Część 5 Bezdomni

Biogeneza to przede wszystkim psychogeneza. Prawda owa nigdzie nie ujawniła się tak otwarcie jak na Marsie, gdzie noosfera poprzedziła biosferę — najpierw była myśl, która z otchłani kosmosu podążyła na niemą planetę, zaludniając ją historiami, planami i marzeniami, aż do momentu, kiedy z lądownika wysiadł John i oświadczył: „No cóż, więc wreszcie tu jesteśmy”. Od tej chwili, niczym za sprawą jakiegoś sekretnego impulsu, mknęła jak błyskawica wszechogarniająca zielona silą i wkrótce cały Mars tętnił już życiem viriditas. Jak gdyby sama planeta wyczula, że coś ją omija i w obliczu zmagania się umysłu ze skalą, wobec wałki noosfery przeciw litosferze, nieobecna dotąd biosfera rozprzestrzeniła się nagle z niewiarygodną szybkością, podobną do tej, z jaką w pustej ręce magika pojawia się znikąd papierowy kwiat.

A w każdym razie tak się wydawało Michelowi Duvalowi, który czul emocjonalny związek z każdym przejawem życia na tym rdzawym pustkowiu i który, w swoim czasie, uchwycił się areofanii Hiroko z taką determinacją, jak tonący człowiek usiłuje chwycić koło ratunkowe. Kontakt z areofanią odkrył mu nowy sposób rozumienia rzeczy. Chcąc doskonalić takie postrzeganie otaczającego go świata, Michel przejął zwyczaj Ann: każdego wieczoru wychodził na zewnątrz, godzinę przed zachodem słońca napawał się pięknem krajobrazu, gdzie każda wypukłość rzucała długie, wieczorne cienie, zaś on utwierdzał się wciąż w przekonaniu, że nawet najmniejszy zagon trawy może wręcz zachwycać. W każdym małym splocie turzycy czy kępce porostów widział teraz miniaturową Prowansję.

To było obecnie jego główne zadanie, jak sobie wyobrażał: trudna praca pogodzenia odśrodkowej antynomii ziemskiej Prowansji i Marsa. Michel czuł, że w tym zamyśle on sam jest częścią długiej tradycji, ponieważ podczas swoich najnowszych studiów zauważył, iż historia myśli francuskiej została zdominowana próbami rozwiązania skrajnych antynomii. Dla Kartezjusza taką antynomię stanowił umysł i ciało, dla Sartre’a: freudyzm i marksizm, dla Teilharda de Chardin: chrześcijaństwo i ewolucja. Listę można by znacznie rozszerzyć i Michel uznał, że specyfika francuskiej filozofii, jej heroiczne napięcie i tendencja do stawania się długim ciągiem ogromnych niepowodzeń, pochodziły z tej stale powtarzanej próby sprzęgnięcia w jedno niemożliwych do połączenia przeciwieństw. Może wszyscy Francuzi, łącznie z nim, mierzyli się wciąż z tym samym problemem, walczyli, by złączyć ducha i materię. I może właśnie dlatego myśl francuska posiadała tak często pożądane skomplikowane aparaty retoryczne, takie jak na przykład prostokąt semantyczny, układy, które potrafiłyby związać te odśrodkowe przeciwieństwa ze sobą w sieć, związać wystarczająco silnie, by się w tej sieci utrzymały.

I dokładnie taki był obecnie cel pracy Michela — cierpliwie łączyć zielonego ducha i rdzawą materię, a wszystko po to, by odkryć marsjańską Prowansję. Krzyżowe porosty, na przykład, wyglądały na tle części czerwonej równiny, jak pokryte jabłkowym jadeitem. Teraz, w klarownych światłach wieczorów koloru indygo (dawne różowe niebo sprawiało, że trawa wydawała się brązowa), barwa nieba pozwalała każdemu źdźbłu trawy promieniować tak czystą zielenią, że małe trawiaste fragmenty łąk zdawały się wibrować. Intensywny nacisk koloru na ludzką siatkówkę… Cóż za rozkosz.

Jednocześnie widok tej niezwykle szybko ukorzeniającej się, kwitnącej i gwałtownie rozprzestrzeniającej się pierwotnej biosfery dostarczał przeżyć z pogranicza grozy. Zauważało się tu prawdziwą falę prymitywnego parcia ku życiu, coś w rodzaju zielonego, elektrycznego ogniwa między biegunami skały i umysłu. Zupełnie nieprawdopodobna była siła, która tutaj wtargnęła, dotknęła łańcuchów genetycznych, ustawiła je w ciągi, stworzyła nowe hybrydy, następnie pomogła im się rozrosnąć, a nawet zmieniła ich środowiska, aby wspomóc ich rozrost i krzewienie się. Wszędzie oczywisty był naturalny entuzjazm życia dla życia, które walczyło i często zwyciężało. Teraz jednakże istniały również dłonie, które wskazywały, noosfera oblewająca wszystko od samego początku. A zielona siła wyrywała się w tę czerwoną krainę wraz z każdym dotykiem opuszków ludzkich palców.

Ludzie byli więc naprawdę sprawcami cudów, świadomymi twórcami, którzy przemierzali ten nowy świat niczym świeżo powstali młodzi bogowie, dzierżący w dłoniach ogromne potęgi alchemiczne. Toteż Michel przyglądał się ciekawie każdemu, kogo spotkał na Marsie, bowiem dręczyła go myśl czy nie stoi przypadkiem przed nim — mimo niepozornego wyglądu — jakiś nowy Paracelsus albo Izaak z Holandii, który potrafi zmienić ołów w złoto lub spowodować, aby skały zakwitły.


Amerykanin uratowany przez Kojota i Maję początkowo nie wydał się Michałowi ani bardziej, ani mniej godny uwagi niż jakakolwiek inna osoba poznana na Marsie; może był nazbyt wścibski, ale sprawiał wrażenie człowieka prawdziwie szczerego. Potężny, lekko powłóczący nogami mężczyzna o śniadej twarzy i dziwacznej minie. Jednak Michel już nie dowierzał tego rodzaju pozorom; potrafił przeniknąć do wnętrza osoby i zajrzeć w jej duszę, wobec czego szybko się zorientował, że mają w swoich rękach osobnika dość tajemniczego.

Nazwisko mężczyzny brzmiało Art Randolph, jak sam się przedstawił, i zbierał w celu przetworzenia surowce wtórne z rozrzuconych szczątków zerwanej windy.

— Węgiel? — spytała kpiąco Maja. Ale tamten albo nie dosłyszał jej sarkastycznego tonu, albo go zignorował, bowiem odpowiedział:

— Tak, ale także… — Po czym wyklepał całą listę zgruzowanych minerałów egzotycznych. Maja obrzuciła go w odpowiedzi tylko piorunującym spojrzeniem, jednak i na to mężczyzna zdawał się nie zważać. Teraz z kolei on zaczął zadawać tysiące pytań. „Kim jesteście? Co robicie tu na otwartej przestrzeni? Dokąd mnie zabieracie? Jakiego rodzaju pojazdami się poruszacie? Czy naprawdę nie można was dostrzec z kosmosu? Jak maskujecie efekty ogrzewania? Dlaczego nie chcecie, by was zobaczono z przestrzeni? Czy może jesteście częścią legendarnej zaginionej kolonii? Należycie do marsjańskiego podziemia? Kim w ogóle jesteście?”

Nikt się nie palił, by odpowiadać na te pytania, aż w końcu odezwał się Michel:

— Jesteśmy Marsjanami. Mieszkamy tutaj na zewnątrz bez czyjejkolwiek pomocy.

— Więc podziemie. Niewiarygodne. Sądziłem, że opowieści o was to coś w rodzaju mitu, jeśli chcecie znać prawdę. Naprawdę wspaniale.

Maja tylko przewróciła oczyma na to stwierdzenie, a kiedy gość poprosił, by go wysadzić przy Echus Overlook, roześmiała się złośliwie i stwierdziła:

— Bądź poważny.

— O co ci chodzi?

Michel wyjaśnił mu, że gdyby go uwolnili, ujawniliby swoją obecność, więc, być może, nie będą go mogli wypuścić.

— Och, przecież nikomu nie powiem.

Maja ponownie się roześmiała, a wówczas znowu odezwał się Michel:

— Chodzi o to, że cała sprawa jest dla nas zbyt ważna, byśmy mogli ot tak, po prostu zaufać obcemu. Może ci się, hm, nie udać dotrzymać sekretu. Musiałbyś przecież wyjaśnić, w jaki sposób znalazłeś się tak daleko od swojego pojazdu.

— Moglibyście mnie odwieźć z powrotem do niego.

— Nie lubimy marnować czasu na tego rodzaju wycieczki. Pamiętaj, że nie zbliżylibyśmy się do ciebie, gdybyśmy nie uważali, że masz kłopoty.

— No cóż, jestem wam bardzo wdzięczny, ale teraz raczej nie okazujecie mi zbyt wielkiej pomocy.

— To chyba lepsze niż alternatywa? — rzuciła ostro Maja.

— Tak, to prawda. Wierzcie mi, że doceniam wasze postępowanie. I obiecuję: nie powiem nikomu. Na pewno wiecie, że większość ludzi zdaje sobie doskonale sprawę z tego, iż jesteście tutaj. Telewizja na Ziemi bardzo często pokazuje o was programy.

Nawet Maja ucichła po tych słowach. Dalej jechali w milczeniu. Potem włączyła się na interkom i odbyła krótką, pośpieszną rozmowę w języku rosyjskim z Kojotem, który podróżował w roverze przed nimi, a potem z Kaseiem, Nirgalem i Harmakhisem. Kojot był nieugięty: skoro uratowali temu człowiekowi życie, mieli oczywiste prawo trocheje zmienić na jakiś czas, aby się nie narażać na niebezpieczeństwo. Michel przekazał więźniowi konkluzje tej dyskusji.

