VII. ZIMNE POWITANIE FAGORÓW

— Lord czy nie lord, to on będzie musiał do mnie przyjść — powiedziała dumnie Shay Tal, kiedy razem z Vry nie mogły zasnąć w ciszy półdnia.

Lecz nowy lord Embruddocku również miał swoją dumę i nie przyszedł. Jego panowanie okazało się ani lepsze, ani gorsze od panowania poprzedników. Nadal miał z jednych powodów na pieńku z radą, a ze swymi młodymi namiestnikami z innych. Rada i lord zgadzali się. gdzie tylko mogli, dla świętego spokoju, a jedyną kwestią, w której zgadzali się bez zastrzeżeń, była kłopotliwa akademia. Niezadowolenie należy dusić w zarodku. Potrzebując kobiet do zbiorowej pracy nie mogli im zakazać zgromadzeń, toteż zakaz niczego nie załatwiał. Nie został jednak odwołany i to rozdrażniło kobiety. Shay Tal i Vry spotkały się na osobności z Laintalem Ayem i Dathką.

— Rozumiecie, o co nam chodzi — powiedziała Shay Tal. — Namówcie tego uparciucha, żeby zmienił zdanie. Jest z wami w dobrej komitywie, a ze mną na noże.

Spotkanie dało tylko tyle, ze Dathką zaczął robić słodkie oczy do małomównej Vry. A Shay Tal zhardziała jeszcze bardziej.

Kilka dni później, wracając z jednej ze swoich samotnych wędrówek, Laintal Ay wstąpił po Shay Tal. Zabłocony siedział pod domem kobiet, dopóki nie wyszła z warzelni. Pojawiła się w towarzystwie dwóch niewolnic z tacami pełnymi bochenków świeżego chleba. Za niewolnicami jak cień kroczyła Vry. Znów oto Oldorando miało swój chleb i Vry znów ruszała dopilnować podziału, jednak Shay Tal zdążyła jeszcze porwać dodatkowy bochenek dla Laintala Aya. Podała mu chleb z uśmiechem, odrzuciwszy niesforny lok z czoła.

Pałaszował chleb ze smakiem, przytupując dla rozgrzewki. Łagodniejsza pogoda, tak jak i nowy lord, przyniosła więcej zamieszania niż pożytku. Teraz było znów zimno i krople wilgoci zamarzły na czarnych rzęsach Shay Tal. Wszystko jak okiem sięgnąć spowiła biel. Rzeka nadal toczyła fale, szeroka i ciemna, ale przy brzegach szczerzyła lodowe zęby.

— Jak tam mój młody namiestnik? Ostatnio rzadziej cię widuję.

Przełknął resztkę chleba, pierwszy posiłek od trzech dni.

— Łowy są ciężkie. Musimy zapuszczać się coraz dalej w teren. Teraz, gdy znowu jest zimniej, może jelenie podejdą bliżej domu.

Miał się na baczności, patrząc na stojącą przed nim kobietę w za luźnym futrze. W jej zewnętrznym spokoju i wewnętrznym napięciu było coś, co przyciągało do niej ludzi i odpychało zarazem. Jeszcze nim przemówiła, uświadomił sobie, że przejrzała jego wykręty.

— Mam o tobie wysokie mniemanie, Laintalu Ayu, tak jak miałam o twojej matce. Wspomnij jej mądrość. Wspomnij jej przykład i nie obracaj się przeciwko akademii wzorem niektórych swoich przyjaciół.

— Wiesz, jak uwielbia cię Aoz Roon — wyrwało mu się.

— Wiem, jak to okazuje.

Widząc jego zakłopotanie złagodniała i wziąwszy go pod rękę zaczęła wypytywać, skąd wraca. Idąc z nią, raz po raz zerkając na jej ostry profil, opowiadał o zrujnowanej osadzie, którą napotkał wśród pustkowi. Na wpół zarzucone głazami opuszczone uliczki biegły jak wyschnięte łożyska potoków, mające domy bez dachów za nabrzeża. Wszystkie drewniane elementy zostały wyrwane bądź zbutwiały. Kamienne schody wznosiły się ku piętrom, które zniknęły dawno temu, okna wyglądały na krajobraz skalnych rumowisk. W progach rosły trujące grzyby, wiatry zawiały śniegiem paleniska, ptaki uwiły gniazda w wyrwach.

— To pozostałość po katastrofie — rzekła Shay Tal.

— To dzień dzisiejszy — odparł naiwnie i zaczął opowiadać o spotkaniu z małą grupką fagorów — nie wojowników, tylko nędznych grzybojadów, które wystraszyły się jego tak samo, jak on ich.

— Niepotrzebnie ryzykujesz życiem.

— Muszę… muszę się czasem wyrwać.

— Nigdy nie wysunęłam nosa z Oldorando. Muszę, muszę… pragnę wyrwać się tak jak ty. Jestem uwięziona. Pocieszam się tylko, że wszyscy jesteśmy więźniami.

— Nie rozumiem tego, Shay Tal.

— Zrozumiesz. Najpierw los kształtuje nasz charakter, potem charakter kształtuje nasz los. Ale skończmy z tym… jesteś jeszcze za młody.

— Nie jestem za młody, aby ci pomóc. Wiesz, dlaczego boją się akademii? Może zakłócić spokojny bieg życia. A ty nam powiadasz, że wiedza służy ogólnemu dobru, czyż nie tak?

Patrzył na nią na pół z uśmiechem, na pół kpiąco, aż zajrzawszy w jego oczy pomyślała: Tak, teraz rozumiem, co czuje do ciebie Oyre. Skinęła głową, odwzajemniając jego uśmiech.

— Zatem musisz udowodnić swoją rację.

Uniosła cienką brew, nic nie mówiąc. Wyciągnąwszy do niej pięść otworzył brudne palce. Na jego dłoni leżały kłosy dwóch traw, jeden z nasionami zebranymi w delikatne dzwoneczki, drugi w kształcie miniaturowej miotełki.

— No więc, co nam powie o nich akademia szanownej pani, czy zna ich nazwy?

