłożył AI na bok i zapatrzył się w tłum. Wszyscy spoglądali na niego w milczeniu.
— To tyle — powiedział i odchrząknął. Następnie dał znak Nirgalowi, który wszedł na estradę, stanął obok niego i przemówił:
— To wszystko, co udało się nam wyłuskać z warsztatów, wszystkie punkty, na które, naszym zdaniem, zgadza się ogół delegatów. Jest dużo więcej elementów i, jak przypuszczamy, mogłaby je zaakceptować większość zebranych tutaj grup, ale nie wszystkie… Stworzyliśmy także spisy tych częściowo zgodnych punktów i w całości udostępnimy do wglądu. Jesteśmy absolutnie przeświadczeni, że jeśli zdołamy opuścić to miejsce z jakimkolwiek dokumentem — nawet bardzo ogólnym — i tak dokonamy czegoś znaczącego. Tendencją tego typu kongresów jest uświadomienie ludziom dzielących ich różnic i sądzę, że w naszym przypadku tendencja ta jest wyolbrzymiona, ponieważ w chwili obecnej rząd marsjański pozostaje czymś w rodzaju kwestii teoretycznej. Kiedy jednak stanie się problemem praktycznym — kiedy trzeba będzie zacząć działać — wtedy poszukamy wspólnej płaszczyzny, a dokument z pewnością pomoże nam ją znaleźć. Mamy dużo szczegółowych adnotacji dla każdego z głównych punktów dokumentu. Rozmawialiśmy o nich z Jürgenem i Priską, którzy sugerują, by zorganizować tydzień spotkań, podczas którego każdy dzień byłby poświęcony któremuś z siedmiu głównych punktów, tak aby każdy mógł się z innymi podzielić własnymi komentarzami i zaproponować własne poprawki. Na końcu zobaczymy, czy uda się nam dojść do jakichś wniosków.
Rozległy się słabe śmiechy. Wiele osób kiwało głowami.
— Co z podstawową kwestią zdobycia niezależności? — krzyknął Kojot z końca sali.
— Nie udałoby się nam znaleźć żadnych wspólnych punktów dla porozumienia, które moglibyśmy podpisać — odpowiedział mu Art. — Może trzeba zwołać specjalny warsztat, który również to spróbuje zrobić.
— Może i tak! — krzyknął Kojot. — Każdy się zgodzi, że wszystko powinno być wspaniałe, a świat sprawiedliwy. Jednak sposób osiągnięcia tego pozostaje najistotniejszym problemem.
— No cóż, i tak, i nie — odparł Art. — To, z czym mamy tu do czynienia, to coś więcej niż zwykłe pragnienie, by wszystko było wspaniałe. A co do metod, może jeśli uzgodnimy wspólne cele, rozmaite kwestie wyjaśnią się same. To znaczy… Co najpewniej doprowadzi nas do celów? Jakiego rodzaju środki sprawią, że osiągniemy te cele?
Rozejrzał się po tłumie i wzruszył ramionami.
— Słuchajcie, próbujemy opracować streszczenie wszystkich waszych wysuwanych tu na różne sposoby propozycji, jeśli więc zauważacie brak szczegółowych zaleceń w kwestii środków potrzebnych do zdobycia niezależności, jest tak być może dlatego, że wszyscy tkwicie na poziomie ogólnej filozofii działania, z którą wielu z was się nie zgadza. Przychodzi mi do głowy tylko jedna sugestia dotycząca postępowania — powinniście chyba spróbować rozpoznać rozmaite siły egzystujące na planecie i ustalić, jaki jest stopień ich oporu wobec niezależności Marsa, a potem musicie odpowiednio do tego przystosować wasze metody działania. Nadia wspominała o tym, by ponownie przemyśleć i skorygować całą metodologię rewolucyjną, a niektórzy z was proponowali różne modele ekonomiczne, na przykład ideę całkowitego wykupu akcji za kredyt czy coś w tym rodzaju, ale kiedy się zastanawiałem nad pojęciem odpowiedniej reakcji na opór, skojarzyła mi się ona ze zintegrowanymi metodami zwalczania szkodników, no wiecie… to taki system w rolnictwie: aby poradzić sobie z plagą szkodników, wykorzystuje się rozmaite metody o różnym natężeniu.