Randolph zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami. Michel nigdy dotąd nie widział tak szybkiej akceptacji zmiany trybu życia. Opanowanie mężczyzny zrobiło na nim głębokie wrażenie, więc obserwował go z wielką uwagą, równocześnie popatrując także na ekran, który ujawniał widok z przedniej kamery. Randolph ponownie zarzucił ich mnóstwem pytań, tym razem o zespół przyrządów do sterowania rovera. Tylko jeszcze raz zrobił aluzję na temat swej sytuacji, spojrzawszy na kontrolki radia i interkomu.

— Mam nadzieję, iż pozwolicie mi wysłać jakąś wiadomość do mojej firmy. Chcę ich jedynie powiadomić, że jestem bezpieczny. Pracowałem dla Dumpmines, które stanowi część Praxis. A wy i Praxis macie naprawdę wiele wspólnego. Oni również potrafią się świetnie konspirować. Powinniście nawiązać z nimi kontakt i przysięgam, że wyszłoby to wam na dobre. Musicie używać jakichś kodowanych kanałów, prawda?

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi ani od Mai, ani od Michela, a później, kiedy wyszedł do maleńkiej toalety rovera, Maja syknęła:

— Oczywiście, że to szpieg. Rozmyślnie znalazł się na odludziu, żebyśmy go stamtąd zabrali.

Cała Maja. Michel nie próbował się z nią spierać, a jedynie wzruszył ramionami.

— W każdym razie widać, że traktujemy go jak szpiega.

Randolph wkrótce wrócił i zadawał jeszcze więcej pytań: „Gdzie mieszkacie? Jak się czuje człowiek, gdy przez cały czas żyje w ukryciu?”. Michela zaczęły bawić te indagacje, które coraz bardziej przypominały przesłuchanie albo jakiś test. Randolph wydawał się całkowicie otwarty, absolutnie naiwny, prostolinijny i przyjacielski, jego śniada twarz miała minę głupawego prostaczka, a jednak obserwował ich oboje z wielką uwagą; po każdym pytaniu, na które jedyną reakcją ze strony Mai i Michela było milczenie, wyglądał na coraz bardziej zainteresowanego, a jednocześnie coraz bardziej zadowolonego, jak gdyby ich odpowiedzi docierały do niego telepatycznie. Każda istota ludzka uosabia wielką siłę, myślał Duval, każda osoba na Marsie to alchemik. I chociaż Michel zarzucił psychiatrię już dawno temu, ciągle potrafił rozpoznać rękę mistrza przy pracy. Prawie się roześmiał, gdy poczuł w sobie rosnące pragnienie, aby wszystko opowiedzieć temu przyciężkawemu, dziwacznemu mężczyźnie, który nadal poruszał się niezdarnie w marsjańskiej grawitacji.

Wtedy dał się słyszeć odgłos ich radia i z głośników wydobyła się „sprasowana” wiadomość, która trwała nie więcej niż dwie sekundy.

— Widzicie — odezwał się Randolph, próbując pomóc podjąć im decyzję — moglibyście wysłać właśnie w taki sposób wiadomość do Praxis.

Jednak kiedy AI całkowicie odkodowało informację, skończyły się żarty. Wiadomość brzmiała bowiem: „W Burroughs aresztowano Saxa”.


O świcie dogonili pojazd Kojota i cały dzień spędzili na naradzie nad tym, co powinni zrobić. Siedzieli blisko siebie w kręgu w przedziale mieszkalnym. Na wszystkich zasępionych twarzach zmartwienie wyryło głębokie rysy; na wszystkich, z wyjątkiem oblicza ich więźnia, który zasiadł między Nirgalem i Mają. Nirgal uścisnął mu dłoń na powitanie i skinął głową, jak gdyby byli starymi przyjaciółmi, chociaż żaden z nich nie powiedział przy tym ani słowa. Jednak Michel wiedział, że język przyjaźni ma niewiele wspólnego ze słowami.

Informacja na temat wypadku Saxa nadeszła od Spencera, przekazała ją Nadia. Spencer pracował w Kasei Vallis, które było obecnie czymś w rodzaju nowego Korolowa — więziennego miasta sił bezpieczeństwa — osady bardzo wymyślnej, a równocześnie rozmyślnie niepozornej, by nie rzucała się w oczy. Saxa zabrano do jednego z tamtejszych osiedli i gdy Spencer dowiedział się o tym, zadzwonił po pomoc do Nadii.

— Musimy go uwolnić — oświadczyła Maja — i to szybko. Trzymają go dopiero od paru dni.

— Tego Saxa Russella?! — spytał Randolph. — Ach, nie! Nie mogę w to uwierzyć. Kim właściwie jesteście? Hej, czy nie nazywasz się Maja Tojtowna?

Maja przeklęła go wściekle po rosyjsku. Kojot ignorował ich wszystkich; nie powiedział ani słowa od chwili, gdy otrzymali wiadomość o aresztowaniu Saxa i trwał przy ekranie swojego AI, pochłonięty obrazem, który wyglądał jak meteorologiczne zdjęcia satelitarne.

— To dobry moment, aby mnie wypuścić — przerwał ciszę Randolph. — Mógłbym odmówić im wszelkich informacji, póki nie wypuszczą Russella.

— On im niczego nie powie! — krzyknął zapalczywie Kasei.

Randolph zamachał ręką.

— To niemożliwe. Zastraszą go, może lekko poranią, pozbawią świadomości, podłączą do odpowiedniego urządzenia, naszpikują narkotykami i prześwietlą mu umysł we właściwych miejscach… A wówczas otrzymają odpowiedzi na każde pytanie, które przyjdzie im do głowy zadać. Z tego, co wiem, wiele potrafią. Akurat w tej dziedzinie nauka naprawdę się ostatnio rozwinęła. — Wpatrzył się w Kaseia. — Ty również wyglądasz mi znajomo? Nieważne! W każdym razie, jeśli nie osiągną rezultatów w ten sposób, w końcu zabiorą się do niego znacznie ostrzej.

— Skąd to wszystko wiesz? — zapytała napastliwie Maja.

— Wszyscy to wiedzą — odparł Randolph. — Może nie są to informacje w pełni sprawdzone, ale…

— Chcę pojechać go odbić — oznajmił nagle Kojot.

— Przecież wtedy nas odkryją — zauważył Kasei.

— I tak o nas wiedzą. Nie znają jedynie miejsca pobytu.

— Poza tym — wtrącił Michel — to przecież nasz Sax.

— Hiroko nie będzie się sprzeciwiać — dodał Kojot.

— A jeśli będzie, każ jej się odpieprzyć! — krzyknęła Maja. — Powiedz jej, że shikata ga nai!

— Z przyjemnością — odrzekł Kojot.


Zachodnie i północne zbocza wypukłości Tharsis w przeciwieństwie do wschodniego uskoku ku Noctis Labyrinthus były niemal nie zamieszkane; znajdowało się tam tylko kilka stacji areotermicznych i studzienek formacji wodonośnych, jednak większą część regionu pokrywała przez cały rok warstwa śniegu i firnu oraz młode lodowce. Wiatry z południa zderzały się tu z silnymi wiatrami północno-zachodnimi, które nacierały znad Olympus Mons, toteż zamiecie bywały często niezwykle gwałtowne. Strefa protoglacjalna rozszerzała się w górę od sześcio — czy siedmiokilometrowego konturu prawie do podstawy wielkich wulkanów. Kraina równie nie sprzyjała budowie czegokolwiek, jak i ukryciu niewykrywalnych pojazdów.

Dwa rovery z trudem przejechały przez sastrugi, wzdłuż lepkich magmowych hałd, które posłużyły im jako drogi, a później na północ obok masy Tharsis Tholus, wulkanu, który był mniej więcej rozmiaru ziemskiej Mauny Loa, chociaż — z racji tego, że znajdował się pod wzniesieniem Ascreus — wyglądał ledwie jak żużlowy stożek. Następnej nocy podróżnicy oddalili się od śniegów i ruszyli na północny wschód przez Echus Chasma, ukrywając się na cały dzień pod ogromną wschodnią ścianą tej rozpadliny, dokładnie kilka kilometrów na północ od starej siedziby Saxa, która leżała na szczycie urwiska.

Wschodnią ścianę Echus Chasma stanowiła w pełnej okazałości Wielka Skarpa — urwisko o wysokości trzech kilometrów, rozciągające się w prostej linii na północ i na południe przez tysiąc kilometrów. Areologowie ciągle się spierali o jego pochodzenie, ponieważ żadna naturalna siła formacyjna powierzchni nie wydawała się wystarczająca, aby je stworzyć. Stanowiło ono po prostu przerwę w strukturze powierzchni planety i rozdzielało dno Echus Chasma od wysokiego płaskowyżu Lunae Planum. Michel odwiedził w młodości Dolinę Yosemite w Stanach Zjednoczonych i ciągle jeszcze pamiętał górujące nad nią granitowe ściany skalne, ale urwisko, które widniało teraz przed nimi, było tak długie jak cały stan Kalifornia i przez większą część swej długości wysokie na trzy kilometry: monumentalny, pionowy masyw z czerwonej skały, którego niebosiężne płaszczyzny wypatrywały obojętnie na zachód, połyskując w każdym pustym zachodzie słońca, jak boczna ściana sporego kontynentu.

