Wielki Człowiek pochodził z pewnej dużej planety. Podobnie jak Paul Bunyan, był na Marsie tylko gościem. Po prostu przelatywał obok, a kiedy dostrzegł czerwoną kulę, zatrzymał się, aby ją zwiedzić. Ciągle jeszcze tu przebywał, gdy pojawił się Paul Bunyan i właśnie dlatego stoczyli walkę, o której już wiecie. Jak pamiętacie, Wielki Człowiek wygrał tę bitwę. Po tym jednak, jak zabił Paula Bunyana i jego wielkiego błękitnego wołu Babę, w okolicy nie pozostał już nikt, z kim mógłby porozmawiać. Zresztą, mieszkając na Marsie, Wielki Człowiek w ogóle miał wrażenie, że próbuje żyć na piłce do koszykówki. Przez jakiś czas wędrował więc po okolicy, rozdzierając powierzchnię na strzępy i próbując ją dopasować do swoich potrzeb, aż wreszcie zrezygnował i opuścił planetę.
Wówczas wszystkie bakterie, które znajdowały się w ciałach Paula Bunyana i jego wolu Babę, opuściły je i poczęły krążyć w cieplej wodzie, zalegającej na skale macierzystej, głęboko pod powierzchnią Marsa. Żywiły się metanem oraz siarkowodorem i dobrze znosiły nacisk miliardów ton skały; jak gdyby mieszkały na jakiejś planecie neutronowej… W chromosomach bakterii zaczęły się pojawiać przerwy, następowały kolejne mutacje i — w tempie reprodukcyjnym dziesięciu pokoleń na dobę — niewiele trzeba było czasu, by nastąpiły takie zjawiska, jak dobra stara ewolucja drogą doboru naturalnego, a wraz z nią naturalna selekcja. I tak minęły miliardy lat. A musiało minąć ich jeszcze więcej, zanim cała podpowierzchniowa ewolucja marsjańska przeszła w górę, przesuwając się przez rozpadliny w regolicie i przez przestrzenie między ziarenkami piasku, prosto na zimne, pustynne światło słoneczne. Wówczas pojawiły się nieprzeliczone rodzaje organizmów, jednakże wszystkie mikroskopijnej wielkości. Z pewnością łatwo zrozumieć, dlaczego właśnie tak małe: przecież cały proces dokonał się pod ziemią i do czasu aż organizmy dotarty na powierzchnię, ustaliły się już pewne wzorce. A na planecie było naprawdę niewiele czynników, które mogłyby przyspieszyć wyjście tych organizmów na marsjańską powierzchnię. W każdym razie tak właśnie powstała kamienna, chasmoendolityczna biosfera, której wszyscy przedstawiciele odznaczali się wręcz nieprawdopodobnie małym wzrostem. Tutejsze wieloryby miały wielkość świeżo narodzonej kijanki, sekwoje przypominały porosty jelenich rogów i tak dalej, wedle tej miary. Wydawało się więc, że dwukrotne powiększenie, jakim charakteryzowały się marsjańskie cechy terenowe wobec swych odpowiedników na Ziemi, pomnożono sto razy, po czym odwrócono tę proporcję w odniesieniu do organizmów zwierzęcych i roślinnych na obu planetach.
Tak czy owak, ewolucja marsjańską stworzyła w końcu małe czerwone ludziki. Są takie jak my — to znaczy, kiedy na nie patrzymy, wyglądają podobnie do nas. Być może owo złudzenie wynika stąd, że możemy je — to znaczy ludziki — dostrzec zaledwie kątem oka. Jeśli przyjrzelibyśmy się dokładnie któremuś z nich, okazałoby się, że w gruncie rzeczy wygląda on jak bardzo maleńka, stojąca na dwóch łapkach salamandra. Ludziki są barwy ciemnoczerwonej, chociaż ich skóra wyraźnie może zmieniać barwę, jak skóra kameleona, wobec czego maty człowieczek jest zwykle tego samego koloru co skala, która go otacza. Jeśli przyjrzymy się któremuś z nich jeszcze bardziej dokładnie, zauważymy, że jego skóra przypomina blaszkowe porosty zmieszane z ziarenkami piasku, a oczy człowieczka są jak rubiny. To jest fascynujące, ale nie podniecajcie się za bardzo, ponieważ prawda jest taka, iż nigdy wam się nie uda obejrzeć żadnego z nich w sposób tak dokładny. Jest to po prostu zbyt trudne. Nawet kiedy staną nieruchomo, i tak nie potrafimy ich dojrzeć. W ogóle nie udałoby się nam zobaczyć żadnego z tych ludzików, gdyby nie to, że czasem, jeśli niektóre owładnie dobry nastrój, ich wiara we własne umiejętności zastygania i nagłego znikania wzrasta tak bardzo, że — kiedy znajdą się na granicy naszego pola widzenia — będą skakać wokół tylko dlatego, aby nas rozdrażnić. A więc jest tak: dostrzegacie kątem oka takiego człowieczka, on natychmiast zastyga, wy obracacie lekko głowę, aby mu się lepiej przyjrzeć, a wówczas on znika i już nie jesteście w stanie dokładniej go obejrzeć.
Ludziki mieszkają wszędzie, także we wszystkich naszych pokojach. Zwykłe jest ich kilka w każdej kupce kurzu w rogach pomieszczeń. A ilu spośród nas może stwierdzić z całym przekonaniem, że w narożnikach ich pokojów nie ma pyłu? Sądzę, że niewielu. Pył jest dobrym ścierniwem, kiedy zaczynacie zamiatać pokój, czyż nie? Tak, tak, w sytuacji zagrożenia wszystkie małe czerwone ludziki natychmiast rzucają się do ucieczki. Sprzątanie to dla nich kataklizm. Z tego też względu uważają nas za ogromnych, zupełnie zwariowanych kretynów, którzy co jakiś czas miewają dziwaczne napady szaleństwa, łapią za miotły i zaczynają się zachowywać, jakby się wściekli.
Istotnie, to prawda, że pierwszą osobą, która zobaczyła małe czerwone ludziki, był John Boone. Czego innego można się było spodziewać? Ujrzał je już w pierwszych godzinach po wylądowaniu; później umiał już dostrzegać, kiedy trwały nieruchomo, następnie począł przemawiać do tych, które zauważył we własnym mieszkaniu, aż w końcu mali Marsjanie przełamali się i mu odpowiedzieli. John i ludziki nauczyli się nawzajem własnych języków i ciągle można usłyszeć gdzieś jakiegoś małego czerwonego ludka, który mówiąc po angielsku, używa wszelkiego rodzaju charakterystycznych dla Johna wyrażeń. W końcu cala ich gromadka podróżowała z Boonem, gdziekolwiek jechał. Lubiły te podróże, a ponieważ John nie byt osobą szczególnie dbającą o czystość i porządek w swoim najbliższym otoczeniu, toteż miały sporo miejsca dla siebie. Tak, tak, owej nocy, gdy został zabity, wiele ich setek przebywało w Nikozji. Właśnie ich w rzeczywistości widzieli Arabowie, którzy zmarli później tej samej nocy: szła za nimi cala grupa ludzików. Ludzików pogrążonych w żalu.
Tak czy owak, były przyjaciółmi Johna i po jego śmierci odczuwały dokładnie taki sam smutek jak reszta z nas. A od tamtego dnia żadna ludzka istota nie miała okazji nauczyć się ich języka czy też poznać, choćby w przybliżeniu, tak samo gruntownie i z tak bliskiej odległości, jak Boone. Zresztą John był także pierwszą osobą, która opowiadała o ludzikach historie. Wiele z tego, co na ich temat wiemy, pochodzi właśnie od niego, dzięki szczególnym stosunkom, jakie ich łączyły. Hmm, to prawda oczywiście, mówi się także, że nazbyt częste zażywanie megaendorfiny może spowodować, że dany osobnik jak to narkoman — widzi kątem oka jasnoczerwone, poruszające się powoli kropeczki. Ale dlaczego o to pytacie?
W każdym razie od śmierci Johna małe czerwone ludziki żyją wśród nas i z dołu prowadzą obserwacje rubinowymi oczkami, próbując się dowiedzieć, jacy naprawdę jesteśmy i dlaczego postępujemy tak, jak postępujemy. Pragną ocenić, czy mogą sobie z nami poradzić i jak mają osiągnąć to, czego chcą — znaleźć ludzi, z którymi uda się im porozmawiać i zaprzyjaźnić, ludzi, którzy nie będą co kilka miesięcy wymiatać ich ze swoich pokojów i którzy nie mają zamiaru zniszczyć ich planety. Dlatego właśnie nas obserwują. W naszych karawanowych miastach wozimy ze sobą liczne grupy małych czerwonych ludzików wciąż przygotowujących się, by przemówić do nas po raz kolejny. Zastanawiają się, z kim mogłyby porozmawiać i zapytują siebie, który z tych gigantycznych kretynów może wiedzieć cokolwiek o Ka?
Takie jest ich określenie dla Marsa, dokładnie takie. Nazywają swoją rodzimą planetę Ka. Arabom bardzo się to podoba, ponieważ w ich języku o Marsie mówi się Qahira; również Japończycy są zadowoleni, jako że na określenie planety używają stówa o brzmieniu Kasei. Ale nie tylko w tych dwóch językach występują podobne marsjańskie skojarzenia. W istocie, wiele nazw Marsa w ziemskich językach kryje w sobie dźwięk „ka”, a i niektóre spośród dialektów czerwonych ludzi nazywają go „m’kah”, co brzmi podobnie jak w wielu innych ziemskich nazwach planety. Możliwe, że małe czerwone ludziki posiadały w dawnych czasach program kosmiczny, w którego ramach przyleciały na Ziemię i pozostały jako nasze duszki, elfy oraz — najogólniej określając — wszelkiego rodzaju małe ludki. Być może wówczas powiedziały niektórym ludziom, skąd pochodzą i przekazały im swoją sylabę „ka”. Z drugiej strony, istnieje też taka możliwość, że to sama planeta sugeruje w jakiś hipnotyczny sposób dźwięk, oddziałujący swą wibracją na wszystkich świadomych obserwatorów, zarówno tych stojących na jej powierzchni, jak i tych, którym jawi się tylko jako odległa czerwona gwiazda na niebie. Nie wiem, może przyczynia się do tego jej kolor… Ka.
Tak czy owak, ludziki obserwują nas i zapytują siebie, kto zna Ka? Kto spędza czas z Ka, kto się uczy Ka, kto lubi dotykać Ka, kto chodzi po Ka, kto pozwala Ka wsączać się w swoje ciało i kto zostawia w spokoju pył w swoim mieszkaniu? Tak bowiem muszą postępować osoby, do których mali Marsjanie zamierzają przemówić. Chcemy się dość szybko wam przedstawić, mówią czerwone ludziki, i to wszystkim spośród was, których uda nam się znaleźć, a którzy będą kochali Ka. I kiedy to zrobimy, lepiej bądźcie gotowi. Bowiem będziemy mieli plan. Nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie wszystko porzucić i wyjść prosto na ulice w nowy świat. Nadejdzie czas, aby uwolnić Ka.
Jechali w milczeniu na południe; pojazd podskakiwał nękany zaciekłymi atakami wiatru. Mijała godzina za godziną, a od Michela i Mai nie było żadnej wiadomości; nastawili radio na sygnały nadawane w trybie przyspieszonym, które brzmiały bardzo podobnie do zakłóceń atmosferycznych powodowanych przez pioruny, i od długiego czasu trwali w oczekiwaniu na informację o sukcesie lub niepowodzeniu operacji. Ale radio tylko syczało, ledwie słyszalne przy akompaniamencie ryczącego wiatru.
Im dłużej czekali, tym większe przerażenie ogarniało Nirgala. Obsesyjnie myślał, że tamtym dwojgu na zewnętrznym brzegu musiało się przydarzyć coś bardzo złego, a biorąc pod uwagę okropną noc, jaką przeżył on sam i jego towarzysze — desperackie czołganie się przez wyjącą czerń, pędzące drobiny gruzu oraz gwałtowną strzelaninę wewnątrz popękanych namiotów — musiał przyznać, że perspektywy były fatalne. Cały plan wydawał się teraz wręcz szaleńczy i Nirgal zastanawiał się, co sądzi o tym Kojot, który przez cały czas studiował tylko ekran swojego AI, mrucząc pod nosem i kołysząc się na pokaleczonych goleniach… Oczywiście, inni zgodzili się na ten plan, podobnie zresztą jak sam Nirgal, a Maja i Spencer nawet pomagali go formułować, wraz z „czerwonymi” z Mareotis. Jednak chyba nikt się nie spodziewał, że katabatyczny huragan okaże się aż tak straszliwy.
Bez wątpienia Kojot był ich przywódcą. Teraz, roztargniony i oszalały, sprawiał żałosne wrażenie. Nirgal nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział go w takim stanie; mężczyzna czuł jednocześnie wściekłość, smutek i przerażenie.
W pewnym momencie nagle zachrypiało radio, dodając odgłos, jak gdyby kilka piorunów uderzyło gdzieś w pobliżu, i nie minęła sekunda, jak pasażerowie rovera usłyszeli odszyfrowaną już wiadomość. Sukces! Akcja zakończyła się sukcesem! Odnaleziony na zewnętrznym brzegu Sax został odbity.
Nastrój w pojeździe od razu — niczym strzał z procy — zmienił się z przygnębienia w podniecenie. Podróżnicy ze śmiechem przekrzykiwali się, padając sobie w ramiona; Nirgal oraz Kasei ocierali z oczu łzy radości i ulgi, zaś Art, który pozostał w pojeździe na czas akcji, a później wziął na siebie wysiłek kierowania roverem, wywożąc ich z okolic czarnego wiatru, teraz klepał wszystkich po plecach tak mocno, że tracili równowagę, a sam krzyczał:
— Dobra robota! Naprawdę dobra robota!
Kojot, po zaaplikowaniu sobie trochę za dużej dawki leków przeciwbólowych, śmiał się swoim szalonym śmiechem. Nirgal czuł się fizycznie lekki, jak gdyby zmalało ciążenie w jego piersi. Doświadczył w jednej chwili tak skrajnych uczuć strachu, niepokoju, a potem radości, że teraz — oszołomiony — myślał, iż istnieją momenty w życiu człowieka, których ślad pozostaje w umyśle na zawsze i że dzieje się to wówczas, jeśli kimś wstrząśnie fakt realności rzeczywistego świata, jakże rzadko uświadamiany. Miał wrażenie, że dla niego taki moment przyszedł właśnie teraz, rozpalając się niczym zapalnik. Dostrzegał ten sam jarzący się blask w twarzach współtowarzyszy; dzikie zwierzęta, otoczone aurą podniosłego nastroju.
„Czerwoni” odjechali na północ do swego schronu w Mareotis. Kojot natomiast ruszył ostro na południe, by się spotkać z Mają i Michelem. Nastąpiło to wczesnym rankiem, a właściwie przyćmionym czekoladowym świtem, daleko na Echus Chasma. Grupa z wewnętrznego brzegu natychmiast wypadła z rovera i pospieszyła do pojazdu Mai i Michela, gotowa na nowo rozpocząć radosne świętowanie. Nirgal pędem przebył śluzę powietrzną i uściskał dłoń Spencerowi, niskiemu mężczyźnie o okrągłej twarzy, wyglądającemu na bardzo wymizerowanego, któremu drżały ręce. Niemniej jednak obrzucił Nirgala bacznym spojrzeniem.
— Miło cię poznać — oświadczył. — Wiele o tobie słyszałem.
— Poszło naprawdę dobrze — opowiadał Kojot, usiłując przekrzyczeć chór wrzaskliwych protestów Kaseia, Arta i Nirgala. Ściśle rzecz biorąc, przecież ledwie udało się im ujść z życiem, gdy czołgali się po wewnętrznym brzegu, gdy próbowali przetrwać tajfun i ataki przerażonych policjantów wewnątrz namiotu… Gdy usiłowali odnaleźć pojazd, a tymczasem Art próbował znaleźć ich samych…
Piorunujące spojrzenie Mai szybko przerwało zabawę. Właściwie, po wstępnej radości z powodu spotkania, stało się oczywiste, że w jej pojeździe nie wszystko jest w porządku. Sax został wprawdzie uratowany, ale stało się to trochę zbyt późno. Torturowano go, wyjaśniła im lakonicznie Maja. A ponieważ wciąż nie odzyskał przytomności, nie sposób było stwierdzić, jak poważne są urazy.
Nirgal przeszedł na tyły przedziału, aby obejrzeć rannego. Sax leżał bez czucia na kanapce, a jego pokiereszowana twarz sprawiała szokujące wrażenie. Michel dopiero się obudził i usiadł. Lekko zamroczony, zupełnie nie wiedział, co się wokół dzieje. Maja i Spencer najwyraźniej byli ze sobą skłóceni; niczego wprawdzie nie wyjaśniali, ale traktowali się wzajemnie z demonstracyjną obojętnością. Maja była w zdecydowanie paskudnym nastroju. Nirgal przypomniał sobie, co myślał na temat Rosjanki, kiedy był dzieckiem, chociaż teraz wyglądała ona bez porównania gorzej: twarz o bardzo surowym wyrazie, a usta zaciśnięte w ledwie powstrzymywanej wściekłości.
— Zabiłam Phyllis — oznajmiła Kojotowi.
Zapadło milczenie. Nirgal poczuł, że ma zimne ręce. Spoglądając na innych odniósł wrażenie, że wszyscy czują się nieswojo. Maja była jedyną kobietą wśród nich, a równocześnie jedyną zabójczynią; przez sekundę wszyscy czuli się naprawdę dziwnie, zapewne Maja także, która patrzyła na nich z góry, mając w pogardzie tchórzów. Zachowanie współtowarzyszy nie było racjonalne ani nawet w pełni świadome — jak odkrył Nirgal, przypatrując się poszczególnym twarzom — a raczej wyrażało jakiś atawizm, coś instynktownego i biologicznego. Tak czy owak, ponieważ nie odpowiedzieli na jej słowa, Maja także milczała chłodna i wyniosła, wciąż z tą samą pogardą dla ich strachu, rzucająca tylko wściekłe spojrzenia z nieludzką wrogością orlicy.
Kojot podszedł do niej, wspiął się na palce, chcąc pocałować w policzek, ale osadziło go straszliwe, piorunujące spojrzenie Mai.
— Zrobiłaś dobrze — stwierdził, chcąc położyć dłoń na jej ramieniu, ale na to również nie pozwoliła. — Uratowałaś Saxa.
— Wysadziliśmy w powietrze urządzenie, do którego podłączyli Saxa. Nie wiem, czy udało się nam zniszczyć rejestry. Prawdopodobnie nie. Wiedzą, że mieli go u siebie i że został przez kogoś odbity. Nie ma więc powodu świętować. Teraz będą nas ścigać przy użyciu wszelkich możliwych środków.
— Nie sądzę, żeby byli zbyt dobrze zorganizowani — zasugerował Art.
— Zamknij się — krzyknęła na niego Maja.
— No cóż, proszę bardzo, ale zauważ, że teraz, kiedy już o was wiedzą, nie musicie aż tak się ukrywać, zgadza się?
— Jednym słowem, wracamy do świata interesów — wymamrotał Kojot.
Przez cały następny dzień jechali razem na południe. Mogli sobie na to pozwolić, bowiem unoszący się pył, przerywany katabatyczną wichurą wystarczał, by ukryć ich obecność przed satelitarnymi kamerami. Nadal odczuwali napięcie; Maję opanowała ponura furia, nie sposób było się do niej odezwać. Michel obchodził się ze swą przyjaciółką niczym z nie rozbrojoną bombą. Bezskutecznie usiłował ją przekonać, aby skoncentrowała się wyłącznie na sprawach wynikających z sytuacji w danej chwili, dzięki czemu mogłaby zapomnieć tamtą potworną noc, spędzoną na zewnątrz. Jednak patrząc na nieprzytomnego Saxa, który — z powodu licznych siniaków przypominał szopa — leżał na kanapce w przedziale mieszkalnym, niełatwo było im zapomnieć.
Nirgal przez cały czas siedział przy chorym, godzinami trzymając płasko dłoń na jego żebrach albo na czubku głowy. W tym momencie nic więcej nie można było zrobić. Mimo że nie widział jego — teraz czarnych — oczu, i tak nie miał wrażenia, że leżący mężczyzna, to Sax Russell, ten którego pamiętał od dziecka. A poza tym ślady fizycznej przemocy na ciele poszkodowanego stanowiły przerażający obraz i dowodnie świadczyły o tym, że przedstawiciele podziemia z pewnością mają na świecie śmiertelnych wrogów. W ostatnich latach wielokrotnie zastanawiał się nad tą kwestią, toteż widok Saxa był dla niego czymś paskudnym, wręcz obrzydliwym: nawet nie chodziło o to, że oni sami mają wrogów, ale o coś więcej — o fakt, że istnieją osoby, które są zdolne do wszystkiego, bez skrupułów mogące komuś wyrządzić największą krzywdę… że zawsze w historii zdarzali się tacy ludzie, choć dotąd o ich postępkach świadczyły tylko nie do końca wiarygodne — dla Nirgala — relacje. Teraz ci ludzie stali się autentyczni, a Sax uosabiał tylko jedną z milionów ofiar.
Podczas snu głowa Russella przetaczała się bezwładnie z boku na bok.
— Zamierzam dać mu zastrzyk z pandorfiny — oświadczył Michel. — Jemu, a potem samemu sobie.
— Z jego płucami dzieje się coś złego — stwierdził Nirgal.
— Naprawdę? — Michel przyłożył ucho do piersi Saxa, słuchał przez jakiś czas, a potem syknął. — Masz rację, jest tam jakiś płyn.
— Co oni mu zrobili? — spytał Nirgal Spencera.
— Rozmawiali, a jednocześnie pozbawiali przytomności. No wiesz, bardzo precyzyjnie zlokalizowali szereg ośrodków pamięciowych w hipokampusie, a następnie potraktowali Saxa narkotykami i zastosowali bardzo krótką stymulację ultradźwiękami. Użyli szybkiego przekaźnika obrazu rezonansu magnetycznego, aby obserwować swoje poczynania… No cóż, osoby poddane takim zabiegom odpowiadają po prostu na wszystkie pytania, jakie się im zada, często przemawiając długo i rozwlekle. Właśnie w taki sposób pracowali nad Saxem, kiedy zerwał się wiatr, a my przerwaliśmy dopływ prądu. Od razu zaczął działać awaryjny generator, ale… — Spencer skinął głową na Saxa. — To się stało wtedy albo w tej chwili, gdy my odłączyliśmy go od aparatury…
W takim razie Maja zabiła Phyllis Boyle właśnie z tego powodu, pomyślał Nirgal. Precz z kolaboracją! Ale sam fakt istnienia morderczym wśród przedstawicieli pierwszej setki…
No cóż, jak wymamrotał pod nosem Kasei z drugiego pojazdu, nie byłby to pierwszy raz. Niektóre osoby podejrzewały bowiem, że właśnie Maja zorganizowała akcję, w wyniku której zabito Johna Boone’a, a Nirgal słyszał, jak pewni ludzie twierdzili, że zniknięcie Franka Chalmersa także mogło być jej dziełem. Czarna wdowa, tak ją nazywali. Nirgal wcześniej lekceważył podobne historie, uważając je za złośliwe plotki, rozpowszechniane przez osoby, które ewidentnie nienawidziły Mai, jak na przykład Jackie. Ale teraz Rosjanka rzeczywiście sprawiała wrażenie osoby jadowitej i niebezpiecznej, zwłaszcza gdy tak siedziała w roverze, obrzucając pełnymi wściekłości spojrzeniami radio, jak gdyby zastanawiała się, czy nie przełamać radiowej ciszy wysłaniem na południe jakiejś wiadomości: białowłosa, o jastrzębim nosie, z ustami niczym rana… Sam widok jej powodował, że Nirgal czuł zdenerwowanie tylko dlatego, iż musi z nią przebywać w tym samym pojeździe, chociaż usilnie próbował walczyć z tym uczuciem. Maja należała przecież do osób, które najwięcej go nauczyły, wszak spędził kiedyś całe godziny, przyswajając sobie przekazywane przez nią cierpliwie informacje z zakresu matematyki, historii i języka rosyjskiego, dzięki czemu wiedział na ten temat więcej niż z innych dziedzin; był też całkowicie przekonany, że Maja nigdy nie chciała nikogo zamordować, że pod jej zmiennymi nastrojami, pod zuchwałością i ponuractwem (zespół maniakalno-depresyjny) kryła się cierpiąca, samotna dusza, dumna i głodna uczucia. Toteż w jakiś sposób cała akcja — mimo pozornego sukcesu — obróciła się dla niej w klęskę.
Teraz Maja uparcie twierdziła, że całą grupą powinni niezwłocznie wyruszyć w kierunku południowego regionu polarnego, aby opowiedzieć przyjaciołom z podziemia, co się zdarzyło.
— To nie jest proste — oświadczył Kojot. — Tamci wiedzą, że odwiedziliśmy Kasei Vallis, a ponieważ mieli wystarczająco dużo czasu, aby skłonić Saxa do mówienia, prawdopodobnie podejrzewają, że będziemy próbowali się przedostać z powrotem na południe. Też potrafią czytać mapy, stwierdzą więc, że równik jest niemal całkowicie zablokowany, od zachodniego Tharsis daleko na wschód, aż po tereny chaotyczne.
— Między Pavonis i Noctis znajduje się szczelina — odparła Maja.
— Tak, ale przecina ją wiele torów magnetycznych i rurociągów, są też tam dwa pasy kabla windy. Mam pod tym wszystkim swoje tunele, ale jeśli przypatrzą się dokładniej całemu terenowi, mogą znaleźć niektóre z nich albo dostrzec nasze pojazdy.
— Co więc proponujesz?
— Sądzę, że powinniśmy zrobić spory objazd, pojechać na północ od Tharsis i Olympus Mons, a potem ruszyć w dół Amazonis i dopiero tam przejechać równik.
Maja potrząsnęła głową.
— Musimy się szybko dostać na południe, aby zawiadomić naszych ludzi, co im grozi.
Kojot zastanowił się nad jej słowami.
— Możemy się przecież rozdzielić — odezwał się w końcu. — W pewnym miejscu blisko podnóża Echus Overlook ukryłem mały ultralekki samolot. Kasei zabierze do niego ciebie i Michela, a potem pojedziecie z nim na południe. My natomiast ruszymy dalej drogą na Amazonis.
— A co z Saxem?
— Zabierzemy go prosto do Tharsis Tholus, do kliniki medycznej bogdanowistów. To tylko dwie noce stąd.
Maja omówiła tę kwestię z Michelem i Kaseiem, ani razu nawet nie spojrzawszy na Spencera. Michel i Kasei byli skłonni przystać na takie rozwiązanie, toteż Rosjanka w końcu się zgodziła.
— W porządku. Polecimy na południe. Postarajcie się dotrzeć do nas najszybciej, jak tylko zdołacie.
Jechali nocami i spali za dnia, co już dawno temu stało się ich zwyczajem; w dwie noce przejechali Echus Chasma i dotarli do Tharsis Tholus, wulkanicznego stożka na północnej krawędzi wypukłości Tharsis.
Na czarnym stoku, swoim imienniku, znajdował się także namiot wielkości Nikozji zwany Tharsis Tholus. Miasteczko należało do półświata: większość jego obywateli żyła zwyczajnym żywotem w sieci powierzchniowej, ale sporą część spośród nich stanowili bogdanowiści, którzy pomagali istnieć swoim towarzyszom — mieszkańcom bogdanowistycznych kryjówek na terenie rejonu, a także wspierali schrony „czerwonych” w Mareotis i na Wielkiej Skarpie; pomagali również ludziom w mieście, którzy zdecydowali się opuścić sieć albo znajdowali się poza nią już od urodzenia. Największa klinika medyczna w mieście należała właśnie do bogdanowistów i służyła wielu osobom z podziemia.
Podróżnicy skierowali rovera prosto do namiotu; wjechali do garażu, po czym wysiedli. Wkrótce też nadjechał mały ambulans i natychmiast powiózł Saxa do kliniki położonej blisko centrum miasta. Reszta grupy poszła za ambulansem główną trawiastą ulicą, czując się świetnie z racji rozległych przestrzeni, które stanowiły niezwykłą odmianę po tych wszystkich dniach spędzonych w pojazdach. Art wytrzeszczał oczy, widząc, że wszyscy w mieście zachowują się w sposób tak jawny, toteż Nirgal musiał mu krótko objaśnić zasady istnienia półświata. Czynił to po drodze do kafeterii, nad którą, na pięterku znajdowało się kilka tak zwanych „bezpiecznych pokojów”. Lokal mieścił się dokładnie naprzeciwko bogdanowistycznego szpitala.
W klinice lekarze już się zajęli Saxem. Kilka godzin po przyjeździe podróżników Nirgal otrzymał pozwolenie, by — po uprzednim umyciu się i przebraniu w wyjałowione ubranie — wejść i posiedzieć przy chorym.
Sax znajdował się na czymś w rodzaju wywietrznika, który przetaczał przez jego płuca jakiś płyn. Było to wyraźnie widać w przezroczystych rurkach i w maseczce przykrywającej jego twarz; płyn wyglądał jak mętna woda. Widok był straszny i Nirgal miał wrażenie, jak gdyby ktoś postanowił w ten sposób po prostu utopić Saxa. Jednakże ciecz stanowiła mieszaninę składników na bazie czterofluorowęglowej i wprowadzała do organizmu chorego trzy razy tyle tlenu, ile dałoby mu zwykłe powietrze, wypłukiwała gromadzącą się stale w płucach dziwną lepką materię, ponownie napełniała skurczone naczynia krwionośne, a poza tym mieściła w sobie wiele leków oraz rozmaitych medykamentów, działających regenerująco. Zajmująca się Saxem laborantka, nie przerywając pracy, wyjaśniała Nirgalowi wszystkie szczegóły.
— Miał lekki obrzęk, więc to jest rodzaj kuracji nieco paradoksalnej, tym niemniej skutecznej.
Nirgal siedział niemal bez ruchu i trzymając rękę na ramieniu Saxa obserwował płyn poruszający się wewnątrz maski, którą przymocowano do dolnej części twarzy wciąż nieprzytomnego człowieka; płyn wpływał mu do ust i wypływał.
— Wygląda, jak gdyby został umieszczony w zbiorniku ektogenicznym — zauważył w pewnym momencie.
— Albo — dodała laborantka, patrząc na młodzieńca z zaciekawieniem — w łonie matki.
— Tak. To ponowne narodziny. Nawet wygląda inaczej niż kiedyś.
— Nie zdejmuj mu dłoni z ramienia — doradziła na koniec laborantka, po czym odeszła. Nirgal siedział, próbując się wczuć w ciało Saxa i rozmyślał, co on odczuwa, usiłował poczuć tę żywotność wzmagającą jego procesy życiowe, starając się przypłynąć z powrotem w górę, do świata żywych. Temperatura Saxa wahała się alarmująco w małych skokach i opadach.