Ludzie roześmiali się, słysząc to porównanie, ale Art zdawał się tego nie zauważać. Wyglądał na bardzo zaskoczonego i skonfundowanego z powodu braku aprobaty dla wspólnego dokumentu. Był rozczarowany. Nirgal rozglądał się z gniewem, Nadia natomiast odwróciła się i powiedziała głośno:
— A gdzie rzęsiste brawa dla naszych przyjaciół, którzy w ogóle zdołali to wszystko zsyntetyzować?
Wówczas ludzie zaczęli klaskać. Kilku nawet wiwatowało. Przez chwilę ich radość brzmiała dość entuzjastycznie, jednak szybko się skończyła. Zgromadzeni poczęli wychodzić z amfiteatru, rozmawiając głośno między sobą. Znowu się kłócili.
Dyskusje trwały więc dalej, teraz opierając się na bazie sporządzonego przez Arta i Nirgala dokumentu. Nadia, przeglądając kasety, zauważała, że wśród delegatów istnieje w zasadzie zgoda na zasadniczy zrąb wszystkich punktów z wyjątkiem szóstego, który dotyczył poziomu terraformowania. Większość „czerwonych” nie akceptowała koncepcji umożliwiającej przystosowanie do życia nisko położonych terenów — wskazywali, że większa część planety znajduje się pod ustalonym na wysokości czterech kilometrów obwodem oraz że wyższe piętra zostałyby znacząco zanieczyszczone, gdyby na niższych poziomach mogli swobodnie żyć ludzie. „Czerwoni” mówili o rozbrojeniu przemysłowych procesów terraformingowych, które obecnie były w toku, i proponowali powrót do tych najpowolniejszych metod biologicznych, jakich domagano się w skrajnym modelu ecopoesis. Niektórzy zalecali stworzenie rzadkiej atmosfery dwutlenkowo-węglowej, która pobudzałaby do rozrostu rośliny — choć nie zwierzęta — uważali bowiem taką sytuację za bardziej naturalną w obliczu zapasów gazowych Marsa i wobec przeszłości planety. Inni orędowali za tym, by pozostawić powierzchnię w stanie najbardziej możliwie bliskim temu, w jakim ją zastała po przylocie pierwsza setka kolonistów; mówili też o bardzo małych populacjach ludzkich, mieszkających w pokrytych namiotami dolinach. Ludzie ci krzyczeli z oburzeniem, że przemysłowe przekształcanie planety w bardzo szybkim tempie niszczy jej powierzchnię i ostro potępiali niektóre działania terraformingowe, szczególnie zalanie Vastitas Borealis oraz całkowite stopienie powierzchni spowodowane użyciem soletty i soczewki napowietrznej.
Jednakże po siedmiu dniach stało się bardziej oczywiste, że ten punkt projektowanej deklaracji jest jedynym, nad którym naprawdę dyskutują uczestnicy kongresu; inne omawiano z rzadka i przeważnie na spokojnie. Wiele osób czuło przyjemne zaskoczenie, stwierdzając, jak duża panuje wśród delegatów zgodność na większość punktów projektowanej deklaracji, a Nirgal nierzadko oświadczał komuś z irytacją:
— Dlaczego was to zaskakuje? Przecież nie wymyśliliśmy tych punktów, po prostu spisaliśmy tylko to, co mówili ludzie.