Przy północnym końcu ta nieprawdopodobnie wielka ściana skalna wreszcie się zmniejszyła i stała mniej stroma, a gdy rovery minęły dwudziesty stopień areograficzny północny, okazało się, że ścianę przecina głęboki i szeroki kanał, który biegnie na wschód przez płaskowyż Lunae, a następnie opada ku basenowi Chryse. Ten duży kanion nazywał się właśnie Kasei Vallis i stanowił jeden z najbardziej wyraźnych dowodów, że kiedyś na Marsie wszędzie płynęła woda. Jedno spojrzenie na zdjęcie satelitarne wystarczało, by dla każdego stał się oczywisty fakt, iż kiedyś w dół Echus Chasma musiała pędzić wielka powódź, która dotarła aż do pęknięcia w wielkiej wschodniej ścianie Echusa, a może po prostu do jakiegoś rowu tektonicznego. Wtedy skręciła prosto w dół tej doliny i przebijała się przez nią z fantastyczną siłą, tak długo żłobiąc wejście, aż stało się ono łagodną krzywizną; wówczas woda przelała się ponad zewnętrznym brzegiem zakrętu i przedarła przy pęknięciach w skale, tworząc skomplikowaną siatkę wąskich kanionów. Środkowe pasmo głównej doliny ukształtowało się w długie żebro czy też wysepkę w kształcie łzy, kształcie zarówno bardzo hydrodynamicznym, jak i soczewkowym. Wewnętrzny brzeg tego przedpotopowego strumienia żłobiły obecnie dwa kaniony, których w większości nie tknęła woda; były to zwyczajne rowy nazywane fossae, ukazujące, jak wyglądał prawdopodobnie główny kanał przed powodzią. Formowanie terenu zakończyły dwa ostatnie uderzenia meteorytowe w najwyższą część wewnętrznego brzegu, pozostawiając po sobie stosunkowo młode, strome kratery.

Wjeżdżając powoli z dna na wzniesienie zewnętrznego brzegu podróżnicy pokonali zaokrąglone kolanko doliny, żebrowe pasmo i koliste wały kraterów na wzniesieniu wewnętrznego brzegu. Były to najwydatniejsze cechy tego terenu, który stanowił krajobraz bardzo atrakcyjny dla oka, swym przestronnym majestatem przywodzący na myśl region Burroughs, a wielki łuk głównego kanału, który właśnie zaczynał się wypełniać płynącą wodą, zapewne stanie się niebawem płytką wstążeczką strumienia, płynącego nad kamykami i co tydzień żłobiącego nowe koryta i wysepki…

Na razie jednak znajdowała się w dolinie baza sił bezpieczeństwa konsorcjów ponadnarodowych. Dwa kratery na wewnętrznym brzegu pokryto namiotami, podobnie jak duże odcinki siatkowego terenu na brzegu zewnętrznym i część głównego kanału po obu stronach żebrowej wysepki; tyle że żadnego z tych miejsc nigdy nie pokazano na wideo ani nie wspomniano o nich w wiadomościach. Nie było ich nawet na mapach.

Spencer jednak przebywał tu od samego początku budowy i z jego nieczęstych raportów podróżnicy wiedzieli, dla jakich celów budowano to miasto. Obecnie prawie wszystkie osoby, które uznano za winne jakiegokolwiek przestępstwa na Marsie, wysyłano na pas asteroid, gdzie odpracowywały swe wyroki na statkach eksploatacyjnych, ale niektórzy z członków Zarządu Tymczasowego pragnęli posiadać więzienie również na samej planecie, i było nim właśnie Kasei Vallis.

Przed wjazdem do doliny Michel i Kojot ukryli swe kamienne pojazdy wśród grupki głazów narzutowych, po czym Kojot ponownie przestudiował komunikaty meteorologiczne. Maja wściekała się na tę zwłokę, ale Kojot ignorował jej gniew.

— To nie będzie łatwe zadanie — oznajmił jej surowo — a w pewnych okolicznościach może okazać się wręcz niemożliwe. Musimy czekać na wsparcie i sprzyjającą pogodę. Działamy według planu, który pomogli mi kiedyś stworzyć Spencer i właśnie Sax… Plan jest bardzo pomysłowy, ale muszą zostać spełnione pewne warunki wstępne.

Powiedziawszy to wrócił do pracy, lekceważąc całą grupę. Mówił do siebie lub prowadził wideotelefoniczne konsultacje; jego ciemna, szczupła twarz połyskiwała w świetle ekranów. Prawdziwy alchemik, pomyślał Michel, alchemik mamroczący coś pod nosem, jak gdyby pochylał się nad alembikiem albo tyglem, tworzący wielkie przeobrażenia całej planety… Potężny człowiek. A teraz skupiony na pogodzie. Wyglądało na to, że odkrył dominujące wzorce w prądzie strumieniowym, połączone z jakimiś newralgicznymi punktami w krajobrazie.

— To jest kwestia skali pionowej — wyjaśnił obcesowo Mai, która zadając kolejne pytania, zaczynała przypominać Arta Randolpha. — Ta planeta ma trzydziestokiloinetrową rozpiętość liniową od najwyższego szczytu do najniższej depresji. Rozumiesz? Trzydzieści tysięcy metrów! Więc muszą tu wiać silne wiatry.

— Takie jak mistral — podsunął Michel.

— Tak. Wiatry katabatyczne. A jeden z najsilniejszych z nich opada właśnie tutaj, na Wielką Skarpę.

Dominujące wiatry w tym regionie były jednakże stałymi wiatrami zachodnimi. Kiedy uderzały w urwisko Echus, wówczas wyzwalały się wznoszące prądy wstępujące i lotnicy mieszkający w Echus Overlook wykorzystywali je dla sportu, latając całymi dniami w szybowcach lub na lotniach. Jednak dość często przesuwały się przez ten rejon także układy cykloniczne, przynoszące wiatr ze wschodu, a kiedy zdarzała się taka sytuacja, zimne powietrze pędziło przez pokryty śniegiem płaskowyż Lunae, rozpraszając śnieg; stawało się coraz gęstsze i chłodniejsze, aż cała śnieżna pokrywa pod nim zaczynała przewalać się przez przełęcze w krawędzi wielkiej skalnej ściany, a wówczas wiatry opadały jak lawina.

Od dłuższego czasu Kojot interesował się cyrkulacją wiatrów katabatycznych i własne obliczenia doprowadziły go do przekonania, że jeśli warunki będą odpowiednie — pojawią się ostre kontrasty temperaturowe i zaawansowany ze wschodu na zachód ślad nadchodzącej na płaskowyż burzy — wtedy wystarczy bardzo niewielka interwencja w pewnych miejscach, by prądy zstępujące zmieniły się w pionowe tajfuny, które z hukiem popędzą w dół do Echus Chasma, uderzając z ogromną siłą na północ i na południe. Kiedy Spencer zdobył dla grupy informacje na temat struktury i przeznaczenia nowej osady w Kasei Vallis, Kojot od razu postanowił spróbować znaleźć środki do przeprowadzenia takiej interwencji.

— Ci idioci zbudowali swoje więzienie w tunelu powietrznym — mruknął w pewnej chwili, w odpowiedzi na indagacje Mai. — A więc my stworzymy fen. Czy też raczej coś w rodzaju zapalnika, który wywoła fen. Zakopiemy kilka pojemników z azotanem srebra na szczycie urwiska. Takie wielkie potwory jak miejscowe żyły strumieniowe… Potem uruchomimy lasery, które rozpalą powietrze tuż nad strefą cieku. To stworzy nieprzyjazny gradient ciśnieniowy i spiętrzy normalny wypływ, tak że będzie silniejszy, gdy w końcu się przełamie. Wszędzie w dole skalnego lica urwiska są umieszczone materiały wybuchowe, które wepchną pył w wiatr i sprawią, że powietrze stanie się cięższe. Widzisz, wiatr podgrzewa opadające powietrze i spowalnia je trochę, jeśli nie jest tak pełne śniegu i pyłu. Zszedłem tym urwiskiem pięć razy, aby wszystko zorganizować, powinnaś była to zauważyć… Także po to, by odpowiednio skierować feny. Rzecz jasna, moc całej aparatury jest niemal nieistotna w porównaniu z całkowitą siłą wiatru, ale sama rozumiesz, że głównym kluczem do uzyskania pożądanej pogody jest analiza czułości całego systemu i nasz komputer wyznacza teraz miejsca, w których trzeba stworzyć wstępne warunki, aby osiągnąć zamierzony efekt. A przynajmniej mamy nadzieję, że go osiągniemy.

— Nie wypróbowałeś jeszcze tego? — spytała Maja.

Kojot popatrzył na nią.

— Zrobiliśmy symulację na komputerze. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Jeśli zapewnimy wstępne warunki w postaci wiatrów cyklonicznych, przetaczających się nad Lunae z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wówczas zobaczysz, co się stanie.

— Ludzie w Kasei muszą chyba wiedzieć o tych katabatycznych wiatrach — zauważył Randolph.

— Wiedzą. Tyle że obliczyli, iż wiatry te pojawiają się raz na tysiąclecie, a naszym zdaniem można je wywołać w każdej chwili, muszą tylko zaistnieć optymalne ku temu warunki wstępne.

— Klimatologia partyzancka — stwierdził Art, uciekając wzrokiem. — Jak to nazywacie? Klimatażem? Szturmem klimatycznym? Meteorologią ofensywną?

Kojot udawał, że go ignoruje, chociaż Michel dostrzegł pod przesłaniającymi twarz dredlokami szybki uśmieszek.

Jednakże system Kojota mógł zadziałać tylko przy właściwych warunkach wstępnych, toteż na razie podróżnikom nie pozostawało nic innego, jak tylko siedzieć, czekać i mieć nadzieję, że warunki te zaistnieją.

Podczas tych długich godzin Michelowi wydawało się, że Kojot próbuje za pomocą ekranu narzucić swój projekt niebu.