Po chwili wahania rzekła:

— To jest owies i żyto, zgadza się? — Poszukała w skarbnicy ludowej mądrości. — Stanowiły ongiś dziedzinę… rolnictwa.

— Zerwałem je pod zrujnowaną osadą, rosły dziko. Kiedyś mogły ich być całe pola… przed tą twoją katastrofą… Tam są jeszcze inne dziwne rośliny, pną się w osłoniętych miejscach po gruzach. Można zrobić z tych ziaren dobry chleb. Jeleniom one smakują — kiedy pastwiska obrodzą, łanie wybierają owies, zostawiając żyto.

Poczuła łaskotanie wąsów żyta, gdy przerzucił kłosy na jej dłoń.

— Dlaczego mnie je przyniosłeś?

— Zrób nam lepszy chleb. Znasz sekrety wypieku. Ulepsz chleb. Udowodnij wszystkim, że wiedza służy ogólnemu dobru. Wówczas zakaz działalności akademii zostanie uchylony.

— Łebski z ciebie chłopak — powiedziała. — Nadzwyczajny. Pochwały wprawiły go w zakłopotanie.

— Och, w dzikiej głuszy wschodzi wiele roślin, które można wykorzystać z pożytkiem dla nas. Zbierał się do odejścia.

— Oyre ostatnio jest jakaś markotna — zauważyła Shay Tal. — Co ją gryzie?

— Jesteś mądra… myślałem, że zgadniesz.

Ścisnęła kłosy, obciągnęła na sobie futro.

— Przychodź do mnie częściej porozmawiać — powiedziała ciepło. — Nie odrzucaj mojej przyjaźni.

Niewyraźnie uśmiechnąwszy się. poszedł w swoją stronę. Nie mógł wyjawić ani Shay Tal, ani nikomu, że obecność przy zabójstwie Nahkriego rzuciła cień na jego duszę. Głupcy bo głupcy, Nahkri i Klils byli mu przecież wujami i cieszyli się życiem. Ten koszmar ciągnął się za nim, choć minęły już dwa lata. Podejrzewał, że i jego kłopoty z Oyre mają to samo źródło. Do Aoza Roona żywił teraz skrajnie sprzeczne uczucia. Mord odstręczył nawet Oyre od własnego ojca. Trzymając język za zębami Laintal Ay czuł się wspólnikiem zbrodni potężnego protektora. Stał się niemal takim samym milczkiem, jak Dathka. Kiedyś na samotną włóczęgę gnały go radość życia i żądza przygód, obecnie smutek i niepokój.

— Laintal Ay!

Obejrzał się na wołanie Shay Tal.

— Zajdź do mnie, to poczekamy na Vry.

Zaproszenie ucieszyło go i zażenowało. Pośpiesznie przemknął za nią do nędznej izby nad świniami, mając nadzieję, że nie widzi go nikt z łowieckiej kompanii. Po zimnie na dworze poczuł się senny w zaduchu izby. Stara, zwiędła matka Shay Tal siedziała w kącie na dziurze ustępu, przez którą odchody leciały na dół wprost między zwierzęta. Świstek Czasu odgwizdał godzinę, zapadał już mrok. Laintal Ay pozdrowił staruszkę i siadł na skórach przy Shay Tal.

— Zbierzemy więcej takich nasion i założymy poletka żyta i owsa — powiedziała.

W jej głosie wyczuł zadowolenie. Niebawem przyszły Vry i Amin Lim, pulchna, macierzyńska młoda dziewczyna, która mieniła się pierwszą adeptką Shay Tal. Amin Lim z miejsca podążyła w głąb izby i siadła oparta plecami o ścianę, pragnąc jedynie słuchać i widzieć Shay Tal.

Vry też nie pchała się nigdy na plan pierwszy. Drobna z niej była dziewczyna. Pod srebrzystoszarym futrem sterczały jej piersi, jak dwie cebule za pazuchą. Wąska buzia Vry mimo bladości mogła się podobać, gdyż opromieniał ją blask głęboko osadzonych oczu. Nie pierwszy raz Laintal Ay pomyślał, że Vry jest podobna do Dathki; może Dathkę to właśnie w dziewczynie pociągało. Włosy stanowiły jej prawdziwą ozdobę. Gęste i ciemne, w promieniach słońca nabierały kasztanowej barwy, w przeciwieństwie do czarnych jak noc włosów oldorandek. To jedynie wskazywało na mieszane pochodzenie Vry, której matką była jasnowłosa i jasnolica branka z południa Borlien, wcześnie zmarła w niewoli.

W Oldorando wszystko zachwycało maleńką Vry. zbyt małą, aby żywić urazę do krzywdzicieli. Zwłaszcza kamienne wieże i rury z gorącą wodą budziły jej dziecięcy zachwyt. Zasypywała wszystkich pytaniami, ale serce oddała Shay Tal. która zawsze znalazła na wszystko odpowiedź. Shay Tal doceniła bystrość umysłu dziewczynki. Nauczyła ją czytać i pisać. Vry została jedną z najzagorzalszych orędowniczek akademii. A że ostatnimi laty przychodziło na świat więcej dzieci, uczyła je oloneckiego abecadła.

Vry i Shay Tal wdały się w rozmowę o swoim odkryciu systemu korytarzy pod miastem. Wszystkie wieże łączyła z północy na południe i ze wschodu na zachód sieć tuneli — to znaczy łączyła ongiś; trzęsienia ziemi, powodzie i inne klęski żywiołowe zatarasowały bowiem wiele przejść. Shay Tal marzyli o dotarciu do na wpół zasypanej piramidy przy ołtarzu ofiarnym, kryjącej — jak przypuszczała — nieprzebrane skarby, jednak wszystkie korytarze do piramidy po samo sklepienie wypełniał ił.

