V. ZACHÓD DWOJGA SŁOŃC

W komnacie Wieży Zielnej Nahkri i Klils rzekomo sortowali skóry. W rzeczywistości wyglądali przez okno, kręcąc głowami.

— Oczom nie wierzę — rzekł Nahkri.

— I ja nie wierzę własnym oczom — rzekł Klils. — W ogóle nie daję temu wiary.

Śmiał się dopóty, dopóki brat nie walnął go w plecy. Przyglądali się wysokiej, starczej postaci, która jak szalona biegła brzegiem Voralu. Sąsiednie wieże przesłoniły im widok, lecz po chwili ujrzeli ją znowu, jak wymachuje chudymi rękami i nogami. W pewnym momencie pochyliła się, zaczerpnęła błota i wysmarowała sobie głowę, po czym — chwiejnym kłusem pobiegła dalej.

— Zwariowała — powiedział Nahkri, przygładzając z zadowoleniem wąsy.

— Jeszcze gorzej, moim zdaniem. Wariatce odbiły szleje.

Druga spokojniejsza, postać — chłopak u progu dojrzałości — deptała po piętach biegnącej.

Laintal Ay deptał swojej babce po piętach, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Biegła przed nim z głośnym lamentem. Chłopak podążał za nią ponury, milczący, sumienny.

Pokręciwszy głowami Nahkri i Klils zbliżyli je do siebie.

— Nie rozumiem, czemu Loila Bry się tak wygłupia — powiedział Klils. — Pamiętasz, co mówił ojciec?

— Nie.

— Mówił, że Loila Bry tylko udaje, że kocha stryja Juliego. Mówił, że ona go nigdy nie kochała.

— Aha, przypominam sobie. To dlaczego dalej udaje po jego śmierci? To nie ma sensu.

— Coś tam wymyśliła chytrego w tej swojej mądrej głowie. Kiwa i nas. — Nahkri podszedł do otwartej klapy. Na doie pracowały kobiety. Kopniakiem zamknął klapę i obrócił się do młodszego brata.

— Nieważne, co wyprawia Loila Bry. Nikt nic rozumie, co robią baby. Ważne jest to, że stryj Juli nie żyje i teraz ty i ja będziemy rządzić Embruddockiem.

Klils wyglądał na wystraszonego.

— A Loilanun? Laintal Ay… co z nim?

— To jeszcze dzieciak.

— Już niedługo. Za dwie kwadry skończy siedem lat i obędzie łowcą.

— To szmat czasu. W tym nasza szansa. Jesteśmy mocni… ja przynajmniej. Ludzie przystaną na nas. Nie chcą, żeby rządził nimi dzieciak, i skrycie gardzą jego dziadkiem, który życie przeleżał w barłogu z tą wariatką. Musimy wymyślić, co im powiedzieć, co obiecać. Czasy się zmieniają.

— No właśnie, Nahkri. Powiedz im, że czasy się zmieniają.

— Potrzebujemy poparcia cechmistrzów. Pójdę teraz, pogadam z nimi… ty lepiej się nie wychylaj, bo przypadkiem wiem, że rada uważa cię za głupiego rozrabiakę. Później skaptujemy kilku czołowych łowców, jak Aoz Roon i paru innych, i po sprawie.

— Co z Laintalem Ayem?

Nahkri przyłożył bratu.

— Przestań powtarzać w kółko to samo. Pozbędziemy się go, gdyby przeszkadzał.


Tegoż wieczoru, po zejściu z nieba strażniczki, kiedy Freyr chylił się ku monochromatycznemu wieczorowi, Nahkri zwołał zgromadzenie. Łowcy powrócili z wyprawy, traperzy ściągnęli do domów. Kazał zamknąć bramy. Stanął na cokole Wielkiej Wieży, przed zbierającym się na placu tłumem. Dla dodania sobie powagi na futro ze skór jelenia zarzucił burkę z czerwono-żółtego sukna. Był średniego wzrostu, nogi miał grube, twarz brzydką, wielkie uszy. W charakterystyczny sposób wysuwał dolną szczękę, przybierając groźną, dętą minę.