— No dalej — popędzał pogodę niezmordowany mały człowieczek. Mruczał przez cały czas pod nosem, a nos przytykał aż do szkła monitora. — Pchaj, pchaj. Przejdź to wzgórze, ty paskudny wietrze. No dalej, jedno podgarnięcie i skręt, spiralne zwarcie… No, chodź!

Potem zaczął energicznie krążyć po zaciemnionym pojeździe, podczas gdy reszta usiłowała zasnąć, i mamrotał co chwila:

— Patrzcie, no nie, patrzcie. — Wskazywał przy tym na cechy terenu pojawiające się na zdjęciach satelitarnych, których nikt spośród jego towarzyszy nie potrafił dostrzec. Co jakiś czas siadywał pogrążony w myślach nad skróconymi danymi meteorologicznymi, żuł chleb, klął i pogwidywał, udając świst wiatru. Michel leżał na swoim wąskim łóżku z głową podpartą na ręce i zafascynowany obserwował, jak ten dzikus grasuje po tonącym w półmroku pojeździe — mała, niewyraźna, tajemnicza figurka, przypominająca szamana. A ich więzień o niedźwiedziowatym cielsku, błyskając oczyma, czuwał podobnie jak Duval, najwyraźniej również pragnąc być świadkiem tego nocnego spektaklu; z głośnym zgrzytem pocierał nie ogoloną szczękę i co jakiś czas spoglądał na Michela, podczas gdy szept Kojota trwał: — No chodź, niech cię cholera, no chodź. Szuuu… Uderz niczym październikowy huragan…

W końcu, o zachodzie słońca drugiego dnia czekania, Kojot wstał i przeciągnął się jak kot.

— Nadchodzi wiatr.

Podczas ich długiego wyczekiwania przyjechało z Mareotis kilku „czerwonych”, aby pomóc w odbiciu Saxa i Kojot opracował wraz z nimi plan ataku, na podstawie informacji, które przysłał im Spencer. Zamierzali się rozdzielić i wkroczyć do miasta z kilku stron równocześnie. Michel i Maja mieli pojechać jednym pojazdem na popękany teren zewnętrznego brzegu, gdzie mogli się ukryć — przy podnóżu małego płaskowzgórza, leżącego w zasięgu wzroku namiotów zewnętrznego brzegu. W jednym z nich mieściła się klinika medyczna, do której co jakiś czas przyprowadzano Saxa. Była ona, według Spencera, miejscem naprawdę kiepsko strzeżonym, przynajmniej w porównaniu z osiedlem mieszkalnym na wewnętrznym brzegu, gdzie przetrzymywano Saxa między sesjami w klinice. Rozkład dnia więźnia często ulegał zmianie, toteż Spencer nie mógł być pewny, gdzie Russell będzie się znajdował w danej chwili. Tak więc, kiedy wiatr uderzy, Michel i Maja mieli wejść do namiotu na zewnętrznym brzegu i spotkać się z czekającym tam w gotowości Spencerem, który zaprowadzi ich do kliniki. Natomiast, zgodnie z planem, większy rover, w którym pojadą Kojot, Kasei, Nirgal i Art Randolph, musiał, wraz z kilkoma osobami spośród mareotańskich „czerwonych”, przedostać się na wewnętrzny brzeg. Zadaniem pozostałych pojazdów „czerwonych” było najechanie osady ze wszystkich kierunków, szczególnie ze wschodu i upozorowanie napaści, wyglądającej na otwarty szturm.

— Odbijemy Saxa — oświadczył z przekonaniem Kojot, marszcząc brwi i patrząc na ekrany. — Wiatr niebawem uderzy.


Następnego ranka Maja i Michel zasiedli w pojeździe, by poczekać na nadejście wiatru. Z miejsca, w którym się znajdowali, rozciągał się widok w dół zbocza zewnętrznego brzegu na duże żebrowe pasmo. W ciągu dnia mogli zajrzeć w zielone, baniaste światy leżące pod namiotami zewnętrznego brzegu i na paśmie wzgórz — wyglądały jak małe terraria, wychodzące na rozległą, czerwoną, piaszczystą przestrzeń doliny, połączone przezroczystymi tunelami przelotowymi i kilkoma łukowatymi mostami tunelowymi. Miasteczko wyglądało jak Burroughs sprzed czterdziestu lat, jego fragmenty wyrastały, by zapełnić duże, puste łożysko potoku.

Michel i Maja spali, jedli, potem znowu spali lub obserwowali. Maja chodziła nerwowo po pojeździe. Z każdym dniem robiła się coraz bardziej rozdrażniona i teraz miotała się w pomieszczeniu niczym uwięziona w klatce tygryska, która zwęszyła krwisty posiłek. Iskry strzelały z koniuszków jej palców, kiedy pieściła kark Michela, przez co jej dotyk stawał się bolesny. W żaden sposób nie można jej było uspokoić; kiedy siadała na fotelu pilota, Michel stawał za nią, maso wał jej kark i ramiona, jak wcześniej ona jemu, ale przypominało to ugniatanie drewnianych klocy i miał wrażenie, że od samego kontaktu z jej spiętym ciałem drętwieją mu ramiona.

Ich rozmowy były chaotyczne, stanowiły przeważnie mimowolne przypadkowe przeskoki luźnych skojarzeń. Po południu złapali się na tym, że od godziny już wspominają czasy w Underhill: mówili o Saxie, Hiroko, a nawet o Franku i Johnie.

— Pamiętasz, jak załamała się jedna ze sklepionych komór?

— Nie — odparła Maja z irytacją. — Nie pamiętam. A czy ty pamiętasz tamten dzień, kiedy Ann i Sax tak strasznie się pokłócili na temat terraformowania?

— Nie — rzekł Michel z westchnieniem. — Nie przypominam sobie.

Zadawali sobie rozmaite pytania w nieskończoność, aż zaczynali mieć wrażenie, że każde z nich mieszkało w zupełnie innym Underhill. Kiedy natomiast obojgu udało się przypomnieć jakieś zdarzenie, był to prawdziwy powód do radości. Wspomnienia każdego z przedstawicieli pierwszej setki stawały się coraz bardziej zwietrzałe, jak już wcześniej zauważył Michel, i wydawało mu się, że większość z jego przyjaciół obecnie łatwiej przypomina sobie na przykład dzieciństwo na Ziemi niż pierwsze lata spędzone na Marsie. Och, pamiętali oczywiście najistotniejsze wydarzenia z własnego życia i w ogólnym zarysie swoją przeszłość, ale błahe zdarzenia, które z niewiadomych powodów zapadały w pamięć, u każdego pozostawiały inny ślad. Zdolność zapamiętywania i pamiętania stawały się poważnym problemem klinicznym i teoretycznym dla współczesnej psychologii, coraz ważniejszym wskutek bezprecedensowej długości życia, jaką udało się osiągnąć. Michel od czasu do czasu czytywał nieco fachowej literatury na ten temat i chociaż dawno temu zarzucił już kliniczną praktykę terapeutyczną, ciągle — na zasadzie nieformalnego eksperymentu — zadawał swoim starym towarzyszom rozmaite pytania, tak jak teraz Mai: „Czy pamiętasz to, czy pamiętasz tamto?” „Nie, nie, nie o to chodzi. Powiedz, co ty sam pamiętasz?”

— Pamiętam sposób, w jaki Nadia rozstawiała nas po kątach — odpowiadała Maja, co wywoływało uśmiech na twarzy Duvala. — I wrażenie, jakie sprawiało dotykanie stopami bambusowej podłogi… A czy pamiętasz ten okres, kiedy Nadia krzyczała na alchemików? — Ona zadawała z kolei pytanie.

— No… nie! — odpowiadał Michel.

Rozmowa toczyła się bez końca, aż któryś z kolei raz uświadamiali sobie, że ich prywatne Underhill, osady, w których mieszkali, były odrębnymi wszechświatami, niemal przestrzeniami Riemanna, przecinającymi się tylko w planie nieskończoności, a tymczasem każde z nich dwojga wędrowało po długiej drodze własnego idiokosmosu.

— Niewiele pamiętam z tego wszystkiego — w końcu ponuro oświadczyła Maja. — Ciągle tak samo ciężko znoszę myśl o Johnie. Albo o Franku. Próbuję w ogóle o nich nie myśleć! A potem nagle nastąpi jakieś zwarcie… i stracę wszystkie inne wspomnienia, podczas gdy zapamiętam to. Pewne reminiscencje są tak intensywne, jak pamiętanie tego, co zdarzyło się zaledwie godzinę temu! Albo jak gdyby działo się znowu. — Poczuła jak drży pod dotykiem jego dłoni. — Nienawidzę ich. Wiesz, co mam na myśli?

— Oczywiście. M’morie unvoluntaire. Chociaż pamiętam, że to samo przydarzyło mi się, kiedy mieszkaliśmy w Underhill. Zatem nie chodzi tu o starzenie się.

— Nie. To po prostu życie. Coś, czego nie możemy zapomnieć. Wiesz, czasem nie mogę patrzeć na Kaseia…

— Wiem. Te dzieci są dziwne. Hiroko jest dziwna.

— Tak. Ale w takim razie… czy byłeś wtedy szczęśliwy? No, po tym jak z nią wyjechałeś?

— Tak. — Michel chwilę się zastanowił, usiłując sobie przypomnieć, co wówczas odczuwał. Pamięć była naprawdę słabym ogniwem w łańcuchu… — Oczywiście, że byłem szczęśliwy. Problem sprowadzał się do akceptacji faktów, które wcześniej, w Underhill, próbowałem stłumić. Uświadomienia sobie pewnej prawdy, że wszyscy jesteśmy zwierzętami. Że jesteśmy stworzeniami seksualnymi… — Zaczął masować jej ramiona znacznie mocniej niż dotychczas, aż Maja wykręciła się spod jego dłoni.