— Jest wiele rozmaitych połączeń, o jakich nam się nie śniło. Laintalu Ayu — powiedziała. — Żyjemy na powierzchni ziemi, ale słyszałam, że w Pannowalu ludzie pędzą wygodny żywot pod ziemią i podobnie — zdaniem przejezdnych kupców — w Ottassolu na południu. Być może tunele łączą się ze światem dolnym, zamieszkanym przez mamiki i mamimy. Gdyby tak, jak dla ducha, udało się odnaleźć do nich drogę dla naszego ciała, sięgnęlibyśmy po tkwiącą w ziemi wielką wiedzę. Aoz Roon byłby zadowolony.

Ciepło rozebrało Lamtala Aya, więc senny kiwał jedynie głową.

— Wiedza to nie tylko coś, co tkwi w ziemi jak brassimipa — wtrąciła Vry — Wiedzę można tworzyć poprzez obserwacje. Moim zdaniem i w powietrzu istnieją korytarze na kształt tych pod nami. Nocą obserwuję gwiazdy, jak wschodzą i zachodzą. Jak wędrują po niebie. Pewne gwiazdy wędrują własnymi korytarzami.

— One są za daleko, żeby miały na nas jakiś wpływ.

— Wcale nie. Wszystkie należą do Wutry. A to, co Wutra czym w górze, musi mieć na nas wpływ.

— Bałaś się podziemi — rzekła Shay Tal.

— A pani boi się gwiazd — odpaliła bez namysłu Vry. Laintal Ay był zdumiony słysząc, jak jego rówieśniczka, ta nieśmiała, młodziutka kobieta odrzuca zwykłą sobie potulność i odzywa się w ten sposób do Shay Tal; dziewczyna zmieniła się tak samo, jak ostatnio pogoda. Shay Tal jakby to nie przeszkadzało.

— Do czego nadają się te podziemne korytarze — zapytał. — Jakie mają znaczenie?

— Są tylko pamiątką po jakiejś dawno minionej przeszłości. Przyszłość leży w niebiosach — powiedziała Vry Ale Shay Tal oświadczyła stanowczo.

— One dowodzą tego. czemu zaprzecza Aoz Roon: ze to podwórko, na którym żyjemy, to był niegdyś wspaniały ogród, pełen sztuk i nauk, i ludzi, lepszych od nas. Ludzi było więcej, musiało być ich więcej — tyle jest teraz mamunów — i byli wspaniale odziani, jak Loila Bry. I mieli w głowach więcej myśli jak ogniste ptaki. My, z naszym błotem w głowach, jesteśmy tym, co po nich zostało.

W trakcie rozmowy Shay Tal co chwila wymieniała imię Aoza Roona, za każdym razem ze spojrzeniem wbitym w ciemny kąt izby.


Minęły mrozy i przyszły deszcze, a po nich znów mrozy, jak gdyby pogoda specjalnie uwzięła się na mieszkańców Embruddocku. Kobiety pchały swój kierat i marzyły o innych miejscach.


Fałdy Wzgórz jak pręgi biegły przez nizinę mniej więcej ze wschodu na zachód. Resztki zasp śnieżnych wciąż zalegały synkliny w górnych partiach stoków od północnej strony — nędzne resztki śnieżnego całunu, nie tak dawno otulającego całą krainę. Teraz śnieg był dziobaty, podziurawiony przez zielone kiełki, z których każdy uformował sobie maleńką okrągłą kotlinkę i królował w niej niepodzielnie. Poniżej linii śniegów ciągnęły się olbrzymie rozlewiska — najbardziej uderzający element nowego pejzażu. Poprzecinały cały krajobraz równoległymi jeziorami w kształcie ryby, w których przeglądały się skrawki zachmurzonego nieba. Okolica stanowiła kiedyś bogate tereny łowieckie. Ze śniegami odeszła zwierzyna, przenosząc się na suchsze pastwiska wśród wzgórz. Jej miejsce zajęły stada czarnych ptaków, flegmatycznie brodzących u brzegów okresowych jezior.

Dathka z Laintalem Ayem leżeli na grani i obserwowali maszerujące sylwetki. Młodzi łowcy byli przemoczeni do suchej nitki i w złych humorach. Dathka nachmurzył czoło i oczy zwęziły mu się w pociągłej, posępnej twarzy. Malutkie sierpy wody wypełniały zagłębienia odciśnięte palcami w grząskim gruncie. Wokół gulgotała opita ziemia.

Nieco niżej sześciu zgorzkniałych łowców przysiadło na piętach, kryjąc się za granią; obojętnie wyczekiwali komendy swoich przywódców, chuchając na wilgotne kciuki i śledząc wzrokiem ptaki przelatujące po niebie.

Wyśledzone sylwetki maszerowały na wschód grzbietem sąsiedniego pasma wzgórz, jedna za drugą w rzędzie, z opuszczonymi głowami dla osłony przed mżawką. Za rzędem sylwetek szerokim zakolem rozlał się Voral. Przycumowane na brzegu rzeki stały trzy łodzie, które przywiozły nieproszonych gości na odwieczne tereny łowieckie oldorandczyków. Pochodzenie intruzów zdradzały wysokie buty z grubej skóry i kapelusze w kształcie garnka.

— To Borlieńczycy — powiedział Laintal Ay. — Przegnali stąd całą zwierzynę. Teraz my musimy ich przegnać.

— Jak? Za mało nas — rzekł Dathka nie odrywając oczu od maszerujących w dali sylwetek. — Tereny są nasze. Ale ich jest ponad cztery garście…

— Jedno na pewno możemy zrobić: spalić im łodzie. Głupcy zostawili tylko dwóch ludzi na straży. Tych załatwimy.

Zamiast na zwierzynę, której nie było, równie dobrze mogli zapolować na Borlieńczyków. Od jednego z pojmanych niedawno południowców dowiedzieli się o nieszczęściu Borlien. Ludzie mieszkali tam w budynkach z gliny, na ogół jednopiętrowych — na dole zwierzęta, na piętrze gospodarze. Ostatnie niespotykane ulewy doszczętnie rozmyły lepianki; cała ludność została bez dachu nad głowią.