Przemówił do tłumu z namaszczeniem, wychwalając wielkie zalety starego triumwiratu Walia Eina, swojego ojca Dresyla i stryja Juliego. Oni trzej połączyli męstwo z mądrością. Teraz plemię jest zjednoczone; męstwo i mądrość są cechami powszechnymi. On, Nahkri, będzie podtrzymywał tradycję, ale w nowym duchu nowej epoki. Będzie rządzić razem z bratem i z radą, i zawsze będzie dawał ucha temu, co każdy człowiek ma do powiedzenia. Przypomniał im wszystkim, że najazdy fagorów stanowią nieustanne zagrożenie i że handlarze soli z Quzint opowiadają o wojnach religijnych w Pannowalu. Oldorando musi pozostać zjednoczone i dalej rosnąć w siłę. Potrzebne są dalsze wysiłki. Każdy musi więcej pracować. Kobiety muszą pracować więcej. Przerwał mu głos kobiecy:

— Złaź z tego cokołu i sam weź się do jakiejś roboty. Nahkri zbaraniał. Gapił się na tłum, zapomniawszy języka w gębie.

Z tłumu odezwała się Loilanun. Ze wzrokiem wbitym w ziemię stał przy niej Laintal Ay. Loilanun dygotała ze strachu i złości.

— Nie masz prawa stać tam na górze, ani ty, ani twój braciszek pijanica! Ja jestem krwią z krwi Juliego, jestem jego córką. Tu stoi znany wszystkim mój syn Laintal Ay, który za dwie kwadry będzie dorosłym mężczyzną. Mam tyle samo rozumu i wiedzy co mężczyzna — po moich rodzicach. Zachowaj triumwirat zgodnie z wolą twojego ojca Dresyla, którego wszyscy szanowali. Żądam dla siebie udziału w triumwiracie — my kobiety też powinnyśmy mieć głos, mnie też leży na sercu dobro naszej wspólnej rodziny. Wstawcie się za mną wszyscy, dopilnujcie; żeby nie pozbawiono mnie moich praw. Potem, kiedy Laintal Ay będzie pełnoletni, niech rządzi zamiast mnie. Wychowam go jak należy.

Spuściwszy głowę Laintal Ay rozglądał się wstydliwie po ludziach, czując ogień na policzkach. Złowił pełne współczucia spojrzenie Oyre, która pomachała mu ukradkiem. Wiele kobiet i mężczyzn zaczęło gardłować za Loilanun, lecz Nahkri przekrzyczał wszystkich. Odzyskał już pewność siebie.

— Kobieta nie będzie nikim rządziła, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. Słyszał to kto? Loilanun, ty chyba zgłupiałaś do reszty, jak twoja matka, że ci coś takiego przyszło do głowy. Wszyscy wiemy, jakie spotkało cię nieszczęście, wiemy, jak zginął twój mężczyzna, i współczujemy ci, ale pleciesz bzdury.

Oczy zebranych jak na komendę obróciły się ku wymizerowanej i pokraśniałej twarzy Loilanun. Hardo nie spuściła wzroku.

— Czasy się zmieniają, Nahkri — powiedziała. — Głowy są równie potrzebne, jak pięści. Szczerze mówiąc, wielu z nas nie ufa tobie i temu twojemu durnemu bratu.

Liczne głosy poparły Loilanun, lecz jeden z łowców. Faralin Ferd, huknął gburowato:

— Mną ona nie będzie rządzić, nie będę słuchał baby. Wolę już znosić tych dwóch nicponiów.

Życzliwe śmiechy skwitowały jego słowa i Nahkri był górą. Przecisnąwszy się przez rozwiwatowany tłum, Loilanun umknęła popłakać sobie gdzieś na osobności. Laintal Ay szedł za nią jak na ścięcie. Żal mu było ubóstwianej matki, ale sam przyznawał w szlejach, że tylko kobieta niespełna rozumu może wpaść na pomysł rządzenia w Oldorando. Nikt nigdy o czymś takim nie słyszał, jak powiedział wuj Nahkri.

Kiedy przystanął na skraju tłumu, podeszła do niego kobieta imieniem Shay Tal i dotknęła jego rękawa. Ta młoda przyjaciółka matki miała delikatną cerę i bystre, jastrzębie oczy. Znał ową dziwną i życzliwą kobietę, gdyż czasami zachodziła ona do jego babki, roznosząc chleb.