W pewnej chwili weszli do pomieszczenia lekarze, zaczęli przykładać jakieś instrumenty do głowy i twarzy Russella, mówiąc do siebie szeptem.
— Jest pewne uszkodzenie. Przedni płat, lewa strona. No cóż, zobaczymy.
Kilka wieczorów później, gdy Nirgal przebywał u Saxa, weszła ta sama laborantka i powiedziała:
— Przytrzymaj jego głowę, Nirgalu. Lewa strona, wokół ucha. O tu, właśnie ponad tym, taak. Trzymaj ją tam i… taak, właśnie tu. A teraz zrób to, co potrafisz.
— Co takiego?
— Sam wiesz. Wyślij w niego ciepło. — Z tymi słowy odeszła pospiesznie, jakby zakłopotana, a może przerażona faktem, że ośmieliła się coś takiego zaproponować.
Nirgal siedział nieruchomo, wprowadzając się w stan najwyższej koncentracji. Najpierw zlokalizował w sobie ciepło, a następnie spróbował wypchnąć jakąś jego cząstkę w swoją dłoń, a przez nią w ciało Saxa. Ciepło, ciepło, gorąco, gorąco, próbny podskok bieli, wysłany w zranioną zieleń… Potem Nirgal znowu próbował się „wczuć” w Saxa, pragnąc z jego głowy odczytać reakcję na własne działania.
Mijały dni, które młodzieniec spędzał najczęściej w klinice. Pewnej nocy wracał właśnie z kuchni, kiedy na korytarzu podbiegła do niego młoda laborantka. Pociągnęła go za ramię i najwyraźniej czymś podekscytowana, powiedziała tylko:
— Chodź prędko, chodź…
W chwilę potem znalazł się w salce, trzymając głowę Saxa. Oddychał krótkimi sapnięciami i czuł, że wszystkie jego mięśnie są naprężone jak druty. W pomieszczeniu znajdowało się trzech lekarzy i jeszcze kilku laborantów. Jeden z lekarzy wyciągnął rękę ku Nirgalowi i młoda laborantka weszła między nich.
Czasami czuł jakieś poruszenie wewnątrz Saxa, jak gdyby starzec odzyskiwał przytomność, jak gdyby walczył o możliwość powrotu do świadomości. Nirgal wsączał w jego organizm każdą cząstkę viriditas, jaką udawało mu się zgromadzić we własnym ciele, nagle przerażony, wręcz wstrząśnięty wspomnieniem kliniki w Zygocie, wspomnieniem podobnego czuwania przy Simonie. Nigdy nie zapomni wyrazu twarzy tamtego, kiedy umierał. Czterofluorowęglowy płyn wpływał do ciała Saxa i wypływał z niego, wirując szybkimi, płytkimi falami. Nirgal obserwował go, myśląc o Simonie. Niestety, w pewnej chwili ręka utraciła ciepło i nie mógł go przywołać na powrót. Sax z pewnością wie, kto ma tak ciepłe ręce, pomyślał. Jeśli to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. Ale skoro Nirgal mógł zrobić tylko tyle… wobec tego wytężył jeszcze raz siły i pchnął tak mocno, jak gdyby świat zamarzał, jak gdyby on sam mógł wyrwać z tamtego świata „bezczucia” — o ile tylko pchnie wystarczająco mocno — nie tylko Saxa, ale także Simona.
— Dlaczego, Sax? — odezwał się cicho, szepcząc w samo ucho przy swojej dłoni. — Ale dlaczego? Dlaczego, Sax? Powiedz dlaczego? Dlaczego, Sax, dlaczego? Ale dlaczego? Dlaczego, Sax? Dlaczego?
Płyn Czterofluorowęglowy krążył nieustannie. W oświetlonej sali szumiało. Przy aparaturze i nad ciałem Saxa pracowali lekarze, co rusz to patrząc po sobie albo na Nirgala. Słówko „dlaczego” stało się samym czystym, pozbawionym znaczenia dźwiękiem, czymś w rodzaju niezrozumiałej modlitwy. Minęła godzina, a potem jeszcze kilka następnych, powolnych i przepełnionych niepokojem, aż wszyscy oczekujący popadli w jakiś dziwny stan bezczasowości i Nirgal nie był w stanie powiedzieć, czy jest dzień czy może noc. Zapłata dla naszych ciał, pomyślał. Płacimy.
Pewnego wieczoru, mniej więcej w tydzień od ich przyjazdu, udało się oczyścić płuca Saxa i wyłączono wywietrznik. Sax zasapał głośno, potem zaczął normalnie oddychać. Znowu oddychał powietrzem, jak inne ssaki. Lekarze złożyli mu rozbity nos, który nabrał obecnie nieco innego kształtu: był prawie tak samo płaski, jak przed operacją plastyczną. Sińce jeszcze nie zniknęły.
W około godzinę po wyłączeniu wywietrznika Russell odzyskał przytomność. Otworzył oczy, a potem długo mrugał. Rozejrzał się wokół siebie po pokoju, potem wpatrzył się bardzo uważnie w Nirgala, kurczowo ściskając jego rękę. Jednakże nic nie powiedział. Zresztą wkrótce zasnął.
Nirgal wyszedł na zielone ulice małego miasta, nad którym górował stożek Tharsis Tholus, wznoszący się w czarno-rdzawym majestacie na północy, przypominając równie przysadziste Fuji. Zaczął biec w swój ulubiony rytmiczny sposób, przy samej ścianie namiotu, aby spalić nadmiar energii, która go przepełniała. Sax i jego Wielka Niewyjaśniona, pomyślał.
Mieszkali w pokojach nad kafeterią naprzeciwko kliniki. Gdy Nirgal wszedł tam, dostrzegł Kojota, który nieco utykając, przechadzał się niespokojnie od jednego okna do drugiego. Mamrotał coś przy tym do siebie lub nucił jakieś melodie w rytmie calypso.
— Coś nie tak? — spytał Nirgal.
Kojot zamachał obiema dłońmi.
— Teraz kiedy Saxowi nie już nie grozi, powinniśmy jak najszybciej się stąd wynosić. Ty i Spencer możecie się zajmować Saxem w roverze. Pojedziemy na zachód dokoła Olympusa.
— W porządku — odparł Nirgal. — Kiedy powiedzą, że Sax jest gotów.
Kojot popatrzył na niego.
— Mówią, że to ty go uratowałeś. Przywróciłeś do życia, wyrwałeś śmierci…
Nirgal potrząsnął głową, przerażony na samą myśl o tym.
— Ależ on nigdy nie umarł!
— No, wyobrażam sobie… Ale tak tu mówią. — Kojot zamyśliwszy się popatrzył na Nirgala, wreszcie powiedział: — Będziesz musiał być bardzo ostrożny.
Jechali nocami, objeżdżając zbocza północnego Tharsis. Sax leżał rozciągnięty na kanapce w przedziale za kierowcami. Po kilku godzinach od wyruszenia Kojot oświadczył:
— Chcę odwiedzić jeden z zarządzanych przez Subarashii obozów wydobywczych w Cerauniusie. — Spojrzał na Saxa. — Dobrze się czujesz?
Russell skinął głową. Jego szopie sińce były teraz zielono-purpurowe.
— Dlaczego nie możesz mówić? — spytał go Art.
Ten wzruszył ramionami, po czym raz czy dwa razy zaskrzeczał.
Jechali dalej.
Z podnóża północnego stoku wybrzuszenia Tharsis rozchodzi się szereg równoległych kanionów zwanych Ceraunius Fossae. Znajduje się tam około czterdziestu przełamów. Ilość ta zależna jest od sposobu, w jaki się je policzy, bowiem podczas gdy niektóre z pęknięć niewątpliwie są kanionami, inne okazują się tylko samotnymi grzbietami, głębokimi rozpadlinami lub zwykłymi zagłębieniami w terenie równinnym. Wszystkie ciągną się na północ i południe i wszystkie wcinają się w bardzo bogatą, metalogenną krainę, bazaltową masę rozszczepioną napierającymi od dołu wszelkimi rodzajami intruzji złóż.
Z tego też powodu w tych kanionach znajdowało się więc wiele kolonii górniczych oraz ruchomych urządzeń wiertniczych i teraz, przypatrując się miejscom oznaczającym je na mapach, Kojot zatarł ręce.
— Na razie mamy swobodę działania, Sax, myślę więc sobie, że skoro i tak wiedzą o naszej obecności na planecie, nie ma powodu, byśmy nie spróbowali wykopać niektórych z biznesu. Weźmy sobie trochę uranu, skoro już tędy przejeżdżamy.
Aby zrealizować swój plan, Kojot zatrzymał się którejś nocy na południowym końcu Tractus Catena, najdłuższego i najgłębszego z kanionów. Jego początek stanowił naprawdę osobliwy widok — stosunkowo łagodną równinę rozrywało coś, co wyglądało jak rampa, która wcinała się w powierzchnię; miała ona mniej więcej trzy metry szerokości, a w najgłębszym punkcie — jakieś trzysta metrów głębokości i rozciągała się prosto w północny horyzont idealną prostą linią.
Podróżnicy przespali cały ranek, a popołudnie spędzili siedząc cały czas w przedziale mieszkalnym, gdzie oglądali zdjęcia satelitarne i słuchali instrukcji Kojota.
— Czy istnieje niebezpieczeństwo, że zabijemy jakichś górników? — spytał Art, skubiąc nerwowo wielką, zarośniętą szczękę.
Kojot wzruszył ramionami.
— Nie można tego wykluczyć.
Sax gwałtownie potrząsnął głową w tył i w przód.
— Nie jest najgorzej z twoją głową — powiedział do niego Nirgal.
— Zgadzam się z Saxem — wtrącił szybko Art. — To znaczy, nawet lekceważąc kwestie moralne, czego zresztą osobiście nie potrafię zrobić, muszę stwierdzić, że pomysł jest równie głupi jak praktyczny. Jest głupi, ponieważ zakładasz, że twoi wrogowie są słabsi od ciebie i zrobią to, co zechcesz, jeśli tylko zamordujesz kilku z nich. Ale przecież ludzie nie są tacy. Chcę powiedzieć, że… Pomyśl, co się stanie, jeśli akcja się nie powiedzie. Zjedziesz w ten kanion, zabijesz grupę osób, które po prostu wykonują swoją robotę, a później nadjadą inni ludzie i znajdą ciała tamtych. Wówczas znienawidzą cię na zawsze. Nawet jeśli pewnego dnia przejmiesz władzę na Marsie, oni nadal będą odczuwać do ciebie nienawiść i zrobią wszystko, co w ich mocy, aby zniszczyć wszelkie twoje dokonania. I tylko tyle osiągniesz, ponieważ tamci bardzo szybko zastąpią zabitych górników nowymi pracownikami.
Art spojrzał na Saxa, który siedział nieruchomo na tapczanie i obserwował go uważnie, gdy ten mówił.
— Z drugiej strony, powiedzmy, że schodzisz w kanion i robisz coś, co powoduje, że górnicy biegną do schronów awaryjnych, a ty ich natychmiast zamykasz, a potem niszczysz maszyny. Ludzie dzwonią po pomoc, czekają. Mija dzień czy dwa, ktoś przybywa i ratuje ich. Są wściekli, ale równocześnie mają świadomość, że mogliby już nie żyć. „Ci «czerwoni» zniszczyli nasz sprzęt” — mówią — „a potem zniknęli w oka mgnieniu, nawet ich nie widzieliśmy. Mogli nas zabić, ale tego nie zrobili”. Ci, którzy ich uratowali, będą myśleli tak samo. A za jakiś czas, kiedy przejmiecie władzę nad Marsem lub przynajmniej spróbujecie tego dokonać, ci górnicy będą o tym pamiętać. Nie poczują się wówczas wcale zakładnikami, tylko zaczną was po prostu oklaskiwać. Albo nawet podejmą z wami współpracę.
Sax kiwał głową. Spencer popatrzył na Nirgala. Po chwili wszyscy zaczęli na niego patrzeć, wszyscy z wyjątkiem Kojota, który opuścił głowę i wpatrywał się w swoje dłonie, jak gdyby usiłował coś z nich wyczytać. Wreszcie i on podniósł oczy i pytająco wpatrzył się w swego syna.
Dla Nirgala decyzja była bardzo prosta, toteż obserwował Kojota z tą samą uwagą.
— Art ma rację — powiedział w końcu. — Hiroko nigdy nie wybaczyłaby nam, gdybyśmy zaczęli bez powodu zabijać ludzi.
Kojot wykrzywił twarz, jak gdyby oburzyła go łagodność przyjaciół.
— Właśnie zabiliśmy grupkę ludzi w Kasei Vallis — mruknął.
— Ależ to było coś zupełnie innego! — obruszył się Nirgal.
— Tak, a niby dlaczego?
Nirgal zawahał się, niepewny, czy ma rację, ale Art szybko odpowiedział za niego:
— Dlatego, że to byli policjanci, oprawcy… którzy więzili twojego kumpla i traktowali jego mózg mikrofalami. Dostali więc tylko to, na co zasługiwali. Ale mieszkańcy tego kanionu po prostu drążą skały…
Sax znowu pokiwał głową. Nie spuszczał z nich oczu, spojrzenie miał czujne, przenikliwe. Należało przypuszczać, że wszystko rozumie i jest w całą sprawę głęboko zaangażowany; ale skoro nie mógł mówić, trudno było mieć pewność.
Kojot badawczo popatrzył na Arta.
— Czy to jest kopalnia Praxis?
— Nie wiem. I nie dbam o to.
— Hmm… No cóż… — Kojot znów spojrzał na Saxa, potem na Spencera, wreszcie na Nirgala, który poczuł, jak płoną mu policzki. — Więc… w porządku. Spróbujemy to zrobić waszym sposobem.
Pod wieczór Nirgal wysiadł z rovera wraz z Kojotem i Artem. Niebo nad ich głowami było ciemne i gwiaździste. Zachodni kwadrant jeszcze pozostawał purpurowy, rzucając jaskrawoczerwone światło, w którym wszystko było dość dobrze widoczne, a jednocześnie niezupełnie znajome. Kojot prowadził, a Art i Nirgal postępowali tuż za nim. Przez szybkę w hełmie Nirgal dostrzegł, że oczy Arta niemal dotykają szkła.
Dno Tractus Catena rozcinał w jednym punkcie system poprzecznych rozpadlin zwany Tractus Traction i kratkowany przełam stworzył na tym terenie system szczelin lodowcowych, przez które niemożliwy był przejazd pojazdu. Górnicy Tractusa docierali do swego obozu z góry, ze ściany kanionowej, zjeżdżając na dno windami. Kojot jednak twierdził, że istnieje możliwość pieszego przejścia przez Tractus Traction, jeśli tylko podąży się ścieżką łączącą szczeliny lodowcowe, którą sam wcześniej wyznaczył. Wiele z jego partyzanckich akcji wiązało się z przekraczaniem takich niemożliwych do przejścia terenów jak ten, umożliwiając niektóre z jego bardziej legendarnych, „niemożliwych” wędrówek i wysyłając go na tereny dotknięte silną erozją, do których nikt inny nawet się nigdy nie zbliżył. A jeśli niektóre z tych akcji prowadził Nirgal, wówczas udawało im się dokonać niemal cudownych rzeczy, a działo się tak tylko dzięki temu, że opuszczali w odpowiedniej chwili rover i podchodzili pieszo do określonego miejsca.
Teraz zbiegli na dno kanionu regularnymi susami marsjańskimi, które Nirgal już jakiś czas temu opanował do perfekcji i których zdołał częściowo nauczyć Kojota. Art nie poruszał się z takim wdziękiem — jego krok był zbyt krótki, toteż mężczyzna często się potykał — ale udawało mu się dotrzymywać kroku dwóm przewodnikom.
Po jakimś czasie Nirgal zaczął odczuwać swobodę i radość, jaką zawsze dawał mu bieg, cieszył go baletowy wręcz taniec na kamienistym podłożu i szybkie przekraczanie długich pasów ziemi przy użyciu jedynie swej własnej siły. Przez cały czas rytmicznie oddychał, czerpiąc mieszankę z powietrznego zbiornika na plecach i czuł, że wpada w podobny do transu stan, którego uczył się kiedyś przez kilka lat z pomocą pewnego issei imieniem Nanao, który z kolei umiejętność wchodzenia w ów stan, zwany lunggom — jeszcze na Ziemi — posiadł od jakiegoś tybetańskiego mnicha. Nanao twierdził, że niektórzy ze starych lunggompas musieli zakładać na plecy ciężary, aby nie odlecieć, gdy poruszali się takim krokiem, co na Marsie wydawało się zresztą całkowicie możliwe. Sposób, w jaki Nirgal potrafił dzięki Nanao przelatywać teraz nad skałami stale dodawał mu animuszu, wywołując prawdziwą ekstazę.
Nirgal musiał jednak stale hamować swój krok. Ani Kojot, ani Art nie znali wszak lunggom, toteż nie byliby w stanie za nim nadążyć, chociaż obu bieganie szło całkiem dobrze, jeśli wziąć pod uwagę wiek Kojota i niedługi pobyt Arta na Marsie. Pierwszy znał tę krainę, więc biegał małymi, tanecznymi krokami, skutecznymi i czystymi; Art bombardował stopami powierzchnię, jak kiepsko zaprogramowany robot, często się potykając, z powodu niedostatecznej widoczności w świetle gwiazd, niemniej jednak przez cały czas zupełnie nieźle dotrzymywał kroku. Nirgal pędził na przedzie niczym pies gończy. Dwa razy Art upadł w pyłową chmurę i Nirgal chciał podbiec, aby mu pomóc, ale Art za każdym razem wstawał, gotów do ponownego biegu i utrzymując interkomową ciszę tylko machnięciem dawał znak, że wszystko w porządku, po czym biegł dalej.
Po półgodzinnym gnaniu w dół kanionu, którego gładkość sprawiała, że wydawał się rozmyślnie przycięty, na powierzchni pojawiły się rozpadliny. Szybko się pogłębiały i łączyły ze sobą, aż przejście po właściwym dnie kanionu — przypominającym teraz bardziej płaskowyżowe szczyty grupki wysepek — stało się niemożliwe. Głębokie szczeliny rozdzielające te wyspy były w niektórych miejscach zaledwie dwa, trzy metry szerokie, a równocześnie trzydzieści czy czterdzieści metrów głębokie.
Przechodzenie przez alejki mające zwykle płaskie dna wydawało się trudne, jednakże Kojot prowadził ich przez ten labirynt nie wahając się ani przez chwilę przy żadnym z wielu rozwidleń, podążając jakimiś sobie tylko znanymi ścieżkami, wielokrotnie skręcając to w lewo, to w prawo. Jedna ze szczelin była tak wąska, że bez trudu dotykała obu ścian naraz, dlatego mężczyźni musieli przechodzić jeden za drugim.
Kiedy wyszli na północny bok labiryntu szczelin, wyłaniając się kolejno na rozszczepionej stromej skarpie, która stanowiła koniec płaskowyżowych wysp, przed nimi — przy zachodniej ścianie kanionu — pojawił się mały namiot. Łuk jego materiału połyskiwał jak żarówka zakurzonej lampy. Wewnątrz znajdowały się ruchome przyczepy, rovery, wiertarki, maszyny do prac wykopaliskowych i inny sprzęt górniczy. Była tu kopalnia uranu, zwana Aleją Uraninitu, ponieważ ten dolny odcinek kanionu pokrywał pegmatyt, niezwykle bogaty w ten tlenek uranu. Kopalnia należała do bardzo rentownych i Kojot słyszał, że przetworzony uran, zgromadzony w niej podczas lat, które upłynęły między zniszczeniem pierwszej windy a zainstalowaniem drugiej, nie został jeszcze wyekspediowany na Ziemię.
Starzec przebiegł po dnie kanionu w kierunku namiotu, a Nirgal i Art podążyli za nim. Pod przezroczystą kopułą nie było żywej duszy; jedynego światła dostarczało kilka nocnych latarni i oświetlone okna dużej przyczepy, ustawionej niemal w samym środku pomieszczenia.
Poszli prosto do najbliższego luku śluzy powietrznej namiotu. Kojot podłączył wtyczkę swego naręcznego komputera do otworu przy włazie komory powietrznej i zaczął stukać w klawisze konsoletki na nadgarstku. Po chwili zewnętrzny luk śluzy został otwarty, ale nie pociągnęło to za sobą włączenia się systemu alarmowego: w każdym razie nikt nie wyszedł z przyczepy. Trzej mężczyźni weszli do komory powietrznej, zamknęli zewnętrzny luk, poczekali na wyssanie i wypompowanie śluzy, a następnie otworzyli wewnętrzny właz. Kojot, mijając przyczepę, pobiegł ku małej elektrowni kolonii, a Nirgal ruszył do kwater mieszkalnych, przeskakując po kilka stopni przed drzwiami przyczepy. Pod klamką przytrzymał jedną ze „sztab blokujących” Kojota, przekręcił tarczę, która uwolniła utrwalacz, po czym docisnął sztabę do drzwi i ścianę przyczepy. Przyczepę wykonano ze stopu metali — na bazie magnezu — i polimer utrwalający spowodował powstanie ceramicznego spoiwa między sztabą blokującą i przyczepą, toteż drzwi zostały zabarykadowane. Nirgal obiegł przyczepę i zrobił to samo z drugimi drzwiami, potem popędził z powrotem ku bramie. Miał wrażenie, że zamiast krwi przez jego ciało przepływa rwący strumień adrenaliny. Cała akcja przebiegała tak szaleńczo, że Nirgal musiał sobie z rozmysłem przypomnieć o ładunkach wybuchowych, które Kojot i Art rozkładali w kolonii, w magazynach, przy powłoce namiotu i na parkingu, gdzie stały ogromne maszyny górnicze. Przyłączył się do swych towarzyszy i wraz z nimi biegał od jednego pojazdu do następnego, wspinając się na schody po ich bokach, otwierając drzwi ręcznie lub przy użyciu elektroniki i do przedziałów lub kabin podrzucając małe pudełka, przyniesione przez starca.
W kolonii znajdowały się także setki ton przetworzonego uranu, które Kojot chciał ze sobą zabrać. Na szczęście okazało się to niemożliwe. Jednak całą trójką przebiegli do magazynów i tam wypełnili ładunkami szereg automatycznych ciężarówek kopalni, którym zaprogramowali polecenie wyruszenia w drogę — miały się skierować na północne tereny kanionowe i zakopać ładunki w regionach, gdzie skupiska apatytowe były podobno na tyle wysokie, aby zataić radioaktywność pudełek z uranem i tym samym sprawić, że ładunki staną się trudne do zlokalizowania. Spencer wątpił, czy to przedsięwzięcie się uda, ale Kojot oświadczył, że jest to lepsze rozwiązanie niż pozostawienie uranu w kopalni. Wszyscy trzej mężczyźni odczuwali radosną ulgę, że mogą pomóc w takim planie Kojota, który nie przewiduje ton uranu w magazynowej ładowni ich własnego kamiennego pojazdu, mimo że pojemniki były promienioszczelne.
Kiedy skończyli programowanie, pobiegli z powrotem do bramy, wydostali się na zewnątrz i ostro ruszyli przed siebie. Gdy znajdowali się w pół drogi do skarpy, usłyszeli serię dochodzących z namiotu wybuchów i huków. Nirgal odwrócił się, popatrzył przez ramię, ale niczego nie dostrzegł — namiot ciągle był tak samo ciemny, z oświetlonymi oknami przyczepy.
Odwrócił się ponownie i pobiegł dalej, czując się tak, jak gdyby fruwał. Zaskoczyło go, gdy zobaczył przed sobą Arta, który pędził galopem po dnie kanionu; każdy krok Ziemianina był wielkim, dzikim susem i Art posuwał się tymi skokami naprzód, a odbijając się od powierzchni wyglądał jak skrzyżowanie geparda z niedźwiedziem. Biegli tak aż do skarpy, gdzie musieli poczekać, aż dogoni ich Kojot i ponownie przeprowadzi przez labirynt szczelin lodowych. Art znowu wystartował i popędził tak szybko, że Nirgal zdecydował się spróbować go dopędzić, jedynie po to, by ocenić tempo posuwania się przyjaciela. Wpadł w rytm sprintu, coraz bardziej przyspieszając, biegł niczym gazela, a kiedy w końcu mijał Arta, ocenił, że jego własne kroki były prawie dwukrotnie dłuższe od susów Arta, który przecież także biegł sprintem, stylem, w którym obie nogi poruszają się tak szybko, jak to tylko możliwe.
Dotarli do kamiennego pojazdu na długo przed Kojotem i czekali na niego w śluzie powietrznej, szaleńczo łapiąc oddech i uśmiechając się do siebie zza szybek hełmów. Kilka minut później dobiegł do nich, a wtedy Spencer uruchomił pojazd. Mijała właśnie szczelina czasowa i zostało im jeszcze sześć nocnych godzin, podczas których mogli jechać.
Wewnątrz rovera śmiali się głośno z szaleńczego biegu Arta, a wielki mężczyzna tylko szczerzył zęby i machał rękami.
— Nie bałem się, to jest przecież marsjańska grawitacja… i powiem wam jeszcze, że biegłem po prostu w taki sposób, w jaki zwykle biegam, tyle że moje nogi niczym tygrysie łapy, same układały się do skoków. Doprawdy zadziwiające.
Odpoczywali przez cały dzień, a po zmroku znowu ruszyli. Przejechali wlot długiego kanionu, który rozciągał się od Ceranius do Jovis Tholus. Zdumiewające, że twór ten — ani prosty, ani falisty — nazywano Krętym Kanionem. Kiedy słońce wzeszło, ukryli się na przedpolu Krateru Qr, dokładnie na północ od Jovis Tholus. Był to większy stożek wulkaniczny niż Tharsis Tholus, a także o wiele większy niż jakikolwiek wulkan na Ziemi, ponieważ jednak mieścił się na wysokim siodle między Ascreus Mons i Olympus Mons, a obie te góry wyraźnie się rysowały — jedna na wschodnim, druga na zachodnim horyzoncie, tkwiąc niczym ogromne płaskowyżowe kontynenty — Jovis wydawał się na ich tle zwarty, przyjazny i swojski, niczym pagórek, na który można się wspiąć, jeśli się tylko ma na to ochotę.
Tego dnia Sax siedział przed komputerem i patrzył beznamiętnie w ekran, przyciskając różne klawisze, którymi uruchamiał przypadkowe zbiory tekstów, map, wykresów, obrazków, równań. Pochylając głowę wpatrywał się w każdy z nich, niczego nie rozumiejąc. W pewnej chwili usiadł obok niego Nirgal.
— Sax, czy słyszysz, co do ciebie mówię?
Russell podniósł na niego oczy.
— Rozumiesz moje słowa? Kiwnij głową, jeśli rozumiesz.
Sax przechylił głowę na bok. Nirgal westchnął, powstrzymany przez jego natarczywie ciekawskie spój rżenie. Wreszcie Sax z wahaniem pokiwał głową.
Tej nocy Kojot jechał znowu na zachód, ku Olympusowi, a tuż przed świtem skierował rover prosto w górę, do ściany z dziobatego i rozłupanego czarnego bazaltu. Była to krawędź płaskowyżu pociętego przez niezliczoną ilość wąskich, krętych parowów, takich jak Tractus Traction, tylko o wiele większych, które tworzyły tereny dotknięte silną erozją, takie jak ogromny obszar labiryntu Traction. Płaskowyż, jak wachlarz popękanej starożytnej lawy, stanowił pozostałość jednego z najwcześniejszych wylewów z Olympus Mons, który pokrył miększy ruf wulkaniczny i popiół z poprzednich erupcji. W miejscach, gdzie wycięte przez wiatr parowy wdarły się wystarczająco głęboko, ich dna przełamały się w warstwę miększego wulkanicznego tufu, tak że niektóre wąwozy stały się wąskimi szczelinami z tunelami przy dnach, zaokrąglonymi przez wiejący przez miliony lat wiatr.
— Wyglądają, jak odwrócone dziurki od klucza — zauważył Kojot, chociaż Nirgal nigdy nie widział dziurek od klucza, które miałyby tak dziwne kształty.
Kojot wjechał roverem prosto w jeden z czarno-szarych tunelowych wąwozów. Po wielu kilometrach jazdy zatrzymał pojazd obok ściany namiotu, która odcinała w tunelu coś w rodzaju zatoru. Rozszerzona zewnętrzna krzywizna.
Była to pierwsza ukryta kolonia, jaką Art kiedykolwiek widział, toteż jej widok naprawdę go zaskoczył. Namiot miał może ze dwadzieścia metrów wysokości i zawierał w sobie stumetrowy odcinek krzywizny; Art aż krzyknął, wstrząśnięty jego rozmiarem, co szalenie rozśmieszyło Nirgala.
— Ktoś inny już tu zaparkował — stwierdził Kojot — więc bądźcie przez chwilę cicho.
Art skinął szybko głową i pochylił się ponad jego ramieniem, aby posłuchać, co ten mówi przez interkom. Przed śluzą powietrzną namiotu stał jakiś pojazd, dokładnie tak samo masywny i kamienny jak ich własny.
— Ach — powiedział Kojot, odsuwając Arta. — To Vijjika. Powinni mieć pomarańcze i może trochę kavy. Z pewnością tego ranka odbędzie się przyjęcie.
Podjechali do komory powietrznej namiotu, gdzie rura łącząca najpierw wyciągnęła się w ich kierunku, a następnie zacisnęła wokół zewnętrznego luku pojazdu. Kiedy wszystkie włazy śluz powietrznych otworzyły się, całą grupą weszli do namiotu, pochylając się i powłócząc nogami przy przenoszeniu Saxa przez tunel.
Wewnątrz znajdowało się osiem osób: pięć kobiet i trzech mężczyzn. Wszyscy byli wysocy i ciemnoskórzy. Głośna grupka wyraźnie się ucieszyła, że ma towarzystwo. Kojot wszystkich sobie przedstawił. Nirgal znał Vijjike z uniwersytetu w Sabishii i teraz mocno ją uściskał. Dziewczyna sprawiała wrażenie zadowolonej, że go znowu widzi. Poprowadziła ich grupę na tyły w kierunku łagodnej krzywizny ściany urwiska, do przejścia między przyczepami, które znajdowało się w pasie padającego z nieba światła, przeciskającego się przez pionową rozpadlinę w starej lawie. W tych promieniach rozproszonego światła dziennego i jeszcze bardziej rozproszonego światła, które docierało z głębokiego parowu za namiotem, przyjezdni usiedli na szerokich, płaskich poduszkach przy niskich stoliczkach, podczas gdy wielu spośród gospodarzy krzątało się wokół pękatych samowarów. Kojot rozmawiał ze znajomymi, uzupełniając informacje na temat ostatnich zdarzeń, Sax rozglądał się wokół siebie, mrużąc oczy, a siedzący obok niego Spencer nie wyglądał wcale na dużo mniej zmieszanego; mieszkał przecież w świecie powierzchniowym od 2061 roku i jego wiedza o kryjówkach najwyraźniej pochodziła już tylko z opowieści innych osób. Spędził czterdzieści lat, żyjąc podwójnym życiem, nic więc dziwnego, że teraz naprawdę był oszołomiony.