Delegaci kiwali z zainteresowaniem głowami na te słowa, a następnie wracali na spotkania i ponownie podejmowali pracę nad kolejnymi punktami. Nadii nagle zaczęło się wydawać, że dzięki oświadczeniom Arta i Nirgala o istnieniu zgodności interesów, wszędzie — jakby zawezwana z chaosu — panuje zgoda. Wiele sesji w tym tygodniu kończyło się czymś w rodzaju mocnego jak kavajava konsensusu politycznego. Sporo problemów znalazło rozwiązanie, na kształt którego mogło się zgodzić wiele stronnictw.
Jednak kłótnie na temat metod stały się przez to tylko jeszcze gwałtowniejsze. Spory dzieliły wszystkich: na przykład Nadia występowała przeciw Kojotowi, Kaseiowi, „czerwonym”, członkom koalicji „Nasz Mars” i wielu bogdanowistom.
— Nie możemy osiągnąć tego, o co nam chodzi, poprzez morderstwo!
— Oni nie oddadzą nam bez walki tej planety! Polityczna potęga zaczyna się na końcu pistoletu!
Pewnej nocy po jednej z tych zagorzałych kłótni spora grupka delegatów udała się na mielizny stawu Fajstos, usiłując się zrelaksować. Sax siedział na podwodnej ławce i potrząsał głową.
— Klasyczne problemy karania… nie… to znaczy… przemocy — zaskrzeczał. — Radykalizm, liberalizm. Ci, którzy nigdy nie zdołali się pogodzić. Zanim.
Art zanurzył głowę w wodzie, potem wysunął ją na powierzchnię, pryskając kropelkami. Znużony i sfrustrowany, powiedział:
— A co ze zintegrowanymi metodami zwalczania szkodników? Co z nakazem wycofania się z działalności?
— Przymusowym zwolnieniem — poprawiła go Nadia.
— Dekapitacją — dodała Maja.
— Jakkolwiek to nazwiecie! — uciął Art, opryskując ich wodą. — Aksamitna rewolucja. Jedwabna rewolucja.
— Aerożelowa — dodał Sax. — Lekka, mocna. I niewidzialna.
— Warto spróbować! — rzucił Randolph.
Ann potrząsnęła głową.
— Coś takiego nigdy się nie sprawdzi.
— Jednak to lepsze niż kolejny rok 2061 — odpaliła Nadia.
— Lepiej zgódźmy się na tę grę — powiedział Sax. — To znaczy na ten plan.
— Ależ nie możemy — odrzekła Maja.
— Front jest szeroki — naciskał Art. — Wyjdźmy tam i zróbmy to, na co mamy ochotę.
Wszyscy troje: Sax, Nadia i Maja potrząsnęli natychmiast głowami; widząc to, Ann nieoczekiwanie się głośno roześmiała. A wtedy całą grupą, siedząc w stawie, zaczęli chichotać, zupełnie nie wiedząc z jakiego powodu.
Końcowe spotkanie ogólne odbyło się późnym popołudniem, w parku Zakros, w tym samym miejscu, gdzie kongres się zaczął. W powietrzu wisiało dziwne napięcie i skrępowanie. Nadia czuła, że większość osób niechętnie przystała na Deklarację z Dorsa Brevia, która była obecnie wielokrotnie dłuższa niż pierwotny szkic Arta i Nirgala. Priska czytała głośno każdy punkt i po każdym rozlegały się wiwaty, wyrażające ostateczne wotum zaufania i aprobatę; jednak różne grupy wiwatowały głośniej przy niektórych punktach niż przy innych, a kiedy kobieta skończyła czytać, ogólny aplauz był krótki i najwyraźniej wyłącznie kurtuazyjny. Nikt nie mógłby być z tego powodu szczęśliwy, a Art i Nirgal wyglądali na zupełnie wyczerpanych.
Gdy wiwaty się skończyły, przez chwilę wszyscy nieruchomo i w milczeniu siedzieli na swoich miejscach. Nikt nie wiedział, co należy teraz robić; brak porozumienia co do metod najwidoczniej trwał aż do tej chwili. Co teraz? Co dalej? Po prostu rozjechać się do domów? A posiadamy jeszcze domy?