Oddział Laintala Aya skradał się do łodzi nad Voralem w przybierającym na sile deszczu. Był początek zimy. Z południa szła ulewa. Kapryśnie zacinając skraplała piechurów coraz rzęsiściej, aż lunąwszy wreszcie ciężkimi kroplami zabębniła im po plecach, zalewając twarze. Zdmuchiwali krople wody z płaskich nosów. Jeszcze kilka lat temu żaden z nich nie wiedział, co to deszcz; w grupie nie było łowcy, który by nie tęsknił do rześkich dni dzieciństwa, ze śniegiem po kolana i stadami jeleni po horyzont. Teraz horyzont zniknął w brudnoburej pomroce, a grunt spływał wodą.

Już pod osłoną szarugi dotarli nad brzeg rzeki. Tu człowiekowi po kolana sięgały gęste, mimo niedawnych mrozów, i soczyste trawy, pochylone i migotliwe w strugach deszczu. Biegnąc nie widzieli nic prócz falujących traw, ciężarnych chmur i mętnej wody tej samej barwy, co chmury. Ryby chlupały głośno w rzece, wyczuwając rozrastanie się ich żywiołu.

Dwaj borlieńscy wartownicy, skuleni w łodzi na deszczu, zginęli bez. stawiania oporu; być może woleli umrzeć, niż dalej moknąć. Ciała wyrzucono za burtę. Unosiły się przy łodziach plamiąc nurt krwią, podczas gdy krześnik łowców daremnie usiłował skrzesać ogień; płytka w tym miejscu rzeka nie chciała zabrać trupów, mimo że odpychano je wiosłami. Powietrze uwięzione pod ubraniem ze skór utrzymywało zwłoki tuż przy krostowatej od kropli deszczu powierzchni wody.

— Dobrze, już dobrze — powiedział zniecierpliwiony Dathka. — Zostaw to krzesanie. Lepiej rozbierzmy łodzie na kawałki, chłopaki.

— Sami możemy skorzystać z tych łodzi — rzucił myśl Laintal Ay. — Powiosłujemy sobie do Oldorando.

Reszta biernie śledziła spór dwóch młodzików.

— Co powie Aoz Roon, jak wrócimy, do domu bez mięsa?

— Pokażemy mu łodzie.

— Nawet Aoz Roon nie jada łodzi.

Uwagę przyjęto śmiechem. Wleźli do łodzi i niewprawnie wzięli się do wioseł. Trupy zostały za nimi. Dopłynęli jakoś do Oldorando, pod siekący im w twarze deszcz. Aoz Roon ponuro powitał swych podwładnych. Popatrzył na Laintala Aya i pozostałych łowców w milczeniu, które uważali za gorsze od obelg, gdyż odbierało im możliwość obrony. W końcu odwrócił się do nich tyłem, przez otwarte okno wyglądając na ulewę.

— Możemy głodować. Głodowaliśmy nieraz. Ale szykują nam się inne kłopoty. Grupa Faralina Ferda powróciła z wyprawy łowieckiej na północ. Wypatrzyli z daleka bandę fugasów na kaidawach, zmierzającą w naszą stronę. Mówią, że wyglądało to na wyprawę wojenną.

Łowcy popatrzyli po sobie.

— Ile ich było? — spytał któryś.

Aoz Roon wzruszył ramionami.

— Czy jechały od jeziora Dorzin? — zapytał Laintal Ay.

Aoz Roon ponownie wzruszył ramionami, jakby uważał pytanie za nieistotne. Obrócił się do słuchaczy, przygważdżając ich ponurym spojrzeniem.

— Jaką taktykę uważacie za najlepszą w tych warunkach?

Nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytanie, sam sobie jej udzielił:

— Nie jesteśmy tchórzami. Wyruszymy naprzeciw i zaatakujemy, zanim dotrą tutaj i spróbują spalić Oldorando, czy co im tam chodzi po ich tępych szlejach.

— Nie napadną nas w taką pogodę — odezwał się starszy wiekiem łowca. — Nie cierpią wody. Tylko w szalonej furii wyskoczy fugas na ulewę. Woda uszkadza im futra.

— Czasy są szalone — rzekł Aoz Roon. chodząc niespokojnie tam i z powrotem. — Świat tonie w deszczu. Kiedy ten łoński śnieg ma zamiar wrócić?

Odprawiwszy wszystkich pobrnął po błocie w odwiedziny do Shay Tal. Siedziały u niej Vry i jeszcze jedna bliska przyjaciółka. Amin Lim, zajęte kopiowaniem jakichś hieroglitow. Shay Tal odprawiła obie bez ceregieli. Spoglądali na siebie z rezerwą, ona na jego mokrą twarz i minę kogoś, kto ma więcej do powiedzenia, niż umie wyrazić. on na jej zmarszczki pod oczami, na pierwsze siwe włosy połyskujące w jej czarnych lokach.

— Kiedy deszcz przestanie padać?

— Pogoda znowu się psuje. Chcę zasiać żyto i owies.

— Jesteś podobno bardzo mądra — ty i twoje kobiety… Powiedz mi, co to będzie.

— Nie wiem. Idzie zima. Może zrobi się zimniej.

— A śnieg? Dałbym nie wiem co, żeby ten przeklęty śnieg wrócił, a deszcz poszedł w cholerę.

Gniewnym ruchem wzniósł pięść i zaraz ją opuścił.

— Jeśli zrobi się zimniej, z deszczu zrobi się śnieg.

— Na gówno Wutry, to ci kobieca logika Znikąd pewności na tym cholernie niepewnym świecie Nie jesteś tego pewna, Shay Tal?

— Nie bardziej niż ciebie.

Obrócił się na pięcie, ale jeszcze przystanął w drzwiach.

— Jeśli twoje kobiety nie będą pracować, nie będą jeść. Nie możemy pozwalać ludziom na leniuchowanie, sama rozumiesz.

Odszedł, nawet się nie obejrzawszy. Podążyła za nim do drzwi i w progu przystanęła z marszem na czole. Była zła. bowiem nie miała okazji raz jeszcze dać mu kosza, raz jeszcze podbudować wiarę w siebie. I czuła, ze tak naprawdę nie o mej myślał, tylko o ważniejszych sprawach. Obciągnęła na sobie lichy przyodziewek i wróciwszy do izby siadła na posłaniu. W tej pozie pozostała do nadejścia Vry. lecz na widok młodej przyjaciółki poderwała się z poczuciem winy.