— Pójdę z tobą pocieszyć twoją matkę, jeśli nie masz nic przeciwko temu — rzekła Shay Tal. — Wiem, że wprawiła cię w zakłopotanie. ale ludzie często wprawiają nas w zakłopotanie, kiedy mówią ze szczerego serca. Podziwiam twoją matkę, tak jak podziwiałam twoich mądrych dziadków.

— Tak, ona jest dzielna. A mimo to ludzie się śmiali. Shay Tal spojrzała na niego badawczo.

— Mimo to ludzie się śmiali, tak. Ale wielu z tych prześmiewców zarazem ją podziwia. Oni się boją. Większość ludzi zawsze się czegoś boi. Nie zapominaj o tym. Musimy jakoś zmienić w nich ducha.

Laintal Ay kroczył przy niej z lekkim nagle sercem, roześmiany, zapatrzony w poważne oblicze swojej towarzyszki.

Los był łaskawy dla Nahkriego i Klilsa. Tej nocy dął z południa potężny wicher, niezmordowanie gwiżdżąc wśród wież niczym sam Świstek Czasu. Nazajutrz rybacy zameldowali o ławicach ryb w rzece. Kobiety wybrały się z koszami i naznosiły srebrzystych żywych wrzecion. Ich niespodziewane bogactwo uznano za dobry znak. Mnóstwo ryb zasolono, a i tak zostało dosyć na wieczorną ucztę, podczas której pito jęczmienne wino za nowe rządy Nahkriego i Klilsa.

Jednakże Klils za grosz nie miał rozsądku, a Nahkri mądrości. Co gorsza, obaj niewiele mieli serca dla swoich współplemieńców. Obaj w niczym nie przodowali na łowach. Często kłócili się ze sobą, gdy trzeba było coś postanowić. A ponieważ podświadomie zdawali sobie sprawę ze swoich wad, pili nad miarę, przez co kłócili się jeszcze bardziej. Ale szczęście ich nie opuszczało. Pogoda stale się poprawiała, co jakiś czas trafiali na większe stado jeleni, nie wybuchła też żadna zaraza. Napaści fagorów ustały, chociaż bywało, że widywano je nie dalej niż parę mil od miasta. W Oldorando zagościła nuda obfitości.


Panowanie braci nie wszystkim się podobało. Nie podobało się niektórym łowcom, nie podobało się kobietom i nie podobało się Laintalowi Ayowi.

Wśród łowców zawiązała się grupa młodzików, którą Nahkri usiłował rozbić wszelkimi sposobami. Przewodził jej Aoz Roon, już w kwiecie wieku męskiego. Wielki i potężny, o szczerej twarzy, na swoich dwóch nogach potrafił biec tak szybko, jak knur na czterech. Wyróżniał się sylwetką; postać w futrze z czarnego niedźwiedzia widać było z daleka.

Z owym niedźwiedziem zmagał się i zabił go w pojedynkę. Dumny z wyczynu, przydźwigał ze wzgórz zwierzę na własnych plecach i cisnął przed pełnymi podziwu przyjaciółmi na podłogę wieży, którą z nimi dzielił. Po bełtelowej libacji wezwał mistrza Datnila, by ściągnął skórę.

Poniekąd wyróżnił się już Aoz Roon osiadając w owej wieży. Ród swój wywodził od wuja Walia Eina, który był lordem Brassimip Brassimipami zwano zarówno tereny, jak i rosnące tam rośliny o podstawowym znaczeniu dla miejscowej gospodarki, bowiem karmiono nimi lochy dające mleko na bełtel. Lecz Aoz Roon stwierdził, że rodzina go tyranizuje, wcześnie zbuntował się i w oddalonej wieży znalazł kąt dla siebie i dobranego grona rówieśników: wesołka Elina Tala, kochliwego Faralina Ferda, spokojnego Tantha Eina. Pili za głupotę Nahkriego i jego brata. Ich popijawy powszechnie uchodziły za niedoścignione. Także pod innymi względami Aoz Roon był niedościgniony. Słynął z odwagi w gromadzie, dla której odwaga była chlebem powszednim. Podczas plemiennych tańców potrafił wywinąć salto w powietrzu. Mocno też wierzył w jedność plemienia. I nawet nieślubna córka Oyre nie pozbawiła go uwielbienia kobiet. Wpadł w oko Shay Tal, przyjaciółce Loilanun, a i sam zapalił się do jej niezwykłej urody, ale serca nie oddał nikomu. Przewidywał, że pewnego pięknego dnia Nahkriemu i Klilsowi powinie się noga i że już się nie podniosą. Ponieważ rozumiał — czy też wydawało mu, się, że rozumie — czym jest dobro plemienia, sam pragnął rządzić i dlatego nie mógł pozwolić, aby jakakolwiek kobieta rządziła jego sercem. Z myślą o przyszłości zjednywał sobie prawdziwą przyjaźń towarzyszy, jak również wziął pod swoje skrzydła Laintala Aya, namówiwszy go na wspólną wyprawę łowiecką, gdy tylko chłopak osiągnął zwyczajowy wiek łowcy.