Moment milczenia przeciągał się nieprzyjemnie, był nawet w jakiś niewyraźny sposób bolesny (jak bardzo potrzebowali w obecnej chwili Johna!), więc Nadia poczuła ulgę, gdy ktoś wreszcie coś krzyknął — był to krzyk, który wydawał się zdejmować złośliwe zaklęcie. Rosjanka rozejrzała się dokoła, a następnie podążyła wzrokiem w miejsce, na które wskazywali zebrani.
Na schodach, wysoko na czarnej ścianie tunelu, stała zielona kobieta. Była naga, miała zieloną skórę, połyskującą w promieniach popołudniowego słońca, które padało na nią ze świetlika: siwowłosa, bez biżuterii, całkowicie rozebrana, pokryta jedynie warstewką zielonej farby. I to, co mogłoby wyglądać normalnie w nocnym stawie, w tym żywym świetle dziennym wydawało się niebezpieczne i prowokujące — stanowiło szok dla zmysłów, wyzwanie wobec wyobrażenia wszystkich zgromadzonych, czym był lub miał być kongres polityczny.
Zieloną kobietą była Hiroko. Zaczęła schodzić po schodach równym, miarowym krokiem. Ariadne, Charlotte i wiele innych kobiet minojskich stało u podnóża schodów czekając na nią, wraz z najbliższymi współpracownikami Japonki z ukrytej kolonii: Iwao, Ryą, Jewgienią, Michelem i całą resztą małej grupki. Podczas gdy Hiroko schodziła, zaczęli śpiewać, a kiedy dotarła do nich, obwiesili ją sznurami jaskrawoczerwonych kwiatów. Nadii skojarzyło się, że jest to rytuał płodności, sięgający bezpośrednio do jakiejś „paleolitycznej” części ich mózgów i mieszający się z areofanią Hiroko.
Kiedy Hiroko opuściła ostatni stopień, otaczała ją już mała grupka zwolenników wyśpiewujących imiona Marsa:
— Al-Qahira, Ares, Auqakuh, Bahram — i tak dalej, wielki melanż archaicznych sylab, do którego niektórzy z grupy wtrącali co jakiś czas: — Ka… ka… ka…
Hiroko poprowadziła orszak ścieżką w dół; szli wśród drzew, potem po trawie, aż dotarli na miejsce spotkania w parku. Japonka szła prosto przez środek tłumu, a jej zielona twarz przybrała wyraz uroczystego skupienia. Kiedy przechodziła, wiele osób wstawało. Jackie Boone wyszła z tłumu i przyłączyła się do grupki zwolenników, a jej zielona babka wzięła ją za rękę. Te dwie kobiety wyznaczały teraz drogę przez tłum: stara matriarchini — wysoka, dumna, bardzo stara, sękata jak drzewo i tak zielona jak liście oraz Jackie — jeszcze wyższa, młoda i pełna wdzięku jak tancerka, z czarnymi włosami, które spływały jej do połowy pleców. Przez tłum przeleciał szelest, potem westchnienie, a dwie kobiety oraz podążająca za nimi grupa zeszły na centralną ścieżkę przy kanale. Ludzie zaczęli wstawać; coraz więcej osób szło za tą grupą, a znajdujący się wśród nich sufici tańczyli — jeden za drugim — wokół obwodu grupy.
— Ana el-Haqq, ana Al-Qahira, ana el-Haqq, ana Al-Qahira…
I tak ścieżką obok kanału schodziło tysiące ludzi podążających za dwiema kobietami i ich orszakiem; sufici śpiewali, inni intonowali fragmenty areofanii Hiroko, a reszta milczała zadowolona z samej możliwości wędrówki za tamtymi.