— Nie musisz mi tego przypominać — zauważyła z krótkim śmiechem. — Czy właśnie Hiroko ci to uświadomiła?

— Tak. Ale nie tylko ona. Także Jewgienia, Rya… one wszystkie, w gruncie rzeczy. Nie bezpośrednio, no wiesz. Hmm… chociaż czasami bezpośrednio. Jednak przede wszystkich musiałem uznać, że mamy ciała, że jesteśmy ciałami. Pracując razem, widząc siebie i dotykając się. Naprawdę miałem z tym problemy. A one je oswajały, przekazywały tej planecie… Ty chyba nigdy nie miałaś kłopotów z tą sferą swojego życia, ale ja tak, naprawdę. Zachorowałem. I Hiroko mnie uratowała. Dla niej to była kwestia uczuć — stworzyć nasz dom i czerpać pożywienie tylko z tego, co dostępne na Marsie. Coś w rodzaju uprawiania z tą planetą fizycznej miłości, zapładniania jej albo asystowania przy jej narodzinach… W każdym razie relacja uczuciowa… To właśnie mnie ocaliło.

— To oraz ich ciała cię ocaliły, ciała Hiroko, Jewgienii i Ryi… — Maja popatrzyła przez ramię na niego ze złośliwym uśmieszkiem, a wtedy Michel się roześmiał. — Założę się, że to pamiętasz najlepiej.

— Dość dobrze.

Był sam środek dnia, ale na południu, w górę długiej gardzieli Echus Chasma, niebo ciemniało.

— Może wreszcie nadchodzi wiatr — stwierdził z nadzieją Michel.

W górze nad Wielką Skarpą przetaczała się ogromna masa pionowych, burzowo-kłębiastych deszczowych chmur; z ich czarnych dolnych części strzelały błyskawice, uderzające w szczyt skalnej ściany. Powietrze w rozpadlinie Echus było zamglone i powłoki namiotów Kasei Vallis odznaczały się wyraźnie pod pęcherzykami przezroczystego powietrza, stojącego ponad budynkami i osobliwie cichymi drzewami, które wyglądały jak szklane przyciski do papieru, opuszczone na wietrzną pustynię. Było tuż po południu. Nawet gdyby zerwał się wiatr, i tak musieliby czekać do zmroku. Maję rozpierała wewnętrzna energia, wstała i znowu zaczęła krążyć po roverze, mamrocząc do siebie coś po rosyjsku lub nagle rzucając się do umieszczonych tuż przy podłodze okien, aby wyjrzeć na zewnątrz… Trwało to w nieskończoność. Podmuchy wichury uderzały w pojazd, gwiżdżąc i wyjąc ponad popękaną skałą u podnóża małego płasko wzgórza leżącego za roverem.

Zachowanie Mai działało Michelowi na nerwy. Naprawdę czuł się tak, jakby był zamknięty w klatce razem z dziką bestią. Opadł na jedno z siedzeń kierowców i patrzył na chmury przetaczające się od strony Skarpy. Marsjańska grawitacja pozwalała kowadłom burzy górować straszliwą nadniebną wysokością i te ogromne, białe, iskrzące się wyładowaniami masy wraz ze zdumiewającą frontową ścianą urwiska, które leżało pod nimi, sprawiły, że świat jawił się nadrealnie olbrzymi. Oni dwoje byli tylko mrówkami albo małymi czerwonymi ludzikami.

Wygląda na to, że właśnie dzisiejszej nocy spróbujemy odbić Saxa, pomyślał, przecież czekamy już tak długo. Po jednym ze swych niespokojnych obrotów Maja zatrzymała się znowu za Michelem i gwałtownymi ruchami uciskała mięśnie na jego ramionach i szyi. Odczul to, jako ostre, przyjemne dreszcze rozchodzące się w dół po plecach i bokach, a potem wzdłuż wewnętrznej strony ud. Zgiął się i odwrócił w obrotowym fotelu, po czym objął ramionami jej talię, przytulając głowę do piersi. Maja ciągle masowała mu ramiona i Michel czuł coraz szybsze bicie serca; jego oddech stawał się krótki. Pochyliła się nad nim i pocałowała w czubek głowy. Tulili się do siebie z żarliwą gwałtownością, aż w końcu przywarli w mocnym uścisku. Trwali tak przez długi czas.

Potem wrócili do mieszkalnego przedziału pojazdu, spragnieni siebie w namiętnym pożądaniu. Spięci i czujni, kochali się niezwykle intensywnie. Bez wątpienia spowodowała to rozmowa o Underhill. Przypomniał sobie dokładnie ukryte pragnienia związane z Mają w tamtych latach, zagłębił twarz w jej srebrzyste włosy i próbował wybrać jak najlepszą pozycję, aby wejść prosto w nią. A ta duża, dzika kocica szalała w równie gwałtownej próbie, by mu to ułatwić.

Michel zatracił się w tym akcie. Wspaniale było być we dwoje, być sobą, być wolnym i móc się całkowicie zagubić w tym niespodziewanym odczuciu zachwytu; po chwili nie było już nic poza serią jęków, sapnięć i elektrycznego wręcz przepływu doznań.

Chwilę potem Michel leżał na Mai, ciągle jeszcze będąc w niej, a ona wpatrywała się w lekko uniesioną twarz mężczyzny.

— W Underhill kochałem cię — odezwał się w końcu.

— W Underhill — odparła powoli — ja cię również kochałam. Naprawdę. Nigdy tego nie okazałam, ponieważ czułabym się głupio, skoro tyle ci mówiłam o Johnie i Franku. Ale kochałam cię. Ogarnęła mnie wściekłość, gdy wyjechałeś. Byłeś moim jedynym przyjacielem. Byłeś jedyną osobą, z którą mogłam szczerze porozmawiać. Jedynym człowiekiem, który naprawdę mnie słuchał.

Michel potrząsnął przecząco głową pod wpływem napływających wspomnień.

— Nie robiłem tego najlepiej.

— Może i nie. Ale dbałeś o mnie, prawda? Nie robiłeś tego tylko z powodu swojej pracy?

— Och, nie! Przecież cię kochałem. Z tobą, Maju, to nigdy nie jest tylko praca. Dla nikogo i żadna praca…

— Pochlebca — mruknęła, odpychając go żartobliwie. — Zawsze tak postępowałeś. Zawsze próbowałeś znaleźć pozytywną interpretację dla wszystkich okropnych rzeczy, które robiłam. — Roześmiała się nerwowo.

— Może. Chociaż te rzeczy nie były wcale takie okropne.

— Ależ były. — Zacisnęła usta. — A potem po prostu zniknąłeś! — Uderzyła go lekko w twarz. — Opuściłeś mnie!

— Wyjechałem. Musiałem wyjechać.

Jej usta zacisnęły się jakby w grymasie bólu i wędrowała wzrokiem gdzieś nad głęboką przepaścią wszystkich minionych lat. Ześlizgiwała się ponownie w dół sinusoidy swych nastrojów, sięgając czegoś bardzo mrocznego i głębokiego. Michel obserwował tę przemianę z pełną rozkoszy rezygnacją. Kiedyś był szczęśliwy przez bardzo długi czas i właśnie ten nieszczęśliwy wyraz twarzy Mai przekonał go, że znów może być szczęśliwy, jeśli się nie zmieni i zdoła zarazić kobietę swoim szczęściem — przynajmniej tym szczególnym jego rodzajem. Dewiza życiowa Michela „optymizm jako naturalna zasada działania” zmieni się teraz bardziej w celowy wysiłek i będzie musiał pogodzić kolejną antynomię w swoim życiu, tak samo odśrodkową jak Prowansja i Mars — antynomię, która po prostu nazywała się Maja taka i Maja zupełnie inna.

Leżeli teraz obok siebie, każde zatopione we własnych myślach, wypatrywali na zewnątrz i czuli, jak rover podskakuje na amortyzatorach. Wiatr ciągle się wzmagał, a pył wpadał do Echus Chasma, potem do Kasei Vallis, upiornie przypominając szalony wyciek, który pierwotnie wyżłobił kanał. Michel wstał, by sprawdzić ekrany.

— Prędkość wzrosła do dwustu kilometrów na godzinę.

Maja chrząknęła. Kiedyś wiatry były o wiele szybsze, ale przy o tyleż gęstszej atmosferze te mniejsze prędkości wydawały się dość złudne. W gruncie rzeczy obecne wichury stały się o wiele gwałtowniejsze niż stare, nie powodujące specjalnych szkód, wietrzyska.

Z pewnością wyruszymy dziś wieczorem, pomyślał Michel, jest to już tylko kwestia otrzymania zakodowanego sygnału od Kojota. On i Maja leżeli więc tylko i czekali, spięci i równocześnie rozluźnieni, starannie masując nawzajem swe ciała, aby zająć czymś godziny oczekiwania i zmniejszyć napięcie. Michel podziwiał kocią grację smukłego, umięśnionego ciała Mai, starego jeśli chodzi o przeżyte lata, ale pod niemal każdym względem takiego samego jak zawsze. Tak samo pięknego jak zawsze!

W końcu zachód słońca przyciemnił zamglone powietrze i monumentalne chmury przesunęły się na wschód, pokrywając teraz lico skalnej ściany. Wstali, umyli się, zjedli posiłek, a potem się ubrali, usiedli w fotelach kierowców i znowu stali się nerwowi, zwłaszcza kiedy zniknęło jaskrawe słońce i zapadł burzowy zmierzch.


W ciemnościach obecność wiatru potwierdzał jedynie hałas i nieregularne drżenie rovera na sztywnych amortyzatorach. Porywy szarpały pojazdem tak mocno, że czasami trzymały go w silnym, pełnym wstrząsów natarciu przez parę sekund, podczas gdy rover walczył, usiłując się utrzymać w miejscu, podskakując i opadając, niczym zwierzę, które próbuje się poderwać z dna strumienia. Następnie podmuch puszczał i pojazd darł w górę.