Tropiąc jelenia na południowy wschód od Oldorando Aoz Roon i Laintal Ay zgubili resztę drużyny. Musieli kluczyć w trudnym terenie, naszpikowanym wielkimi bębnami radżabab. Tam natknęli się na grupę dziesięciu pijanych jak bela kupców, leżących pokotem wokół ogniska z traw. Aoz Roon dwóch wyprawił na tamten świat, nie budząc reszty kompanii. Po czym z Laintalem-Ayem wyskoczyli na nich z wrzaskiem, zasłaniając twarze czaszkami zwierząt. Pozostała ósemka kupców poddała się i zabobonnej trwogi. Przez wiele lat opowiadano sobie w Oldorando tę historię jako przedni dowcip.

Wymieniona ósemka handlowała bronią, zbożem, skórami oraz wszystkim, co wpadło im w ręce. Byli Borlieńczykami, którzy tradycyjnie uchodzili za nację tchórzów, a wędrowali znad południowych mórz do Quzint na północy. Prawie wszyscy byli znam w Oldorando jako oszuści i wydrwigrosze. Aoz Roon i Laintal Ay przywiedli ich, żeby służyli jako niewolnicy, zaś ich towary porozdawali.

Na swojego niewolnika Aoz Roon zatrzymał młodzieńca imieniem Kalary, niewiele starszego od Laintala Aya. Po tym wydarzeniu Aoz Roon cieszył się jeszcze większym mirem. Wkrótce osiągnął taką pozycję, ze mógłby rzucić wyzwanie Nahknemu i Klilsowi, maskował się jednak swoim zwyczajem poprzestając na towarzystwie kamratów.

W cechach wyrobniczych narastał ferment. Głośny stał się przypadek młodzika imieniem Dathka, który usiłował wyzwolić się z cechu wyrobników metali, odmawiając długoletniego terminowania Został doprowadzony przed braci. Nie zdołali złamać jego uporu Dathka zniknął ludziom z oczu. Po dwóch dniach pewna kobieta doniosła, ze w nie używanej komórce leży w pętach, z sińcami na twarzy Wówczas Aoz Roon wybrał się do Nahknego z prośbą, ażeby pozwolono Dathce przejść do łowców. Rzekł.

— Łowcy nie mają lekkiego życia. Zwierzyny wciąż nie brakuje, ale przez kaprysy pogody w ciągu ostatnich paru lat zmieniła swoje pastwiska Musimy się dobrze za nią nabiegać, mech więc dołączy do nas, skoro takie jest pragnienie chłopaka. Czemu me? Jeśli będzie do niczego, wyrzucimy go i wrócimy do sprawy. Jest mniej więcej w wieku Laintala Aya, mogą tworzyć parę.

W półmroku, gdzie stał Nahkn, nadzorowani przez niego niewolnicy doili lochy na bełtel. W powietrzu unosił się kurz. Nahkn stał nieco pochylony, gdyż strop był niski. Jak gdyby kulił się przed żądaniem Aoza Roona.

— Dathka winien przestrzegać praw — powiedział Nahkn, urażony niepotrzebnym wspomnieniem Laintala Aya.

— Pozwól mu polować, to będzie przestrzegał praw. Zapracuje na swoje utrzymanie, nim zdąży wygoić ślady, którymi naznaczyłeś mu gębę.

Nahkn splunął.

— Nie był uczony na łowcę. To wyrobnik. Wszystkiego trzeba się uczyć.