Kojot podszedł do samowarów i ze stojącej obok szafki zaczął wyjmować maleńkie filiżanki. Nirgal siedział obok Vijjiki, obejmując ją w pół, sycąc się ciepłem dziewczyny i napawając bliskim kontaktem jej nóg ze swoimi, zaś Art z drugiej strony obok, a jego szeroka twarz „wtrącała się” do rozmowy niczym psia morda. Vijjika przedstawiła mu się uścisnąwszy dłoń. Mężczyzna przytrzymał jej długie delikatne palce w swojej dużej łapie i zrobił gest, jak gdyby chciał je pocałować.
— To są bogdanowiści — wyjaśnił mu Nirgal, śmiejąc się z jego miny i wręczając mu jedną z małych ceramicznych filiżanek otrzymanych od Kojota. — Ich rodzice byli przed wojną więźniami w Korolowie.
— Ach tak — odparł Art. — Jesteśmy daleko od tamtego miejsca, prawda?
— Tak, no cóż, nasi rodzice udali się na północ Autostradą Transmarineryjską tuż przed jej zalaniem, ostatecznie docierając tutaj — wyjaśniła mu Vijjika, po czym zaproponowała: — Może weźmiesz od Kojota tę tackę i poroznosisz filiżanki. To dobra okazja, aby się wszystkim przedstawić.
Art zrobił więc obchód, a Nirgal w tym czasie wymieniał nowiny z Vijjika.
— Nie uwierzysz, co znaleźliśmy w jednym z tych lufowych tuneli — oświadczyła w pewnej chwili dziewczyna. — Staliśmy się wręcz fantastycznie bogaci.
Wszyscy mieli już w dłoniach filiżanki, więc umilkli na chwilę i jednocześnie podnieśli do ust. Po pierwszym łyku, okrzykach i powszechnym mlaskaniu, wrócili do przerwanych rozmów. Wrócił Art i usiadł obok Nirgala.
— Musisz wypić — tłumaczył Nirgal. — Wszyscy muszą się przyłączyć do toastu, tak jak oni.
Art wziął łyk ze swojej filiżanki, patrząc niezdecydowanie na płyn, który był ciemniejszy niż kawa i po prostu śmierdział. Gdy przełknął, zadygotał.
— Smakuje jak kawa z lukrecją. Z trującą lukrecją.
Vijjika roześmiała się.
— To kavajava — wyjaśniła — kawa z dodatkiem roztworu kavy. Jest bardzo mocna i smakuje szatańsko. Wiem, że trudno ją przełknąć. Ale nie poddawaj się. Jeśli uda ci się wypić jedną filiżankę, stwierdzisz, że wysiłek był tego wart.
— Skoro tak mówisz. — Art nieustraszenie wypił kolejny łyk, znowu się otrząsając. — Okropne!
— Tak. Jednak ją lubimy. Niektórzy ludzie usuwają gorzki kavain z kavy, aleja osobiście tego nie pochwalam. Uważam, że każdy rytuał powinien mieć w sobie coś nieprzyjemnego, ponieważ inaczej człowiek nie doceni go właściwie.
— Hmm… — mruknął Art. Nirgal i Vijjika obserwowali go przez chwilę. — Dobry Boże! Naprawdę jestem w kryjówce marsjańskiego podziemia — oświadczył nagle. — Poprawiam sobie humor jakimś niesamowitym i okropnym narkotykiem w towarzystwie kilku spośród najsłynniejszych członków pierwszej setki, uznanych za zaginionych. A także z młodymi tubylcami, o których nikt nigdy nie słyszał na Ziemi.
— Płyn działa — zauważyła Vijjika.
W tym czasie Kojot rozmawiał z kobietą, która, mimo iż siedziała w pozycji lotosu na jednej z poduszek, znajdowała się tylko nieco poniżej poziomu wzroku stojącego przed nią starca.
— Jestem pewna, że chciałabym otrzymać nasiona rzymskiej sałaty długolistnej — mówiła. — Jednak pewnie zażądasz niezłej zapłaty za coś tak cennego.
— Ależ te nasiona nie są aż tak cenne — odrzekł Kojot z charakterystyczną dla siebie powagą. — No i dajecie nam więcej azotu niż potrafimy zużyć.
— Jasne, tyle że najpierw musisz mieć azot, zanim będziesz mógł go komuś dać.
— Wiem o tym.
— Weź, zanim dasz i daj, zanim spalisz. A tutaj znaleźliśmy ogromną żyłę azotanu sodowego, to jest czyste caliche blanco i tutejsze zerodowane tereny są tym zapchane. Cały pas tej saletry znajduje się chyba między tufem wulkanicznym i lawą. Ma prawdopodobnie około trzech metrów grubości i ciągnie się… hmm… szczerze mówiąc, jeszcze nie wiemy, jak daleko. W każdym razie ilość tego azotu jest olbrzymia, więc musimy ją rozdać.
— Dobrze, już dobrze — przerwał jej Kojot — ale to nie jest po wód, aby dawać nam coś za nic.
— Wcale tak nie jest. Przecież rozdacie osiemdziesiąt procent tego, co wam przekażemy…
— Siedemdziesiąt.
— Och, taak, siedemdziesiąt, no a my dostaniemy nasiona i w końcu będziemy mogli jeść przyzwoite sałatki do naszych posiłków.
— Jeśli potraficie sprawić, aby coś wyrosło. Sałata jest delikatna…
— Znajdą się wszystkie nawozy, jakich potrzeba.
Kojot roześmiał się.
— Spodziewam się. Ale to i tak jest trudne. Powiem ci coś. Damy wam współrzędne jednej z tych ciężarówek z uranem, które odesłaliśmy do Ceraniusa.
— Teraz ty chcesz rozdawać!
— Nie, nie, ponieważ nie istnieje gwarancja, że zdołacie wyzyskać ten materiał. Ale będziecie wiedzieli, gdzie się znajduje, a jeśli naprawdę go znajdziecie i wyzyskacie, wówczas możecie spalić kolejny pikobar azotu i będziemy kwita. No jak, zgoda?
— Ciągle uważam, że to zbyt wiele.
— To odczucie pozostanie przez cały czas, skoro macie caliche blanco. Rzeczywiście jest tego tak dużo?
— Tony. Miliony ton. A przy tym te zerodowane tereny są coraz bardziej warstwowe.
— W porządku, może się nam uda wydobyć od was także trochę nadtlenku wodoru. Musimy mieć paliwo do podróży na południe.
Art pochylił się ku nim, jak gdyby przyciągnięty magnesem.
— Co to jest caliche blanco!
— Prawie czysty azotan sodowy — odparła kobieta. Opisała mu areologię tego regionu. Riolitowy tuf wulkaniczny — otaczające ich jasno-barwne skały — był pokryty ciemną andezytową lawą, która przykrywała płaskowyż. Erozja wyrzeźbiła tuf, wszędzie gdzie obnażały go szczeliny w andezycie, tworząc parowy o tunelowym dnie, a także ujawniając wielkie złoża caliche, uwięzione między tymi dwiema warstwami. — Caliche to luźna skała i pył scementowane razem z solami i azotanami sodowymi.
— Tę warstwę musiały stworzyć mikroorganizmy — powiedział z naciskiem jakiś mężczyzna za kobietą, ale ona natychmiast zaprzeczyła:
— Może była areotermalna albo błyskawicznie przyciągał ją kwarc w tufie wulkanicznym.
Spierali się w taki sposób, w jaki kłócą się ludzie, powtarzający jakąś debatę po raz tysięczny. Art przerwał im znowu, pytając o caliche blanco. Kobieta wyjaśniła, że blanco jest bardzo czystą odmianą chilijskiego caliche i zawiera aż do osiemdziesięciu procent czystego azotanu sodowego, a zatem stanowi bardzo cenne znalezisko na tym ubogim w azot świecie. Blok tej saletry znajdował się akurat na stole i kobieta podała go Artowi do obejrzenia, a potem kontynuowała spór z przyjacielem, podczas gdy Kojot dyskutował na temat handlu wymiennego z innym mężczyzną, mówiąc o wahadłach i garnkach, kilogramach i kaloriach, równoważności i przeciążeniu, metrach sześciennych na sekundę i pikobarach. Targował się z wprawą, na co wiele słuchających go osób reagowało serdecznym śmiechem.
W pewnej chwili kobieta przerwała Kojotowi okrzykiem:
— Słuchaj, nie możemy po prostu sobie wziąć jakiejś nieznanej masy uranu, zwłaszcza gdy nie możemy nawet być pewni, czy ją znajdziemy i wydobędziemy! To byłoby wielkie rozdawanie… albo zostaniemy najnormalniej w świecie obrabowani, jeśli nie uda nam się odszukać ciężarówki! To ma być interes! Skoro tak, to bardzo wszawy!
Kojot pokiwał figlarnie głową.
— Musiałem się za niego wziąć, ponieważ, jak mi się zdaje, w przeciwnym razie zakopalibyście mnie w caliche blanco. Jesteśmy tutaj po drodze na południe, mamy pewne nasiona, ale brakuje nam wielu innych rzeczy — a w szczególności milionów ton nowych pokładów caliche! I naprawdę potrzebujemy nadtlenku wodoru, a także makaronu, który z pewnością nie stanowi takiego luksusu jak nasiona sałaty. Powiem wam coś. Jeśli znajdziecie ciężarówkę, możecie spalić jej równoważność i nadal będziemy kwita. Jeżeli natomiast jej nie odszukacie, przyznaję, że wtedy będziecie nam jedną dłużni, ale w takim wypadku możecie spalić jakiś dar i też będzie dobrze!
— Odnalezienie ciężarówki zabierze nam tydzień pracy i sporo paliwa.
— No dobrze, w takim razie weźmiemy kolejne dziesięć pikobarów i spalimy sześć z nich.
— Niech ci będzie. — Kobieta potrząsnęła głową, skonfundowana. — Twardy z ciebie drań.
Kojot pokiwał głową i wstał, aby napełnić filiżanki.
Art zakołysał głową, przez chwilę z otwartymi ustami gapiąc się na Nirgala.
— Wytłumacz mi, o co tu chodzi.
— No cóż — odparł Nirgal, czując, jak w ciele krąży mu kava — handlujemy. My potrzebujemy jedzenia i paliwa, więc jesteśmy w sytuacji niekorzystnej, ale Kojot całkiem dobrze sobie radzi.
Art podniósł biały blok, by oszacować jego ciężar.
— Ale o co chodzi z tym otrzymywaniem azotu, wydawaniem azotu, a zwłaszcza jego spalaniem? Czy może spalacie wasze pieniądze, kiedy je dostaniecie?
— Cóż, część z nich, tak.
— Więc oni oboje próbują przegrać?
— Przegrać?
— No, stracić, wyjść kiepsko na transakcji…
— Kiepsko?
— No, dać więcej niż dostaliście.
— A tak, pewnie. Oczywiście, że tak.
— Ach, oczywiście, że tak! — Art potoczył oczyma. — Ale… nie możecie dać zbyt dużo więcej niż dostajecie, jeśli dobrze zrozumiałem?
— Dobrze. To byłoby bezsensowne rozdawanie.
Nirgal obserwował, jak jego nowy przyjaciel zastanawia się nad tym, co usłyszał.
— Ale jeśli zawsze dajecie więcej niż dostajecie, skąd bierzecie to, czego nie macie, jeśli pojmujesz, o czym mówię?
Nirgal wzruszył ramionami, spojrzał wymownie na Vijjike i mocniej ścisnął jej talię.
— Musimy to znaleźć, jak sądzę. Albo wytworzyć.
— Ach tak.
— To się nazywa ekonomia daru — dopowiedziała Vijjika.
— Ekonomia daru?
— Część naszej gospodarki. Można powiedzieć, że jest to ekonomia pieniężna dla starego systemu „kupno-sprzedaż” przy użyciu jednostek nadtlenku wodoru jako waluty. Ale większość ludzi próbuje tak samo postępować z azotem, tworząc ekonomię daru. Zaczęli ją stosować sufici i ludzie z rodzinnej kolonii Nirgala.
— I Kojot — dodał Nirgal. Chociaż, kiedy spojrzał bacznie na swego ojca, stwierdził, że Art może mieć trudności z wyobrażeniem sobie Kojota jako teoretyka-ekonomisty. W tym momencie Kojot stukał szaleńczo na klawiaturze, stojąc obok kolejnego mężczyzny, a kiedy przerwał grę, zepchnął mężczyznę z jego poduszki, wyjaśniając wszystkim, że ześlizgnęła mu się ręka.
— Będę z tobą walczył. Podwojenie albo nic — oświadczył, a potem on i mężczyzna położyli łokcie na stole, napięli mięśnie przedramion i zaczęli się siłować.
— Walka na ręce! — krzyknął Art. — O, to jest coś, co potrafię zrozumieć.
Starzec przegrał w ciągu kilku sekund i Art usiadł na jego miejscu, rzucając wyzwanie zwycięzcy. Wygrał niemal natychmiast i szybko stało się oczywiste, że nikt nie jest w stanie go pokonać; cała grupa bogdanowistów stanęła naprzeciwko niego i trzy, a potem cztery ręce zaczęły się zaciskać na dłoni i nadgarstku Arta, który każdą kombinację z łatwością spychał ze stołu.
— W porządku, wygrałem — odezwał się w końcu i usiadł wyprostowany na poduszce. — Ile wam jestem dłużny?
Aby uniknąć kręgów potrzaskanego terenu, który znajdował się na północ od Olympus Mons, musieli nadłożyć szmat drogi. Podróżowali w nocy, a spali w dzień.
Prowadząc pojazd i rozmawiając; Art zadawał setki pytań, a Nirgal pytał równie wiele razy, tak samo zafascynowany Ziemią, jak Art Marsem. Stanowili dobraną parę, bowiem każdy bardzo był zainteresowany tym drugim, co zawsze stwarza żyzny grunt dla przyjaźni.
Pomysł skontaktowania się z Ziemianami na własną rękę przerażał Nirgala już od chwili, gdy po raz pierwszy przyszedł mu do głowy w latach studenckich. Owa niebezpieczna myśl opętała go pewnej nocy w Sabishii i nigdy już nie opuściła. Przez wiele miesięcy poświęcił sporo godzin na przemyślenia różnych aspektów całej sprawy, starając się dowiedzieć, z kim powinien nawiązać kontakt, gdyby się zdecydował wprowadzić swój zamiar w czyn. Im więcej wiedział, tym silniejsze miał przeczucie, że jest to dobry pomysł, że sprzymierzenie się z jakąś ziemską siłą stanowi dla niego i jego przyjaciół sprawę podstawową, jeśli mają się ziścić ich pragnienia. Niestety, był przekonany, że żaden ze znanych mu przedstawicieli pierwszej setki nie chciałby zaryzykować takiego kontaktu. Gdyby Nirgal zdecydował się działać, musiałby to zrobić sam. A ryzyko, a stawka…
Wybrał Praxis dlatego, że dużo czytał o tym konsorcjum. Był to strzał w ciemno, tak jak większość wszystkich najbardziej rozpaczliwych czynów. Zadziałał niemal w sposób instynktowny: wycieczka do Burroughs, wejście do biur Praxis na Płaskowzgórzu Hunta, powtarzane prośby, by połączono go z Williamem Fortem.
Udało mu się z nim porozmawiać, chociaż to samo w sobie nic nie znaczyło. Później jednakże, od pierwszej chwili, gdy podszedł do Arta na ulicy w Sheffield, wiedział, że postąpił dobrze. I że Praxis świetnie działa. Wzrok tego ogromnego mężczyzny miał w sobie coś, co natychmiast uspokoiło Nirgala — jakąś otwartość, swobodę i przyjacielskość. Używając słownictwa ze swego dzieciństwa mógłby to nazwać równowagą dwóch światów. Jednym słowem, Randolph wzbudził jego zaufanie.
Podstawowym wyznacznikiem odpowiedniego działania jest jego niezbędność, dostrzegana z perspektywy czasu. I teraz, kiedy mijały długie noce ich podróży w świetle podczerwonych przekaźników obrazu, dwóch mężczyzn — Ziemianin i Marsjanin prowadziło rozmowę, jak gdyby także widzieli się w tej podczerwieni. Ich dialog trwał bez końca, zaczęli się poznawać i powoli nawiązywała się między nimi nić przyjaźni. W miarę upływu czasu, z godziny na godzinę Nirgal coraz więcej wiedział o Ziemi — do której czuł jakiś instynktowny pociąg — a na twarzy swego rozmówcy dostrzegał również ciekawość i prawdziwe zainteresowanie własnymi problemami.
Mężczyźni rozmawiali o wszystkim, jak to ludzie, którzy chcą się dobrze poznać. O swojej przeszłości, poglądach i nadziejach. Nirgal przez większość czasu usiłował wyjaśnić kwestię Zygoty i Sabishii.
— Spędziłem kilka lat w Sabishii. Issei prowadzą tam otwarty uniwersytet. Nie trzymają żadnych dokumentów. Po prostu uczęszczasz na takie zajęcia, jakie sobie wybierzesz, i masz do czynienia tylko ze swoim nauczycielem i z nikim innym. Spora część Sabishii działa nieoficjalnie. To stolica półświata i przypomina Tharsis Tholus, tyle że jest o wiele większa. Naprawdę wielkie miasto. Spotkałem tam wiele osób z całego Marsa.
Wspaniałe przeżycia, jakich doznawał w Sabishii, powróciły teraz wyraźnie, całą jego opowieść wypełniły wspomnienia, bardzo emocjonalne — związane z tamtym czasem; przypominał sobie także wszystkie sprzeczności, dylematy i trudności, z którymi wówczas się zmagał, chociaż teraz, gdy doświadczał ich wszystkich jednocześnie, zmieniły się one w zwarty akord polifoniczny.
— Porywający materiał przeżyć — zauważył Art — zwłaszcza, jeśli się wcześniej dorastało w takim miejscu jak Zygota.
— Och, tak. Było cudownie.
— Opowiedz mi o tym.
Nirgal pochylił się do przodu w fotelu i zadrżawszy lekko spróbował przekazać Randolphowi nieco ze swoich doświadczeń.
Na początku wszystko wydawało mu się bardzo dziwne. Issei robili niewiarygodne rzeczy; podczas gdy członkowie pierwszej setki kłócili się, walczyli, dzielili całą planetę, wywoływali wojnę, a potem ginęli lub zmuszeni byli przebywać w ukryciu, pierwsza grupa japońskich osadników — w sumie dwustu czterdziestu — założyła Sabishii zaledwie siedem lat po przybyciu pierwszej setki. Pozostali niemal dokładnie w miejscu swego lądowania i zbudowali tam miasto. Nie przeszkodziły im żadne zmiany, które następowały w kolejnych latach, pogodzili się nawet z usytuowaniem moholu tuż przy ich mieście; po prostu panowali nad wykopem, a odpadów używali jako materiałów budowlanych. Kiedy tylko atmosfera nieco zgęstniała, mogli się zająć przemianą otaczającego terenu — krainy skalistej, położonej wysoko i wcale niełatwej do uprawy — w ogrody i parki, aż w końcu zamieszkali wśród rozproszonych karłowatych lasów, miniaturowego krummholzu, nad którym na wyżynach znajdowały się alpejskie baseny. Podczas katastrof roku 2061 Japończycy nawet się nie ruszyli z miejsca, uważano ich więc za osoby neutralne i konsorcja ponadnarodowe pozostawiły ich w spokoju. Żyjąc samotnie zbierali wykopaną z moholu skałę i układali ją w długie kręte hałdy, kopiąc pod nimi tunele — stworzyli gotowe pomieszczenia, by w nich ukryć ludzi z południa.
W ten sposób wymyślili półświat, najbardziej wyrafinowaną i skomplikowaną społeczność na Marsie, miejsce pełne ludzi, którzy mijając się na ulicy udawali nieznajomych, a potem spotykali się nocami w podziemnych pokojach, gdzie rozmawiali, tworzyli muzykę i uprawiali miłość. Miastem interesowali się także ci nie należący do podziemia, ponieważ issei otworzyli w Sabishii szkołę wyższą: Uniwersytet Marsjański, gdzie wielu studentów, może jedną trzecią wszystkich, stanowili młodzi ludzie urodzeni na Marsie. I niezależnie od tego, czy pochodzili oni ze świata powierzchniowego czy też z podziemia, rozpoznawali się bez najmniejszej trudności, jako osoby „stąd”. Istniał milion subtelnych cech, których nie mógł posiadać nikt, kto się urodził na Ziemi. W każdym razie rozmawiali, tworzyli muzykę i kochali się, i, rzecz jasna, dość sporo „powierzchniowych” tubylców wtajemniczano w wiedzę o podziemiu, aż zaczęło się wydawać, że wszyscy tutejsi wiedzą wszystko i rozumieją, i że są swoimi naturalnymi sprzymierzeńcami.
Profesorami na uniwersytecie było zarówno wielu sabishiiańskich issei i nisei, jak i dystyngowanych gości z całego Marsa i nawet naukowców z Ziemi. Także studenci przyjeżdżali tu zewsząd. W tym wielkim ładnym mieście mieszkali, studiowali i bawili się, spędzając czas na ulicach, w ogrodach i otwartych pawilonach, przy stawach, w kafeteriach i szerokich trawiastych alejach. Sabishii było czymś w rodzaju marsjańskiego Kyoto.
Nirgal po raz pierwszy odwiedził miasto podczas krótkiej wizyty z Kojotem. Uznał je za zbyt duże, zbyt zatłoczone, przepełnione zbyt wieloma nieznajomymi ludźmi. Ale kilka miesięcy później, zmęczony wędrówką na południe z Kojotem, czuł się tak bardzo samotny przez tak długi czas, że przypominał sobie o tym mieście, jak gdyby było ono jego jedynym możliwym miejscem przeznaczenia. Sabishii!
Pojechał tam i wprowadził się do pokoju pod dachem, jeszcze mniejszego niż jego bambusowy pokoik w Zygocie, ledwie większego niż łóżko. Uczęszczał na rozmaite kursy, brał udział w ćwiczeniach, próbach zespołów calypso, przyłączał się do kawiarnianych grupek. Dowiedział się wszystkiego, co zawierał jego własny komputer. Odkrył, że przed przyjazdem tutaj był niewiarygodnie prowincjonalny i niewykształcony. Otrzymane od Kojota bloki z nadtlenkiem wodoru sprzedał niektórym issei, by zdobyć pieniądze, których potrzebował. Każdy jego dzień w mieście był przygodą, niczego nie planował, po prostu przeskakiwał z jednego spotkania na drugie, godzina po godzinie, bez przerwy, aż w końcu padał i zasypiał, gdziekolwiek się znajdował. W tym okresie studiował areologię oraz ekoinżynierię, pragnąc dać matematyczną podbudowę dziedzinom, którymi zaczął się interesować i próbował zgłębiać jeszcze w Zygocie. Podczas seminariów ze swoim nauczycielem, Etsu, i w trakcie własnej pracy odkrył, że odziedziczył po matce wiele talentów, dzięki którym potrafił teraz dostrzec wzajemne oddziaływanie na siebie wszystkich składników systemu. Całe dni poświęcał temu nadzwyczaj fascynującemu zajęciu. Bardzo dużo ludzkich żywotów oddaje się w służbie nauce, rozmyślał. Jakże urozmaicona jest’ta wiedza! I jaką daje potęgę!
Pewnej nocy zdarzyło mu się z przemęczenia paść — tak jak stał — na podłogę u któregoś z przyjaciół, po rozmowie ze stuczterdziestoletnim Beduinem na temat Wojny Transkaukaskiej, a następnej nocy grał na perkusji basowej albo marimbach aż do świtu z dwudziestoma innymi młodymi ludźmi, popijającymi kavajave Latynoamerykanami i Polinezyjczykami, by potem znaleźć się w łóżku jakiejś śniadej piękności z zespołu, kobiety zwykle wesołej jak Jackie w najlepszym humorze, ale o wiele mniej skomplikowanej. Następną noc potrafił spędzić z przyjaciółmi na przedstawieniu „Króla Jana” Szekspira i obserwować wielkie „X”, tworzące scenografię sztuki, śledząc koleje życia Jana, który zaczynał wysoko, a kończył nisko oraz bękarta, potraktowanego przez los dokładnie odwrotnie. Nirgal siedział na widowni i z drżeniem oglądał krytyczną scenę na skrzyżowaniu „X”, w której Jan nakazuje zabić młodego Artura. Po zakończeniu sztuki szedł na spacer z przyjaciółmi po nocnym mieście, dyskutowali o sztuce, komentowali to, co się mówiło na temat losów pewnych issei, a także omawiali różne ścierające się na Marsie siły albo wyrażali swoje opinie na temat sytuacji Mars-Ziemia. Innym razem, spędziwszy wraz z kilkoma kolegami cały dzień na zewnątrz — biegając po okolicy, badając wysoko położone baseny, aby poznać jak największą część otaczającej miasto krainy — potrafił w ogóle nie wracać na noc do miasta, pozostać na dworze i spać w specjalnie przystosowanym małym namiocie, obozując w jednej z wysokich kotlin leżących na wschód od miasta, grzejąc jedzenie we wszechobecnym pyle, patrząc na gwiazdy, które pojawiały się nagle ze wszystkich stron na purpurowym niebie i obserwując alpejskie kwiaty, które znikały w skalnym basenie, trzymającym je wszystkie niczym dłoń gigantycznej ręki…
Dzień po dniu tego nieprzerwanego kontaktu z nieznajomymi wiele nauczył Nirgala, przynajmniej równie wiele jak szkoła. Nie chodziło o to, że opuścił Zygote słabo zorientowany w kwestiach kontaktów międzyludzkich; jej mieszkańcy prezentowali przecież tak wielką różnorodność zachowań, że młodzieńca niewiele mogło zaskoczyć w tym względzie. W gruncie rzeczy, jak zaczynał powoli pojmować, wzrastał w czymś w rodzaju przytułku dla dziwaków, skupisku ludzi, których charakter mocno zmieniły wyjątkowo ciężkie lata, pierwsze, jakie spędzili na Marsie.
A jednak stale się pojawiały jakieś niespodzianki. Tubylcy z północnych miast, na przykład — i nie tylko oni, ale także prawie każdy, kto nie pochodził z Zygory — okazywali sobie bliskość w sensie fizycznym inaczej niż przywykł do tego Nirgal. Nie dotykali się zbyt często, nie ściskali, nie traktowali w sposób pieszczotliwy, rzadko popychali się dla zabawy lub poklepywali. Nie kąpali się też razem, chociaż niektórzy z nich chodzili się pouczyć do publicznych łaźni Sabishii. Z tego też powodu wielu ludzi zawsze zaskakiwał dotyk Nirgala. Poza tym według nich mówił dziwaczne rzeczy i nie rozumieli, jak można lubić biegać przez cały dzień. Jednakże ta odmienność młodzieńca z Zygoty z jakichś, trudnych do pojęcia powodów przyciągała do niego inne osoby, toteż nie minął nawet miesiąc, a Nirgala wplątano w nieskończoną liczbę spotykających się ze sobą grupek, zespołów, paczek i ekip. Miał świadomość, że wywalczył sobie w jakiś sposób własne miejsce w tej społeczności, że był przewodnikiem niektórych z tych grup; wiele osób podążało za nim od kafeterii do kafeterii, dzień po dniu. Aż wreszcie zaistniało coś takiego jak „paczka Nirgala”. Szybko nauczył się, jak uciec przed innymi, jeśli nie miał ochoty na kontakty z nimi. Jednak to zdarzało się rzadko, zwykle cieszył się z towarzystwa.
Często działo się tak, gdy w jego otoczeniu przebywała Jackie.
— Znowu Jackie! — zauważył Art. Nie pierwszy ani nie dziesiąty raz jego przyjaciel o niej wspominał.
Nirgal skinął głową, czując, jak przyspiesza mu tętno.
Jackie także przyjechała do Sabishii wkrótce po Nirgalu. Zamieszkała blisko niego i razem chodzili na niektóre zajęcia. W stale zmieniającej się grupie przyjaciół czasami popisywali się przed sobą — zwłaszcza w tych częstych sytuacjach, kiedy któreś z nich interesowało się jakąś inną osobą lub było obiektem jej zainteresowania.
Wkrótce jednak zrozumieli, że nie mogą sobie folgować w takim zachowaniu, jeśli nie chcą odstraszyć innych partnerów. A żadne z nich tego nie chciało. Zastosowali więc samokontrolę i postępowali tak bardzo rzadko — chyba że jemu lub jej naprawdę nie podobała się „konkurencja”. Jednak w jakiś sposób oceniali wzajemnie swoich partnerów: tym samym akceptowali fakt wywierania na siebie wpływu. Cała ta misterna gra przebiegała bez jednego słowa; sporadycznie i tylko określonym zachowaniem ujawniali, że mają do siebie prawo. Każde z nich spotykało się z wieloma innymi osobami, nawiązując nowe kontakty i przyjaźnie, miewając romanse. Czasami nie widywali się całymi tygodniami. A jednak na jakimś głębszym poziomie (Nirgal potrząsnął desperacko głową, próbując wyrazić swe uczucia słowami) „należeli do siebie”.
Ilekroć jedno z nich kiedykolwiek potrzebowało potwierdzenia tej więzi, drugie natychmiast reagowało kuszącym spojrzeniem i błyskiem podniecenia w oku. A wtedy znowu coś się między nimi zaczynało. Zdarzyło się to tylko trzy razy w ciągu trzech lat, które spędzili w Sabishii i dzięki tym „spotkaniom” Nirgal wiedział, że on i Jackie są w jakiś sposób ze sobą połączeni — oczywiście, głównie ze względu na wspólne dzieciństwo i na wszystko, co się zdarzyło w trakcie minionych lat, ale nie tylko: było w tym także coś więcej. Po prostu — wszystko, co robili razem, wydawało się jakieś inne, niż kiedy robili to samo z innymi ludźmi; gdy Nirgal robił coś z Jackie, zawsze i wszystko przebiegało z większym napięciem.
W kontaktach ze znajomymi nic nigdy tak nie obfitowało w znaczenie albo w niebezpieczeństwo. Nirgal nie mógł narzekać na brak przyjaciół — miał ich masę, stu, może nawet pięciuset. Zawsze się na wszystko zgadzał, zawsze mówił „tak”. Często zadawał pytania, często słuchał, a rzadko spał. Chodził na zebrania pięćdziesięciu różnych organizacji politycznych, zgadzał się z nimi wszystkimi, spędzał wiele nocy na rozmowach, na decydowaniu o losie Marsa i o przyszłości rasy ludzkiej. Z niektórymi osobami rozumiał się lepiej niż z innymi. Zdarzało się, że spotkawszy jakiegoś tubylca z północy, rozmawiał z nim i czuł nagłą empatię, zaczynając w ten sposób przyjaźń, która mogła trwać wiecznie. W ciągu studenckiego okresu zdarzało się to nader często. Chociaż niekiedy czuł się zaskoczony czyimś działaniem, którego nie potrafił zrozumieć, jako że było całkowicie obce jego mentalności; przypominało mu to po raz kolejny, jakie pustelnicze czy nawet klaustrofobiczne wychowanie otrzymał w Zygocie — wychowanie, za sprawą którego pozostał osobnikiem w jakimś sensie czystym; był niczym duszek, który dorastał pod ślimaczą muszlą.