— Będziemy mogli iść w tej wichurze? — spytała Maja.

— Hmm… — Michel chodził już kiedyś po powierzchni podczas bardzo silnego wiatru, jednak z powodu mroku nie był pewien, czy ta pogoda jest gorsza niż tamta, czy lepsza. Bezsprzecznie wydawała się gorsza; anemometr rovera wskazywał obecnie, że wiatr wieje w porywach z prędkością dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę, ale ponieważ znajdowali się pod osłoną małego płaskowzgórza, trudno było określić jego rzeczywistą siłę — mogła być jeszcze większa.

Michel sprawdził też wskaźnik zawartości miału w powietrzu i nie zaskoczyło go, gdy uświadomił sobie, że rozwinęła się już burza pyłowa.

— Zjedźmy bardziej w dół — zaproponowała Maja. — Stamtąd dotrzemy szybciej, a wracając łatwiej znajdziemy pojazd.

— Dobry pomysł.

Usiedli więc w fotelach kierowców i ruszyli. Gdy wyjechali spod osłony, wiatr coraz bardziej się wzmagał. W pewnej chwili rover zaczął tak gwałtownie podskakiwać, co sprawiało wrażenie, iż lada chwila zostanie przewrócony i gdyby byli ustawieni bokiem do wiatru, zapewne tak by się stało. Na szczęście wiatr dął w tył pojazdu. Dlatego poruszali się teraz z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę, mimo że nie powinni przekraczać dziesięciu, toteż silnik wydawał rozpaczliwe pomruki, kiedy hamowali, nie chcąc dopuścić do jeszcze większej szybkości.

— Ten wiatr jest nieco za silny, prawda? — spytała zdenerwowana Maja.

— Nie sądzę, aby Kojot potrafił właściwie kontrolować jego prędkość.

— Klimatologia partyzancka — mruknęła Maja, chrząknąwszy. — Tamten mężczyzna jest szpiegiem, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

— Nie sądzę.

Kamery nie przekazywały niczego poza masą czarnego, zakrywającego gwiazdy pędzącego powietrza. AI pojazdu prowadziło ich za pomocą obliczeń, a z mapy na monitorze wynikało, że podróżnicy znajdują się około dwóch kilometrów od najbardziej wysuniętego na południe namiotu zewnętrznego brzegu.

— Dalej lepiej chodźmy pieszo — powiedział Michel.

— Jak potem znajdziemy pojazd?

— Musimy ze sobą zabrać nić Ariadny.

Ubrali się w skafandry i przedostali do śluzy powietrznej. Kiedy zewnętrzny właz otworzył się ślizgiem, powietrze od razu zostało wyssane, przyciągając ich ze sporą siłą. Za progiem lamentowała wichura.

Wyszli z komory powietrznej i potężne porywy wiatru natychmiast zaczęły ich cofać. Podmuchy uderzały Michela po rękach i kolanach, przez pył ledwie mógł dojrzeć pochyloną sylwetkę Mai, idącej obok niego. Sięgnął ręką za siebie do środka śluzy powietrznej, po czym chwycił szpulę z nicią w jedną rękę, a dłoń Mai w drugą. Szpulkę zamocował sobie na ramieniu.

Po kilku ostrożnych próbach stwierdzili, że są w stanie utrzymać się na nogach, jeśli stoją pochyleni, z hełmami na poziomie pasa i z podniesionymi rękoma, gotowymi w każdej chwili na kontakt z podłożem, gdyby wiatr ich powalił. Chwiejnie i w żółwim tempie posuwali się naprzód, upadając co jakiś czas, gdy jakiś silny poryw pozbawiał ich i tak już nadwątlonej równowagi. Powierzchnia, po której szli, stała się prawie niewidoczna, toteż bardzo łatwo było uderzyć kolanem w skałę. Wiatr Kojota za bardzo przybrał na sile, pomyślał Michel. Teraz i tak nic nie mogli na to poradzić. Przynajmniej mieszkańcy namiotów Kasei Vallis z pewnością nie będą mieli ochoty wyjść na spacer.

Kolejny podmuch znowu powalił ich na ziemię i Michel odczekał chwilę, pozwalając, aby wiatr przeleciał nad nim. Trudność sprawiało utrzymanie się w miejscu w taki sposób, by nie zostać odrzuconym w bok. Naręczny notesik komputerowy Michela był połączony przewodem telefonicznym z komputerkiem na nadgarstku Mai, wiec teraz Duval zapytał swą towarzyszkę:

— Maju, nic ci nie jest?

— Nie. A co u ciebie?

— Wszystko w porządku.

Nie była to do końca prawda, ponieważ spostrzegł małe rozdarcie w rękawiczce, tuż nad nasadą kciuka. Zacisnął dłoń w pięść, czując zimno przesuwające się w górę do nadgarstka. Cóż, chyba nie powinien się nabawić groźnego w skutkach odmrożenia, jak to kiedyś bywało, w każdym razie uważał, że nie grozi mu zasinienie ciśnieniowe. Wyjął z kieszonki na nadgarstku łatę materiału skafandrowego i umieścił ją na rozdarciu.

— Lepiej zostańmy w takiej pozycji — zasugerował.

— Nie zdołamy się czołgać przez dwa kilometry!

— Jeśli będziemy musieli, uda się nam.

— Ależ nie ma takiej potrzeby! Po prostu idźmy mocno pochyleni, gotowi w każdej chwili na upadek.

— No dobrze.

Wstali więc ponownie, zgięli się wpół i powlekli ostrożnie do przodu. Czarny pył przelatywał obok nich z zaskakującą szybkością. Nawigacyjna tabliczka Michela rozświetliła szybkę jego hełmu w dolnej części, tuż przed ustami: z danych wynikało, że odległość do pierwszego baniastego namiotu wynosi ciągle jeszcze kilometr i ku zaskoczeniu Michela zielone cyferki zegara wskazywały godzinę 11:15:16 — byli więc na zewnątrz już od godziny. Wycie wiatru utrudniało słyszalność tego, co mówiła Maja, mimo że interkom znajdował się tuż przy uchu Francuza. Po drugiej stronie, na wewnętrznym brzegu Kojot i inni, a także grupka „czerwonych” prawdopodobnie nacierali właśnie na kwatery mieszkalne. Michelowi i Mai pozostawała tylko wiara w to, iż potężny wiatr nie przeszkodził w tej części akcji, ani jej zbyt nie wydłużył.

Mozolne posuwanie się naprzód ze zgiętym wpół ciałem stanowiło naprawdę niełatwe zadanie. Michel i Maja połączeni byli tylko telefonicznym kablem. Ciągle szli przed siebie, Michela straszliwie bolały uda i lędźwie. W końcu jego tabliczka nawigacyjna wskazała, że znajdują się bardzo blisko ustawionego najbardziej na południe namiotu. Wytężyli wzrok, ale niczego nie dostrzegli. Siła wiatru wciąż rosła, toteż zmuszeni byli się czołgać przez ostatnie sto metrów po mogącym ranić, twardym, skalnym podłożu. Cyfry zegara zamarły na godzinie 12:00:00. Po jakimś czasie — trudno określić jak długim — uderzyli wreszcie w betonowe zwieńczenie podstawy namiotu.

— Jak w szwajcarskim zegarku — szepnął Michel. Spencer spodziewał się ich w trakcie szczeliny czasowej i początkowo sądzili, że będą musieli poczekać przy murze na jej początek. Michel podniósł rękę i delikatnie dotknął materii namiotu. Najbardziej zewnętrzna warstwa była bardzo mocno naprężona, od czasu do czasu drżąc pod zaciekłym naporem rozpędzonego powietrza. — Gotowa?

— Tak — odparła Maja. Brzmienie jej głosu wskazywało, że jest bardzo spięta.

Michel wyjął z kieszonki na udzie mały pistolet pneumatyczny. Wyczuł, że Maja robi to samo. Uniwersalnych pistoletów używano w zestawieniu z odpowiednimi końcówkami, toteż były różnie stosowane: od wbijania gwoździ po szczepienie; Michel i Maja mieli nadzieję, że skutecznie posłużą teraz do przecięcia odpornej na obciążenia, elastycznej materii namiotu.

Rozłączyli przewód telefoniczny, którym byli połączeni i przyłożyli oba pistolety do naprężonej i drgającej przezroczystej ściany. Dotknąwszy się łokciami, wystrzelili w tym samym momencie.

Nic się nie wydarzyło. Maja podłączyła telefoniczny kabel do nadgarstka.

— Może trzeba będzie przeciąć.

— Może. Najpierw jednak przyłóżmy oba pistolety i spróbujmy jeszcze raz. Ten materiał jest mocny, jednak przy takim wietrze…

Rozłączyli się ponownie, przygotowali broń i spróbowali jeszcze raz — ich ramiona szarpnęły się ponad zwieńczeniem muru i uderzyły w betonową ścianę. Za jednym głośnym hukiem nastąpił drugi, cichszy, potem jakiś opadający kaskadą ryk i seria wybuchów. Wszystkie cztery warstwy namiotu rozdarły się między dwiema przyporami, a może także przez cały południowy bok, co musiało wyzwolić eksplozję. Pył latał wśród nikle oświetlonych budynków przed Michelem i Mają. Okna ciemniały, bowiem w budynkach gasło światło; niektóre z budowli najwyraźniej je straciły po nagłym rozhermetyzowaniu się namiotu, ale sytuacja nie była, nawet na pierwszy rzut oka, tak poważna, jak to się zdarzało niegdyś.

— Nic ci nie jest? — spytał Michel przez interkom.

Słyszał oddech Mai, wciągającej chrapliwie powietrze ustami.