Nadia szła przed siebie i, trzymając za ręce Nirgala i Arta, czuła się szczęśliwa. Jesteśmy przecież zwierzętami, myślała, niezależnie od tego, gdzie zdecydujemy się żyć. Odczuła coś w rodzaju czci — wrażenie bardzo rzadkie w jej życiu — czci wobec boskości życia, które przybierało takie piękne formy.
Przy stawie Jackie zdjęła rdzawy kombinezon, a potem wraz z Hiroko stanęły po kostki w wodzie. Patrzyły na siebie i trzymały splecione ręce tak wysoko nad głowami, jak tylko mogły sięgnąć. Inne minojskie kobiety dołączyły się do tego mostu. Stare i młode, zielone i różowe…
Mieszkańcy ukrytych kolonii przeszli pod mostem jako pierwsi, wśród nich sama Maja, trzymając za rękę Michela. A potem cała reszta osób zaczęła przechodzić pod tym „matczynym” mostem, mając wrażenie, że jest to jakiś rytuał, powtarzany już milionowy raz, który również liczy sobie milion lat, coś, co zostało zakodowane w genach wszystkich zebranych i coś, co wszyscy praktykowali przez całe życie. Sufici tańczyli pod splecionymi dłońmi kobiet, nadal odziani w białe falujące stroje; inni — najwyraźniej uważając to za wzorzec postępowania — także pozostali w ubraniach, jednak poczęli się rzucać do wody i nurkować pod nagimi kobiecymi ciałami. Zeyk i Nazik szli przez wodę, śpiewając:
— Ana Al-Qahira, ana el-Haqq, ana Al-Qahira, ana el-Haqq.
Wyglądali jak Hindusi w Gangesie albo baptyści w rzece Jordan. Ostatecznie sporo osób zrzuciło ubrania, a do wody weszli absolutnie wszyscy. Instynktownie rozglądali się wokół, jednocześnie bardzo świadomi swego symbolicznego odrodzenia; wielu wybijało rytm na powierzchni wody, dla towarzystwa rytmicznie pluskając śpiewającym i skandującym… Nadia ciągle patrzyła i dziwiła się, jak piękne są ludzkie istoty. Pomyślała, że nagość jest niebezpieczna dla porządku społecznego, ponieważ ujawnia zbyt dużą część rzeczywistości.
Uczestnicy kongresu stali teraz przed sobą, ujawniając wszystkie swoje niedoskonałości, cechy płciowe i oznaki śmiertelności — przede wszystkim jednak swoje zadziwiające piękno, które w tunelu, w rudawym świetle zachodzącego słońca było niemal nie do uwierzenia, ledwie zrozumiałe i ledwie możliwe do nazwania. Ludzka skóra o zachodzie słońca połyskiwała czerwienią — choć dla niektórych spośród „czerwonych” czerwień ta nie była widocznie wystarczająca, ponieważ oblali jedną ze swoich delegatek czerwonym barwnikiem, tworząc w ten sposób postać, która miała najwyraźniej kontrastować z zieloną Hiroko. „Polityczna kąpiel!” — jęknęła w duszy Nadia. W gruncie rzeczy oba kolory spływały teraz z ciał, zmieniając barwę wody na kolor brązowawy.
Maja pływała na mieliźnie i w pewnej chwili pchnęła Nadię głębiej w staw, gwałtownie, całym ciałem nacierając na przyjaciółkę.
— Hiroko jest genialna — powiedziała po rosyjsku. — Może jest szalonym geniuszem, ale z pewnością geniuszem.
— Bogini-matka tego świata — dodała Nadia, po czym przeszła na angielski, brnąc w ciepłej wodzie do małej grupki złożonej z przedstawicieli pierwszej setki oraz issei z Sabishii. Stali tam obok siebie Ann i Sax: Ann wysoka i chuda, Sax niski i krągły; wyglądali dokładnie tak samo jak w dawnych czasach podczas kąpieli w Underhill i tak samo debatowali nad jakąś kwestią. Mówiąc, Sax w skupieniu marszczył twarz. Nadia roześmiała się na ten widok i ochlapała ich.