— Nie, to nie Zygota mnie ukształtowała — wyjaśniał Artowi, oglądając się za siebie, aby sprawdzić, czy Kojot naprawdę śpi. — Człowiek nie może wybrać sobie dzieciństwa, ono ci się po prostu przytrafia. Ale później możesz już wybierać. Ja wybrałem Sabishii. I ono tak naprawdę mnie stworzyło.
— Może — mruknął Art, pocierając brodę. — Ale dzieciństwo to nie tylko okres życia trwający ileś lat. Również, a może przede wszystkim, wizja, którą potem o tych latach sobie tworzysz. Oto dlaczego dzieciństwo każdego z nas zawsze jest takie długie.
Pewnym świtem głębokośliwkowy kolor nieba spektakularnie rozwidnił żebrowe pasmo Acheron, które wynurzyło się na północy. Wyglądało jak fantastyczny Manhattan, gdzie do pewnej wysokości drapacze chmur zlały się w litą skałę. Kanionowa kraina pod żebrem mieniła się różnymi barwami, sprawiając, że popękana powierzchnia wyglądała jak pomalowana.
— Ależ tu dużo porostów — zauważył Kojot.
Sax wspiął się na siedzenie obok niego i pochylił do przodu, niemal dotykając nosem przedniej szyby; okazał tak wielkie ożywienie, jakiego nie dostrzegli u niego ani razu od czasu uratowania z Kasei Vallis.
Pod samym szczytem acheronowego żebra znajdowała się linia zwierciadlanych okien, prezentujących się niczym diamentowy naszyjnik, a na szczycie grzbietu — długi zielony tuf wulkaniczny pod efemerycznym poblaskiem namiotu. Na ten widok Kojot wykrzyknął:
— Wygląda, jak gdyby ktoś tu ponownie zamieszkał!
Sax skinął głową.
Spencer, patrząc ponad ich ramionami, dodał:
— Zastanawiam się, kto jest w środku.
— Nikt — odparł Art. Popatrzyli na niego, a on kontynuował: — Słyszałem o tym podczas wykładów wprowadzających w Sheffield. To projekt Praxis. Odbudowali miasto i klinikę. Wszystko jest gotowe i teraz tylko czekają.
— Na co?
— Na Saxa Russella, mówiąc w skrócie. A dokładnie, na Taniejewa, Kohl, Tokariewą, Russella… — Wpatrzył się w niego, wzruszając ramionami prawie przepraszająco.
Ten wykrakał coś, co miało brzmieć jak słowo.
— Ojej! — krzyknął Kojot.
Sax odchrząknął z trudem i spróbował jeszcze raz. Jego usta ułożyły się w małe „o” i głęboko z gardła zaczął mu się wydobywać straszliwy dźwięk:
— D-d-d-d-d…
Spojrzał bacznie na Nirgala, po czym wykonał taki gest, jak gdyby wskazywał osobę, która wie, co to znaczy.
— Dlaczego? — podpowiedział Nirgal.
Sax pokiwał głową.
Nirgal poczuł, jak płoną mu policzki, kiedy prąd głębokiej ulgi zelektryzował jego ciało. Zerwał się, podbiegł i mocno uściskał małego człowieczka.
— Naprawdę rozumiesz, Sax!
— No cóż — odpowiadał na pytanie Art — ma to być coś w rodzaju gestu zachęty. Oczywiście, pomysł rzucił Fort, facet, który założył Praxis. „Może wrócą”, prawdopodobnie powiedział do ludzi z Praxis w Sheffield. Nie wiem, czy spełnienie się jego marzenia jest praktycznie możliwe.
— Ten Fort jest dziwny — stwierdził Kojot, a Sax znowu skinął głową.
— Prawda — przyznał Art. — Ale żałuję, że nie możecie go poznać. Na myśl o nim przypominają mi się historie, które opowiadaliście o Hiroko.
— Czy on wie, że tu jesteśmy? — spytał Spencer.
Serce Nirgala zaczęło bić szaleńczo, ale nie dostrzegł u Arta żadnych oznak skrępowania.
— Nie wiem. Pewnie podejrzewa. Chciałby, żebyście tu byli.
— Gdzie mieszka? — spytał Nirgal.
— Nie wiem. — Art opisał swoją wizytę u Forta. — Toteż… nie wiem dokładnie, gdzie się znajduje to miejsce. Gdzieś na Pacyfiku. Ale gdybym mógł z nim porozmawiać chociaż przez chwilę…
Nikt nic nie odpowiedział.
— Cóż, może później — oznajmił Art.
Sax wyglądał na zewnątrz przez przednią niską szybę rovera, na odległe skalne żebro, na maleńką linię oświetlonych okien, za którymi znajdowały się laboratoria, puste i milczące. Kojot wyciągnął rękę i ścisnął jego kark.
— Chciałbyś, żeby to wróciło, prawda?
Sax wycharczał coś niezrozumiale.
Na pustej równinie Amazonis znajdowało się kilka różnego rodzaju kolonii. Była to daleka, leżąca jakby na tyłach kraina, którą starali się przejechać jak najszybciej. Parli więc przez nią na południe noc po nocy, a dni przesypiali w zaciemnionej kabinie pojazdu. Ich największy problem sprowadzał się do znalezienia odpowiedniej kryjówki. Na płaskich otwartych równinach kamienny pojazd wystawał niczym lodowcowy głaz eratyczny, a na Amazonis nie było niemal nic poza płaską, otwartą równiną. Zwykle chowali się na przedpolach ejektamentów otaczających któryś z nielicznych mijanych kraterów. Po zjadanych o świcie posiłkach Russell czasami ćwiczył głos: charczał niezrozumiałe słowa, próbując się skontaktować z przyjaciółmi, ale niestety mu się nie udawało. Nirgala denerwowato to chyba nawet bardziej niż dręczyło samego Saxa, który chociaż wyraźnie sfrustrowany, nie wydawał się szczególnie cierpieć. Jednak przecież to nie on próbował się porozumieć z Simonem w tych ostatnich tygodniach…
Kojot i Spencer byli usatysfakcjonowani jego dość znacznymi postępami, toteż spędzali całe godziny, zadając Saxowi rozmaite pytania i poddając go różnym testom, które znajdowali w przenośnym AI, aby się dowiedzieć, w czym tkwi problem.
— Afazja, bez dwóch zdań — ocenił Spencer. — Obawiam się, że przesłuchania spowodowały wstrząs. Niektóre tego typu wstrząsy prowadzą do czegoś, co jest nazywane afazją niepłynną.
— A istnieje coś takiego jak afazją płynna? — spytał Kojot.
— Oczywiście. Z niepłynną mamy do czynienia wówczas, gdy dany osobnik nie może czytać czy pisać, ma trudności z mówieniem oraz ze znajdowaniem właściwych słów i jest absolutnie świadom swoich problemów.
Sax skinął głową, jak gdyby chciał potwierdzić diagnozę Spencera, który mówił dalej.
— Natomiast w przypadku afazji płynnej chory potrafi gawędzić bardzo długo i ze szczegółami, ale nie jest świadomy, że to, co mówi, nie ma najmniejszego sensu.
— Znam wiele osób z tym problemem — wtrącił Art.
Spencer nie skomentował jego słów.
— Musimy zawieźć Saxa do Włada, Ursuli i Michela.
— To właśnie robimy. — Kojot ścisnął ramię chorego, a potem wycofał się na swój materac.
Piątej nocy po opuszczeniu bogdanowistów podróżnicy zbliżyli się do równika i podwójnej bariery w postaci leżącego kabla windy. Kojot już wcześniej ją przekraczał gdzieś w okolicy, wykorzystując lodowiec, który ukształtował się po wybuchu jednej z formacji wodonośnych roku 2061 w Mangala Vallis. W tym czasie wzburzona woda i lód sączyły się w dół starego koryta potoku przez sto pięćdziesiąt kilometrów, a kiedy powódź zamarzła, pozostał lodowiec, zagrzebując oba pasy upadłego kabla na sto pięćdziesiątym drugim stopniu długości areograficznej. Kojot zlokalizował wówczas jakiś szlak na niezwykle łagodnym odcinku lodowca, po którym mógł się przeprawić przez oba pasy kabla.
Niestety, kiedy dotarli do Lodowca Mangala — długiej zawalonej masy pokrytego żwirem brązowego lodu, wypełniającej dno wąskiej doliny — stwierdzili, że co nieco się tu zmieniło od czasu ostatniego pobytu Kojota.
— Gdzie jest rampa? — nie przestawał pytać. — Znajdowała się dokładnie w tym miejscu.
Sax wykrakał coś niezrozumiale, potem wykonał ruch mieszania rękami, patrząc cały czas przez przednią szybę na lodowiec.
Nirgal z napięciem wpatrywał się w powierzchnię lodowca. Coś go niepokoiło w tym obrazie: wszystkie pasy w kolorach brudnobiałym, szarym, czarnym i brązowym, tak zbite razem, że aż niełatwe do rozróżnienia stawały się ich rozmiar, kształt i odległość.
— To chyba jakieś inne miejsce — zasugerował.
— Mogę dać głowę, że to samo — odparł Kojot.
— Jesteś pewien?
— Zostawiłem markery. Zobacz, tam jest jeden z nich. Szlak schodził po bocznej morenie. Ale za nią powinna być rampa w górę na gładkim lodzie, a teraz nie ma nic z wyjątkiem ścian gór lodowych. Cholera. Korzystałem z tej drogi przez dziesięć lat.
— Miałeś szczęście, że użytkowałeś ją tak długo — zauważył Spencer. — Te lodowce są powolniejsze niż ziemskie, ale w końcu i tak spływają ze wzgórz.
Kojot w odpowiedzi tylko chrząknął. Sax znowu coś zaskrzeczał, potem nacisnął wewnętrzny luk śluzy powietrznej, dając do zrozumienia pozostałym, że chce wyjść na zewnątrz.
— Nie ma sprawy, możemy wyjść — wymamrotał Kojot, patrząc na mapę na ekranie. — Tak czy owak, będziemy musieli spędzić tutaj dzień.
Russell w mrocznym świetle przedświtu powędrował po rumoszu zrytym przez zsuwający się lodowiec: mała, wyprostowana postać, z której hełmu padało światełko — niczym jakaś ryba głębinowa żerująca w okolicy. Coś w polu widzenia Nirgala sprawiło, że gardło młodzieńca ścisnął skurcz. Ubrał się więc w skafander i wyszedł na zewnątrz, by dotrzymać towarzystwa starcowi.
Szedł przez cudownie mroźny szary poranek; przestępując z kamienia na kamień, podążał za Saxem i wyznaczonym przez niego łukowatym torem po morenie. W oświetlonym stożku lampy na hełmie Russella przed oczy Nirgala jeden po drugim wyskakiwały niesamowite małe światy, pojawiały się wydmy i głazy narzutowe usiane kolczastymi niskimi roślinkami, wypełniającymi rozpadliny i zagłębienia pod skałami. Wszystko było szare, chociaż różne szarości roślin wzbogacał odcień oliwki, koloru khaki lub brązu, a także sporadyczne plamki światła, które musiały być kwiatami — bez wątpienia w słońcu były barwne, jednak teraz wydawały się ledwie oświetloną szarością, połyskując między gęstymi włochatymi liśćmi. Przez swój interkom Nirgal usłyszał, jak Sax chrząka. Jego mała figurka pokazała nagle palcem na skałę. Nirgal przykucnął, aby zobaczyć, o co chodzi staremu człowiekowi. Dostrzegł, że w rozpadlinach na skale znajdują się naroślą o wyglądzie suszonych grzybów, z czarnymi kropeczkami wszędzie na wyschniętych kielichach i posypane czymś, co przypominało warstwę soli. Kiedy dotknął jednego z nich, Sax zakrakał coś, czego młodzieniec zupełnie nie zrozumiał. Nie miał pojęcia, czego starzec może chcieć.
— R-r-r…
Popatrzyli po sobie.
— W porządku — oznajmił Nirgal; ponownie uderzyło go wspomnienie Simona.
Doszli do kolejnego zagonu listowia. Tereny, które porastała roślinność, wyglądały, jak małe, ustawione na wolnym powietrzu pokoje, rozdzielone strefami suchej skały i piasku. Sax spędzał około piętnastu minut na każdym z zamarzniętych turniowych pól, kręcąc się niezgrabnie dokoła. W okolicy było wiele różnych gatunków flory i dopiero, gdy obejrzeli już wiele kotlin i zagłębień, Nirgal zaczął zauważać, że niektóre z roślin pojawiają się ponownie. Żaden z organizmów nie przypominał tych, które Nirgal sam hodował w Zygocie, nie były też takie jak te, które widział w szkółkach roślinnych w Sabishii. Tylko organizmy pierwszego pokolenia — porosty, mchy i trawy — w ogóle wyglądały znajomo, przypominając ściółkę ziemną porastającą wysoko położone baseny ponad Sabishii.
Sax nie próbował znowu przemówić, ale jego lampka na hełmie wyglądała jak wskazujący palec i Nirgal często kierował własną latarenkę na ten sam teren, podwajając w ten sposób oświetlenie. Niebo powoli różowiało i zaczął się czuć tak, jak gdyby wraz z Saxem znajdował się w jakimś zacienionym miejscu planety, ze światłem słonecznym tuż nad głową.
Nagle Sax odezwał się:
— Dr…! — i nakierował lampę hełmu na strome żwirowe zbocze, powyżej którego wyrosło kłębowisko drzewiastych gałęzi, niczym siateczka położona po to, by zatrzymać w miejscu skalny rumosz. — Dr…!
— Driada?! — spytał Nirgal, ponieważ wydało się mu, że rozumie, co chce powiedzieć Sax.
Starzec z naciskiem skinął głową. Skały pod ich stopami pokryte były jasnozielonymi zagonami porostów. Russell wskazał na jeden z nich i wydusił z siebie:
— Jabłkowe. Czerwone. Mapa. Mech.
— Hej — zauważył Nirgal. — Powiedziałeś to naprawdę dobrze.
Wzeszło słońce, rzucając cienie obu mężczyzn na żwirowe zbocze. Nagle małe kwiaty driady pojawiły się w słońcu; płatki w kolorze kości słoniowej tuliły w sobie złote pręciki.
— Driada — zaskrzeczał Sax.
Snopy światła z lamp na hełmach dwóch mężczyzn stały się teraz zupełnie niewidoczne i kwiaty płonęły barwą dziennego światła. Nirgal usłyszał jakiś osobliwy dźwięk w interkomie, wejrzał w hełm Saxa i za szybką zobaczył, że starzec najwyraźniej płacze. Po policzkach ciekły mu łzy.
Nirgal zamyślił się nad mapami i zdjęciami regionu.
— Mam pomysł — powiedział w pewnej chwili do Kojota.
Tak więc tej nocy pojechali do Krateru Nicholsona, który znajdował się od nich czterysta kilometrów na zachód. Spadający kabel musiał wylądować na tym wielkim kraterze, przynajmniej na jego pierwszym pasie, pomyślał Nirgal, więc przyszło mu do głowy, że tuż przy stożku może się znajdować jakiegoś rodzaju pęknięcie lub szczelina.
Rzeczywiście, kiedy wjechali na niskie wzgórze o płaskim szczycie, które stanowiło północne przedpole krateru, dotarli do zerodowanego stożka i ich oczom ukazał się niesamowity widok: czarna linia, przecinająca sam środek krateru jakieś czterdzieści kilometrów od nich; wyglądała jak pozostałość po jakiejś dawno zapomnianej rasie gigantów.
— Coś… Wielkiego Człowieka — mruknął Kojot.
— Kosmyk Wielkiego Człowieka — podsunął mu Spencer.
— Albo czarna nitka dentystyczna — dodał Art.
Wewnętrzna ściana krateru była o wiele bardziej stroma niż zewnętrzne przedpole, ale na stożku znajdowała się również pewna ilość punktów przepławnych, toteż rover zjechał bez kłopotów twardym zboczem starożytnego osuwiska, potem przekroczył dno krateru i podążył krzywizną zachodniej wewnętrznej ściany. Kiedy podróżnicy zbliżyli się do kabla, zobaczyli, że wyłania się on z zagłębienia — spadając wbił się w stożek — a potem wdzięcznie opada na dno krateru niczym wiszące przęsło zagrzebanego w ziemi mostu.
Przejeżdżali powoli pod nim. Tam, gdzie opuszczał stożek, znajdował się prawie siedemdziesiąt metrów od dna krateru, którego dotykał dopiero ponad kilometr dalej, na zewnątrz. Podróżnicy skierowali kamery kamiennego pojazdu w górę i z ciekawością obserwowali widok na ekranie; czarny walec wyglądał jednakże wśród gwiazd na zupełnie pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych, mogli więc tylko spekulować, co się stało z węglem podczas spalania się kabla i opadania.
— Wygląda całkiem zgrabnie — stwierdził Kojot, gdy podjechali w górę łagodnym zboczem eolskiego złoża, przecięli kolejne miejsce przepławne na stożku i wyjechali z krateru. — Teraz miejmy nadzieję, że znajdziemy drogę do następnego przejścia.
Z południowego boku Krateru Nicholsona rozciągał się przed nimi wielokilometrowy widok na południe; w pół drogi do horyzontu dostrzegli czarną linię drugiego obwodu kabla. Na tym odcinku musiał on uderzyć wielokrotnie mocniej niż na pierwszym pasie, bowiem po obu stronach otoczony był stertami odrzuconych z miejsca upadku ejektamentów, ułożonych równolegle niczym dwie długie hałdy. Okazało się, że tylko ledwie wystaje z rowu, który wybił uderzając w równinę.
Kiedy rover podjechał bliżej, omijając po krętej drodze głazy ejektamentowe, podróżnicy zauważyli, że kabel stanowi potrzaskaną masę czarnego gruzu — hałdę węgla trzy, do pięciu metrów wyższą niż równina i spadzistą na stokach, tak że przejazd po niej kamiennym pojazdem wydawał się raczej niemożliwy.
Jednak, odjechawszy nieco na wschód, dostrzegli spad w hałdzie gruzu, a kiedy po nim zjechali, chcąc się rozejrzeć na dole, stwierdzili, że uderzenie meteorytowe roztrzaskało zarówno kabel — było skutkiem jego upadku na gruz — jak i ejektamentowe hałdy po obu stronach, tworząc nowy niski krater, cały pocętkowany i upstrzony czarnymi fragmentami przewodu oraz — sporadycznie — klocami diamentowej matrycy, tkwiącej kiedyś spiralnie we wnętrzu tego kolosa. Był to nieuporządkowany, zaśmiecony krater, nie posiadający na tyle dobrze wyrysowanego stożka, aby zablokować im drogę; należało przypuszczać, że istnieje możliwość odszukania w nim szlaku.
— Niewiarygodne — ocenił Kojot.
Sax potrząsnął głową energicznie.
— Dei… Dei…
— Fobos — poddał mu Nirgal, a ten skinął głową.
— Tak sądzisz? — krzyknął Spencer.
Russell wzruszył ramionami, ale Spencer i Kojot już żywo dyskutowali na ten temat. Krater okazał się owalny — tak zwany kraterwanna — wspierając tezę, że powstał w wyniku uderzenia pod niewielkim kątem. Gdyby bowiem uderzył w kabel jakiś przypadkowy meteoryt w czterdzieści lat po upadku windy, byłby to zupełnie niesamowity zbieg okoliczności. Natomiast wszystkie fragmenty Fobosa spadły w strefę równikową, toteż jakiś kawałek mógł rzeczywiście uderzyć w przewód; w każdym razie taka koncepcja wydawała się o wiele mniej zaskakująca.
— Przynajmniej nadal bardzo się przydaje — zauważył Kojot, gdy udało mu się przejechać przez mały krater, a następnie skierować rover na południe od strefy ejektamentów.
Zaparkowali obok jednego z ostatnich dużych kawałków ejektamentowych, a następnie ubrali się w skafandry i wyszli na zewnątrz, aby ponownie obejrzeć interesujące miejsce.
Wszędzie leżały zgruzowane kloce skalne, wobec czego nastręczała trudności ocena, które są fragmentami meteorytu, a które ejektamentami wyrzuconymi przez upadającą gigantyczną linę. Jednakże Spencer całkiem nieźle sobie radził z identyfikacją skał, toteż zebrał wiele próbek, które jego zdaniem należały do egzotycznych chondrytów węglowych, a więc istniało spore prawdopodobieństwo, że były kawałkami kamiennego meteorytu. Dla pewności wskazane jest poddanie próbek analizie chemicznej, powiedział, a po powrocie do pojazdu, gdy je obejrzał pod lupą, oświadczył, że jest przekonany, iż są to kawałki Fobosa.
— Arkady pokazywał mi dokładnie taki sam kawałek, gdy po raz pierwszy przyleciał do nas na Marsa. — Podróżnicy jeden po drugim oglądali ciężki czarny klocek, który wyglądał na mocno spalony. — Przekształciło go gruzowisko pouderzeniowe — wyjaśnił Spencer, badając kamień, kiedy otrzymał go z powrotem. — Przypuszczam, że śmiało możemy go nazwać fobozytem.
— I bynajmniej nie jest to najrzadszy minerał na Marsie — dopowiedział Kojot.
Na południowy wschód od Krateru Nicholsona przez prawie trzysta kilometrów biegły dwa duże równoległe kaniony Medusa Fossae, docierając w samo serce południowych wyżyn. Kojot zdecydował się pojechać w górę Wschodniej Medusy, większego z dwóch przełamów.
— Wiecie… lubię przejeżdżać kaniony, kiedy tylko mogę, zwłaszcza jeśli w ścianach są jakieś nawisy albo jaskinie. Tak właśnie znalazłem większość moich kryjówek.
— A co się dzieje, kiedy wjeżdżasz w poprzeczną skarpę, przecinającą cały kanion? — spytał Nirgal.
— Wycofuję się. Wykonałem nieludzko dużo tego typu nawrotów, nie ma co do tego wątpliwości…
Jechali więc przez resztę nocy w górę kanionu, który okazał się niemal na całej długości płaskodenny. Następnej nocy, kiedy kontynuowali jazdę na południe, dno kanionu zaczęło się podnosić, całe szczęście, że nieznacznie, dlatego nie przeszkadzało im to w przejeździe. Wreszcie dotarli do nowego, wyższego poziomu płaskiego podłoża i Nirgal, który prowadził pojazd, ostro zahamował.
— Tam na górze są jakieś budynki!
Wszyscy pozostali stłoczyli się wokół niego, aby popatrzeć przez przednią szybę. Rzeczywiście: na horyzoncie, pod wschodnią ścianą kanionu stało kilka małych budynków z białego kamienia.
Po półgodzinnych testach przy użyciu różnych przekaźników obrazu i radarowych wskaźników rovera, Kojot wzruszył ramionami.
— W odczytach brak jakichkolwiek śladów elektryczności i ciepła. Nie wygląda to na czyjeś domostwo. Jedźmy rzucić okiem.
Podjechali do budowli i zatrzymali się obok masywnego fragmentu skalnej ściany, który przy dnie mocno się spłaszczał. Z tej odległości mogli dostrzec, że domy stoją swobodnie; nie otaczały ich namioty. Budowle wyglądały na solidne bloki białawej skały, jak caliche blanco na terenach dotkniętych silną erozją na północ od Olympusa. Między budynkami, na białych placach otoczonych przez białe drzewa, stały bez ruchu małe, białe postaci. Wszystko było wykonane z kamienia.
— Pomnik — zauważył Spencer. — Kamienne miasto!
— Mudu… — zaskrzeczał Russell, potem uderzył gniewnie w tablicę rozdzielczą, wywołując cztery ostre trzaski, które zaskoczyły ich wszystkich. — Mu… du…zaaa!
Spencer, Art i Kojot roześmiali się. Poklepali Saxa po ramionach, jak gdyby próbowali wbić go w podłogę. Potem wszyscy ubrali się znowu w skafandry i wyszli, aby się lepiej przyjrzeć.
Białe ściany domów połyskiwały tajemniczo w świetle gwiazd, jak gigantyczne rzeźby wykonane z mydła. Osadę stanowiło nie więcej niż dwadzieścia budynków, sporo drzew, ze dwie setki postaci ludzkich, a wśród nich kilkadziesiąt lwów. Wszystko wyrzeźbiono z białego kamienia, który Spencer określił jako alabaster. Centralny plac wydawał się miejscem, które zastygło podczas ruchliwego poranka; był tu zatłoczony rynek farmerski i grupa osób zebrana dokoła dwóch mężczyzn grających w szachy — na ogromnej planszy figury sięgały im po pas. Czarne pionki szachowe i czarne kwadraty na szachownicy kontrastowały szokująco żywo z otoczeniem: onyks w świecie alabastru.
Kolejna grupa statuetek obserwowała żonglera, który spoglądał w górę na niewidoczne piłki. Wiele lwów również przypatrywało się temu z napiętą uwagą, gotowych do schwytania czegoś spadającego z góry, gdyby żongler podszedł zbyt blisko. Wszystkie twarze statuetek, czy to ludzkie, czy to lwie, były owalne i niemal pozbawione cech charakterystycznych, ale każda z nich wyrażała jakąś postawę.
— Spójrzcie na kolisty układ budynków — oznajmił Spencer przez interkom. — Typowa architektura bogdanowistów, przynajmniej bardzo podobna.
— Żaden bogdanowista nigdy mi o tym nie wspomniał — stwierdził Kojot. — I nie sądzę, aby któryś z nich kiedykolwiek tutaj się znalazł. Ani nikt inny. To dość odległa kraina… — Popatrzył dokoła, a jego twarz za szybką hełmu rozpromienił uśmiech. — Ktoś spędził przy tym sporo czasu!
— Aż dziw bierze, co potrafią zrobić ludzie — zauważył Spencer.
Nirgal wędrował wokół brzegów osady. Lekceważąc rozmowę prowadzoną przez interkom, oglądał niewyraźne twarze, jedną po drugiej, zaglądał w białe kamienne wejścia lub okna. Czuł wrzenie krwi w żyłach. Wydawało mu się, że rzeźbiarz wykonał to wszystko specjalnie z myślą o nim, by poruszyć go swoją wizją. Chłonął więc ów biały świat swego dzieciństwa, wyrzucony prosto w zieleń — czy też raczej… tutaj… w czerwień…
Urzekający nastrojem widok fascynował zaklętą w nim tajemnicą. Harmonią doskonałości krajobrazu i podniosłej ciszy. Z nieruchomych figurek płynęło jakieś cudowne odprężenie, pozycje, w jakich zastygły, emanowały błogim spokojem. Tak mógłby wyglądać Mars. Żadnego więcej ukrywania się, żadnych więcej konfliktów czy walk, biegające po rynku dzieci, lwy spacerujące między ludźmi jak domowe koty…
Spędziwszy sporo czasu na obchodzie alabastrowego miasta, podróżnicy wrócili do pojazdu i pojechali dalej. Mniej więcej piętnaście minut później Nirgal dostrzegł kolejną statuetkę, a raczej zaledwie twarz — białą płaskorzeźbę twarzy — która wyłaniała się z frontowej ściany urwiska naprzeciwko miasta.
— Meduza jako żywo — powiedział Spencer, robiąc sobie przerwę na wieczornego drinka.
Bazyliszkowe spojrzenie Gorgony skierowane było w tył na miasto, a kamienne węże włosów spływały kreto z jej głowy w zbocze urwiska, jak gdyby skała zaledwie przed chwilą chwyciła ją za wężowaty koński ogon, powstrzymując w ten sposób potwora przed wydobyciem całego ciała z wnętrza planety.
— Piękne — ocenił Kojot. — Warte zapamiętania; niech będę przeklęty, jeśli nie jest to autoportret rzeźbiarza. — Pojechał dalej, nie zatrzymując się, a Nirgal patrzył z ciekawością na kamienne oblicze. Wydawało się azjatyckie, chociaż może ów efekt powodowały jedynie wężowate włosy, sczesane do tyłu. Z napiętą uwagą wpatrywał się w tę twarz, ponieważ miał wrażenie, że rzeźba rzeczywiście przypomina mu kogoś już kiedyś widzianego.
Przed świtem wyjechali z kanionu i zatrzymali się, aby przeczekać cały dzień w ukryciu oraz zaplanować następne posunięcie. Za Kraterem Burtona, który leżał przed nimi, przez setki kilometrów cięły ląd ze wschodu na zachód Memnonia Fossae, blokując dalszą drogę na południe. Podróżnicy musieli jechać na zachód do Krateru Williamsa i Krateru Ejrikssona, potem na południe znowu ku Kraterowi Kolumba, a po tym objeździe przedostać się przez wąską szczelinę w Sirenum Fossae dalej na południe, a potem… Ciągły taniec wokół kraterów, rozpadlin, skarp i kotlin. Południowe wyżyny były niewiarygodnie nierówne w porównaniu z łagodnymi długimi płaszczyznami na północy. Art skomentował tę różnicę, a wtedy Kojot odpowiedział mu z irytacją:
— To jest planeta, człowieku. Tu są wszystkie rodzaje krain.
Każdego dnia wstawali na dźwięk budzika, nastawionego na godzinę przed zachodem słońca i wykorzystywali ostatnie światło dnia na zjedzenie skromnego „śniadania”, a także obserwację jaskrawych kolorów przedwieczornej zorzy, które rozciągały się cieniście nad wyboistą okolicą. Nocą jechali, nie mogąc nawet na chwilę użyć automatycznego pilota, żeglując po popękanym terenie jeden kilometr za drugim. Nirgal i Art większość nocy spędzali na wspólnych dyżurach i wciąż prowadzili długie rozmowy. Później, kiedy gwiazdy bladły i wschodnie niebo plamiło czystofioletowy blask świtu, znajdowali miejsca, gdzie kamienny pojazd nie zwracał na siebie uwagi, co w tej szerokości areograficznej było naprawdę kwestią chwili — „wystarczy się po prostu zatrzymać gdziekolwiek”, jak mówił Randolph — i jedli bez pośpiechu „kolację”, obserwując ostry blask zachodzącego słońca, które nagle tworzyło wielkie pola cieni. Dwie godziny później, po zaplanowaniu dalszej podróży i rzadkich wypadach na dwór, zaciemniali przednią szybę, po czym spali przez cały dzień.