— Nigdy nie traćmy pewności — powiedziała. — Gdybym była czarodziejką, przywróciłabym śniegi Aozowi Roonowi.

— Jesteś czarodziejką — z wiarą odparła Vry.

Wieść o nadciąganiu fagorów rozeszła się szybko. Kobiety, które pamiętały ostatnią napaść na miasto, nie mówiły o niczym innym. Gadały nocą, opite bełtelem, przewracając się na posłaniach, gadały o tym skoro świt, mieląc ziarno przy gęsiej łojówce.

— Stać nas na więcej niż gadanie — oznajmiła im Shay Tal. — Macie mężne serca, kobiety, nie tylko ostre języki. Pokażemy Aozowi Roonowi, co potrafimy. Posłuchajcie, jaki mam pomysł.

Uradziły, ze akademia, która stale musi usprawiedliwiać swoje istnienie wobec mężczyzn, przedstawi plan walki i ocalenia Oldorando. Wybrawszy odpowiedni teren kobiety w jakimś bezpiecznym miejscu wystawią się fagorom na widok. Kiedy fagory się zbliżą, wpadną w zasadzkę i zostaną wyrżnięte w pień przez zaczajonych z obu stron łowców. Omawiając ten plan kobiety darły się i domagały krwi. Ustaliwszy wszystkie szczegóły ku ogólnemu zadowoleniu, wybrały na wysłanniczkę do Aoza Roona jedną z najładniejszych dziewcząt, prawie w wieku Vry wybór padł na Dol Sakil, córkę starej położnej Rol Sakil. Oyre odprowadziła Dol pod wieżę ojca, któremu dziewczyna miała przekazać ukłony od Shay Tal i jej prośbę o przybycie do domu kobiet, gdzie zostanie mu przedstawiony plan pobicia wroga.

— Myślisz, ze on w ogóle zwróci na mnie uwagę? — odezwała się Dol.

Oyre z uśmiechem popchnęła ją do drzwi.

Kobiety czekały; na dworze lał deszcz. Koło południa wróciła Oyre. Sama i wściekła. W końcu wywaliła całą prawdę: ojciec odrzucił zaproszenie… a przyjął Rol Sakil. Uznał ją za dar od akademii. Dol zamieszkała z nim na stałe.

Na tę wieść Shay Tal ogarnął szał wściekłości. Tarzała się po podłodze. Skakała jak opętana. Wrzeszczała i rwała włosy z głowy. Wygrażała i klęła, przysięgając zemstę wszystkim debilowatym mężczyznom. Prorokowała, że fagory żywcem pożrą ich wszystkich, podczas gdy rzekomy lord gnije sobie w łóżku, kopulując z debilowatym dzieciakiem. Wygadywała straszne rzeczy. Przyjaciółki nie mogąc jej uspokoić odeszły przerażone. Vry i Oyre przepędziła sama.

— To przykre — powiedziała Rol Sakil — ale przyjemne dla Dol. Po czym Shay Tal ogarnęła na sobie ubranie i z krzykiem wypadła na ulicę, zatrzymując się pod Wielką Wieżą, w której mieszkał Aoz Roon. Z twarzą w strugach deszczu, na całe gardło wyklinała jego skandaliczny postępek, domagając się, by do niej wyszedł. Krzyczała tak wielkim głosem, że towarzysze cechowi i łowcy wybiegli na dwór posłuchać. Chroniąc się przed deszczem pod ściany zniszczonych budynków, stali z założonymi rękami i szczerzyli zęby pośród ulewy przygniatającej parę z gejzerów do samej ziemi i pośród błota, które bulgotało im spod butów.

Aoz Roon wychylił się z okna wieży. Spojrzał z góry i kazał Shay Tal się wynosić. Wrzasnęła, że jest ohydny, a jego postępowanie ściągnie zgubę na cały Embruddock. W takiej to krytycznej chwili przybył Laintal Ay, ujął Shay Tal za ramię i zagadnął łagodnie. Słuchając przestała na moment krzyczeć. Nie ma co rozpaczać — mówił. Łowcy wiedzą, jak sobie poradzić z fagorami, wie i Aoz Roon. Ruszą do walki, gdy tylko poprawi się pogoda.

— Gdy! Jeśli! A coś ty za jeden, żeby stawiać warunki, Laintalu Ayu? Wy, mężczyźni, jesteście słabi jak dzieci! — Wzniosła pięści do nieba. — Albo wykonacie mój plan, albo spotka was zguba… i ciebie, Aozie Roonie, słyszysz? Widzę to wszystko wyraźnie oczyma duszy.

— Tak, owszem — próbował ją uspokoić Laintal Ay.

— Nie dotykaj mnie! Wykonajcie plan. Plan albo śmierć! A jeśli ten dureń lord poroniony ma nadzieję pozostać lordem, musi pozbyć się Dol Sakil ze swego wyrka. Gwałciciel dzieci! Biada nam! Biada!

Ciskała złowróżbne klątwy z obłąkaną pewnością siebie. Nie przerywała oracji, wyklinając na różne sposoby głupich i zezwierzęconych mężczyzn. Wszyscy byli pod wrażeniem. Ulewa przybrała na sile. Wieże ociekały wodą. Łowcy szczerzyli do siebie zęby niewesoło. Na ulicy przybywało widzów żądnych sensacji. Laintal Ay krzyknął do Aoza Roona, że jest przekonany o słuszności tego, co mówi Shay Tal i że radzi mu podporządkować się przepowiedniom. Plan kobiet wydawał się dobry.

Aoz Roon ponownie stanął w oknie. Twarz miał tak ciemną jak futro, które nosił. Mimo gniewu panował jednak nad sobą. Zgodził się wykonać plan kobiet, gdy poprawi się pogoda. Nie wcześniej. Na pewno nie wcześniej. Ponadto ani myśli oddawać Dol Sakil. Jest w nim zakochana i potrzebuje jego opieki.