Nahkn obawiał się, żeby nie wyszły na jaw jakieś sekrety wyrobników metali; cechy pilnie strzegły tajemnic swego kunsztu, umacniając tym samym potęgę władcy.

— Skoro nie chce pracować, niech posmakuje naszego twardego życia; zobaczymy, czy je wytrzyma — nie ustępował Aoz Roon.

— To gburowaty milczek.

— Milczenie jest zaletą na szlaku.

W końcu Nahkri wypuścił Dathkę. Jak zapowiedział Aoz Roon, Dathka chodził w parze z Laintalem Ayem. Rozkochany w łowieckim rzemiośle opanował je po mistrzowsku. I choć pozostał milczkiem, Laintal Ay traktował go jak brata. Nie było między nimi ani milimetra różnicy wzrostu i nie więcej niż rok różnicy wieku. Tylko że Laintal Ay miał twarz szeroką i wesołą, a Dathka pociągłą i spojrzenie stale utkwione w ziemi. O wyczynach tej pary na łowieckim szlaku zaczęły krążyć legendy. A ponieważ tak wiele przebywali razem, stare baby gadały, że pewnego dnia spotka ich ten sam los — jak to kiedyś przepowiadano Dresylowi i Małemu Juliemu. Historia lubi się powtarzać: losy dwóch nowych przyjaciół potoczyły się zupełnie inaczej. Oni tylko pozornie byli do siebie podobni w wiośnie swego życia.

Dathka poczynił tak wielkie postępy, że aż próżny Nahkri z dumą przyznawał się do chłopaka niczym jego opiekun i napomykał czasami. jakiego to miał nosa zwalniając młodzika z cechowego terminu. W obecności Nahkriego Dathka milczał i patrzył w ziemię, i zawsze pamiętał, kto go pobił. Niektórzy ludzie nigdy nie zapominają.


Loila Bry zmieniła się nie do poznania po śmierci ukochanego mężczyzny. I jak poprzednio nie opuszczała swej wonnej komnaty, tak teraz chętnie błądziła po dzikich polach kiełkującej zieleni wokół Oldorando, gadając sama do siebie lub podśpiewując. Wiele osób obawiało się o nią, ale nikt nie śmiał do niej przystąpić, poza Laintalem Ayem i Shay Tal.

Pewnego razu zaatakował ją niedźwiedź, wypłoszony z gór niedawnymi lawinami. Poturbowaną, wlokącą się ostatkiem sił, zwietrzyły dzikie psy, zagryzły i w połowie zeżarły. Kobiety znalazły rozwłóczone szczątki, pozbierały je i z płaczem poniosły do domu. Po czym szaloną Loilę Bry pogrzebano zgodnie z obyczajem.

Wiele kobiet ją opłakiwało, chyląc czoło przed samotnością tej zrodzonej w porze śniegów istoty, która wśród współplemieńców potrafiła żyć swoim własnym życiem. Niezdolne udźwignąć tak bezmiernej samotności kobiety, jak gdyby przeżywały ją za pośrednictwem tej wielkiej samotniczki, ku pokrzepieniu swych serc. n?

Wszyscy poważali uczoność Loily Bry. Ostatni hołd swej wiekowej ciotce przyszli złożyć Nahkri i Klils, aczkolwiek nie zawracali sobie głowy ściągnięciem na jej pogrzeb ojca Bondorlonganona. Przystanęli na uboczu tłumu żałobników, poszeptując między sobą. Shay Tal i Laintal Ay podtrzymywali na duchu Loilanun, która bez jednej łzy bez słowa patrzyła, jak spuszczano jej matkę do grząskiej ziemi. Odchodząc już po wszystkim z tego miejsca, Shay Tal usłyszała chichot Klilsa i jego skierowane do brata słowa:

— Jednakowoż, braciszku, baba to tylko baba…

Shay Tal zaczerwieniła się, potknęła i chybaby upadła, gdyby Laintal Ay nie objął jej wpół. Poszła prosto do pełnej przeciągów izby, w której mieszkała ze starą matką, i przyłożyła czoło do ściany.