Przy końcu kolejnej długiej nocnej konwersacji na temat dzieciństwa każdego z nich Nirgal powiedział:
— Przypuszczam, że przed Sabishii nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Zygota była taka…
— Niezwykła? — zapytał zza ich pleców Kojot, leżący na swoim materacu. — Niepowtarzalna? Dziwaczna? Hirokowata?
Nirgala to nie zaskoczyło; starzec sypiał kiepsko i często mamrotliwie wtrącał senne komentarze, kiedy ci dwaj rozmawiali, oczywiście ignorując jego gadanie, bowiem Kojot chwilę potem zapadał w sen. Ale teraz Nirgal odparł:
— Zygota stanowi odbicie Hiroko, jak sądzę. A Hiroko jest bardzo skupiona na sobie.
— Ha — powiedział Kojot. — Kiedyś taka nie była.
— Kiedy? — rzucił błyskawicznie Art, obracając się w fotelu, aby włączyć Kojota do rozmowy.
— Och, na długo przed początkiem — enigmatycznie odrzekł Kojot. — W czasach prehistorycznych, jeszcze na Ziemi.
— Czy wtedy, kiedy ją poznałeś?
Kojot chrząknął, co miało oznaczać potwierdzenie.
W tym momencie zawsze przerywał, ilekroć rozmawiali na ten temat z Nirgalem. Ale teraz, gdy we trzech wydawali się jedynymi ludźmi na całym świecie, którzy nie spali, tkwiąc w małym kręgu rozświetlonym przez podczerwony przekaźnik obrazu, szczupła, krzywa twarz Kojota przybrała inny wyraz niż zwykłej upartej odmowy. Art pochylił się nad nim i spytał z naciskiem:
— A tak przy okazji, jak się właściwie dostałeś na Marsa?
— O Boże — odparł Kojot i przetoczył się na bok, podpierając ręką głowę. — Czasami trudno spamiętać wydarzenia, zwłaszcza, jeśli się działy dawno temu. To wszystko jest niemal jak poemat epicki, który kiedyś znałem na pamięć, a dziś już nie potrafię bezbłędnie wyrecytować.
Spojrzał w górę na nich obu, potem zamknął oczy, jak gdyby przypominając sobie pierwszą linijkę tekstu. Mężczyźni patrzyli na niego bez słowa, trwając w oczekiwaniu.
— To oczywiście zasługa Hiroko. Byliśmy przyjaciółmi. Razem studiowaliśmy w Cambridge. W Anglii było nam za zimno, więc rozgrzewaliśmy się nawzajem — zanim Hiroko poznała Iwao i na długo przed tym, jak została boginią-matką świata. A wtedy, dawno temu na Ziemi, łączyło nas wiele rzeczy. Byliśmy outsiderami w Cambridge, ale osiągaliśmy niezłe wyniki. Mieszkaliśmy razem przez dwa lata. Bardzo długo, w porównaniu z tym, co Nirgal opowiadał o Sabishii… Nawet w porównaniu z tym, co powiedział o Jackie. Chociaż Hiroko…
Kojot zamknął oczy, jak gdyby próbował zobaczyć przeszłość w swoim umyśle.
— Zostaliście razem? — spytał Art.
— Nie. Hiroko wróciła do Japonii. Pojechałem z nią tylko na jakiś czas, ale musiałem wrócić do Tobago, ponieważ umarł mój ojciec. Wtedy wiele rzeczy się zmieniło. Ale pozostawaliśmy w kontakcie, spotykaliśmy się na rozmaitych konferencjach naukowych i albo straszliwie się kłóciliśmy albo obiecywaliśmy sobie wieczną miłość. A czasem jedno i drugie. Zupełnie nie wiedzieliśmy, czego chcemy. Ani jak moglibyśmy zaspokoić nasze pragnienia, gdybyśmy się do nich przyznali. Wówczas zaczęła się selekcja naukowców do pierwszej setki. Tyle że ja w tym czasie przebywałem w więzieniu na Trynidadzie za sprzeciwianie się prawom nakazującym przynależność mojego kraju do konsorcjów. Zresztą nawet gdybym był na wolności, tak czy owak nie miałbym szans na wybór. Teraz nie jestem całkowicie pewny, czy w ogóle chciałem lecieć. Ale Hiroko albo lepiej pamiętała nasze obietnice, albo pomyślała, że będę dla niej przydatny… Nigdy nie ustaliłem, dlaczego postanowiła mnie zabrać. W każdym razie skontaktowała się ze mną i oświadczyła, że jeśli chcę polecieć, ukryje mnie na farmie na Aresie, a potem w kolonii na Marsie. Zawsze miała zuchwałe pomysły, muszę jej to przyznać.
— Nie uderzyło cię szaleństwo tego planu? — spytał Art, patrząc na Kojota okrągłymi ze zdziwienia oczyma.
— Owszem! — zaśmiał się Kojot. — Ale wszystkie dobre plany są szalone, tak przynajmniej sądzę. A w tym czasie moje widoki na przyszłość były dość kiepskie. Poza tym, gdybym odmówił, nigdy więcej nie zobaczyłbym Hiroko. — Popatrzył na Nirgala i uśmiechnął się krzywo. — Zgodziłem się więc spróbować. Byłem nadal w więzieniu, ale Hiroko miała w Japonii niezwykłych przyjaciół i pewnej nocy po prostu mnie wyprowadziły z celi jakieś trzy zamaskowane osoby. Strażnicy nie zareagowali. Podlecieliśmy helikopterem do tankowca, którym popłynęliśmy do Japonii. To właśnie Japończycy zbudowali stację kosmiczną, której Rosjanie i Amerykanie używali dla skonstruowania Aresa. Gdy tylko zakończyła się budowa, zabrano mnie jednym z nowych samolotów typu „Ziemia-przestrzeń kosmiczna” i niepostrzeżenie wprowadzono na pokład Aresa. Tam zostałem ukryty wraz z jakimś wyposażeniem farmy, które zamówiła Hiroko, a potem byłem zdany na siebie. Od tego momentu musiałem dalej sobie jakoś radzić sam, cały czas aż do tej najważniejszej chwili! Oznacza to, że czasami bywałem trochę głodny, póki Ares nie wystartował. Podczas lotu opiekowała się mną Hiroko. Sypiałem w przedziale magazynowym za świniami; ukrywałem się. Było to łatwiejsze niż można by sądzić, ponieważ Ares to naprawdę duży statek. Kiedy Hiroko upewniła się, że może ufać swej ekipie farmerskiej, przedstawiła mnie im i ukrywanie się przestało być dolegliwe. Gorzej było na powierzchni Marsa, zwłaszcza w pierwszych tygodniach po wylądowaniu. Opuściłem się w ładowniku razem z ekipą farmerską, a potem jej członkowie pomogli mi zamieszkać w szafie jednej z przyczep. Hiroko bardzo szybko zbudowała oranżerie przede wszystkim po to, ażeby wydostać mnie stamtąd. Tak mi przynajmniej mówiła.
— Mieszkałeś w szafie?
— Przez dwa miesiące. To było gorsze niż więzienie. Ale później miałem kwaterę w oranżerii i zacząłem się skupiać na gromadzeniu materiałów, których potrzebowaliśmy, aby odejść z Underhill i zamieszkać samodzielnie. Iwao ukrył zawartość paru towarowych skrzyń ze sprzętem od razu na samym początku… A gdy z zapasowych części skonstruowaliśmy rover, zacząłem spędzać większą część czasu z dala od Underhill, badając teren chaotyczny i szukając dobrego miejsca dla naszego ukrytego schronu, a potem — gdy je znalazłem — przewożąc tam nasze rzeczy. Przebywałem na powierzchni więcej niż ktokolwiek inny, nawet więcej niż Ann. Do czasu aż zespół farmerski nie wyjechał z osady, przywykłem spędzać wiele czasu samotnie. Tylko ja i Wielki Człowiek, zupełnie sami na zewnątrz, wędrujący po planecie. Powiem wam, jak wyglądało niebo. Nie, nie, to nie było niebo — lecz Mars, prawdziwy Mars. Sądzę, że w tym czasie zacząłem tracić zdrowe zmysły. Ale kochałem to tak… Nie potrafię nawet o tym opowiedzieć.
— Musiałeś przyjąć sporą dawkę promieniowania.
Kojot roześmiał się.
— Och, tak! Między tymi podróżami i podczas burzy słonecznej na Aresie przyjąłem więcej remów niż ktokolwiek z pierwszej setki, może z wyjątkiem Johna. Możliwe, że to miało jakieś znaczenie, nie wiem. Tak czy owak… — wzruszył ramionami i podniósł oczy na Arta i Nirgala — … jestem tutaj. Pasażer na gapę.
— Zadziwiające — skwitował Art.
Nirgal skinął głową. Jemu nigdy nie udało się skłonić ojca, by ujawnił choćby jedną dziesiątą część informacji o swojej przeszłości. Teraz więc popatrzył na Arta, potem na Kojota i znowu na Arta, zastanawiając się, jak on tego dokonał. Musiał przyznać, że nadzwyczaj skutecznie — ponieważ Kojot próbował nie tylko opowiedzieć to, co mu się przydarzyło, ale także zinterpretować wszystkie wydarzenia, a to było o wiele trudniejsze. Najwidoczniej Art posiadał jakąś umiejętność, chociaż bardzo trudno określić, na czym właściwie polegała; może na niezwykłej sile spojrzenia, potrafił tak jakoś sugestywnie popatrzeć na rozmówcę przymrużonymi oczyma, okazując bardzo żywe zainteresowanie… Umiał wprost zadawać śmiałe pytania, nie zważając na żadne subtelności i trafiać zawsze w sedno sprawy… Zakładał chyba po prostu, że każdy człowiek sam chce o sobie mówić, aby nadać znaczenie swemu życiu. Nawet taki tajemniczy i dziwaczny stary pustelnik jak Kojot.
— No cóż, to nie wymagało zbyt dużo wysiłku — podjął znowu Kojot. — Samo ukrywanie się nigdy nie jest aż tak uciążliwe, jak sądzą niektórzy ludzie, musisz to rozumieć. Najtrudniej jest działać podczas ukrycia…
Na tę myśl zmarszczył brwi, a potem wskazał palcem w Nirgala.
— Oto dlaczego będziemy musieli w końcu wyjść z ukrycia i walczyć na otwartej przestrzeni. Oto dlaczego zmusiłem cię, abyś pojechał do Sabishii.
— Co takiego? Mówiłeś mi, że nie powinienem tam iść! Powiedziałeś, że to mnie zniszczy!
— Właśnie w taki sposób skłoniłem cię, byś tam poszedł.
Kontynuowali nocne, wypełnione rozmowami życie przez większą część tygodnia, a przy jego końcu zbliżyli się do małego zamieszkałego regionu otaczającego mohol, który został wykopany między kraterami Hipparcha, Eudoksusa, Ptolemeusza i Li Fana. Na przedpolach tych kraterów znajdowało się kilka kopalni uranu, ale Kojot nie proponował żadnych prób sabotażu, toteż z pełną szybkością przejechali obok moholu Ptolemeusza, oddalając się od tego regionu tak szybko jak to tylko było możliwe. Wkrótce dotarli do Thaumasia Fossae, piątego czy szóstego dużego systemu przełamów, napotkanego po drodze. Art uznał ten fakt za ciekawy, ale Spencer wyjaśnił mu, że wybrzuszenie Tharsis jest otoczone systemami pęknięć, powstałymi podczas jego wypiętrzenia się i kiedy podróżnicy w końcu okrążyli wypukłość, nadal się na nie natykali. Thaumasia była jednym z największych takich systemów i stanowiła doskonałą lokalizację dla wielkiego miasta Senzeni Na, które zostało założone obok drugiego z moholi czterdziestego stopnia szerokości areograficznej, jednego z pierwszych wydrążonych moholi i ciągle jednego z najgłębszych. W tym momencie podróżowali już od ponad dwóch tygodni i musieli uzupełnić zapasy w jednej z kryjówek Kojota.
Odjechali na południe od Senzeni Na i prawie świtało, jak przejechali między starymi skalnymi pagórkami. Jednakże kiedy dotarli do dolnego końca osuwiska, opadającego w niską, popękaną skarpę, Kojot zaczął przeklinać. Powierzchnia bowiem była tu poznaczona śladami roverow, wszędzie walały się rozgniecione cylindry na gazy, pudełka po jedzeniu i zbiorniki paliwowe, co sprawiało bardzo nieprzyjemne wrażenie.
Patrzyli osłupiali.
— To twoja kryjówka? — spytał Art, prowokując kolejny wybuch przekleństw.
— Kim oni byli? — dodał. — Policja?
Nikt nie odpowiedział. Sax podszedł do jednego z siedzeń kierowców, aby sprawdzić stan zaopatrzenia. Kojot nadal gniewnie przeklinał, siedząc przed komputerem na fotelu drugiego kierowcy. W końcu odezwał się do Arta:
— To nie była policja. Chyba że zaczęli używać roverow z Vishniaca. Nie, ci złodzieje należeli do podziemia, niech ich diabli. Myślę o pewnej grupce osób, mieszkających w Argyre. Poza nimi nie widzę nikogo, kto mógłby coś takiego zrobić. Tamci wiedzą, gdzie znajdują się moje stare kryjówki, a w dodatku są na mnie wściekli, ponieważ dokonałem sabotażu w kolonii górniczej w Charitums, którą wkrótce potem zamknięto, przez co stracili swoje główne źródło zapasów.
— Wy, tutaj, powinniście spróbować stanąć po tej samej stronie — zauważył Art.
— Odchrzań się — doradził mu ze złością Kojot.
Uruchomił kamienny pojazd i ruszył.
— Ciągle ta sama stara historia — stwierdził z goryczą. — Przedstawiciele ruchu oporu zaczynają walczyć między sobą, ponieważ nikogo innego nie potrafią pokonać. Tak się dzieje za każdym razem. W żadnym ruchu nie ma ani jednej grupy większej niż pięć osób, w której nie dałoby się znaleźć przynajmniej jednego pieprzonego idioty.
Jechał w tym nastroju jeszcze przez jakiś czas. Wreszcie Sax puknął w jeden ze wskaźników, a Kojot odpowiedział mu oschle:
— Wiem!
Był już dzień, więc zatrzymał pojazd w rozpadlinie między dwiema starożytnymi górkami. Zaciemnili okna i położyli się w ciemnościach na wąskich materacach.
— Äaa… jak wiele jest grup podziemnych? — spytał Art.
— Nikt tego nie wie — odparł Kojot.
— Żartujesz.
Zanim Kojot zdążył się ponownie odezwać, Nirgal odrzekł Artowi:
— Jest ich około czterdziestu na półkuli południowej. I niektóre długotrwałe konflikty między nimi stają się powoli naprawdę paskudne. Istnieje też kilka zupełnie nieustępliwych grup: radykalni „czerwoni”, ekipy biologa Schnellinga, różnego rodzaju fundamentaliści… To powoduje kłopoty.
— A czy oni wszyscy nie pracują dla tej samej sprawy?
— Nie wiem. — Nirgal przypomniał sobie całonocne dyskusje w Sabishii, czasami całkiem gwałtowne; toczyli je studenci, którzy w zasadzie byli przyjaciółmi. — Może nie.
— Więc nie omawialiście tego?
— Nie w sposób oficjalny.
Art spojrzał zaskoczony.
— A powinniście to zrobić — oznajmił.
— Co zrobić?
— Powinniście zwołać jakieś zebranie wszystkich podziemnych grup i sprawdzić, czy nie można się pogodzić i zacząć działać wspólnie. Omówić różne kwestie…
Poza sceptycznym chrząknięciem Kojota nie padła żadna odpowiedź. Dopiero po długim czasie Nirgal odparł:
— Mam wrażenie, że niektóre z tych grup boją się Gamety, ponieważ mieszkają w niej przedstawiciele pierwszej setki. Nikt nie chce zrezygnować z autonomii na korzyść czegoś, co uważa się za potęgę ukrytej kolonii.
— Ale mogliby popracować nad tym na zebraniu — naciskał Art. — Między innymi po to zostałoby zorganizowane. Między innymi… Wszyscy musicie razem pracować, zwłaszcza jeśli policje konsorcjów ponadnarodowych rzeczywiście uaktywniły informacje otrzymane od Saxa.
Russell przytaknął kiwnięciem głowy. Reszta w milczeniu zastanawiała się nadal nad słowami Arta. Wkrótce Art zaczął pochrapywać, ale Nirgal nie mógł zasnąć i jeszcze przez kilka godzin zastanawiał się nad propozycją przyjaciela.
Zbliżali się do Senzeni Na. Byli w potrzebie. Ich zapasy jedzenia powinny wystarczyć, jeśli racjonowaliby je odpowiednio, a woda i gazy pojazdu były recyrkulowane w sposób tak skuteczny, że niemal pełna ich ilość wracała z powrotem do obiegu. Jednakże, aby móc jechać dalej, po prostu brakowało im paliwa.
— Potrzebujemy około dwudziestu kilogramów nadtlenku wodoru — ocenił Kojot.
Jechali w górę do stożka największego kanionu Thaumasii, po którego drugiej stronie znajdowało się Senzeni Na, miasto za wielkimi szklanymi szybami, z arkadami wypełnionymi wysokimi drzewami. Dno kanionu przed miastem było pokryte spacerowymi tunelami, małymi namiotami i wielką fabryczną aparaturą moholu. Również tam znajdował się sam mohol, który stanowił gigantyczną czarną dziurę na południowym krańcu kompleksu oraz hałdy odpadów, biegnące w górę kanionu daleko na północ. Mohol Senzeni Na uważano za najgłębszy tego typu wykop na Marsie, jego skalne dno było całkiem giętkie i plastyczne — „wgniecione”, jak to wykładał Kojot. Mohol miał osiemnaście kilometrów głębokości, a litosfera w tej strefie — około dwudziestu pięciu.
Obsługę moholu prawie całkowicie zautomatyzowano i większość mieszkańców miasta nigdy się nie zbliżała do wykopu. A ponieważ wiele automatycznych ciężarówek transportujących skałę z wgłębienia używało nadtlenku wodoru jako paliwa, więc w magazynach na dnie kanionu obok moholu znajdowało się to, czego potrzebowali podróżnicy. W dodatku tamtejsze zabezpieczenia pochodziły z okresu przed zamieszkami 2061 roku i część z nich zaprojektował sam John Boone, nie musieli więc uwzględniać niepewnych metod Kojota, ponieważ w jego AI znajdowały się wszystkie stare programy Johna.
Kanion był jednakże nadzwyczajnie długi i — według Kojota — najlepszą drogę do dna kanionu ze stożka stanowił stromy szlak, wiodący z moholu jakieś dziesięć kilometrów w dół.
— W porządku — oświadczył Nirgal. — Dostanę się tam na piechotę.
— I przyniesiesz pięćdziesiąt kilogramów? — spytał Kojot.
— Pójdę z nim — wtrącił Art. — Może nie opanowałem mistycznej lewitacji, ale potrafię biegać.
Kojot przemyślał ich propozycję, po czym skinął głową.
— Poprowadzę was w dół urwiska.
Zrobił to, a w szczelinie czasowej Nirgal i Art wyruszyli z pustymi plecakami nałożonymi na zbiorniki z powietrzem. Biegli naprzód lekko po łagodnym dnie kanionu, na północ do Senzeni Na. Nirgalowi wydawało się, że będzie to prosta operacja. Bez problemów dotarli na górę, do kompleksu moholowego. Drogę oświetlało światło gwiazd, wzmocnione obecnie przez rozproszony blask miasta, padający ze szkła i odbijający się od dalszej ściany. Dzięki programowi Kojota przedostali się przez śluzę powietrzną garażu, a potem na tereny magazynowe tak szybko, jak gdyby przybyli tu oficjalnie. Wydawało im się, że nie włączyli żadnych alarmów, niestety, gdy znaleźli się w magazynie i zaczęli wkładać do plecaków małe zbiorniczki z nadtlenkiem wodoru, nagle zapaliły się wszystkie światła w pomieszczeniu i zasunęły wszystkie drzwi awaryjne.
Art natychmiast podbiegł do ściany oddalonej od drzwi, położył przy niej ładunek wybuchowy i odsunął się. Ładunek eksplodował z głośnym hukiem, wyrywając w cienkiej ściance magazynu otwór o odpowiednim rozmiarze i już obaj byli na zewnątrz; zgięci ruszyli ku ścianie obwodu między gigantycznymi koparkami. Ubrane w skafandry postaci wypadły pędem od strony miasta z komory powietrznej tunelu spacerowego i dwóch intruzów musiało skoczyć i ukryć się za jedną z koparek, maszyną tak dużą, że obaj zmieściliby się cali w rozpadlinie między koleinami. Nirgal miał wrażenie, że jego serce, łomocząc, uderza o metal. Do magazynu weszli osobnicy w skafandrach, a wówczas Art wybiegł i podłożył kolejny ładunek; błysk światła spowodowany przez wybuch oślepił Nirgala, który rzucił się przez szczelinę w płocie i wybiegł na zewnątrz niczego nie widząc i niemal zupełnie nie czując trzydziestu kilogramów paczek z paliwem podskakujących mu na plecach i wgniatających zbiorniczki z powietrzem w grzbiet. Art znowu znalazł się przed nim, ledwie utrzymując równowagę w marsjańskiej grawitacji; niemniej jednak posuwał się naprzód wielkimi, nieregularnymi susami. Nirgal nieomal się roześmiał; najpierw starał się dopędzić przyjaciela i wpaść w jego tempo, a potem — kiedy pędził już przy nim — chciał mu praktycznie pokazać, jak należy właściwie używać ramion podczas biegu: raczej spokojnymi ruchami pływaka niż na podobieństwo gwałtownego młócenia rękami, które tak często pozbawiało Arta równowagi. Mimo ciemności i prędkości ich biegu Nirgalowi wydało się w pewnej chwili, że Art rzeczywiście zaczyna poruszać ramionami coraz wolniej.
Biegli bez przerwy. Nirgal prowadził i starał się wybierać na dnie kanionu trasę najczystszą, czyli najmniej zarzuconą kamieniami. Światło gwiazd w zupełności wystarczało, aby oświetlać im drogę. Art nadal ciężko biegł po prawej stronie Nirgala, pobudzając go do pośpiechu. Ucieczka niemalże przypominała swego rodzaju wyścig i młodzieniec biegł o wiele szybciej, niż gdyby był sam albo w jakichś normalnych okolicznościach. Jakże ważne stało się teraz utrzymanie pulsu i oddechu na odpowiednim poziomie, a także przesuwanie własnego ciepła z tułowia w skórę, a potem w walker. Dlatego też zaskakiwał go widok Arta, który naprawdę znakomicie sobie radził, dotrzymując tempa, mimo że pozornie nie potrafił panować nad swoim ciałem. Potężne zwierzę z tego Ziemianina, pomyślał młody Marsjanin.
W biegu niemal wpadli na Kojota, który wyskoczył zza jakiejś skały i przeraził ich na tyle mocno, że obaj przewrócili się niczym kręgle. Potem, po krótkiej wpinaczce kamienistym szlakiem, który Kojot oznaczył na ścianie urwiska, znaleźli się na stożku, znowu pod kopułą pełną gwiazd. Jaskrawe światła Senzeni Na wyglądały stąd jak statek kosmiczny, który zagłębił się w przeciwległą ścianę skalną.
Gdy znaleźli się na powrót w kamiennym pojeździe, Art głośno sapał, łapiąc powietrze po biegu.
— Będziesz musiał… nauczyć mnie tego lunggom — powiedział w końcu do Nirgala. — Mój Boże, ależ ty szybko biegasz.
— No cóż, ty też. I przyznam się, że nie wiem, jak to robisz.
— Po prostu strach. — Randolph potrząsnął głową i wciągnął powietrze. — Takie akcje są niebezpieczne — poskarżył się Kojotowi.
— Nie ja dałem pomysł — odburknął starzec. — A gdyby dranie nie ukradły moich zapasów, w ogóle nie musielibyśmy tego robić.
— Taak, ale ty uprawiasz tego rodzaju proceder przez cały czas, prawda? Diabelnie niebezpieczna sprawa. To znaczy, uważam, że powinieneś robić coś innego niż sabotaż na tyłach. Coś bardziej, hm, ogólnosystemowego.
Okazało się, że pięćdziesiąt kilogramów paliwa to absolutne minimum, którego potrzebowali, aby się dostać do domu, więc poruszali się powoli na południe, wyłączywszy i zamknąwszy wszystkie systemy poza naprawdę niezbędnymi. Dlatego w pojeździe było ciemno i doskwierało zimno. Na zewnątrz także wiało chłodem; z powodu coraz dłuższych nocy wczesnej południowej zimy, zaczęli się natykać na zmrożoną ziemię i śnieżne zaspy. Dzięki kryształkom soli na ich szczytach pojawiały się lodowe płatki, które rozrastały się w kępy kwiatów mrozu. Podróżnicy posuwali się wśród tych krystalicznie białych pól, słabo połyskujących w świetle gwiazd, aż wszystkie pola połączyły się w jeden wielki biały kobierzec śniegu, lodu, szronu i lodowych kwiatów. Rover jechał po nim powoli, póki pewnej nocy zapas nadtlenku wodoru nie wyczerpał się zupełnie.
— Trzeba było wziąć więcej — zauważył Art.
— Zamknij się — uciął Kojot.
Ruszyli dalej na zasilaniu bateryjnym, które nie starcza na długo. W ciemnościach nie oświetlonego pojazdu upiornie wyglądało światło rzucane z zewnątrz przez biały świat. Podróżnicy odzywali się do siebie jedynie krótkimi zdaniami na temat działań niezbędnych podczas jazdy. Kojot był przekonany, że odległość, którą pokonają na bateriach wystarczy, by dostrzegli dom, ale Nirgal pomyślał, że gdyby jego ojciec źle obliczył albo gdyby się coś nie udało, na przykład: gdyby jedno z oblepionych lodem kół odmówiło posłuszeństwa, musieliby spróbować iść pieszo — właściwie biec. Tyle że Spencer i Sax chyba nie daliby rady.
Na szczęście szóstej nocy po akcji w Senzeni Na, tuż przed końcem szczeliny czasowej, zmrożona powierzchnia przed nimi zmieniła się w czystobiałą linię, która grubiała na horyzoncie, a potem wyodrębniły się z niej i stały się wyraźnie widoczne białe urwiska południowej lodowej czapy polarnej.
— Wygląda to jak tort weselny — odezwał się Art z uśmiechem.
Zasilanie bateryjne niemal zupełnie już się wyczerpało i pojazd zaczynał zwalniać. Jednak Gameta znajdowała się zaledwie kilka kilometrów w kierunku wskazówek zegara wokół czapy polarnej, toteż tuż po świcie Kojot skierował hamujący pojazd do dalszego garażu przy kompleksie Nadii w stożku krateru. Ostatni odcinek przeszli, chrzęszcząc po świeżym mrozie w surowym, rzucającym długie cienie porannym świetle, pod wielkim białym nawisem suchego lodu.
W Gamecie Nirgal jak zawsze poczuł się tak, jak gdyby próbował wkładać na siebie dawno nie noszone i bardzo już ciasne ubranie. Ale tym razem towarzyszył mu Art, a więc celem wizyty stało się pokazanie nowemu przyjacielowi starego domu. Każdego dnia Nirgal oprowadzał go po osadzie, wyjaśniał osobliwości tego miejsca i przedstawiał różnym osobom. Gdy obserwował rozpiętość uczuć, które doskonale ujawniała twarz Ziemianina — od zaskoczenia przez zadziwienie aż po niewiarę — sam pomysł zbudowania czegoś takiego jak Gameta zaczął mu się wydawać naprawdę dziwaczny. Biała lodowa kopuła. Wiatry, mgły i ptaki. Jezioro. Osada, zawsze zamarznięta, wręcz nierealna, bo pozbawiona cieni, jej biało-niebieskie budynki, nad którymi górował półksiężyc bambusowych domów na drzewach… Jakież to było osobliwe miejsce. A w dodatku Art wszystkich issei uznał za równie zadziwiających. Ściskał im ręce i mówił:
— Widziałem was na filmach wideo. Bardzo się cieszę, że mogę was poznać. — Kiedy został przedstawiony Władowi, Ursuli, Marinie i Iwao, tylko wymamrotał do Nirgala: — To jest jak muzeum figur woskowych.
Nirgal zabrał go nad jezioro, aby poznał Hiroko, która była akurat w swoim częstym dobrotliwym nastroju i jak zwykle jakaś daleka. Potraktowała Arta z mniej więcej tą samą zachowawczą życzliwością, jaką okazywała swemu synowi. Bogini-matka świata… Ponieważ znajdowali się w jej laboratoriach i czuli irytację z powodu jej niewyraźnego przywitania, Nirgal zabrał Arta do zbiorników ektogenicznych, wyjaśniając mu czym są. Kiedy Ziemianina coś zaskoczyło, jego oczy stawały się zazwyczaj idealnie okrągłe, a teraz wyglądały jak wielkie biało-niebieskie rzeźby.
— Przypominają lodówki — powiedział o zbiornikach i spojrzał z uwagą na Nirgala. — Czy czułeś się tu samotny?
Marsjanin wzruszył ramionami, spojrzał w dół na małe przezroczyste okienka, które wyglądały jak iluminatory. Któregoś dnia wpłynął tu, śniąc i kopiąc… Trudno było wyobrazić sobie przeszłość, trudno było w nią uwierzyć. Przez miliardy lat nie istniał, a potem pewnego dnia, wewnątrz tego małego czarnego pudełka… nagle pojawił się, zieleń w bieli, biel w zieleni.
— Tu jest tak zimno — zauważył Art, kiedy ponownie wyszli na zewnątrz. Był ubrany w pożyczony, obszerny płaszcz podbity watoliną; na głowie miał kaptur.
— Musimy utrzymywać warstwę wodnego lodu, która przykrywa suchy lód, więc powietrze pozostaje takie przez cały czas. Zawsze trochę poniżej zera, ale niezbyt dużo. Osobiście mi się to podoba. Uważam tę temperaturę za najlepszą z możliwych.
— To wpływ dzieciństwa.
— Taak.
Codziennie odwiedzali Saxa, który witał się z nimi skrzypiącym głosem — wypowiadał „Cześć” albo „Dzień dobry” — i za wszelką cenę usiłował mówić. Każdego dnia Michel spędzał wiele godzin na pracy z nim.
— To jest z pewnością afazja — powiedział Nirgalowi i Artowi. — Wład i Ursula przeprowadzili badania i znaleźli uszkodzenie w lewym przednim ośrodku mowy. Afazja niepłynna, nazywana też czasami afazja Broca. Sax ma kłopoty ze znajdowaniem właściwych słów i od czasu do czasu myśli, że znalazł odpowiednie, ale to, co wychodzi z jego ust, to synonimy, antonimy albo słowa zupełnie odmienne od wyrazów poszukiwanych. Powinniście posłuchać, w jaki sposób mówi „kiepskie wyniki”. Te trudności go frustrują, ale przy tym szczególnym uszkodzeniu często następuje poprawa. Tyle że powoli… W pierwszym rzędzie inne partie mózgu muszą się nauczyć przejąć funkcje części uszkodzonej. Więc… no cóż, Sax pracuje nad tym. Jest przyjemnie, gdy się udaje. A poza tym… mogłoby być, rzecz jasna, gorzej.