Do jej boku podpłynął Fort.
— Powinniście byli całą konferencję przeprowadzić w wodzie — zauważył. — Ojej, temu się chyba nie uda… — I rzeczywiście osobnik na desce zsunął się po zakrzywionej ścianie, po czym ześlizgnął się z tonącej deski i sromotnie wpadł do stawu. — Słuchajcie, jeśli mam wam pomóc, muszę wrócić teraz na Ziemię. Zresztą za cztery miesiące wychodzi za mąż moja praprapraprawnuczka.
— Zdołasz się tam dostać z powrotem tak szybko? — spytał zdziwiony Spencer.
— Tak, mój statek jest szybki. — Kosmiczny wydział Praxis budował rakiety, które wykorzystywały do przyspieszenia zmodyfikowany napęd Dysona, a potem w trakcie lotu, obierając najkrótszą drogę między planetami, stopniowo zmniejszały prędkość.
— Klasa specjalna dla dyrektorów — mruknął Spencer.
— Każdy z Praxis może nim lecieć, jeśli naprawdę się spieszy. Sami moglibyście na przykład zechcieć odwiedzić Ziemię i zobaczyć na własne oczy, jakie tam panują warunki.
Nikt nie przyjął zaproszenia, chociaż niektórzy zareagowali na oświadczenie Forta uniesieniem brwi. Ale, jednocześnie, nie mogło już być mowy o zatrzymywaniu go.
Ludzie unosili się w stawie, poruszając się w powolnych obrotach jak meduzy. W końcu uspokoiło ich ciepło, woda, wino i kava rozdawane w bambusowych filiżankach, a także kończące kongres porozumienie, które udało się im osiągnąć. Mówili, że nie było może idealne, że z pewnością nie było idealne… jednak czegoś przecież dokonali, zwłaszcza godzien uwagi stał się szczególny charakter punktu czwartego czy trzeciego. Stworzyli w gruncie rzeczy prawdziwą deklarację, stanowiącą początek, prawdziwy początek… choć poważnie zeszpecony… zwłaszcza szpecił ją punkt szósty… Z pewnością nie było idealnie… na pewno jednak będą pamiętać…
— Hm… tutaj to już religia — zauważył któryś z siedzących na mieliźnie osobników — mnie się podobają ładne ciała, ale mieszanie państwa i religii to naprawdę niebezpieczna sprawa…
Nadia i Maja wyszły na głębszą wodę, ramię w ramię; rozmawiały ze wszystkimi znajomymi osobami. Dostrzegła je grupka młodych tubylców z Zygoty — Rachel, Tiu, Frantz, Steve i cała reszta — i wszyscy chórem krzyknęli:
— Hej, dwie czarownice!
Potem podeszli do nich, uściskali i ucałowali. Rzeczywistość kinetyczna, pomyślała Nadia, rzeczywistość fizyczna, rzeczywistość dotykalna… potęga dotyku, ach, o rany… Nadia poczuła, że jej utracony palec zaczyna rwać, co nie zdarzało się jej od wieków.
Szły dalej, pociągając za sobą ektogeniczne dzieci z Zygoty, aż dotarły do Arta, który stał z Nirgalem i kilkoma innymi mężczyznami. Wszystkich jak magnes przyciągało miejsce, gdzie stała Jackie, ciągle trwając obok na pół jeszcze zielonej Hiroko. Mokre włosy dziewczyny lśniły na ramionach, w śmiechu odrzuciła głowę do tyłu; zachód słońca oślepiał ją i dodawał jej czegoś w rodzaju nadrealnej, mistycznej siły. Art wyglądał na prawdziwie szczęśliwego, a kiedy Nadia go uściskała, otoczył ramieniem jej plecy i tak trwali przez jakiś czas. Wspaniały przyjaciel, bardzo solidna rzeczywistość fizyczna.