Była kobietą dobrze zbudowaną, chociaż nie miała figury — jak to mówią — do rodzenia. Miała za to inne wdzięki kobiece: wspaniałe czarne włosy, delikatne rysy i nosiła się jak wielka pani. Swoją dumną postawą przyciągała niektórych mężczyzn, lecz jeszcze skuteczniej studziła ich zapały. Shay Tal odtrąciła zaloty swego wesołego krewniaka Elina Tala. Dała mu kosza dostatecznie dawno temu, aby zauważyć już brak innych wielbicieli — z wyjątkiem Aoza Roona. Swej hardej duszy nie potrafiła jednak ukorzyć nawet przed nim.

Stojąc teraz pod wilgotnym murem, który siwe porosty okleiły zwidami kwiatów, postanowiła wziąć przykład z niezależności Loily Bry. Ona, Shay Tal, nie będzie „tylko babą”, obojętne, co powiedzą nad jej grobem.

Codziennie skoro świt kobiety zbierały się w tak zwanym domu kobiet, będącym swego rodzaju manufakturą. Z chylących się ku ruinie wież wymykały się z pierwszym brzaskiem opatulone w futra postacie, często zakutane dodatkowo w koce dla ochrony przed zimnem, i brnęły do miejsca pracy.

Wypełniała owe poranki mżysta mgła, widmami wież podzielona na uliczki. Ociężale białe ptaki przemykały w niej niczym obłoki. Kamienie ociekały wilgocią, spod nóg wypływało błoto. Dom kobiet stał na końcu głównej ulicy, w sąsiedztwie Wielkiej Wieży. Trochę dalej za nim, u stóp pochyłości, przy zniszczonym kamiennym nabrzeżu płynął Voral. Podążającym do pracy kobietom wychodziły na spotkanie gęsi — ptactwo Embruddocku — gęganiem i ksykaniem domagając się pokarmu. Kobiety rzucały im okruchy.

W domu, za ciężkimi wrotami, które skrzypiały przy zamykaniu, kobiety oddawały się swym odwiecznym zajęciom: mełły ziarno na mąkę, gotowały i piekły, szyły odzież i buty, garbowały skóry. Roboty garbarskie były szczególnie skomplikowane i nadzorował je mężczyzna Datnil Skar, mistrz cechu garbarzy i białoskórników. Proces garbowania wymagał soli, toteż garbarze tradycyjnie mieli sól w swej pieczy. Wymagał również moczenia skór w gęsim łajnie, czynności zbyt poniżającej dla mężczyzn. Mozolną harówkę ożywiały plotki matek i córek, omawiających przywary mężów i sąsiadów.

Loilanun musiała podjąć tu pracę z innymi kobietami. Bardzo schudła, a jej twarz nabrała żółtawej barwy. Nienawiść do Nahkriego i Klilsa zżerała ją od środka tak bardzo, że niemal przestała się odzywać, nawet do Laintala Aya, który chadzał teraz własnymi drogami. Przyjaźniła się jedynie z Shay Tal. W Shay Tal było coś nie z tego świata i jej duch był daleki od tępej rezygnacji dominującej w charakterze embruddowianek.

Pewnego mroźnego świtu Shay Tal ledwie zdążyła podnieść się z łóżka, gdy z dołu doleciało ją stukanie w drzwi. Do wieży przenikały mgliste opary, osiadając paciorkami wody na ścianach i sprzętach izby, w której sypiała razem z matką. Siedząc w usianej perłami ciemności wciągała buty, gdy stukanie się powtórzyło.

Na dole Loilanun pchnęła drzwi i przez stajnię i izbę ponad stajnią podreptała do sypialni Shay Tal. W mroku szurały i pochrząkiwały niespokojnie domowe świnie i trzeszczały schody, którymi szła po omacku. Shay Tal podniosła się na spotkanie Loilanun i w progu uścisnęła jej zimną dłoń. Nakazała gestem ciszę, wskazując najciemniejszy kąt, gdzie spała matka. Ojciec był na łowach. W zalatującym gnojem pomieszczeniu widziały tylko swoje szare sylwetki, lecz Shay Tal dostrzegła, że Loilanun ugina się pod brzemieniem jakiegoś nieszczęścia. Jej niespodziewane najście nie wróżyło nic dobrego.

— Chora jesteś, Loilanun? — wyszeptała.

— Zmęczona, po prostu zmęczona. Shay Tal. przez całą noc rozmawiałam z mamicą mojej matki.