— Barbarzyńca! Ciemny barbarzyńca! Wszyscy jesteście barbarzyńcy, nadajecie się tylko do tego śmierdzącego podwórka. Nikczemność i ciemnota przywiodły nas do upadku.

Shay Tal maszerowała uliczką tam i z powrotem po błocie, pokrzykując. Pierwszym barbarzyńcą był dziki gwałciciel, którego imienia brzydziła się nawet wymówić. Wszyscy żyli na podwórzu zadowoleni jak świnie w błocie, zapomniawszy o wspaniałości niegdysiejszego Embruddocku. Całe te ruiny za żałosnymi palisadami to są dawne piękne, obleczone w złoto wieżyce, wszystko, co teraz jest błotem i łajnem, krył kiedyś piękny marmur. Miasto było wtedy cztery razy większe niż obecnie i wszystko było piękne — czyste i piękne. Nie hańbiono kobiet.

Przycisnęła do ciała przemoczone futro i zaszlochała. Nie będzie dłużej żyła w takim plugawym miejscu. Zamieszka daleko stąd, za palisadami. Jeśli nocą nadejdą fagory albo napadną ją podstępni Borlieńczycy — cóż jej za różnica? Po co ma żyć? Są dziećmi katastrofy, oni wszyscy.

— Spokój, kobieto, spokój — powtarzał Laintal Ay, który brnął za nią przez błoto.

Odtrąciła go ze wzgardą. Jest tylko starzejącą się kobietą, której nikt nie kocha. Ona jedna widzi prawdę. Pożałują dopiero, gdy odejdzie. Po czym Shay Tal od słów przeszła do czynów i zajęła się przenoszeniem swych niewielu rzeczy do jednej z chylących się ku ruinie wież pośród radżabab, na północny wschód za palisadą. Vry i inne kobiety pomagały jej, kursując w deszczu ze skromnym dobytkiem.

Nazajutrz plucha ustała. I zaszły dwa nadzwyczajne wydarzenia. Nadleciały stadem nad Oldorando małe ptaszki nieznanego gatunku i krążąc wokół wież wypełniały powietrze świergotem. Chmara ptactwa nie chciała siadać w obrębie osady. Oblepiła opuszczone wieże poza jej obrębem, a zwłaszcza ruinę, do której poszła na dobrowolne wygnanie Shay Tal. Tutaj ptaki podniosły niezwykłą wrzawę. Miały krótkie dzioby i czerwone łebki, czerwone i białe piórka w skrzydłach oraz śmigły lot. Kilku łowców wybiegło z sieciami, próbując je łowić, ale bez powodzenia. Uznano to za omen.

Drugie wydarzenie wzbudziło jeszcze większą trwogę. Wylał Voral. Rzeka wezbrała po deszczach. Świstek Czasu odgwizdał południe, gdy z biegiem rzeki, od strony jeziora Dorzin, nadeszła wielka fala. Stara Molas Ferd, zajęta zbieraniem gęsiego łajna nad brzegiem rzeki, dostrzegła tę falę pierwsza. Wyprostowała się, na ile jej wiek pozwalał, i w osłupieniu wlepiła oczy w walącą się na nią ścianę wody. Wystraszone gęsi i kaczki z wrzaskiem pouciekały na palisadę. Lecz stara Molas Ferd z szufelką w garści i otwartymi ustami stała i gapiła się W otchłań wód. Porwały ją i cisnęły o ścianę domu kobiet. Nim opadły, wezbrana fala runęła na osadę, zmywając ziarno, wdzierając się do ludzkich siedzib, topiąc maciory. Molas Ferd zginęła zgruchotana na miazgę. Osada zmieniła się w grzęzawisko. Lawina błotnistej wody oszczędziła jedynie wieżę obraną przez Shay Tal na siedzibę.

Okres ten ugruntował na dobre początki sławy Shay Tal jako czarodziejki. Wszyscy, którzy słyszeli, jak wyklinała Aoza Roona, szemrali nie opuszczając swoich kątów. Tego wieczora, gdy Bataliksa, a za nią Freyr schodziły z nieba na zachodzie, zamieniając wody w krew, gwałtownie spadła temperatura. Wszystko pokrył cienki, kruchy lód.


Nazajutrz o wschodzie Freyra osadę obudziły gniewne krzyki Aoza Roona. Usłyszały je przy wciąganiu butów wychodzące do pracy kobiety i struchlałe obudziły swoich mężczyzn. Aoz Roon brał przykład z Shay Tal:

— Wyłazić, psia wasza mać! Bijecie się dziś z fagorami, wszyscy co do jednego! Już ja wam zagram do tańca. Pobudka, wstawać wszyscy, zbierać się do walki. Zachciało się wam fagorów, to będziecie bić fagory. Ja szedłem na nie w pojedynkę, wy, gnojki, możecie iść kupą. To będzie wielki dzień w dziejach, słyszycie mnie, wielki dzień, nawet jeśli nikt nie wróci żywy!

Wielki, w czarnym futrze, stał na szczycie wieży, wygrażając pięścią pod sunącymi z porannym wiatrem złowrogimi chmurami. Drugą ręką ściskał wierzgającą Dol Sakil, która szamotała się i darła, że jej zimno. Za nimi sterczał Eline Tal, głupkowato szczerząc zęby.

— Tak, wyrżniemy te w mlecz szarpane fagory zgodnie z planem kobiet, słyszycie to, gnuśne piczki akademiczki? Bijemy się zgodnie z planem bab, wykonam go co do joty. Na prakamień, zobaczymy, co nam przyniesie dzisiejszy dzionek, przekonamy się, czy Shay Tal mówi do rzeczy czy też od rzeczy, przekonamy się, co warte jej proroctwa!

Cienki lód chrzęścił pod stopami wychodzących pojedynczo postaci, które podnosiły oczy na swego lorda. Ludzie bojaźliwie zbijali się w grupki, tylko stara Rol Sakil, matka Dol, zachichotała.

— Ten to faktycznie musi mieć dużego, sądząc po tym wrzasku… Dol już się zdążyła pochwalić. Ryczy jak byk!