Russell, który przypatrywał się im podczas tej wypowiedzi Michela, pokiwał teraz głową figlarnie, po czym powiedział:
— Chcę uczyć. Nie. To znaczy… chcę mówić.
Ze wszystkich ludzi w Gamecie, którym Art został przedstawiony, najlepiej się porozumiewał z Nadią. Ku zaskoczeniu Nirgala ci dwoje od razu się polubili. Gdy obserwował ich wzajemne kontakty, było mu przyjemnie, toteż z czułością patrzył, jak jego stara nauczycielka z czasów dzieciństwa na swój sposób zwierzała się, odpowiadając na kanonadę pytań Arta, jej twarz wyglądała wówczas bardzo staro z wyjątkiem szokujących jasnobrązowych oczu, z zielonymi cętkami dokoła źrenicy — oczu, które promieniowały przyjaznym zainteresowaniem, inteligencją i rozbawieniem z powodu indagacji Arta.
Ich troje często spędzało całe godziny razem w pokoju Nirgala. Rozmawiali tam, patrzyli na wioskę albo — przez inne okno — na jezioro. Art chodził po małym półkolistym pomieszczeniu od okna do drzwi, a potem znowu do okna, przesuwając palcami po nacięciach w połyskującym zielonym drewnie.
— Nazywacie to drewnem? — spytał, patrząc na bambus.
Nadia roześmiała się.
— Ja to nazywam drewnem — odparła. — Hiroko wymyśliła, aby mieszkać w czymś takim. I, wierz mi, to całkiem dobry pomysł: dobra izolacja, niewiarygodna wytrzymałość, no i żadnej stolarki z wyjątkiem instalacji drzwi i okien…
— Chyba żal ci, że nie mieliście tego bambusa w Underhill. Zgadza się?
— Tamte przestrzenie były za małe. Hm, może w arkadach. Tak czy owak ten gatunek rozwinął się dopiero ostatnio.
Teraz z kolei Nadia zaczęła indagować Arta i zadała mu dziesiątki pytań o Ziemię. Jakich materiałów używali obecnie do budowy domów? Czy zamierzali wykorzystać energię termonuklearną w sposób handlowy? Czy ONZ nieodwołalnie została zniszczona przez wojnę 2061 roku? Czy próbowano wybudować kosmiczną windę dla Ziemi? Ilu mieszkańców Ziemi poddawanych jest obecnie kuracjom przedłużającym życie? Które z dużych konsorcjów ponadnarodowych są w tej chwili najpotężniejsze? Czy walczą między sobą o prymat?
Randolph odpowiadał na te pytania tak dokładnie jak potrafił i chociaż potrząsał głową zażenowany niewystarczalnością własnych odpowiedzi, Nirgal dowiedział się z nich wiele, a i Nadia wydawała się mieć podobne wrażenie. I oboje łapali się na tym, że śmieją się naprawdę często.
Z kolei kiedy Art zadawał pytania Nadii, jej odpowiedzi były uprzejme, ale jedna od drugiej bardzo się różniły długością. Mówiąc o swoich aktualnych projektach kobieta opowiadała szczegółowo, zadowolona, że może opisać dziesiątki placów budowy, na których pracowała na południowej półkuli. Ale kiedy Randolph pytał ją o wczesne lata w Underhill, w ten swój zuchwały i bezpośredni sposób, Nadia zwykle tylko wzruszała ramionami, nawet jeśli pytanie dotyczyło szczegółów budowlanych.
— Naprawdę nie pamiętam tego zbyt dobrze — mawiała.
— Och, nie żartuj.
— Nie, mówię szczerze. To jest prawdziwy problem. Ile masz lat?
— Pięćdziesiąt. Albo raczej pięćdziesiąt jeden, jak mi się zdaje. Ostatnio straciłem rachubę.
— No cóż, ja mam sto dwadzieścia. Nie bądź taki wstrząśnięty! Dzięki kuracjom to wcale nie tak wiele — sam zobaczysz! Ostatni raz byłam poddawana kuracji dwa lata temu. Tak więc nie jestem już nastolatką, chociaż czuję się dość dobrze. W gruncie rzeczy, bardzo dobrze… Jednak zdaje się, że pamięć jest słabym ogniwem. Może mózg po prostu nie mieści tak wielu wspomnień, a może nie staram się wystarczająco… Chociaż nie jestem jedyną osobą, która ma tego typu problemy. Maja jest w jeszcze gorszym stanie niż ja. Zresztą wszyscy w moim wieku narzekają na takie kłopoty. Wład i Ursula coraz bardziej się nami niepokoją. Jestem zaskoczona, że nie pomyśleli o tym wtedy, gdy opracowywali kuracje.
— Może wtedy o tym myśleli, ale później zapomnieli.
Śmiech Nadii najwyraźniej zaskoczył ją samą.
Potem, przy kolacji, po ponownej rozmowie na temat jej projektów budowlanych, Art powiedział:
— Nadiu, naprawdę powinniście spróbować zwołać zebranie wszystkich podziemnych grup.
Maja siedziała przy ich stoliku i popatrzyła na Arta dokładnie tak samo podejrzliwie jak w Echus Chasma.
— To jest niemożliwe — oświadczyła po prostu.
Wygląda dużo lepiej niż wtedy, kiedy się rozdzielaliśmy, pomyślał Nirgal — wypoczęta, wysoka, smukła, pełna wdzięku, czarująca… Najwyraźniej otrząsnęła się z poczucia winy po morderstwie, jak gdyby zrzuciła z siebie płaszcz, który jej się nie podobał.
— Dlaczego nie? — spytał ją Art. — Byłoby wam o wiele łatwiej, zamieszkując na powierzchni.
— Oczywiście. Moglibyśmy się wprowadzić do półświata, gdyby to było takie proste. Tyle że na powierzchni i na orbicie znajdują się duże siły policyjne, które ostatnim razem, kiedy nas dostrzegły, próbowały zabić bez ostrzeżenia. Również sposób, w jaki tamci potraktowali Saxa, nie daje mi podstaw do wiary, że coś się zmienia.
— Nie mówię, że tak jest. Ale sądzę, że istnieją metody, dzięki którym moglibyście im się przeciwstawić bardziej skutecznie. Na przykład, zbierając się razem i przygotowując wspólny plan. Kontaktując się z organizacjami na powierzchni, które mogłyby wam pomóc. Tego typu działania.
— Mamy takie kontakty — odparła chłodno Maja. Ale Nadia kiwała głową, rozmyślając nad słowami Arta. A umysł Nirgala aż wirował od obrazów z lat spędzonych w Sabishii. Zebranie przedstawicieli podziemia…
— Sabishiiańczycy przyjechaliby na pewno — oświadczył z przekonaniem. — W ten sposób działają od dawna. Właśnie taki jest naprawdę cały półświat…
— Powinniście także pomyśleć nad możliwością skontaktowania się z Praxis — dodał Art. — Mój były szef William Fort byłby bardzo zainteresowany takim spotkaniem. A wszyscy członkowie Praxis zajmują się innowacjami, które z pewnością by się wam spodobały.
— Twój były szef?! — powtórzyła Maja.
— Zgadza się — odrzekł z lekkim uśmieszkiem Art. — Teraz bowiem sam dla siebie jestem szefem.
— Wydawało mi się raczej, że jesteś naszym więźniem — wytknęła mu Maja ostro.
— Kiedy się jest więźniem anarchistów, to chyba to samo, prawda?
Nadia i Nirgal roześmiali się, ale Maja rzuciła Randolphowi gniewne spojrzenie i odwróciła się.
— Sądzę, że spotkanie to dobry pomysł — powiedziała Nadia. — Przez zbyt długi czas pozwalaliśmy Kojotowi prowadzić sieć.
— Słyszałem, co powiedziałaś! — krzyknął Kojot z sąsiedniego stolika.
— I co? Nie podoba ci się ten pomysł? — spytała go Nadia.
Kojot wzruszył ramionami.
— Bez wątpienia musimy coś postanowić. Przecież wiedzą, że tu jesteśmy.
Jego słowa spowodowały pełną zamyślenia ciszę.
— Jadę na północ w przyszłym tygodniu — powiedziała Nadia do Arta. — Możesz pojechać ze mną, jeśli chcesz — ty, Nirgal, również, jeśli masz ochotę… Zamierzam odwiedzić wiele ukrytych kolonii i możemy porozmawiać z nimi o zebraniu.
— Jasne — zgodził się Art. Wyglądał na zadowolonego. A w umyśle Nirgala ciągle kotłowały się myśli, kiedy rozważał nowe możliwości. Pobyt w Gamecie ponownie ożywił uśpione części jego mózgu i Nirgal wyraźnie zobaczył dwa światy w jednym, biały i zielony, rozszczepione w dwa różne wymiary, a równocześnie przenikające się: jak podziemie i świat powierzchniowy, połączone niezdarnie w półświat. Świat nieostry, niepełny, kompromisowy…
W następnym tygodniu Art wraz z Nirgalem przyłączyli się do Nadii i pojechali we trójkę na północ. Z powodu aresztowania Saxa Nadia nie chciała podczas drogi ryzykować i zatrzymywać się w otwartych miastach; jej ostrożność pozwalała sądzić, że nie ufa nawet innym ukrytym koloniom. Spośród starych była jedną z najbardziej zachowawczych osób. Przez lata ciągłego ukrywania się, tak jak Kojot, zbudowała cały system swoich własnych małych kryjówek i teraz jechali od jednej do drugiej, spędzając krótkie dni w umiarkowanym komforcie na spaniu i oczekiwaniu. Nie mogli jechać w te zimowe dni, ponieważ kaptur mgły rozrzedzał się i zmniejszał coraz bardziej z roku na rok, zaś obecnie często był niczym więcej jak tylko lekką mgiełką albo szachownicą niskich chmur, wirujących nad surową, guzowatą powierzchnią. Kiedy podróżnicy zjeżdżali po nierównej pochyłości w zamglonym poranku, po świcie, który miał miejsce dopiero około dziesiątej rano, Nadia wyjaśniła, że według ustaleń Ann ta kraina jest pozostałością wczesnej Chasma Australe…
— Ann twierdzi, że właśnie na południu są dosłownie dziesiątki skamieniałości Chasma Australe, przecięte pod różnymi kątami podczas wcześniejszych momentów w cyklu precesji…
Gdy Nadia to powiedziała, nagle mgła się rozproszyła i mieli widoczność na odległość wielu kilometrów, wzdłuż całej drogi aż po rozłożyste lodowe ściany przy wlocie do Chasma Australe, połyskującej w oddali. Przez jakiś czas byli wystawieni na widok z orbity, ale potem chmury bardzo szybko znowu się nad nimi zamknęły; spowici gęstą, spływającą bielą mieli wrażenie, że podróżują podczas burzy śnieżnej, w której płatki śniegu są tak drobne, iż opierają się ciążeniu i latają we wszystkie strony, zawieszone w powietrzu na zawsze.
Nadia wprost nienawidziła takiego odkrywania, nawet jeśli trwało ono bardzo krótko, więc nadal pozostawali w ukryciu na całe dni. Wypatrywali przez małe okna jej kryjówek wirujące chmury, które czasami wciągały światło w połyskujące szeregi, tak jaskrawe, że czuło się ból, gdy się na nie patrzyło. Promienie słoneczne wycinały szczeliny między chmurami, uderzając w długie pasma górskie i skarpy oślepiająco białej krainy. Raz podróżnicy doświadczyli pełnego zaćmienia: zniknęły cienie oraz wszystko inne i pozostał czysty, biały świat, w którym nawet nie istniała możliwość rozróżnienia horyzontu.
W inne dni lodowe tęcze rzucały łuki jasnopastelowego koloru na intensywną biel, a kiedyś, gdy słońce przedarło się przez chmury, nisko nad ziemią biel została otoczona przez naprawdę jaskrawy pierścień światła. Krajobraz płonął bielą pod tą feerią barw, nie jednolicie, lecz w postaci plam, a wszystko zmieniało się gwałtownie w nieustannych porywach wiatru. Art aż śmiał się na ten widok; nie przestawały go zachwycać kwiaty mrozu, które były teraz tak ogromne jak krzewy, usiane kolcami oraz wachlarzykami koronek i narastały na siebie — jeden na krawędzi drugiego — tak że w wielu miejscach pokrywały ziemię całkowicie; podróżnicy jechali po trzaskającej powierzchni skorupiastych kwiatów, miażdżąc je setkami pod kołami rovera. Po takich dniach długie, ciemne noce stanowiły prawdziwy komfort. Mijały dni, jeden podobny do drugiego. Nirgal uznał, że bardzo przyjemnie jest podróżować z Artem i Nadia; oboje byli zrównoważeni, spokojni, a przy tym zabawni. Art miał pięćdziesiąt jeden lat, Nadia — sto dwadzieścia, a Nirgal zaledwie dwanaście marsjańskich, czyli około dwudziestu pięciu ziemskich, jednak mimo tych różnic wiekowych wszyscy byli wobec siebie równorzędnymi partnerami. Nirgal mógł swobodnie podrzucać pozostałym dwojgu swoje pomysły, a żadne z nich nigdy ich nie wyśmiało ani nie wyszydziło, nawet kiedy wskazywali pewne braki. I, w gruncie rzeczy, mieli wspólną ideologię. Używając terminów polityki marsjańskiej, byli umiarkowanymi „zielonymi” asymilacjonistami czy też — jak nazywała ich Nadia — booneistami. Posiadali również podobne temperamenty, dzięki czemu Nirgal czuł się z nimi tak dobrze, jak nigdy przedtem — ani wśród reszty swojej „rodziny” w Gamecie, ani w gronie swoich przyjaciół w Sabishii.
Podczas jazdy i rozmów, noc po nocy, wpadali czasem na krótko do którejś z dużych kolonii Południa, przedstawiając Arta ich mieszkańcom i poruszając temat ewentualnego spotkania lub kongresu. Nirgal i Nadia zabrali Ziemianina do Bogdanów Vishniac i zadziwili go tamtejszym gigantycznym kompleksem mieszkalnym, zbudowanym głęboko w moholu, o wiele większym niż jakiekolwiek inne ukryte miasto na Marsie. Twarz Arta o szeroko rozwartych oczach była w takich momentach równie wymowna jak słowa i natychmiast przywodziła Nirgalowi na myśl doznane wrażenia, kiedy jako dziecko po raz pierwszy wjechał do Vishniaca z Kojotem.
Bogdanowiści żywo zainteresowali się spotkaniem, chociaż Michail Jangiel, jeden z nielicznych towarzyszy Arkadego, którzy przeżyli rok 2061, spytał Arta, jaki miałby być dalekosiężny cel tego spotkania.
— Odebrać tamtym powierzchnię.
— Rozumiem! — Oczy Michaiła otworzyły się szeroko. — No cóż, na pewno udzielimy wam swego poparcia w tej kwestii! Myślę, że dotąd ludzie po prostu się bali nawet zacząć rozmowę na ten temat.
— Bardzo dobrze! — Nadia pochwaliła Arta podczas dalszej jazdy na północ. — Jeśli bogdanowiści poprą nasze spotkanie, wtedy na pewno dojdzie do skutku.
Po Vishniacu odwiedzili osady wokół Krateru Holmera, nazywane „przemysłowym centrum” podziemia. Te kolonie także w większości zamieszkiwali bogdanowiści, choć poglądy społeczne poszczególnych grupek nieco się od siebie różniły, co spowodowane było wpływem wczesnych marsjańskich filozofów społecznych takich jak więzień Schnelling, Hiroko, Marina czy John Boone. Frankofońskie utopie w Prometeuszu, z drugiej strony, stworzyły tam kolonię, w której dominowały idee wywodzące się z różnych źródeł — od Rousseau i Fouriera po Foucaulta i Nemy’ego; Nirgal musiał przyznać, że kiedy pierwszy raz odwiedzał osadę, zupełnie nie był świadom tych subtelności. Aktualnie najsilniejszy wpływ mieli na mieszkańców Prometeusza Polinezyjczycy, którzy ostatnio przybyli na Marsa, a w ich dużych, ocieplanych komorach znajdowały się drzewka palmowę i płytkie baseny, tak że Art osądził, iż osada przypomina bardziej Tahiti niż Paryż.
W Prometeuszu przyłączyła się do nich sama Jackie Boone, którą zostawili tam przyjaciele udający się w innym kierunku. Chciała jechać bezpośrednio do Gamety, ale wolała wyruszyć z Nadią, niż czekać na kolejny pojazd; Nadia zgodziła sieją zabrać. Kiedy więc ponownie wyruszali, Jackie jechała z nimi.
Wraz z pojawieniem się wnuczki Johna Boone’a zupełnie zniknęła przyjemna atmosfera koleżeństwa z pierwszej części ich podróży. Jackie i Nirgal rozstali się w Sabishii, pozostawiając swój związek w zwykłym niespokojnym i nie rozstrzygniętym stanie, a poza tym Nirgala drażniło, iż Jackie wkroczyła między nich, przerywając tak wspaniale rozwijającą się przyjaźń.
Art, rzecz jasna, od dawna z napięciem pragnął poznać dziewczynę, o której tyle opowiadał mu Nirgal — w rzeczywistości okazała się wyższa od niego i cięższa od Nirgala; obserwował ją ukradkiem — tak mu się przynajmniej wydawało, ale wszyscy pozostali dobrze o tym wiedzieli, łącznie oczywiście z Jackie. W rezultacie Nadia toczyła oczyma, a Jackie spierała się z nią o każdy drobiazg w iście siostrzanych kłótniach. Kiedyś, po kolejnej utarczce, gdy Jackie i Nadia znajdowały się gdzieś w jednym ze schronów Nadii, Art szepnął do Nirgala:
— Ona jest zupełnie taka jak Maja! Nie przypomina ci jej? Ten głos, te maniery…
Nirgal roześmiał się.
— Powiedz jej to, a cię zabije.
— Ach… — wyszeptał Art. Przez chwilę przypatrywał się Nirgalowi z ukosa. — A czy wy dwoje nadal…?
Nirgal wzruszył ramionami. W jakiś sposób było to interesujące; opowiedział wcześniej Artowi wystarczająco dużo o swoim związku z Jackie, aby starszy mężczyzna wiedział, że między nimi dwojgiem dzieje się coś bardzo istotnego. Teraz Jackie prawie na pewno zbliży się do Arta, aby włączyć go do swojej „kolekcji ulubieńców”, tak jak zwykle postępowała z mężczyznami, którzy jej się spodobali albo których uznała — z jakiegoś powodu — za ważnych. W tej chwili wprawdzie nie potrafiła ocenić, na ile ważną osobą jest Art, ale jeśli się dowie, z pewnością postąpi w typowy dla siebie sposób. Ciekawe, jak on wówczas zareaguje, zastanawiał się Nirgal.
W każdym razie ich podróż nie była już taka sama, bowiem Jackie wprowadziła w nią sporo zamieszania. Wszczynała kłótnie z Nirgalem lub Nadią, a co jakiś czas, niby przypadkowo, przypominała sobie o obecności Arta i wtedy zaczynała się do niego wdzięczyć, jednocześnie szacując jego osobę, jak gdyby był to automatyczny warunek zawarcia bliższej znajomości. Nagle, w którejś z kryjówek Nadii, zdejmowała bluzkę, aby się obmyć albo znienacka kładła Artowi dłoń na ramieniu, zadając mu pytania o Ziemię… Zdarzało się niekiedy, że zupełnie go lekceważyła, zamyślając się nad własnymi problemami. Dawało to wrażenie życia w roverze z wielkim kotem, z panterą, która potrafiła cicho mruczeć na twoich kolanach, nerwowo biegać po przedziale albo kroczyć po nim ze wspaniałą nerwową gracją.
No cóż, taka już była Jackie. Jej śmiech stale wypełniał pojazd, dźwięcząc wśród ścian, gdy dziewczyna reagowała na słowa wypowiedziane przez Arta lub Nadię, jej piękno zdobiło wnętrze, a entuzjazm, z jakim uczestniczyła w każdej dyskusji na temat marsjańskiej sytuacji, udzielał się innym. Gdy tylko odkryła, z jakiego powodu troje przyjaciół odbywa tę podróż, od razu z energią zaangażowała się w przedsięwzięcie.
Dzięki obecności Jackie ich życie z pewnością nabrało intensywności, nie mogło być co do tego najmniejszych wątpliwości. Art, chociaż wybałuszał na nią oczy, kiedy się kąpała, przybierał minę, która — tak podejrzewał Nirgal — miała wyrażać figlarność, w gruncie rzeczy cieszył się, że młoda Marsjanka poświęca mu tyle uwagi, wpatrując się weń z hipnotyczną przenikliwością. W pewnej chwili Nirgal dostrzegł, jak Randolph rzuca Nadii ukradkowe spojrzenie, wyrażające szczere rozbawienie. Najwyraźniej więc, chociaż Ziemianinowi Jackie podobała się niezwykle i lubił na nią patrzeć, z pewnością nie był beznadziejnie zadurzony. Być może przyczyną jego wstrzemięźliwości stała się przyjaźń z Nirgalem. Nie miał co do tego pewności, ale sprawiała mu przyjemność sama możliwość istnienia takiego powodu, który nie był czymś zwykłym ani w Zygocie, ani w Sabishii.
Ze swej strony Jackie wykazywała niekiedy chęć pozbycia się Arta, jako agenta organizującego ogólne spotkanie grup podziemia, jak gdyby sama chciała przejąć tę funkcję. Jednak później odwiedzili małą neomarksistowską ukrytą kolonię w Górach Mitchela (które nie były wcale bardziej górzyste niż reszta południowych wyżyn, a ich nazwa stanowiła tylko pozostałość „ery teleskopowej”), gdzie okazało się, że jej mieszkańcy są w kontakcie z miastem Bolonia we Włoszech i z hinduskim okręgiem Kerala, a także z biurami Praxis w obu tych miejscach. Mieli sporo do omówienia z Artem i bardzo się ucieszyli z jego wizyty, a tuż przed odjazdem podróżników jeden z nich powiedział Randolphowi:
— Cudowne jest to, co robisz. Postępujesz dokładnie tak, jak John Boone.
Wówczas Jackie szarpnęła głową w bok, aby spojrzeć na Arta, który z zakłopotaniem i nieśmiało potrząsał głową:
— Ależ nie, to nie jest prawda — powiedziała dziewczyna mechanicznie.
Jednak po tym zdarzeniu zaczęła traktować Ziemianina bardziej serio. Nirgal mógł się tylko śmiać z tego w duchu. Każde wymienienie nazwiska Johna Boone’a działało na Jackie jak rzucenie magicznego uroku. Kiedy dyskutowała z Nadią o teoriach Johna, Nirgal potrafił zrozumieć jej zachowanie: wiele z tego, czego Boone chciał dla Marsa, stało się rzeczywiście podstawowymi założeniami ich filozofii. Nirgaiowi wydało się też, że właśnie Sabishii szczególnie mocno opierało się na ideach Johna. Chociaż w przypadku Jackie trudno było znaleźć racjonalne przyczyny tak wielkiego zaangażowania, chłopak doszedł do wniosku, że jej postępowanie musiało mieć jakiś związek z Kaseiem, Esther, Hiroko, a nawet z Peterem — w każdym razie musiała się zetknąć z czymś, co wstrząsnęło nią bardzo mocno, wyzwalając tak silne emocje.
Kontynuowali jazdę w kierunku północnym, na tereny, będące jeszcze bardziej nierówne niż te, pozostawione za sobą. Była to kraina wulkaniczna, gdzie surową wyniosłość południowych wyżyn pomnażały dodatkowo starożytne, niedostępne szczyty Australis Tholus i Amphitrites Patera. Pierwszy z tych wulkanów otwierał, a drugi zamykał region wylewów magmowych, na którym czarniawa skalna powierzchnia zamarzła w niesamowite, przypadkowe bryły, fale i rzeki. Kiedyś wylewy te przesączyły się na powierzchnię w strumykach białej od gorąca lawy i nawet teraz — mimo że stwardniały, sczerniały, zostały przez stulecia potrzaskane, a obecnie pokryte pyłem i kwiatami mrozu — dawało się stwierdzić ich płynne początki.
Najbardziej wydatne z tych magmowych pozostałości były długie, niskie pasma wzgórz o wyglądzie smoczych ogonów, które teraz skamieniały w litą, czarną skałę. Wiły się one po krainie przez wiele kilometrów i, często znikając na horyzoncie w obu kierunkach, zmuszały podróżników do dalekich objazdów. Nazywano je domami, a były one starożytnymi kanałami magmowymi: skała, z której się składały, sugerowała w sposób o wiele intensywniejszy niż gdziekolwiek indziej, że kanały te pierwotnie spłynęły, a w następnych eonach ich powierzchnia uległa zwietrzeniu i proces ten pozostawił po sobie czarne hałdy, które leżały teraz na powierzchni niczym kabel windy, tylko o wiele, wiele większe.
Jedna z dors, leżąca w regionie Dorsa Brevia, przekształciła się ostatnio w ukrytą kolonię, toteż Nadia podjechała roverem po krętej ścieżce przez odosobnione grzbiety magmowe, a potem wjechała do obszernego garażu w stoku największej czarnej hałdy, jaką kiedykolwiek widzieli. Tam wysiedli z pojazdu. Powitała ich mała grupka przyjaźnie nastawionych osób; wiele z nich Jackie spotkała już przedtem. W garażu nic nie sugerowało, że komora znajdująca się za nim różni się od pozostałych, więc kiedy weszli w wielką cylindryczną śluzę powietrzną, a następnie wyszli przeciwległym lukiem, przeżyli wstrząs, bowiem zobaczyli przed sobą otwartą przestrzeń, która najwyraźniej zajmowała całe wnętrze wydrążonego grzbietu. Pusta przestrzeń wewnątrz niego stanowiła nierówny walec, rurę, która mierzyła może ze dwieście metrów od podłogi do sufitu, trzysta metrów od ściany do ściany i rozciągała się tak daleko, jak tylko zdołali dojrzeć w obu kierunkach. Usta Arta rozdziawiły się, przypominając przekrój modelu tunelu:
— Och! — wykrzykiwał co chwilę. — Hej, popatrzcie na to! Uff! Och!
Gospodarze wyjaśnili przybyłym, że naprawdę sporo dors wydrąża się obecnie w ten właśnie sposób. Mnóstwo jest takich tuneli magmowych. Wiele podobnych znajdowało się także na Ziemi, ale tam — jak wszystko — były one sto razy mniejsze niż na Marsie, toteż i ta „rura” była z pewnością sto razy większa niż największy tego typu ziemski kanał. Młoda kobieta imieniem Ariadnę tłumaczyła Artowi, że kiedy strumyki lawy spłynęły, ostygły i stwardniały najpierw na krawędziach, a potem na całych swoich powierzchniach. Następnie gorąca lawa przepływała dalej po tulejce, aż wylewy się zatrzymały; pozostała lawa spłynęła w jezioro ognia pozostające poza cylindrycznymi jaskiniami, które miały niekiedy nawet pięćdziesiąt kilometrów długości.
Dno tego akurat tunelu było niemal płaskie, teraz pokrywały je dachy domów, trawiaste parki, a także stawy i setki młodych drzew, posadzonych w laskach mieszanych bambusowo-sosnowych. Długie rozpadliny w dachu tunelu służyły za podstawę dla przesączających światło świetlików, wykonanych z materiałów warstwowych, które wysyłały te same wzrokowe i cieplne sygnały jak reszta pasma, ale ułatwiały wejście do tunelu długim masom brązowego od słońca powietrza, tak że nawet najbardziej przyćmione odcinki tunelu były tylko tak mroczne, jak miejsce na dworze w pochmurny dzień.
Kiedy schodzili schodami, Ariadnę poinformowała ich, że tunel Dorsa Brevia liczy sobie czterdzieści kilometrów długości, chociaż istniały w nim miejsca, gdzie dach zdeformował się wcześniej i zapadł nieco do środka albo gdzie wydrążenie prawie całkowicie wypełniły potoki lawy.
— Nie blokujemy tego, oczywiście. I tak jest więcej miejsca niż nam potrzeba oraz więcej niż moglibyśmy ogrzać, utrzymać ciepło i wypompować. Mamy teraz około dwunastu kilometrów, zamknięte w długich na kilometr segmentach, oddzielonych przegrodami z materiału namiotowego.
— Uff! — sapnął znowu zdziwiony Art. Nirgal czuł się zresztą podobnie, poruszony widokiem, a Nadia patrzyła zachwycona. Nawet osada Vishniac była niczym w porównaniu z tym.
Jackie znajdowała się już blisko końca długich schodów, które prowadziły z komory powietrznej garażu do parku. Kiedy reszta podążała za dziewczyną, Art zauważył:
— Każdą kolejną kolonię, do której mnie zabieracie, uważam za największą na Marsie i ciągle się mylę. Może powiecie mi teraz po prostu, że następna będzie wielkości całego Basenu Hellas albo coś w tym rodzaju.
Nadia roześmiała się.
— Ta jest największa, jaką znam. O wiele większa od innych!
— Dlaczego więc ciągle pozostajecie w Gamecie, skoro jest tam zimno i ciasno, a do osady dociera tak niewiele światła? Nie można by ludzi ze wszystkich ukrytych kolonii umieścić w tym jednym miejscu?
— Nie chcemy być wszyscy w jednym miejscu — odparła Nadia. — A jeśli mówisz o tym, w którym się obecnie znajdujemy, musisz wiedzieć, że jeszcze kilka lat temu ono tutaj nie istniało.
Gdy wszyscy znaleźli się na dnie tunelu, odnieśli wrażenie, że są w lesie, pod czarnym kamiennym niebem rozdartym długimi, postrzępionymi jaskrawymi rozpadlinami. Czworo podróżników podążyło za grupą gospodarzy do kompleksu budynków o cienkich drewnianych ścianach i spadzistych dachach zadartych na rogach. W jednym z domów przedstawiono przybyłych grupie starszych kobiet i mężczyzn w kolorowych workowatych strojach, którzy zaprosili ich do wspólnego posiłku.
Podczas jedzenia podróżnicy dowiedzieli się więcej o ukrytej kolonii, w której przebywali. Przeważnie mówiła siedząca obok nich Ariadnę. Kryjówka została zbudowana i była zamieszkana przez potomków osób, które przybyły na Marsa i dołączyły do grupy „zaginionych” w latach pięćdziesiątych XXI wieku; opuścili oni wówczas miasta i zasiedlili małe schrony w tym regionie. W ich wysiłkach wspierali ich sabishiiańczycy. Duży wpływ na mieszkańców Dorsa Brevia wywarła areofania Hiroko, toteż społeczność tę często określano jako matriarchat. Rzeczywiście, jej przedstawiciele czytali kiedyś o starożytnych kulturach matriarchalnych i wywiedli niektóre swoje zwyczaje ze starej kultury minojskiej oraz cywilizacji północnoamerykańskich Indian Hopi. Dlatego też czcili pewną boginię, która uosabiała dla nich życie na Marsie, coś w rodzaju personifikacji viriditas matki Nirgala albo może bóstwo uosabiające samą Hiroko. W codziennym życiu do kobiet należały domostwa, które później przekazywały swoim najmłodszym córkom. To dziedziczenie przez najmłodszą córkę, jak powiedziała Ariadnę, było właśnie zwyczajem Hopich. I tak jak u Hopich, mężczyźni po ślubie wprowadzali się do domów swoich żon.