— Boli mnie ramię — odparła. Poprzez ryk wiatru do ich uszu dotarł wysoki ton wyjących alarmów. — Znajdźmy Spencera — dorzuciła szorstko. — Wyprostowała się i natychmiast została niemal przerzucona podmuchem wiatru ponad zwieńczenie muru. Michel szybko podążył za nią, wpadając gwałtownie do środka, po czym odwrócił się i usłyszał głos kobiecy. — Chodź.

Potykając się wkroczyli do marsjańskiego miasta-więzienia.


Wewnątrz namiotu panował chaos. Pył zmienił powietrze w coś, co przypominało czarny żel, który przesuwał się po ulicach w fantastycznie szybkim strumieniu i szaleńczo piszczał, tak że Michel i Maja ledwie się słyszeli, nawet kiedy ponownie podłączyli swoją linię telefoniczną. Dekompresja wyrwała niektóre okna, a nawet jakąś ścianę, toteż ulice zasypane były skorupami szkła i betonowym gruzem. Szli obok siebie, z każdym krokiem ostrożnie wyrzucając nogi do przodu, często podtrzymując się wzajemnie rękoma, aby zupełnie nie stracić równowagi.

— Spróbuj włączyć przesłonę podczerwieni — poradziła Maja.

Michel natychmiast to uczynił. Obraz w podczerwieni wydał mu się niesamowity, bowiem na jego tle wszystkie zniszczone, rozhermetyzowane budynki połyskiwały jak zielone ogniki.

Doszli do wielkiego, centralnego budynku, w którym — jak twierdził Spencer — miał się znajdować Sax. Michel uznał, że jedna ze ścian jest zbyt jaskrawo zielona. Na szczęście, budynek miał dodatkowe ściany, chroniące podziemną klinikę, gdzie — według Spencera — trzymano Saxa; gdyby ich nie było, już sama próba odbicia mogłaby zabić Russella. Nadal jest to możliwe, ocenił Michel; powierzchniowe piętra budynku zostały zupełnie zniszczone.

Zresztą zejście na niższe piętra również nie wydawało się proste. Przypuszczalnie znajdowała się tu jakaś klatka schodowa, która funkcjonowała jako awaryjna komora powietrzna, ale dość trudno było ją zlokalizować. Michel włączył się na ogólny kanał radiowy i zaczął podsłuchiwać jakąś szaleńczą dyskusję na temat kłopotliwej sytuacji atmosferycznej, panującej w dolinie; namiot nad mniejszym z dwóch kraterów na wewnętrznym brzegu został zerwany i słychać było wołanie o pomoc. Przez telefon Maja zaproponowała:

— Ukryjmy się i zobaczmy, czy ktoś skądś wyjdzie.

Położyli się za ścianą, chroniącą nieco od wiatru i czekali. Trwało to jakiś czas, a potem tuż przed nimi otworzyły się z trzaskiem drzwi, zza których wyłoniły się postaci w skafandrach, ruszyły pospiesznie ulicą w dół, po czym stały się niewidoczne, Maja i Michel natychmiast weszli do środka.

Był to korytarz, wprawdzie jeszcze rozhermetyzowany, lecz paliły się w nim światła, a na jednej ze ścian zauważyli panel z jarzącymi się czerwonymi światełkami. Zrozumieli, że znajdują się właśnie w awaryjnej śluzie powietrznej, toteż szybko zamknęli za sobą zewnętrzny luk i ponownie napełnili sprężonym powietrzem małą przestrzeń. Stali przed wewnętrznym włazem, spoglądając niepewnie na siebie przez pokryte pyłem szybki hełmów. Michel przetarł swoją szybkę rękawiczką, po czym wzruszył ramionami. Wcześniej, podczas rozmów w roverze często wracali do chwili, mającej stanowić węzłowy punkt operacji, ale wówczas nie mogli przewidzieć wszystkiego, teraz, kiedy ten moment był tuż tuż, cyrkulacja krwi w żyłach Michela — jakby stymulowana siłą pędzącego wiatru — nabrała niewiarygodnej szybkości.

Rozłączyli kabel telefoniczny, następnie wyjęli z kieszonek na udach specjalne pistolety ogłuszające, otrzymane od Kojota. Michel wcisnął guzik otwierający i drzwi rozsunęły się z sykiem. Za śluzą znajdowali się trzej mężczyźni, którzy — chociaż ubrani w skafandry — nie mieli hełmów i wyglądali na przerażonych. Michel wraz z Mają kilkakrotnie do nich strzelili i tamci upadli w drgawkach. Prawdziwe błyskawice wysyłamy z koniuszków palców, pomyślał Duval.

Zawlekli nieprzytomnych mężczyzn do jednego z bocznych pokoi i tam zamknęli. Michela dręczyła obawa, czy nie strzelili do nich zbyt wiele razy; w takich przypadkach często zdarzały się zapaście sercowe. Miał wrażenie, że jego ciało dziwnie się rozdyma, mimo że ściągnięte przez walker, a poza tym było mu straszliwie gorąco; oddychał ciężko i bardzo nieregularnie. Maja najwyraźniej czuła się tak samo, bowiem prowadziła ich prawie biegnąc. Nagle korytarz pociemniał. Kobieta włączyła lampkę na hełmie i dalej podążali za zapylonym stożkiem światła do trzecich drzwi po prawej stronie, gdzie powinien być, zdaniem Spencera, Sax. Drzwi były zamknięte na klucz.

Maja, wyjąwszy z kieszeni mały ładunek wybuchowy, umieściła go nad klamką i zamkiem. Cofnęli się kilka metrów od drzwi. Nastąpiła detonacja, drzwi z trzaskiem odskoczyły w ich stronę, wypchnięte przez wybuchające z wnętrza powietrze. Wbiegli do środka, a tam natknęli się na dwóch strażników, którzy usiłowali zamknąć hełmy na skafandrach; na widok napastników jeden z mężczyzn sięgnął do kabury u pasa, drugi rzucił się do pulpitu sterowniczego, a jednocześnie każdy z nich usiłował zabezpieczać hełm. W rezultacie, żadnej czynności nie wykonali na tyle szybko, by zdążyć unieszkodliwić intruzów. W chwilę potem strażnicy leżeli ogłuszeni.

Maja cofnęła się i zamknęła drzwi, którymi weszli. Ruszyli kolejnym korytarzem, ostatnim. Michel wskazał palcem wejście do następnego pomieszczenia. Maja wyciągnęła przed siebie ręce, trzymając w obu dłoniach pistolet, kiwnięciem głowy potwierdziła, że jest gotowa. Michel kopniakiem sforsował drzwi, Maja wpadła do wnętrza, a on wbiegł za nią. W sali zobaczyli postać w skafandrze i hełmie, stojącą obok czegoś, co przypominało fotel chirurgiczny, która manipulowała przy głowie osoby leżącej na fotelu. Maja strzelała do stojącej postaci wiele razy, aż ofiara upadła, niczym znokautowany bokser, a potem przetoczyła się po podłodze, skręcając się w konwulsyjnych drgawkach.

Michel i Maja pospieszyli do mężczyzny na fotelu. To był Sax, chociaż Michel rozpoznał go raczej po ciele niż po twarzy, która swym upiornym wyglądem przypominała pośmiertną maskę, z dwoma poczerniałymi oczodołami i rozbitym nosem między nimi. Mężczyzna wydawał się — w najlepszym razie — nieprzytomny. Najpierw postarali się uwolnić jego ciało z więzów. W wielu miejscach na ogolonej głowie Saxa były widoczne elektrody i Michel aż się skrzywił, widząc, jak Maja wszystkie po prostu wyrywa. Wyciągnął cieniutki zapasowy skafander z kieszeni na udzie i zaczął go przeciągać przez bezwładne nogi Saxa, potem przez tors, pospiesznie ubierając nie dającego żadnych oznak życia mężczyznę. Maja wyjęła z plecaka Michela prosty zapasowy hełm i mały zbiornik, przymocowali to do zewnętrznego ubioru Saxa, a następnie odpowiednio już przygotowany skafander włączyli.

Ręka kobiety zacisnęła się na nadgarstku Russella z siłą, której mogły nie wytrzymać jego kości. W końcu Rosjanka ponownie podłączyła mu telefoniczny kabel.

— Czy on żyje?

— Tak sądzę. Najpierw go stąd wyprowadźmy, sprawdzić możemy później.

— Spójrz, co zrobili z jego twarzą ci faszystowscy mordercy.

Postać leżąca na podłodze, najwyraźniej kobieta, poruszyła się, a wówczas Maja z rozmachem kopnęła jaw brzuch. Potem pochyliwszy się, zajrzała w szybkę hełmu i przekleństwami dała upust swojemu zaskoczeniu.

— To Phyllis! — rzuciła z wściekłością.

Michel zdążył już zabrać Saxa z pomieszczenia, ciągnąc go teraz przez korytarz. Po chwili Maja ich dogoniła. Nagle ktoś pojawił się przed nimi i Rosjanka wycelowała w niego broń, ale Michel błyskawicznie podbił łokciem jej rękę — to był Spencer Jackson, rozpoznał go po oczach. Coś mówił, ale mając hełmy na głowach nie mogli usłyszeć. Dostrzegł to i krzyknął:

— Dzięki Bogu, że przyszliście! Właśnie z nim kończyli… Zamierzali go zabić!

Maja powiedziała coś po rosyjsku, po czym biegiem zawróciła do sali, wrzuciła do środka jakiś przedmiot i nie minęła sekunda, jak znów stała przy nich. Eksplozja wyrzuciła z pomieszczenia kłęby dymu i gruz, osypując nim ścianę naprzeciwko drzwi.

— Nie! — krzyknął Spencer. — Tam była Phyllis!