Wciąż pokrzykując Aoz Roon przywlókł za sobą Dol do samego parapetu i mierzył ich z góry spojrzeniem bazyliszka.

— Tak, zobaczymy, co warte jej słowa, sprawdzimy ją. Sprawdzimy Shay Tal w boju, skoro wam wszystkim wydaje się taka wspaniała. Słyszysz mnie, Shay Tal? Dziś wóz albo przewóz i niech popłynie krew, czerwona albo żółta.

Splunął na nich i wlazł z powrotem do wieży, trzaskając za sobą klapą w dachu.

Posiliwszy się ciemnym chlebem wszyscy ruszyli w drogę za łowcami. Miny mieli nietęgie, nawet Aoz Roon. Wy wrzeszczał z siebie cały animusz. Zmierzali na południowy wschód. Temperatura utrzymywała się poniżej zera. Wiatr ucichł, słońca zniknęły w chmurach. Grunt był twardy i lód trzaskał im pod nogami. Idąca z nimi Shay Tal nie odstępowała kobiet, usta miała zaciśnięte, poły futra obijały jej się o szczupłe ciało. Szli powoli, gdyż kobiety nie przywykły do pokonywania pieszo odległości, które nie czyniły żadnego wrażenia na mężczyznach. Dotarli w końcu na skraj falistej niziny, gdzie łowcy Laintala Aya wypatrzyli Borlieńczyków zaledwie dwa dni przed wylewem Voralu. Tu ciągnęły się szeregiem długie grzbiety, a pomiędzy nimi płytkie rozlewiska lśniły jak wyrzucone na brzeg ryby. Tutaj mogli urządzić zasadzkę. Mróz wywabi fagory, jeśli jeszcze gdzieś w okolicy były.

Bataliksa zaszła nie wiadomo kiedy. Przemierzali wyżynę, mężczyźni na przedzie, za nimi kobiety w luźnych grupkach. Wszyscy czuli się nieswojo pod ołowianym niebem. Na skraju pierwszego rozlewiska kobiety przystanęły, obracając na Shay Tal niezbyt przyjazne spojrzenia. Uprzytomniły sobie całą grozę własnego położenia, gdyby nadciągnęły fagory — zwłaszcza jeśli nadjadą wierzchem. Najbystrzejsze nawet oczy nie ostrzegą ich w tym miejscu przed niczym, wzgórza bowiem ograniczały pole widzenia. Znalazły się między młotem a kowadłem.

Temperatura wciąż wynosiła dwa lub trzy stopnie poniżej zera. Panowała cisza, powietrze zastygło. Płytkie jezioro leżało uśpione u ich stóp. Liczyło jakieś czterdzieści metrów wszerz i ze sto metrów długości, wypełniając swoją nieprzyjazną tonią zagłębienie pomiędzy dwoma garbami pagórków. Zamarłe, lecz wciąż nie zamarznięte, bez najmniejszej zmarszczki lustro wody odbijało niebiosa. Ich posępny obraz wzmagał w kobietach jakąś zabobonną trwogę, gdy patrzyły, jak łowcy znikają za granią. Nawet zwarzona na mrozie trawa pod nogami zdawała się zaklęta tak jak i ptaki, z których żaden nie zawołał. Bliskość kobiet gnębiła mężczyzn. Stali w sąsiedniej kotlinie, sarkając na swojego przywódcę.

— Fagorów ani śladu — rzekł Tanth Ein, chuchając na paznokcie. Wracajmy. A jeśli one zniszczyły Oldoranclo pod nasza nieobecność? Ładnie by to wyglądało.

Złączeni nad głowami obłokiem pary z oddechów, wsparci na oszczepach łowcy z wyrzutem patrzyli na Aoza Roona, który chodził tam i z powrotem na stronie, ponury jak chmura gradowa.

— Wracać? Gadacie jak baby. Przyszliśmy się bić i bić się będziemy, choćbyśmy mieli oddać przy tym życie Wutrze. Jeśli (agory są gdzieś niedaleko, przywołam je. Zostańcie na miejscu.

Wbiegł pędem na szczyt wzniesienia, skąd mając oko na kobiety zamierzał krzyknąć na całe gardło i obudzić wszystkie echa pustkowi. Ale wróg już się pokazał. Teraz, zbyt późno, Aoz Roon zrozumiał, dlaczego nie wypatrzyli ani jednego z borlieńskich włóczęgów — po prostu się wynieśli. Jak starą Molas Ferd widok tali, tak Aoza Roona wprawił w osłupienie widok odwiecznego wroga człowieka.

Na jednym brzegu jeziora o rybim kształcie biegały kobiety, na drugim skupili się ancipici. Kobiety miotały się przerażone i niespokojne, ancipici zastygli w bezruchu. Kobiety, nawet w zaskoczeniu. zareagowały indywidualnie; fagory istniały tylko jako grupa. Nie sposób było ocenić liczbę wrogów. Rozpływali się w przedwieczornej mgle zasnuwającej kotlinę, w strzępach szarości i błękitów otoczenia. Któryś z nich zaniósł się ochrypłym kaszlem; poza tym nie dawały znaków życia. Po chwilowej przepychance na grani za nimi usadowiły się w równych odstępach białe ptaki, karnie zwrócone dziobami w jedną stronę, niczym duchy tych, co odeszli.

Nad oszronionymi sylwetkami wyraźnie górowały trzy — zapewne przywódcy — na kaidawach. Swoim zwyczajem siedziały pochylone do przodu, głowami niemal wsparte o łby wierzchowców, jakby w duchowym z nimi zespoleniu. Piesze fagory, przygarbione, przywarły do boków kaidawów. Były bardziej skamieniałe niż pobliskie głazy. Kasłacz ponownie zakasłał. Aoz Roon odzyskał głos i krzyknął na swych ludzi. Pokonawszy wzniesienie łowcy z trwogą spojrzeli ze szczytu na wroga.