— Czy mężczyznom się to podoba? — spytał Art z zaciekawieniem.
Ariadnę roześmiała się, widząc jego minę.
— Jak to mówimy tutaj, nic nie może uszczęśliwić mężczyzny bardziej niż szczęśliwa kobieta.
Powiedziawszy to, dziewczyna posłała Artowi spojrzenie, które wydawało się mieć za zadanie przyciągnąć go przez całą ławę prosto do niej.
— Dla mnie to ma sens — odparł Art.
— Wszyscy pracujemy tak samo, nie ma wyjątków… Poszerzamy odcinki tunelowe, gospodarujemy na farmie, wychowujemy dzieci, robimy wszystko, co trzeba. Każde z nas próbuje dobrze się nauczyć więcej niż jednej specjalności, zdobyć więcej niż jeden zawód. Jest to zwyczaj pochodzący, jak mi się zdaje, od pierwszej setki marsjańskich kolonistów, a także od ludzi z Sabishii.
Mężczyzna pokiwał głową.
— A ilu jest was tutaj?
— Obecnie około czterech tysięcy.
Art aż gwizdnął, zaskoczony.
Tego popołudnia poprowadzono wszystkich tunelem przez kilka kilometrów przeobrażonych odcinków, z których wiele zalesiono. Całość mieściła w sobie ogromny strumień, który spływał po dnie tunelu, rozszerzając się niekiedy w duże stawy. Kiedy Ariadnę doprowadziła przybyłych z powrotem na górę do pierwszej komory, zwanej Zakros, pojawiło się tam prawie tysiąc osób, by zjeść posiłek na dworze, w największym parku. Nirgal i Art wędrowali wśród ludzi i rozmawiali z nimi, ciesząc się prostym obiadem składającym się z chleba, sałatki i pieczonej na ruszcie ryby. Osobom, z którymi rozmawiali dwaj mężczyźni, bardzo podobał się pomysł zwołania kongresu podziemia. Okazało się, że przed laty sami usiłowali coś podobnego zorganizować, ale nie udało im się wtedy namówić zbyt wielu — mieli mapę ukrytych kolonii w swoim regionie — a teraz któraś ze starszych kobiet poważnie oświadczyła, że Dorsa Brevia chętnie byłaby gospodarzem takiego spotkania, gdyby do niego doszło, ponieważ jest tu wystarczająco dużo przestrzeni, aby pomieścić ogromną liczbę ewentualnych gości.
— Och, byłoby cudownie — oświadczył Art, wpatrując się w Ariadnę.
W późniejszej rozmowie Nadia zgodziła się z nim.
— To bardzo pomoże — zauważyła. — Wielu ludzi byłoby niechętnych zebraniu, ponieważ mogliby podejrzewać, że pierwsza setka pragnie przejąć władzę nad całym podziemiem. Ale jeśli zwołamy spotkanie tutaj i jeśli bogdanowiści się zgodzą…
Kiedy przyszła do nich Jackie i usłyszała o propozycji tutejszych mieszkańców, mocno uściskała Arta.
— Och, więc się odbędzie! Tak właśnie postąpiłby John Boone. Przypomina mi to zebranie, które mój dziadek zwołał na Olympus Mons.
O puścili kolonię Dorsa Brevia i skierowali się znowu na północ, na wschodni stok Basenu Hellas. Podczas kolejnych nocy podróży Jackie często włączała AI Johna Boone’a, Pauline, pliki, które już wcześniej przestudiowała i skatalogowała. Teraz słuchała przede wszystkich wybranych opinii swego dziadka na temat niezależności Marsa. Jego wypowiedzi były chaotyczne i nie powiązane ze sobą, ale składały się na nie refleksje człowieka, który miał w sobie więcej entuzjazmu (i megaendorfmy) niż zdolności analitycznych. Czasami jednak Boone rozwijał jakiś temat, improwizował na podobieństwo słynnych oratorów i wówczas wypadało to naprawdę fascynująco. Potrafił wspaniale wykorzystywać wolne skojarzenia i tak nimi manipulować, że cokolwiek mówił wydawało się jasne i logiczne.
— Zauważ, jak często mówi o Szwajcarach — stwierdziła Jackie. Sama mówi jak Boone, zauważył nagle Nirgal. Jackie intensywnie pracowała z Pauline przez długi czas i zachowywała się z tego powodu nieco manierycznie. Głos Johna, maniery Mai… Nirgal pomyślał, że w taki właśnie sposób niesiemy ze sobą naszą przeszłość. — Musimy się postarać, aby niektórzy z nich znaleźli się na kongresie.
— Mamy Jurgena i grupę z Overhangs — przypomniała jej Nadia.
— Ale oni tak naprawdę nie są Szwajcarami, prawda?
— Będziesz sama musiała ich o to zapytać — odrzekła Nadia. — Ale jeśli masz na myśli szwajcarskich urzędników, wiedz, że jest ich dużo w Burroughs i pomagają nam właśnie tam, gdzie są, wcale się tym nie chwaląc. Około pięćdziesięciu z nas posiada obecnie szwajcarskie paszporty. Stanowimy dużą część półświata.
— Tak jak Praxis — wtrącił Art.
— Tak, tak. W każdym razie porozmawiamy z grupą z Overhangs. A oni skontaktują się z powierzchniowymi Szwajcarami, jestem tego pewna.
Na północny wschód od wulkanu Hadriaca Patera podróżnicy odwiedzili miasto, które zostało założone przez sufitów. Pierwotną strukturę wbudowano w stok urwiska kanionu, tworząc coś w rodzaju najnowocześniejszego Mesa Verde — wąski rząd budynków umieszczonych w punkcie przełamu, gdzie imponujący nawis skalnej ściany zaczynał się chylić w tył, na zewnątrz i w dół, do dna kanionu. Strome schody w tunelach spacerowych opadały niższym zboczem do małego betonowego garażu, wokół którego powstało mnóstwo baniastych namiotów i oranżerii. Namioty zajmowali ludzie, którzy pragnęli wraz z sufitami zdobywać wiedzę. Niektórzy przybywali tu z ukrytych kolonii, inni z miast północy; wielu było tubylców, ale także sporo osób nowo przybyłych z Ziemi. Mieli nadzieję wspólnie pokryć dachem cały kanion, używając do wsparcia ogromnej rozpiętości materiałów wynalezionych specjalnie na potrzeby nowego kabla. Nadię od razu wciągnięto w dyskusje na temat problemów budowlanych, z którymi musiał się zetknąć taki projekt. Rosjanka chętnie odpowiadała na pytania, sugerując zebranym, że kłopotów może być sporo i naprawdę trudnych do rozwiązania. Na ironię, gęstniejąca atmosfera utrudniała wszystkie projekty kopuł, ponieważ kopuł nie można było unieść dzięki znajdującemu się pod nimi ciśnieniu powietrza, nawet do wysokości, na której kiedyś je stawiano; i chociaż moc rozciągliwości i siła nośna nowych konfiguracji węglowych były nawet większe niż budowniczowie potrzebowali, prawie niemożliwe do znalezienia okazywały się punkty kotwiczne, które utrzymałyby tak duże ciężary. Jednakże tutejsi inżynierowie wierzyli, że ich projektowi przysłużą się zarówno lżejsze materiały namiotowe, jak i nowe techniki kotwiczenia, a ściany kanionu, jak mówili, były solidne. Znajdowali się w najwyższym zasięgu Reull Vallis i starożytne podmywanie stworzyło tu bardzo wytrzymały materiał. Zdaniem lokalnych budowniczych dobre punkty kotwiczne powinny być wszędzie.
Jednak podejmowane próby nie mogły ukryć ich działalności przed obserwacją satelitarną. Zresztą koliste piaskowzgórze sufitów mieszkających w Margaritifer i ich główna kolonia na południu — o nazwie Rumi — zostały podobnie odkryte. A jednak nikt, nigdy i w żaden sposób nie niepokoił mieszkańców, nigdy nie skontaktował się z nimi nikt z Zarządu Tymczasowego. Z tego powodu jeden z ich przywódców, mały, ciemnoskóry mężczyzna nazwiskiem Dhu el-Nun, uważał, że lęki podziemia są mocno przesadzone. Nadia uprzejmie zaprzeczyła, a kiedy zaciekawiony Nirgal próbował dowiedzieć się czegoś więcej, popatrzyła na niego poważnie i powiedziała:
— Oni polują na pierwszą setkę.
Przemyślał te słowa, obserwując sufitów, którzy prowadzili ich schodami w górę tunelu spacerowego do mieszkań w urwisku. Jako że przybyli dobrze przed świtem, Dhu zaprosił wszystkich na górę, na skalną ścianę, by powitać gości i wspólnie spożyć przekąskę. Podróżnicy podążyli więc za sufitami do części mieszkalnej i usiedli przy wielkim podłużnym stole w długiej sali, której całą zewnętrzną ścianę stanowiło jedno wielkie okno, wychodzące na kanion. Sufici ubrani byli na biało, natomiast ludzie z namiotów w kanionie nosili zwyczajne kombinezony, przeważnie w rdzawym kolorze. Zgromadzeni nalewali sobie nawzajem wodę i rozmawiali podczas jedzenia.
— Wszedłeś na mój tariqat — powiedział do Nirgala Dhu el-Nun. Wyjaśnił, że słowo to oznacza duchową ścieżkę danej osoby, jej drogę do rzeczywistości. Nirgal pokiwał głową, wstrząśnięty trafnością opisu sufity, tak właśnie bowiem zawsze odczuwał własne życie. — Powinieneś uważać, że masz szczęście — dodał Dhu. — Musisz zwracać na wszystko uwagę.
Po posiłku złożonym z chleba, truskawek i jogurtu, a potem gęstej jak błoto kawy, stoły i krzesła opustoszały. Sufici zaczęli tańczyć semę albo wirować, obracając się i śpiewając do muzyki harfisty i wielu perkusistów oraz melodii nuconych przez mieszkańców kanionów. Kiedy tancerze mijali gości, przykładali im dłonie — na bardzo krótko — do policzków; ich dotyki były tak lekkie, jak muśnięcie skrzydłem. Nirgal spojrzał na Arta, oczekując, że Ziemianin wytrzeszczy oczy zaszokowany nowym zjawiskiem, tak bowiem zwykle reagował na różne fenomeny marsjańskiego życia, ale tamten tylko się uśmiechał ze znajomością rzeczy i łącząc palec wskazujący z kciukiem wystukiwał w odpowiednim momencie rytm i nucił melodię wraz z resztą. A przy końcu tańca wystąpił i wyrecytował jakieś słowa w obcym języku, które sprawiły, że sufici poczęli się uśmiechać, a kiedy skończył, głośno bili mu brawo.
— Niektórzy z moich profesorów w Teheranie byli sufitami — wyjaśnił Nirgalowi, Nadii i Jackie. — Reprezentowali to, co ludzie nazywają perskim renesansem.
— A co recytowałeś? — spytał Nirgal.
— Perski poemat napisany przez Dżalala Addina Rumi, mistrza tańczących derwiszy. Nigdy nie nauczyłem się zbyt dobrze angielskiej wersji…
Umarłem jako minerał i stałem się rośliną,
Umarłem jako roślina, przyjąłem czującą postać;
Umarłem będąc zwierzęciem i wdziałem suknię człowieczą…
Czyż kiedyś zostałem pomniejszony przez śmierć…?
— Ach, nie mogę sobie przypomnieć dalej. Ale niektórzy z tych sufitów byli bardzo dobrymi inżynierami.
— Lepiej, żeby i tu się tacy znaleźli — odparła Nadia, patrząc na ludzi, którym opowiadała o stawianiu kopuły nad kanionem.
Tak czy owak, okazało się, że sufici z całej osady są bardzo entuzjastycznie nastawieni do idei kongresu całego podziemia. Jak pokazali, ich religią był synkretyzm, czerpali niektóre elementy nie tylko z rozmaitych wyznań i od różnych nacji islamu, ale także ze starszych religii azjatyckich, które islam napotkał na samym początku swej drogi oraz z najnowszych, takich jak Baha’i. Mówili, że tu potrzeba czegoś równie giętkiego i elastycznego jak ich religia.
Tymczasem stworzone przez nich pojęcie daru wywarło już wpływ na całe podziemie, a niektórzy spośród rodzimych teoretyków pracowali z Władem i Mariną nad specyficznymi problemami eko-ekonomii.
Podczas gdy mijał poranek, a sufici czekając na wschód słońca — po zimowemu późny — stali przy wielkim oknie i wypatrywali poprzez ciemny kanion na wschód, szybko zaczęli robić bardzo praktyczne sugestie co do spotkania.
— Powinniście jak najszybciej pojechać porozmawiać z Beduinami i innymi Arabami — oznajmił im Dhu. — Nie będą zadowoleni, jeśli znajdą się zbyt późno na liście osób, z którymi jesteście w kontakcie i którzy wam doradzą. Wtedy wschodnie niebo bardzo powoli zaczęło się rozjaśniać z koloru ciemnośliwkowego w lawendowy. Przeciwległe urwisko było niższe niż to, na którym się znajdowali oczekujący, toteż mogli ponad ciemnym płaskowyżem widzieć w kierunku wschodnim na odległość kilku kilometrów, aż do niskiego pasma wzgórz, które tworzyły horyzont. Sufici wskazali na szczelinę wśród wzgórz, gdzie podnosiło się słońce i niektórzy z nich znowu zaczęli śpiewać.
— W Elysium jest grupa sufitów — powiedział Dhu. — Wywodzą swoje korzenie z mitraizmu i zoroatrianizmu. Niektórzy mówią, że na Marsie są teraz mitraiści, którzy czczą Słońce, Ahura Mazda. Uważają solettę za religijne dzieło sztuki, niczym witraż w katedrze.
Kiedy niebo przybrało barwę intensywnie jaskrawego różu, sufici zebrali się wokół czworga gości i łagodnie ustawili ich przy oknach w dwóch parach: Nirgal stał obok Jackie, a za nimi znajdowali się Nadia i Art.
— Dzisiaj wy jesteście naszym witrażem — odezwał się cicho Dhu.
Czyjeś ręce zaczęły podnosić przedramię Nirgala, póki jego ręka nie dotknęła dłoni Jackie, którą zacisnął w swojej. Wymienili szybkie spojrzenie, a potem popatrzyli przed siebie na znajdujące się na horyzoncie wzgórza. Art i Nadia także trzymali się za ręce, a grzbiety ich dłoni położono na ramionach Nirgala i Jackie. Śpiew wokół czworga podróżników przybrał na sile i chór głosów coraz głośniej i dłużej intonował kolejne słowa w języku perskim, aż w końcu długie, płynne samogłoski rozciągnęły się na całe minuty. A wówczas słońce przepołowiło horyzont i nad całą widoczną krainą wybuchła fontanna światła, wsączając się przez szerokie okno do środka i ponad stojącymi ludźmi, tak że musieli odwracać wzrok, a oczy im łzawiły. Między solettą i gęstniejącą atmosferą słońce wyglądało na o wiele większe: spiżowe, lekko spłaszczone i błyszczące dzięki horyzontalnemu rozłożeniu odległych warstw inwersyjnych. Jackie ścisnęła mocno dłoń Nirgala, a on pod wpływem jakiegoś impulsu spojrzał za siebie; na jasnej ścianie wszystkie ich cienie tworzyły coś w rodzaju połączonego ściennego gobelinu — czarnego na białym tle — i w tym intensywnym świetle biel najbliżej okalająca ich cienie była bielą najjaśniejszą z możliwych, tylko ledwie zabarwioną kolorami tęczowego nimbu otaczającego całą ich grupę.
Kiedy odjeżdżali, poszli za radą sufitów i skierowali się do moholu Lyella, jednego z czterech wykopów położonych na siedemdziesiątym stopniu szerokości areograficznej. W tym regionie Beduini z zachodniego Egiptu umieścili szereg karawanserajów, a Nadia znała jednego z ich przywódców. Postanowili więc spróbować ich odnaleźć.
Podczas jazdy Nirgal myślał intensywnie o sufitach i o tym, co ich niezwykły lider mówił o podziemiu i półświecie. Kiedyś ludzie opuścili świat powierzchniowy i stało się tak z wielu rozmaitych powodów, o czym koniecznie należało pamiętać. Wszyscy oni porzucili to, co posiadali, i zaryzykowali życie, ale postępując w ten sposób stawiali przed sobą bardzo różne cele. Niektórzy mieli nadzieję stworzyć zupełnie nowe kultury, jak mieszkańcy Zygoty, Dorsa Brevia lub kryjówek bogdanowistycznych. Inni, jak sufici, chcieli utrzymać swoje starożytne kultury, które w globalnym porządku ziemskim wydawały im się dyskryminowane. Teraz wszystkie te „jednostki” ruchu oporu rozproszyły się na południowych wyżynach; mieszały się ze sobą, a jednocześnie ciągle pozostawały odrębne. Nie istniał żaden oczywisty powód, dla którego wszystkie one miałyby chcieć się połączyć w jedno. Wiele z nich próbowało przecież kiedyś jawnie uciec przed rozmaitymi siłami panującymi, niezależnie od tego, czy tą siłą były konsorcja ponadnarodowe, Zachód, Stany Zjednoczone czy kapitalizm — ogólnie rzecz biorąc chcieli uciec przed wszelkimi totalizującymi systemami władzy. Uciekli przed centralnym systemem na tak wielką odległość… Fakt ten nie wróżył dobrze planowi Arta Randolpha, a kiedy Nirgal wyraził swoje niepokoje w tym względzie, Nadia przyznała mu rację.
— Jesteście Amerykanami, to dla was rzeczywiście problem. — Jej słowa sprawiły, że Art aż zamrugał. Jednak potem Rosjanka dodała: — No cóż, Stany Zjednoczone to także tygiel. Znaczy, że popierają ideę tygla… W końcu właśnie Ameryka stanowiła miejsce, do którego mogli przybyć ludzie zewsząd i stać się jej częścią. Teoretycznie. To właśnie winno być lekcją dla nas…
Jackie nie wytrzymała, by się nie wtrącić:
— Boone ostatecznie wywnioskował, że nie jest możliwe stworzenie marsjańskiej kultury od samego początku. Stwierdził więc, że musi być ona mieszaniną wszystkiego, co najlepsze z kultur różnych nacji, które tu przybyły. Oto na czym polega różnica między booneistami i bogdanowistami.
— Tak — mruknęła Nadia, marszcząc brwi — ale uważam, że oni obaj się mylili. Nie sądzę, abyśmy mogli stworzyć cywilizację od samego początku, ale też nie wydaje mi się, by mogła ją stworzyć mieszanina wysublimowanych elementów z różnych kultur. Na to trzeba jeszcze bardzo długo czekać. Tymczasem, moim zdaniem, kwestia wyłącznie dotyczy współegzystencji owych kultur. Tylko czy coś takiego jest w ogóle możliwe… — urwała i wzruszyła ramionami.
Problemy, z którymi będą musieli się zmierzyć na kongresie, jakikolwiek on byłby, zarysowały się dokładnie właśnie podczas wizyty czworga podróżników w karawanseraju Beduinów. Jego mieszkańcy eksploatowali region położony daleko na południu między Kraterem Dany, Kraterem Lyella, Sisyphi Cavi i Dorsa Argentea. Podróżowali po okolicy w ruchomych pojazdach wydobywczych, w stylu sprawdzonym już na Wielkiej Skarpie, a obecnie uznawanym za tradycyjny: eksploatowali tylko pokłady powierzchniowe, a potem ruszali w dalszą drogę. Ich karawanseraj był małym namiotem pozostawionym w miejscu jako oaza, z przeznaczeniem użycia w razie niebezpieczeństwa lub dla odpoczynku między kolejnymi wyprawami.
Nikt nie mógłby stanowić większego niż Beduini kontrastu wobec eterycznych, nieziemskich sufitów: ci pełni rezerwy, nie bawiący się w sentymenty Arabowie ubierali się w nowoczesne kombinezony; przeważnie byli to mężczyźni. Kiedy do karawanseraju przybył rover Nadii, jeden z wydobywczych taborów miał akurat wyruszać w drogę. Jego mieszkańcy, usłyszawszy, o czym podróżnicy chcą dyskutować, zmarszczyli tylko brwi i, po prostu, odjechali.
— Znowu booneizm — mówili. — Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego.
Podróżnicy zjedli posiłek wraz z grupą mężczyzn w największym roverze pozostałym w karawanseraju. Kobiety wychodziły z korytarza łączącego ten pojazd z sąsiednim, przynosząc dania. Jackie patrzyła na to niechętnie i z ponurą miną, która wyglądała jak skopiowana z twarzy Mai. Kiedy jeden z młodszych Arabów siedzący obok niej próbował nawiązać rozmowę, zauważył, że nie jest to wcale łatwe. Nirgal stłumił śmiech i skierował swą uwagę na Nadię oraz jakiegoś starego Beduina imieniem Zeyk, przywódcę tej grupy; właśnie tego osobnika Nadia znała już wcześniej.
— Ach, ci sufici — powiedział jowialnie Zeyk. — Nikt się nimi nie przejmuje, ponieważ są zupełnie nieszkodliwi. Jak ptaki.
Później, w trakcie posiłku, Jackie — jak to Jackie — oczywiście zapałała sympatią do młodego Araba, zwłaszcza że był naprawdę uderzająco przystojnym mężczyzną o długich ciemnych rzęsach, obrzeżających wilgotne brązowe oczy, o orlim nosie, pełnych czerwonych ustach, ostrym podbródku i swobodnym, pewnym siebie sposobie bycia; chyba dzięki tym wszystkim cechom najwyraźniej go nie porażała uroda Jackie, w pewnym sensie przypominająca jego własną. Na imię miał Antar i pochodził z ważnej rodziny beduińskiej. Art, siedzący po drugiej stronie niskiego stolika, naprzeciwko nich, patrzył zaszokowany na tę rozwijającą się przyjaźń, ale Nirgal po wspólnych latach spędzonych w Sabishii wiedział, że takie historie zdarzały się nawet bez udziału Jackie i w jakiś dziwny sposób prawie przyjemne było obserwowanie dziewczyny podczas takich rozmów. A Jackie i Antar stanowili, w gruncie rzeczy, naprawdę ładny widok: ona, wyniosła córa największego matriarchatu od czasów Atlantydy i on, dziedzic najbardziej skrajnego patriarchatu na Marsie, młody człowiek o nieodpartym wdzięku i swobodnych manierach, tak dumny, jak gdyby był królem tego świata.
Po posiłku ci dwoje zniknęli. Nirgal rozsiadł się wygodnie, odczuwając lekki żal i spędzał czas na rozmowie z Nadią, Artem, Zeykiem oraz żoną Zeyka, Nazik, która nagle przyszła i przyłączyła się do nich. Zeyk i Nazik byli marsjańskimi dinozaurami, którzy znali kiedyś Johna Boone’a i przyjaźnili się z Frankiem Chalmersem. W przeciwieństwie do przepowiedni sufitów, bardzo życzliwie podeszli do sprawy kongresu i zgodzili się, że Dorsa Brevia stanowi zupełnie dobre miejsce na jego siedzibę.
— To, czego nam potrzeba, oznacza równość bez konformizmu — powiedział w pewnym momencie Zeyk, mrużąc z powagą oczy i uważnie dobierając słowa. Jego stwierdzenie było tak bliskie temu, co mówiła podczas jazdy Nadia, że Nirgal jeszcze bardziej skupił uwagę na słowach Araba. — Nie jest łatwo osiągnąć coś takiego, ale z pewnością musimy spróbować, aby uniknąć walki. Rozpowiem o kongresie wśród arabskiej społeczności. Albo przynajmniej wśród Beduinów. Muszę wam powiedzieć, że na północy mieszka sporo Arabów, którzy bardzo mocno zaangażowali się w układy z konsorcjami ponadnarodowymi, zwłaszcza z Amexxem. Wszystkie afrykańskie państwa islamskie wpadają w sidła tego koncernu, jedno po drugim… Bardzo osobliwe sprzężenie. Ale, wiecie, pieniądze… — Złożył ręce i potarł palce. — Sami rozumiecie. Tak czy owak, skontaktujemy się z naszymi przyjaciółmi. A i sufici nam pomogą. Tu na południu stają się mułłami. Mułłom się to nie spodoba, ale mnie tak…
Zeyka martwiły także inne elementy rozwijającej się sytuacji.
— Konsorcjum Armscor weszło w układy z Grupą Czarnomorską, co stanowi bardzo złą kombinację — starzy przywódcy Afrykanerów plus siły bezpieczeństwa wszystkich państw członkowskich tamtej grupy. Większość z nich to państwa policyjne: Ukraina, Gruzja, Mołdawia, Azerbejdżan, Armenia, Bułgaria, Turcja, Rumunia. — Wyliczał je na palcach, marszcząc przy tym nos. — Pomyślcie o tym przez chwilę! Pobudowali bazy na Wielkiej Skarpie, tworząc w efekcie pas wokół Marsa. Są też silnie związani z Zarządem Tymczasowym. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Zetrą nas na proch, jeśli tylko damy im ku temu okazję.
Nadia skinęła głową na znak, że się zgadza z Zeykiem, a Art, który wyglądał na zaskoczonego tymi słowami, zasypał Beduina tysiącem pytań.
— Ale wy się nie ukrywacie — zauważył pytająco w pewnym momencie.
— Mamy kryjówki, jeśli zajdzie taka potrzeba — odrzekł Zeyk. — I jesteśmy gotowi do walki.
— Sądzisz, że do niej dojdzie? — spytał Art.
— Jestem tego pewien.
O wiele później, po wielu następnych maleńkich filiżankach z gęstą, mocną kawą, Zeyk, Nazik i Nadia zaczęli rozmawiać o Franku Chalmersie i w trakcie tej pogawędki wszyscy troje uśmiechali się szczególnymi, zabarwionymi dziwną czułością uśmiechami. Nirgal i Art przysłuchiwali się dyskusji, ale trudno im było sobie wyobrazić tego człowieka, który umarł na wiele lat przed narodzinami Nirgala. W gruncie rzeczy wszystko, co mówili tamci, w szokujący sposób przypominało dwóm młodszym mężczyznom, jak starzy naprawdę są issei, ludzie, którzy mieli osobisty kontakt z osobą znaną Artowi i Nirgalowi jedynie z taśm wideo. W końcu Randolphowi wyrwało się pytanie:
— A jaki on był naprawdę?
Troje starych przez chwilę zastanawiało się nad odpowiedzią, potem Zeyk powoli zaczął mówić:
— To był gniewny mężczyzna. A jednak słuchał nas, Arabów i poważał. Mieszkał z nami przez jakiś czas, nauczył się naszego języka, a prawdę mówiąc niewielu spośród Amerykanów kiedykolwiek się na to zdobyło. Toteż pokochaliśmy go i usiłowaliśmy bliżej poznać. Nie było łatwo, trudny człowiek. I naprawdę stale się złościł. Nie wiem dlaczego… Przypuszczam, że powodem musiało być jakieś zdarzenie jeszcze z okresu, który spędził na Ziemi. Nigdy nie mówił o tych latach. Ściśle rzecz biorąc, w ogóle nigdy o sobie nie mówił. Jednak był w nim taki żyroskop, który wirował jak pulsar. Miewał też ponure nastroje. Bardzo ponure… Wysyłaliśmy go na zwiad w roverach poszukiwawczych, aby w samotności jakoś doszedł do porozumienia sam ze sobą. Tyle że to nie zawsze dawało dobre rezultaty. Od czasu do czasu nas denerwował, mimo że był naszym gościem. — Zeyk uśmiechnął się na to wspomnienie. — Razu pewnego nazwał nas wszystkich właścicielami niewolnic. Rzucił nam to prosto w twarz przy kawie…
— Nazwał was właścicielami niewolnic?
Zeyk zamachał ręką.
— To był gniewny człowiek.
— Uratował nas, tam, na końcu drogi — Nadia przerwała Zeykowi, zagłębiając się we własne myśli. — Wtedy, w sześćdziesiątym pierwszym. — Opowiedziała im o długiej jeździe w dół Valles Marineris, którą przedsięwzięli uciekinierzy w tym samym czasie, kiedy woda po wybuchu formacji wodonośnej Compton zalała ten wielki kanion. Nadia mówiła, że pod koniec podróży, gdy niemal już wyjechali na bezpieczny teren, powódź pochwyciła Franka i porwała ze sobą. — Wysiadł na zewnątrz, aby ściągnąć pojazd ze skały i gdyby nie zadziałał tak szybko, cały rover by utonął…
— Ach — ocenił Zeyk. — Jaka szczęśliwa śmierć.
— Nie sądzę, aby sam Frank tak myślał.
Wszyscy issei roześmiali się krótko, a później sięgnęli po małe filiżanki z kawą i wznieśli toast za swego zmarłego przyjaciela.
— Tęsknię za nim — powiedziała Nadia, odstawiając filiżankę. — Nigdy nie sądziłam, że coś takiego powiem.
Zamilkła, a Nirgal obserwując ją, poczuł coś dziwnego — jak gdyby noc pieściła ich i ukrywała. Nigdy nie słyszał, aby Nadia mówiła o Franku Chalmersie. Zresztą bardzo wielu jej przyjaciół zmarło podczas powstania. Także towarzysz jej życia, Bogdanów, którego poglądy nadal wyznawało tak wielu ludzi.
— Gniewny do końca — oświadczył Zeyk. — Za Franka i za szczęśliwą śmierć.
Z Lyella kontynuowali jazdę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara wokół bieguna południowego. Zatrzymywali się w kryjówkach lub w miastach namiotowych, gdzie wymieniali nowiny i towary. Christianopolis było największym pokrytym namiotem miastem w regionie, ośrodkiem handlowym dla wszystkich mniejszych kolonii położonych na południe od Argyre. Kryjówki na tym terenie zamieszkiwali przeważnie „czerwoni”. Wszystkich „czerwonych”, których spotykali po drodze, Nadia prosiła, aby przekazali Ann Clayborne wiadomość o kongresie.
— Mamy połączenie telefoniczne, ale Ann nie odpowiada.