— Ależ wiem! — odwrzasnęła mu Maja zjadliwie intonując słowa. Tyle że Spencer nie mógł jej usłyszeć.

— Chodźcie już — nalegał Michel, podnosząc na ręce Saxa. Skinął na Spencera, żeby założył hełm. — Ruszajmy, póki jeszcze możemy. — Chyba żadne z nich go nie słyszało, ale mimo tego Spencer nałożył hełm, a potem pomógł Michelowi nieść Saxa: najpierw korytarzem, a później w górę schodami na parter.

Na zewnątrz panował jeszcze większy hałas niż przedtem i było dokładnie tak samo ciemno. Jakieś przedmioty toczyły się po ziemi, a nawet fruwały w powietrzu. W Michela trafiła lecąca z impetem zabłąkana szybka od hełmu, zwalając mężczyznę z nóg.

Po tym wypadku posuwał się dalej z wielką rozwagą. Maja wsunęła łącze telefoniczne w komputerek Spencera i syczącym głosem wydawała im obu rozkazy; ton głosu był oschły, rzucone polecenia — precyzyjne. Wspólnie zaciągnęli Saxa do powłoki namiotu, przełożyli na zewnątrz, a potem zaczęli pełzać we wszystkie strony tak długo, aż znaleźli żelazną szpulkę z „nicią Ariadny”.

Było oczywiste, że nie są w stanie iść pod wiatr. Musieli więc posuwać się na czworakach, przy czym osoba w środku niosła na plecach ciało Saxa, a pozostałe dwie wspierały ją z obu stron. Przemieszczali się powoli, podążając za nitką, bez której nie mieliby nawet cienia szansy na odnalezienie rovera. Dzięki niej podążali wytrwale do przodu wprost ku swemu celowi, mimo że ręce i kolana drętwiały im z zimna. Michel popatrzył w dół na falowanie czarnego pyłu i piasku pod szybką hełmu, zauważając w tym samym momencie, że jest ona mocno uszkodzona.

Co jakiś czas zatrzymywali się, by odpocząć i przełożyć ciało Saxa na następnego dźwigającego. Kiedy skończyła się jego zmiana, Michel uniósł się na kolanach, ciężko sapiąc i opierając szybkę wprost na ziemi, tak że pył przelatywał nad nim. Na języku poczuł dziwny smak czerwonego kamiennego pyłu: był jednocześnie gorzki, słony i siarkowy. Michel pomyślał, że jest to smak marsjańskiego strachu, marsjańskiej śmierci, a może tylko jego własnej krwi; nie potrafił tego odgadnąć. W powietrzu panował zbyt wielki hałas, aby można było myśleć. Michela bolała szyja, dzwoniło mu w uszach, a przed oczyma wirowały czerwone kropki — małe czerwone ludziki, które w końcu wyszły z ukrycia i tańczyły wprost przed nim. Miał wrażenie, że za chwilę straci przytomność. Chciało mu się wymiotować, co było szczególnie niebezpieczne w hełmie, dlatego całym sobą usiłował powstrzymać mdłości; bardzo się spocił, odczuwał potężny ból w każdym mięśniu, w każdej komórce ciała… Po długiej walce nudności na szczęście ustąpiły.

Ponownie ruszyli. W milczeniu minęła godzina zaciekłego, morderczego wysiłku, potem następna. Kolana Michela zmieniły się z odrętwiałej masy w układ bolesnych igiełek, które coraz ostrzej kłuły. Czasami wszyscy troje kładli się na ziemi i czekali, aż przejdzie porażający swą siłą, szaleńczy atak wichury. Wrażenie było szokujące, ponieważ wiatr nawet przesuwając się z prędkością huraganu wiał tylko w pojedynczych porywach; nie nacierał bez przerwy, ale serią wstrząsających ciosów. Niekiedy musieli tak leżeć bardzo długo, przeczekując te podmuchy; bywało nawet, że ogarniała ich nuda — albo rozmyślali o jakichś oderwanych od rzeczywistości sprawach bądź zapadali w niespokojne drzemki. Michelowi wydało się nawet, że może ich tu, na zewnątrz zastać świt, ale w pewnej chwili dostrzegł nierówne cyferki zegarka na szybce hełmu — było dopiero wpół do czwartej nad ranem. A później znowu zaczęli się posuwać naprzód.


Nić nagle się podniosła i pojawił się przed nimi luk śluzy powietrznej rovera, do której była przywiązana. Odcięli ją i na oślep przepchnęli ciało Saxa przez właz, a potem, choć mocno znużeni, sami wspięli się do środka. Zamknęli zewnętrzny luk powietrznej komory i wypompowali z niej powietrze. Podłogę śluzy gęsto pokrywał piasek, a drobiny miału wirowym ruchem wylatywały z nawiewnika pompy, mocno zabarwiając powietrze. Mrugając oczyma, Michel zajrzał w małą szybkę awaryjnego hełmu Saxa; miał odczucie, że wpatruje się w maskę nurka, pod którą nie widać najmniejszego śladu życia.

Kiedy wewnętrzny luk się otworzył, natychmiast zdarli z siebie hełmy, buty i skafandry, a potem pokuśtykali w głąb rovera i szybko zamknęli za sobą luk, chroniąc się przed wlatującym pyłem. Twarz Michela była wilgotna, a kiedy ją przetarł, dopiero wówczas zauważył krew, jaskrawo połyskującą w intensywnie oświetlonym pomieszczeniu. Ciekła mu z nosa. Mimo ostrego światła odnosiło się wrażenie, że w tym osobliwie nieruchomym i cichym przedziale jest dziwnie mroczno. Maja gdzieś po drodze paskudnie przecięła sobie udo i odmrożona skóra wokół rany nabrała specyficznie białego odcienia. Spencer wyglądał na straszliwie wyczerpanego; nie odniósł obrażeń, ale z pewnością nerwy miał mocno nadwątlone. Zdjął Saxowi hełm z głowy, zrzędząc podczas tej czynności, czyniąc pretensje pozostałej dwójce.

— Nie można kogoś w taki sposób po prostu odrywać od aparatury! Mogliście mu wyrządzić krzywdę! Trzeba było poczekać, aż przyjdę! Nie macie pojęcia, co narobiliście!

— A skąd mieliśmy mieć pewność, że w ogóle przyjdziesz — odburknęła Maja. — Spóźniałeś się.

— Tylko trochę! Nie musieliście tak panikować!

— Nie panikowaliśmy!

— W takim razie, dlaczego wręcz oderwaliście go od czujników? I dlaczego zabiłaś Phyllis?

— Torturowała go. Była morderczynią!

Spencer potrząsnął gwałtownie głową.

— Była dokładnie takim samym więźniem, jak Sax.

— Wcale nie!

— Skąd niby masz tę pewność?! Zabiłaś ją, bo ci się zdawało, że torturuje Saxa! Nie jesteś lepsza niż tamci.

— Pieprzę to! Oni torturowali jednego z nas! Nie powstrzymałeś ich, a więc my musieliśmy!

Klnąc po rosyjsku, Maja doszła do jednego z siedzeń kierowców i uruchomiła rovera.

— Wyślij wiadomość do Kojota — warknęła w kierunku Michela.

Michel usiłował sobie przypomnieć, jak się obsługuje radio. Jego ręka jakby sama wystukała polecenie nadania — w trybie przyspieszonym — informacji o odbiciu Saxa. Następnie wrócił do poszkodowanego, który leżał na tapczanie płytko oddychając. Był w szoku. Miał wygolone płaty skóry na czaszce i — tak jak Michel — zakrwawiony nos. Spencer łagodnie mu go wytarł, potrząsając głową.

— Używają przekaźnika obrazu rezonansu magnetycznego i skupionych ultradźwięków — oświadczył posępnie. — Oderwanie go w ten sposób od aparatury mogło… — urwał, po czym znowu potrząsnął głową.

Puls Saxa bił słabo i nieregularnie. Michel zaczął zdejmować rannemu skafander, obserwując własne ręce, które dygotały niczym lecące asteroidy; wydawało się mu, że nie podlegają jego woli i czuł się tak, jakby próbował pracować przy pomocy niedobrego teleoperatora. Jestem oszołomiony, pomyślał. Zmęczony i zażenowany tą sytuacją. Poczuł mdłości. Spencer i Maja nadal gniewnie krzyczeli na siebie; naprawdę stawali się coraz bardziej rozwścieczeni, a on zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego.

— To była suka!

— Gdyby zabijano kobiety za to, że są, jak to mówisz, sukami, nigdy nie wysiadłabyś z Aresa.

— Przestańcie — odezwał się Michel słabym głosem. — Oboje. — Nie całkiem pojmował, co mówią, ale wiedział, że musi się włączyć w tę jawna bitwę. Maja niemal promieniowała wściekłością i bólem, płacząc i wrzeszcząc. Spencer również krzyczał, drżąc na całym ciele. Sax ciągle trwał w stanie śpiączki. Będę znowu musiał zacząć prowadzić psychoterapię, pomyślał Michel i wbrew sobie zachichotał. Ruszył do fotela kierowcy, opadł na siedzenie i spróbował pojąć działanie kontrolek na pulpicie sterowniczym, pulsujących jak przez mgłę, na tle latającego czarnego pyłu za przednią szybą. — Jedź wreszcie — powiedział z rozpaczą do Mai, która siedziała w fotelu obok niego, łkając z wściekłości; ręce zaciskała na kierownicy. Położył dłoń na jej ramieniu, ale Maja strząsnęła ją z furią. Dłoń odskoczyła na bok, jakby była zakończeniem sprężyny, a Michel omal nie spadł z siedzenia. — Porozmawiamy później — zauważył. — Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy jakoś dotrzeć do domu.

— Nie mamy domu — burknęła Maja.

Загрузка...