W odpowiedzi fagory nagle ożyły. Osobliwie powiązane członki przeszły z letargu do działania bez żadnej fazy pośredniej. Płytkie jezioro nie na długo wstrzymało pochód fagorów. Ich powszechnie znany wstręt do wody nie uległ zmianie, ale czasy się zmieniły; szleje mówiły im: „Naprzód”. Sprawę przesądził widok trzydziestu ludzkich gild zdanych na ich łaskę. Ruszyły do ataku. Jeden z trójki jeźdźców wywinął mieczem nad głową. Z chrapliwym okrzykiem uderzył piętami kaidawa i wierzchowiec skoczył naprzód. Pozostałe fagory jak jeden runęły za nim, te na wierzchowcach i te na własnych nogach. Naprzód — w wody płytkiego jeziora.

Kobiety pierzchły w popłochu. Teraz, gdy przeciwnik siedział im na karku, rozbiegły się — po kotlince na wszystkie strony. Część właziła na jeden stok. część na drugi, piszcząc rozpaczliwie jak spłoszone ptaki. Tylko Shay Tal nie ruszyła się z miejsca, stawiając czoło szarzy, a Vry i Amin Lim przylgnęły do niej, zakrywszy twarze z przełażenia.

— Uciekaj, głupia babo! — ryczał Aoz Roon, zbiegając na łeb na szyję.

Shay Tal nie słyszała jego krzyku pośród pisków i gwałtownego chlupotania. Stanąwszy jak opoka nad brzegiem jeziora o rybim kształcie. wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby gestem powstrzymując hordę fagorów.

I nagle ta przemiana. Nagle ta chwila w kronikach oldorandzkich odtąd po wsze czasy zwana cudem na Rybim Jeziorze.

Jedni twierdzili później, ze ostry dźwięk przeszył mroźne powietrze, inni słyszeli cieniutki głosik, jeszcze inni przysięgali, ze to sprawka Wutry.

Cała gromada fagorzych maruderów w liczbie szesnastu wkroczyła do jeziora za trzema jadącymi wierzchem bykunami. Poniesieni własną furią we wrogi żywioł, tkwili w nim po uda, kotłując toń w szalonej szarzy, gdy nagle całe jezioro zamarzło. Idealnie spokojne i płynne, dopóki nie zmącone, rozlewało wolną od lodu toń przy trzech stopniach poniżej temperatury zamarzania wody. Wzburzone — zastygło w jednej chwili. Kaidawy pospołu z fagorami utknęły w żelaznym uścisku. Jeden kaidaw upadł i już się nie podniósł. Dwa pozostałe zamarzły w pełnym biegu, z jeźdźcami na grzbiecie. Wywijające bronią bykuny uwięzły za nimi w kleszczach żywiołu, którego spokój naruszyły. Żaden nie zrobił już ani kroku. Żaden nie wyrwał się i nie osiągnął zbawczego brzegu. Niebawem ścięła im się w żyłach krew, pomimo sekretów starożytnych biochemii, barwiących ją i chroniących przed zimnem. Szorstkie białe runa pokryły się runem szronu, wytrzeszczone oczy lodem. Co było organiczne, połączyło się w jedno z wielkim wszechwładnym żywiołem matem nieorganicznej. Jakby ktoś wyczarował w lodzie żywy obraz gwałtownej śmierci. W górze białe ptaki krążyły nurkując i wrzeszcząc rozdziawionymi dziobami, by wreszcie poszybować na wschód sierocym lotem.


Nazajutrz rano troje ludzi wcześnie wyjrzało spod skór namiotu. W nocy spadł sypki śnieg, przez co pustkowia wyglądały jak oproszone mąką. Freyr wstał nad horyzontem, rzucając na nizinę cienie pastelowej purpury. Kilka minut po nim drugi wierny strażnik również przedarł się do królestwa Wutry.

Aoz Roon, Laintal Ay i Oyre byli już na nogach; zabijali ręce i przytupywali, żeby pobudzić krążenie krwi. Milczeli, pokasłując tylko od czasu do czasu. Spojrzawszy po sobie bez słowa ruszyli w drogę. Aoz Roon pierwszy wszedł na zamarzniętą taflę jeziora, która zadzwoniła mu pod stopami. We troje podeszli do jakby żywego, zaklętego w lodzie obrazu. Patrzyli nie dowierzając własnym oczom. Mieli przed sobą monumentalne dzieło rzeźbiarskie, prawdziwe w najdrobniejszym szczególe, szalone, jeśli chodzi o wizję. Prawie pod kopytami dwóch kaidawów leżał trzeci, większą częścią tułowia pod szklanymi falami, zadarłszy w trwodze łeb o rozdętych chrapach. Jeździec, ledwo uczepiony jego grzbietu, przerażający w swej martwocie, usiłował opanować wierzchowca. Wszystkie postacie zostały uchwycone w pełnym ruchu, z uniesioną bronią, z oczami utkwionymi prosto w przeciwległy brzeg, do którego nie miały nigdy dotrzeć. Wszystkie otulił szron. Stały jako pomnik brutalnej siły. Wreszcie Aoz Roon kiwnął głową i przemówił. Głos miał przytłumiony.

— To się zdarzyło naprawdę. Teraz uwierzyłem. Wracajmy.

Cud z roku 24 został potwierdzony. Poprzedniego wieczoru Aoz Roon odesłał swoją wyprawę pod dowództwem Dathki z powrotem do Oldorando. Dopiero po przespanej nocy zdołał do końca uwierzyć, że to nie był sen. Jego towarzysze milczeli. Uratował ich cud; myśl o tym mąciła im w głowach, zawiązywała języki. Odeszli od przerażającej rzeźby bez słowa.

Natychmiast po przybyciu do Oldorando kazał Aoz Roon parze łowców zaprowadzić jednego ze swoich niewolników nad Rybie Jezioro, na miejsce cudu. Kiedy niewolnik na własne oczy obejrzał ów żywy obraz, zawiązano mu ręce na plecach, ustawiono twarzą na południe i poczęstowano kopniakiem na drogę. Po powrocie do Borlien miał opowiedzieć swoim ziomkom o potężnej czarodziejce, która stoi na straży Oldorando.

Загрузка...