Wielu „czerwonych” najwyraźniej uważało, że spotkanie grup podziemia to zły pomysł albo przynajmniej strata czasu. Na południe od Krateru Schmidta podróżnicy zatrzymali się w kolonii bolońskich komunistów, mieszkających w wydrążonym wzgórzu, zagubionym w jednej z najdzikszych obszarów południowych wyżyn, regionie bardzo trudno przejezdnym z powodu wielu błędnych skarp i dajek, z którymi rovery nie mogły sobie poradzić. Bolończycy dali czworgu przyjaciołom mapę z zaznaczonymi tunelami i windami, które wcześniej zbudowali w tej strefie i dzięki nim można było się przeprawić przez dajki oraz w górę lub w dół skarp.
— Gdybyśmy ich nie mieli, nasze wycieczki składałyby się głównie z objazdów — wyjaśnili.
Obok jednego z ich ukrytych dajkowych tuneli mieściła się mała kolonia Polinezyjczyków, mieszkających w krótkim magmowym tunelu, którego dno zalali wodą, pozostawiając ledwie trzy wysepki. Na południowym stoku dajki lód i śnieg sięgały wysoko, ale Polinezyjczycy, z których większość pochodziła z ziemskiej wyspy Vanuatu, utrzymywali wewnątrz swej kryjówki całkiem przyjemną temperaturę i Nirgalowi powietrze to wydało się tak gorące i wilgotne, że aż trudno mu było oddychać, nawet kiedy tylko siedział w bezruchu na piaszczystej plaży, między czarnym jeziorem i rzędem pochylonych palm. Z pewnością, myślał rozglądając się wokół siebie, Polinezyjczyków można zaliczyć do tych mieszkańców Marsa, którzy próbują tworzyć kulturę, korzystając obficie z tradycji swoich przodków. Okazało się także, że badają historie pierwotnych rządów, które panowały niegdyś w niemal wszystkich starożytnych ziemskich państwach i podniecała ich idea podzielenia się na kongresie tym, czego się dowiedzieli podczas owych studiów, nie było więc problemu, by nakłonić ich do przyjazdu.
Postanowili uczcić pomysł kongresu uroczystą biesiadą na plaży. Art, usadowiony między Jackie i polinezyjską pięknością imieniem Tanna, promieniał radością, popijając małymi łykami kave z połówki skorupy orzecha kokosowego. Nirgal leżał rozciągnięty na piasku przed nimi, słuchając, jak Jackie i Tanna rozmawiają z ożywieniem o społecznym ruchu tubylczym, jak nazywała ich działalność Polinezyjka. Wyjaśniała, że nie jest to wyłącznie nostalgia za przeszłością, raczej próbowano tu stworzyć nową kulturę, która wcieliłaby wartości i sposoby działania wczesnych cywilizacji w nowoczesne kształty marsjańskie.
— Tutejsze podziemie przypomina ziemską Polinezję — mówiła Tanna. — Małe wysepki na wielkim kamiennym oceanie, jedne zaznaczone na mapach, inne nie. Pewnego dnia będzie tu prawdziwy, wypełniony wodą ocean, a my pozostaniemy na wyspach, rozwijając się bujnie pod niebem.
— Wypiję za to — oznajmił Art i wypił. Najwyraźniej miał nadzieję, że jednym z aspektów starej kultury polinezyjskiej wcielanej w nowoczesne formy marsjańskiej okażą się ich słynne przyjaźnie seksualne. Jednak Jackie złośliwie komplikowała mu tę sprawę, ponieważ opierała się na ramieniu Arta: albo żeby się z nim drażnić, albo żeby rywalizować z Tanna. Art wyglądał na uszczęśliwionego, chociaż był także nieco zaniepokojony; wypił zawartość całej filiżanki z niezdrową kavą naprawdę szybko i dzięki niej oraz towarzystwu kobiet wydawał się zatracony w błogim zakłopotaniu. Nirgal niemal się głośno roześmiał na widok przyjaciela. Przyszło mu do głowy, wnioskując po spojrzeniach rzucanych w jego stronę, że niektóre z młodych kobiet pozostałych na uroczystości mogły także być zainteresowane podzieleniem się z kimś starożytną mądrością. Z drugiej strony Jackie powinna przestać robić na złość Artowi. Było to jednak bez znaczenia; miała to być długa noc, a w małym tunelowym oceanie Nowego Vanuatu utrzymywano temperaturę równie wysoką, jak w łaźniach starej Zygoty. Nadia zostawiła ich już i pływała teraz na płyciźnie z jakimiś mężczyznami, którzy byli od niej cztery razy młodsi. Nirgal wstał, zdjął ubranie i również wszedł do wody.
Zima była już na tyle zaawansowana, że nawet na osiemdziesiątym stopniu szerokości areograficznej słońce wstawało bardzo późno: na godzinę lub dwie przed południem, a podczas krótkich dni przechodzące mgły jarzyły się tonami pastelowymi lub metalicznymi pobłyskami — czasem były fioletowo-czerwonawo-różowe, kiedy indziej miedziano-brązowawo-złote. We wszystkich przypadkach delikatne odcienie koloru chwytał i odbijał lód na powierzchni; czasami podróżnicy mieli wrażenie, że przejeżdżają przez świat całkowicie wykonany z klejnotów: ametystów, rubinów, szafirów.
W niektóre dni ryczał wiatr, przerzucał zamrożone fragmenty i pokrywając nimi rover, nadawał światu falujący, podwodny widok. W krótkich godzinach światła słonecznego czworo przyjaciół pracowało przy czyszczeniu kół pojazdu. Zamglone słońce wyglądało jak kępka żółtych porostów. Pewnego razu, gdy uspokoiła się wichura, opadł także kaptur mgły i ziemia we wszystkich kierunkach aż po horyzont zmieniła się w spektakularną mieszaninę wymalowanych przez mróz lodowych kwiatów. A na północnym horyzoncie tego zmiętoszonego diamentowego pola znajdowała się wysoka, ciemna chmura, wlewająca się w niebo w taki sposób, jak gdyby ulatniała się z jakiegoś źródła, które wydawało się leżeć niezbyt daleko za horyzontem.
Przerwali pracę i wygrzebali się z małego schronu Nadii. Nirgal chwilę wpatrywał się w ciemną chmurę, potem spojrzał na mapę.
— Sądzę, że to może być mohol Rayleigha — odezwał się w końcu. — Kiedyś, dawno temu, podczas mojej pierwszej wyprawy, którą odbyłem z Kojotem, ojciec uruchomił jego automatyczne koparki. Zastanawiam się, jakie są tego rezultaty.
— W garażu mam ukryty mały zwiadowczy rover — oświadczyła Nadia. — Możesz go wziąć i pojeździć po okolicy, jeśli chcesz. Pojechałabym także, ale muszę wrócić do Gamety. Mam się tam spotkać pojutrze z Ann. Podobno dotarła do niej wiadomość o kongresie i w związku z tym chce mi zadać kilka pytań.
Art wyraził zainteresowanie spotkaniem z Ann Clayborne, bowiem głęboko go poruszył film wideo z nią, który oglądał lecąc na Marsa.
— To byłoby jak spotkanie Jeremiasza — oznajmił.
Jackie natomiast powiedziała do Nirgala:
— Pojadę z tobą.
Umówili się, że spotkają się w Gamecie, po czym Art i Nadia skierowali się bezpośrednio do osady, w dużym roverze, podczas gdy Nirgal wyjechał z Jackie w zwiadowczym pojeździe Nadii. Wysoka chmura ciągle trwała przed nimi nad lodowym krajobrazem, gęsty słup ciemnoszarych płatków, rozłożonych płasko w stratosferze, w różnych kierunkach. Im bliżej podjeżdżali, tym bardziej pewne się wydawało, że chmura podnosi się z milczącej planety. I potem, gdy dotarli na krawędź jednej z niskich skarp, zobaczyli, że teren w oddali jest przezroczysty od lodu, płaszczyzna tak kamienna jak w pełni lata, tyle że ciemniejsza; była to niemal całkowicie czarna skała, a z jej długich pomarańczowych szczelin w pęcherzykowatej, miękkiej jak poduszka powierzchni unosił się dym. Tuż za horyzontem, który tutaj znajdował się w odległości sześciu czy siedmiu kilometrów, ciemna chmura mąciła się i burzyła niczym prawdziwa, dopiero co powstała moholowa chmura cieplna — gorący gazowy dym wybuchający na boki, a potem gwałtownie się podnoszący.
Jackie wprowadziła pojazd na szczyt najwyższego wzgórza w okolicy. Stamtąd mogli widzieć całą odległość do źródła chmury. Rozwiązanie zagadki okazało się dokładnie takie, jak Nirgal przewidywał już w momencie, gdy dostrzegł obłok: mohol Rayleigha był teraz niskim wzgórzem, prawie czarnym, z wyjątkiem układu wściekle pomarańczowych rozpadlin. Chmura wydostawała się z wgłębienia w tym wzgórzu — ciemny, gęsty i wirujący dym. Jęzor nierównych czarnych kamieni rozciągał się w dół wzgórza na południe, w kierunku pary podróżników, a potem biegł dalej po ich prawej stronie.
Kiedy siedzieli w pojeździe, w milczeniu obserwując niesamowity widok, duża część niskiego, czarnego wzgórza, pokrywającego mohol przechyliła się nagle i roztrzaskała, a potem płynna pomarańczowa skała spłynęła szybko między czarnymi klocami, połyskując i pryskając żółtymi iskrami. Intensywna żółć szybko zmieniała się w oranż, a następnie jeszcze bardziej pociemniała.
Potem nic się już nie poruszało, z wyjątkiem słupa dymu. Ponad szumem wentylatora i warkotem silnika Nirgal i Jackie usłyszeli dudniące basso continue, przerywane hukami, zsynchronizowanymi z nagłymi wybuchami dymu z otworu ujściowego. Rover zatrząsł się lekko na resorach.
Pozostali na wzgórzu, patrząc. Nirgal był oczarowany widokiem, a Jackie — podniecona i gadatliwa — wygłaszała szczegółowe komentarze; potem, gdy kloce lawy oderwały się od wzgórza, uwalniając kolejne fragmenty stopionej skały, zamilkła. Kiedy spoglądali przez podczerwony przeziernik pojazdu, wzgórze wyglądało na jaskrawoszmaragdowe, rozpadliny w nim płonęły bielą, a jęzor lawy liżący równinę był świetliście zielony. Minęło około godziny, zanim pomarańczowa skała stała się czarna w widocznym świetle, jednak w podczerwieni szmaragd zmienił się w ciemną zieleń w ciągu mniej więcej dziesięciu minut. Zieleń przesączająca się do świata z wybuchającą bielą.
Zjedli posiłek, a kiedy zmyli talerze w maleńkiej kuchni, Jackie otoczyła Nirgala ramionami, z przyjaźnią, którą okazywała w Nowym Vanuatu; jej oczy błyszczały, na ustach pojawił się nieznaczny uśmieszek. Nirgal rozpoznał te sygnały, zaczął pieścić dziewczynę, a ona ruszyła w małą przestrzeń za siedzeniami kierowców, szczęśliwa z powodu odświeżonej zażyłości, tak wyjątkowej i cennej.
— Założę się, że na zewnątrz jest ciepło — rzucił.
Jackie zakołysała głową, patrząc na niego; oczy miała szeroko otwarte.
Bez dalszych słów ubrali się w skafandry i weszli w śluzę powietrzną. Trzymali się za ręce w rękawiczkach, czekając aż komora zostanie wyssana i się otworzy. Kiedy właz się rozsunął, wyszli z pojazdu i ruszyli przez suchy rdzawy rumosz, nadal trzymając się za ręce i mocno ściskając; omijając wypukłości i wgłębienia terenu oraz wysokie do piersi głazy narzutowe, zmierzali ku świeżej lawie. Każde z nich niosło cienki pled izolacyjny na drugiej ręce. Mogli rozmawiać, ale nie rozmawiali. Wiatr szarpał od czasu do czasu ich ciałami i nawet przez warstwy walkera Nirgal wyczuwał, że powietrze jest ciepłe. Ziemia drżała lekko pod stopami, a dochodzące z oddali dudnienie dawało wibracje w żołądku Nirgala; co kilka sekund dudnienie przerywał głuchy huk albo ostrzejszy odgłos pęknięcia. Bez wątpienia przebywanie tu nie było bezpieczne.
Dostrzegli małe koliste wzgórze, bardzo podobne do tego, na którym zaparkowali pojazd; wyrastało nad jęzorem gorącej lawy, w dość bliskiej odległości. Rozumiejąc się bez słów Nirgal i Jackie skierowali się właśnie ku niemu wielkimi krokami, wspinając się na sam stok; ciągle trzymali się za ręce, zaciskając je mocno.
Ze szczytu małego wzgórza, ponad świeżym czarnym wypływem i jego zmienną siecią ogniście pomarańczowych rozpadlin, rozciągał się widok na bardzo dużą odległość. Hałas był ogromny. Nowa lawa przedostawała się na drugą stronę czarnej masy, spływając w dół stoku. Nirgal i Jackie znaleźli się w najwyższym punkcie brzegu strumienia. Kiedy spojrzeli w dół, dostrzegli prawdziwy strumień płynący od lewej strony ku prawej. Oczywiście, jakiś nagły wielki wypływ mógłby stanowić dla nich obojga zagrożenie, ale uznali taką sytuację za mało prawdopodobną; w pewnym sensie nie znajdowali się tu w większym niebezpieczeństwie niż w pojeździe.
Wszystkie te kalkulacje zniknęły, kiedy Jackie uwolniła rękę z uścisku Nirgala i zaczęła zdejmować rękawiczkę. Nirgal zrobił to samo: odwijał obcisły materiał, aż obnażył się nadgarstek i uwolnił kciuk. Rękawiczka zeskoczyła z końcówek palców. Jak obliczył, było dwieście siedemdziesiąt osiem stopni Kelvina, a więc powietrze było rześkie, ale nieszczególnie zimne.
Nagle Nirgala uderzyła fala ciepłego powietrza, a następnie fala powietrza naprawdę gorącego — może ze trzysta piętnaście kelvinow — która szybko minęła i młodzieniec znowu poczuł smagnięcie tego samego zimnego powietrza, które wcześniej poczuł na dłoni. Kiedy zdjął drugą rękawiczkę, uświadomił sobie, że temperatura jest tutaj zmienna i każde uderzenie wiatru mogło być zupełnie inne pod względem ciepła. Jackie odpięła już kurtkę od hełmu, rozpięła przód i teraz pod okiem Nirgala ściągała ją, obnażając tułów. Powietrze oziębiło gołe ciało dziewczyny, pokrywające się szybko gęsią skórką — niczym kocie łapy przebiegające po wodzie. Jackie pochyliła się, by zdjąć buty; zbiornik z powietrzem leżał w zagłębieniu na grzbiecie, żebra sterczały pod skórą. Nirgal podszedł do przyjaciółki i zsunął jej spodnie poniżej pośladków. Jackie sięgnęła w jego kierunku, przyciągnęła go do siebie, potem pchnęła ku podłożu. Upadli, splątani razem, przetaczając się szybko, by przedostać się na izolacyjny pled; ziemia była bardzo zimna. Zdjęli pozostałe rzeczy, a potem Jackie położyła się na plecach, umieszczając zbiornik z powietrzem tuż nad prawym ramieniem. Nirgal ułożył się na niej. W mroźnym powietrzu ciało dziewczyny było zadziwiająco rozgrzane, wysyłało gorąco niczym lawa, tak że Nirgal czuł, jak ciepło uderza go z dołu i z boków: lekki podgrzany wietrzyk. Różowe i umięśnione ciało Jackie mocno otulało Nirgala, sprawiając wrażenie zaskakująco rzeczywistego w słonecznym świetle. Dotknęli się szybkami hełmów. Ich hełmy ostro pompowały powietrze, aby uzupełnić braki wywołane przeciekiem wokół ramion, pleców, piersi, obojczyków…
Przez jakiś czas patrzyli sobie w oczy, rozdzieleni dwiema warstwami szkła, które wydawały się stanowić jedyną przeszkodę powstrzymującą tych dwoje przed połączeniem się w jedną istotę. Odczucie to było tak potężne, że aż niebezpieczne — stuknęli się szybkami jeszcze kilka razy, wyrażając tym pragnienie połączenia się w jedno, jednocześnie wiedząc, że im to nie grozi. W oczach Jackie granica między tęczówką a źrenicą dziwnie drżała. Małe, czarne, okrągłe okienka były głębsze niż mohol, stanowiąc tunel prosto do centrum wszechświata. Nirgal musiał odwrócić wzrok, nie mógł już dłużej znieść tego spojrzenia, nie mógł!
Uniósł się nieco, chcąc popatrzeć na jej ciało, które — mimo że niezwykłe — było jednak mniej oszałamiające niż przepastna głębia oczu. Szerokie, zgrabne ramiona, owalny pępek, te bardzo kobiece, długie uda… Nirgal zamknął oczy, musiał je zamknąć! Ziemia zadrżała pod nimi, poruszając się wraz z Jackie, a on miał wrażenie, że zanurza się w samo jądro planety. To dzikie muskularne kobiece ciało… Mógł leżeć absolutnie nieruchomo… Oboje leżeli nieruchomo, a świat ciągle poruszał nimi w łagodnym, lecz intensywnym sejsmicznym gwałcie. Ta żyjąca skała. Kiedy jego nerwy i skóra zaczęły drżeć, obrócił się, by spojrzeć na płynącą magmę, a wtedy nadeszło spełnienie.
Opuścili wulkan Rayleigha i pojechali z powrotem na południe, w mrok kaptura mgły. Drugiej nocy po opuszczeniu moholu dotarli do Gamety. W ciemnej szarości, wyjątkowo gęstego jak na południową porę mroku, wjechali na górę i pod ogromny lodowy nawis, gdy nagle Jackie pochyliła się do przodu z krzykiem, wyłączyła automatycznego pilota, a potem wcisnęła do oporu hamulec.
Nirgal drzemał w tym momencie, toteż chwycił się kierownicy, chcąc zobaczyć, co się dzieje.
Urwisko było roztrzaskane: ogromny lodospad oderwał się od skalnej ściany i pokrył miejsce, gdzie znajdował się garaż. Lód na szczycie pęknięcia mocno błyszczał, jak gdyby od eksplozji.
— Och — krzyknęła Jackie — wysadzili ich w powietrze! Zabili wszystkich!
Nirgal poczuł się tak, jakby ktoś go dźgnął w brzuch; zaskoczyło go, jak bardzo fizyczny może być ból wywołany strachem. Umysł młodzieńca był natomiast dziwnie odrętwiały i Nirgal nic nie czuł — żadnej udręki, żadnej rozpaczy, niczego. Wyciągnął rękę i ścisnął ramię Jackie — która cała się trzęsła — a później popatrzył z niepokojem poprzez gęstą, stale buchającą mgłę.
— Tam jest wyjście awaryjne — odezwał się w końcu. — Na pewno ich nie zaskoczyli. — Tunel prowadził przez odgałęzienie czapy polarnej do Chasma Australe, gdzie w lodowej ścianie znajdował się schron.
— Ale… — wychrypiała Jackie, po czym przełknęła ślinę. — Ale co, jeśli nie otrzymali ostrzeżenia!?
— Pojedźmy do schronu w Australe — zaproponował Nirgal, starając się zapanować nad sytuacją.
Po kwiatach mrozu przejechał pojazdem z maksymalną prędkością, koncentrując się na terenie i próbując nie myśleć o niczym innym. Zupełnie nie miał ochoty dotrzeć do drogiego schronu — nie chciał dojechać tam i zobaczyć, że kryjówka jest pusta; taki widok odebrałby mu ostatnią nadzieję, odebrałby mu jedyny sposób, w jaki potrafił odsuwać od siebie świadomość nieszczęścia. Pragnął nigdy tam nie dotrzeć, chciał już zawsze jeździć tylko dokoła czapy polarnej w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, nie zważając na to, że Jackie pod wpływem dramatycznego odkrycia syczała podczas oddychania, a od czasu do czasu lamentowała.
Nirgal natomiast trwał jedynie w dziwnym odrętwieniu, niezdolny myśleć. Nie czuję niczego, pomyślał z zaskoczeniem. Ale mimo wszystko obraz Hiroko ciągle migał mu przed oczami, jak gdyby był wyświetlany na przedniej szybie albo tkwił — niczym widmo — za oknem w siekących powietrze mgłach. Istniało niebezpieczeństwo, że atak nadszedł z przestrzeni kosmicznej albo w postaci pocisku wysłanego z północy, a w takim przypadku nie mogło być mowy o jakimkolwiek ostrzeżeniu. Wymazywanie zielonego świata z kosmosu i pozostawianie tylko białego świata śmierci. Kolory znikające ze wszystkiego, tak jak w tej zimowej krainie szarej mgły.
Nirgal zacisnął usta i skoncentrował się na lodowym pejzażu, prowadząc pojazd z zaciętością, której istnienia nawet w sobie nie podejrzewał. Mijały godziny, a on starał się ze wszystkich sił nie myśleć o Hiroko, Nadii, Arcie, Saxie, Mai, Harmakhisie i pozostałych: jego rodzina, dzielnica, miasto i państwo, wszystko znajdowało się pod tą jedną małą kopułą. Pochylił się nieco, poczuł skurcz w żołądku i skupił na prowadzeniu pojazdu, na każdym małym guzku terenowym i kotlinie; daremnie starał się objeżdżać wszelkie nierówności, by jazda była łagodniejsza, mniej obfitowała we wstrząsy.
Musieli jechać w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara przez trzysta kilometrów, a potem większą część drogi w górę Chasma Australe, która późną zimą zwężała się i była tak zatkana lodowymi blokami, że istniał tylko jeden przejezdny szlak, oznaczony słabymi, małymi transponderami kierunkowymi. W tamtym regionie Nirgal musiał zwolnić, ale pod osłoną ciemnej mgły mogli jechać przez całą dobę, posuwali się więc tak długo, aż dotarli do niskiej ściany, która znaczyła kryjówkę. Minęło właśnie czternaście godzin od ich wyjazdu z bramy Gamety — prawdziwy wyczyn, jak na jazdę po tak nierównym, zmrożonym terenie, ale Nirgal nawet tego nie zauważył. Co będzie, jeśli kryjówka okaże się pusta? — myślał.
Jeśli będzie pusta… Odrętwienie opuszczało Nirgala tym szybciej, im bardziej rover zbliżał się do niskiej ściany przy szczycie przepaści Chasma Australe. Nie dostrzegał najmniejszego śladu obecności kogokolwiek lub czegokolwiek, toteż strach przedarł się przez odrętwienie jak pomarańczowa magma, wylewająca się z rozpadlin czarnej lawy; strach wybuchł, przetoczył się przez ciało młodzieńca, aż stał się rwącym, wręcz niemożliwym do zniesienia napięciem w każdej jego komórce…
Potem nisko na ścianie zamigotało światło i Jackie, jak ukłuta szpilką, krzyknęła:
— Ach!
Nirgal przyspieszył, pojazd szarpnął się ku lodowej ścianie, niemal uderzając prosto w nią. Mężczyzna gwałtownie nacisnął na hamulce i duże, zbrojone drutem koła pojazdu ślizgnęły się bardzo krótko, potem zgrzytnęły i zatrzymały się. Jackie szybko nałożyła hełm i rzuciła się do śluzy powietrznej. Nirgal podążył za nią i po dręczącej chwili wysysania i pompowania, oboje wypadli z komory na powierzchnię, a następnie pospieszyli do luku śluzy powietrznej płytkiej niszy w lodzie. Gdy luk otworzył się, wyskoczyły na nich cztery ubrane w skafandry postaci z pistoletami w rękach; Jackie krzyknęła na ogólnym kanale radiowym i po sekundzie cztery postaci już ich ściskały. Jak dotąd wszystko wydawało się w porządku, chociaż istniała również możliwość, że tamci chcieli ich tylko pocieszyć, toteż Nirgal nadal cierpiał katusze niepewności, póki nie zobaczył nagle za jedną z szybek hełmów twarzy Nadii. Rosjanka dała mu znak, podnosząc kciuk i wtedy Nirgal stwierdził, że dotąd wstrzymywał oddech, przez czas, który wydał mu się tak długi jak całe minione piętnaście godzin, chociaż bez wątpienia nie oddychał jedynie od chwili, gdy wyskoczył z rovera. Jackie płakała z ulgi i Nirgal poczuł, że również ma ochotę się rozpłakać, jednak nagłe rozproszenie się odrętwienia, a potem strach, który opuścił go ledwie przed chwilą, sprawiły, że był roztrzęsiony, wyczerpany i niezdolny do łez. Nadia chwyciła go za rękę, po czym wprowadziła do komory powietrznej kryjówki, jak gdyby bardzo dobrze zrozumiała jego odczucia, a kiedy śluza została zamknięta i wypompowana, Nirgal zaczął rozumieć głosy na ogólnym kanale:
— Tak bardzo się bałam, myślałam, że nie żyjecie.
— Uciekliśmy tunelem awaryjnym, widzieliśmy, jak nadchodzili…
Wewnątrz schronu Nirgal i Jackie zdjęli hełmy, potem uściskało ich po kolei kilkadziesiąt osób. Art klepnął go w plecy; jego oczy były okrągłe jak piłki.
— Tak się cieszę, że was widzę! — oświadczył.
Art mocno uściskał Jackie, później odsunął ją na długość ramienia i wpatrzył się z aprobatą i podziwem w zapłakaną dziewczęcą twarz o czerwonych od łez oczach, jak gdyby w tym właśnie momencie zobaczył w niej podobnego do siebie człowieka, a nie jakąś kotkę-boginię.
Kiedy Nirgal i Jackie na chwiejnych nogach posuwali się wąskim tunelem do pomieszczeń kryjówki, Nadia opowiadała im historię ucieczki. Miała niewyraźną minę, wspominając całe zdarzenie.
— Widzieliśmy, jak się zbliżają, więc pobiegliśmy z tyłu tunelem, a potem zniszczyliśmy obie kopuły i zasypaliśmy wszystkie tunele. Być może zabiliśmy wielu z nich, ale nie jestem pewna… Nie wiem po prostu, jak wielu ich przysłano ani jak daleko dostali się w głąb. Kojot został na zewnątrz. Miał iść za nimi, aby się wszystkiego dowiedzieć. Tak czy owak, jest już po wszystkim.
W końcu tunelu znajdowała się zatłoczona kryjówka w postaci kilku małych komór o surowych ścianach, podłogach i sufitach z płytek izolacyjnych. Całość umieszczono bezpośrednio w lodowych zagłębieniach. Każdy pokój odchodził od jednej większej komory centralnej, która służyła za kuchnię i jadalnię. Jackie uściskała wszystkich w pomieszczeniu — z wyjątkiem Mai — kończąc na Nirgalu. Przytulili się do siebie mocno i Nirgal poczuł, że dziewczyna się trzęsie, a potem poczuł drżenie własnego ciała, drżenie spowodowane swego rodzaju synchroniczną wibracją. Milcząca, rozpaczliwa, pełna strachu jazda wzmocniła więź między nimi, tak samo jak miłość obok wulkanu, a może nawet jeszcze bardziej — trudno mu było ocenić, ponieważ czuł się zbyt zmęczony, aby odczytać zalewające ich oboje potężne, nieokreślone emocje.
Odsunął się wreszcie od Jackie i usiadł, bowiem nagle poczuł, że jest wyczerpany do bólu. Hiroko usiadła przy nim, a on słuchał jej szczegółowej opowieści o wszystkich zdarzeniach. Atak rozpoczął się od nagłego pojawienia się wielu kosmolotów, opadających grupą na płaszczyznę przed hangarem. Mieszkańcy Gamety otrzymali więc bardzo krótkie ostrzeżenie. Reakcją ludzi z hangaru było zmieszanie: zatelefonowali wprawdzie do wnętrza kryjówki, aby ostrzec pozostałych, ale nie uruchomili systemu obronnego Kojota; najwyraźniej po prostu zapomnieli. Jak powiedziała Hiroko, Kojot był z tego powodu niezwykle oburzony; Nirgal bardzo łatwo mógł w to uwierzyć. „Waszym zadaniem było powstrzymać ataki spadochronowe w samym momencie lądowania”, zrzędził. Zamiast tego ludzie z hangaru wycofali się pod kopułę. Po pewnym zamieszaniu dotarli wszyscy na górę, do tunelu awaryjnego, a w chwili gdy znaleźli się poza punktem podmuchu, Hiroko poleciła im, by użyli obrony szwajcarskiej i zawalili kopułę. Kasei i Harmakhis wykonali jej polecenie, toteż całą kopułę wysadzono w powietrze, zabijając wszystkich spośród szturmujących, którzy zdążyli się dostać do wnętrza, zasypując ich milionem ton suchego lodu. Z odczytów radiacyjnych wynikało, że rickrover się nie stopił, chociaż z pewnością został zmiażdżony wraz ze wszystkim innym. Kojot natychmiast odszedł — zniknął w bocznym tunelu z Peterem, wychodząc przez jakieś własne wyjście awaryjne — toteż Hiroko nie wiedziała dokładnie, dokąd się udali.
— Sądzę, że te kosmoloty mogą mieć problemy.
W każdym razie Gameta zniknęła i skorupa Zygoty również. Nirgal pomyślał z roztargnieniem, że kiedyś, w przyszłości, czapa polarna zapewne wyparuje i oczom wszystkich ukażą się ich spłaszczone resztki. Teraz jednak zostały zagrzebane pod lodem i w żaden sposób nie można się było do nich dostać.
Tak znaleźli się tutaj. Uciekli jak stali, zabierając ze sobą jedynie kilka AI oraz walkery na własnych grzbietach. Znaleźli się też w stanie wojny (przypuszczalnie) z Zarządem Tymczasowym, a w każdym razie przynajmniej z jakąś podległą mu formacją, która ich zaatakowała.
— Kim oni byli? — spytał Nirgal.
Hiroko potrząsnęła głową.
— Nie wiem. Kojot mówił, że to Zarząd Tymczasowy. Ale w siłach bezpieczeństwa ZT ONZ jest wiele różnych jednostek, więc musimy się dowiedzieć, czy mamy przeciwko sobie całą nową policję Zarządu, czy też tylko wściekła się na nas jakaś jednostka…
— Co zrobimy? — spytał Art.
W pierwszej chwili nikt mu nie odpowiedział.
W końcu odezwała się Hiroko:
— Będziemy musieli poprosić kogoś o schronienie. Zdaje mi się, że najwięcej miejsca jest w Dorsa Brevia.
— A co z kongresem? — spytał Art, przypominając sobie o nim na wspomnienie nazwy miejscowości.
— Sądzę, że po tym wszystkim jeszcze pilniej niż przedtem trzeba go zwołać — powiedziała Hiroko.
Maja zmarszczyła brwi.
— Gromadząc się teraz w jednym miejscu, narażamy się na niebezpieczeństwo — zauważyła. — O spotkaniu powiedzieliście przecież wielu osobom.
— Musieliśmy — odparła Hiroko. — To jest sprawa najważniejsza. — Rozejrzała się wokół, patrząc po wszystkich twarzach i nawet Maja nie ośmieliła się jej zaprzeczyć. — Teraz musimy zaryzykować.