— To była dobra robota — oświadczyła mu Maja. — Wszystko zrobiliśmy w taki sposób, w jaki zrobiłby to John Boone.
— Nie — automatycznie sprzeciwiła się Jackie.
— Znałam go — stwierdziła Maja, rzucając dziewczynie ostre spojrzenie — a ty nie. I mówię ci, że właśnie tak rozegrałby to wszystko John Boone.
Przez długą chwilę stały nieruchomo, mierząc się wzrokiem — stara, białowłosa piękność i młoda, czarnowłosa piękność — aż nagle Nadii wydało się, że dostrzega coś pierwotnego w tym spojrzeniu dwóch kobiet, coś pierwotnego, pradawnego, prastarego… Miała ochotę powiedzieć stojącemu za nią rodzeństwu Jackie, że to właśnie tamte dwie są czarownicami. Jednak grupka tubylców bez wątpienia do tej pory także już zdała sobie sprawę z tego faktu.
— Nikt nie jest taki jak John — powiedziała Nadia, próbując odczynić urok. Uścisnęła Arta w pasie. — Ale to była naprawdę dobra robota.
Kasei podszedł do nich, rozpryskując wodę. Stał przez jakiś czas w milczeniu i Nadia patrząc na niego zamyśliła się trochę… Mężczyzna, którego ojciec był sławny, którego matka była sławna… i córka… On sam powoli się stawał potęgą wśród „czerwonych” i radykalnych członków ugrupowania „Nasz Mars” i — jak się okazało na kongresie — trwał na krawędzi całego podziemnego ruchu, oderwany od reszty… Nie, trudno było powiedzieć, co Kasei myśli o swoim życiu. Posłał Jackie spojrzenie zbyt skomplikowane, aby udało się je odczytać — była w nim duma, zazdrość, a także swego rodzaju reprymenda — i powiedział:
— Moglibyśmy teraz wykorzystać Johna Boone’a.
Jego ojca, pomyślała Nadia, pierwszego człowieka na Marsie, ich wesołego Johna, który uwielbiał pływać stylem motylkowym, kiedyś, w Underhill, podczas popołudni przypominających tę ceremonię, tyle że wtedy była to ich codzienność, ich rzeczywistość przez mniej więcej rok, na samym początku…
— I Arkadego — oznajmiła Nadia, znowu próbując pogodzić zwaśnione strony. — A także Franka.
— Możemy to zrobić bez Franka Chalmersa — odrzekł z goryczą Kasei.
— Dlaczego tak mówisz? — krzyknęła Maja. — Mielibyśmy szczęście, gdyby był tu teraz z nami! Wiedziałby, jak sobie poradzić z Fortem, z Praxis, ze Szwajcarami, „czerwonymi” i „zielonymi”, ze wszystkimi. Frank, Arkady, John… moglibyśmy teraz wykorzystać wszystkich trzech. — Jej wargi przybrały wyraz surowości, kąciki ust opadły. Posłała Jackie i Kaseiowi piorunujące spojrzenie, jak gdyby ośmielając ich, by wyrazili własną opinię; potem wykrzywiła pogardliwie usta i odwróciła wzrok.
— Oto dlaczego musimy uniknąć kolejnego roku sześćdziesiątego pierwszego — wtrąciła Nadia.
— Unikniemy go — zapewnił ją Art i po raz kolejny uściskał.
Nadia potrząsnęła ze smutkiem głową. Pomyślała, że uniesienie zawsze tak szybko mija.
— Wybór nie należy do nas — wyjaśniła mu. — Nie leży całkowicie w naszych rękach. Więc… zobaczymy.
— Tym razem będzie inaczej — oświadczył z powagą Kasei.
— Zobaczymy.