— Rozmawiałaś z Loila Bry! Ona już tam jest… Co powiedziała?

— Oni wszyscy tam są, nawet teraz, tysiące ich, pod naszymi stopami, czekają na nas… Na samą myśl o nich ogarnia mnie strach.

Loilanun dygotała. Shay Tal objęła starszą przyjaciółkę ramieniem i zaprowadziła do posłania na podłodze, gdzie usiadły przytulone. Na dworze gęgały gęsi. Dwie kobiety spragnione pociechy zwróciły ku sobie twarze.

— Nie pierwszy raz od jej śmierci byłam w pauk — powiedziała Loilanun. — Przedtem nigdy jej nie odnalazłam… tylko pustkę tam w dole, gdzie powinna być… zupełną pustkę… Mamunka babki zawodziła, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jest bardzo samotna tam w dole…

— A gdzie Laintal Ay?

— Och, na polowaniu — odparła zdawkowo, wracając natychmiast do swej historii. — Tyle ich jest, tyle ich się snuje, ale mam wrażenie, że się do siebie nie odzywają. Dlaczego umarli mieliby się nienawidzić, Shay Tal? My się nie nienawidzimy… prawda?

— Jesteś zdenerwowana. Chodź, pójdziemy do roboty i zjemy coś.

W sączącej się do środka szarówce rysy Loilanun przypominały twarz Loily Bry.

— Może nie mają sobie nic do powiedzenia. Zawsze tak rozpaczliwie chcą rozmawiać z żywymi. Tak jak moja biedna matka.

Zaczęła płakać. Shay Tal objęła ją zerkając na swoją uśpioną matkę, czy jej nie zbudziły.

— Musimy iść, Loilanun. Spóźnimy się.

— Matka uległa wielkiej przemianie, strasznej przemianie, biedna zjawa. Zniknął cały ten cudowny majestat, jaki miała w sobie za życia. Ona zaczęła… zaczęła się kurczyć. Och, Shay Tal, strach pomyśleć, jak tam jest i że jest się tam na zawsze…

Tę ostatnią uwagę wyrzuciła z siebie na cały głos. Matka Shay Tal przekręciła się na drugi bok i chrząknęła. Na dole chrząkały świnie. Zagwizdał Świstek Czasu. Sygnał dla kobiet, że już czas do pracy. Ramię przy ramieniu zlazły po schodach. Shay Tal uspokoiła świnie, wołając na nie cichutko po imieniu. Powietrze było mroźne i szron osypywał się z desek pod ich palcami, gdy razem naparły na drzwi, żeby je domknąć. W szarościach i w śryżu wczesnego poranka ku swemu domowi brnęły inne kobiety jak zjawy bez rąk, którymi przytrzymywały na sobie koce. Podążając wśród anonimowych postaci Loilanun odezwała się do swej towarzyszki:

— Mamica Loily Bry mówiła mi o swej długotrwałej miłości do mojego ojca. Mówiła o mężczyznach i kobietach, i ich wzajemnych stosunkach, mówiła wiele rzeczy, których nie rozumiem. Mówiła okrutne rzeczy o moim mężczyźnie, już umarłym.

— Nigdy z nim nie rozmawiałaś?

Loilanun pominęła to pytanie.

— Matka prawie mi nie dawała dojść do słowa. Jak umarli mogą się tak zacietrzewiać? Czy to nie straszne? Ona mnie nienawidzi. Wszystko prócz zacietrzewienia przemija, jak choroba. Mówiła, że mężczyzna i kobieta razem tworzą jedną osobę… nie rozumiem. Powiedziałam jej, że nie rozumiem. Musiałam jej zamknąć usta.

— Kazałaś mamicy matki zamknąć usta?

— Nie rób takiej przerażonej miny. Mój chłop mnie bijał. Bałam się go…

Zamilkła zdyszana.

Z ulgą dobiły do ciepłego domu. Garbarski dół namokowy buchał parą. We wnękach grube świece, wytapiane z gęsiego łoju. płonęły trzeszcząc jak skóra odzierana z sierści. Tutaj ziewało i drapało się dwadzieścia kilka zebranych kobiet.

Shay Tal i Loilanun. zanim zabrały się do swych kamieni żarnowych, wzięły sobie po kawale chleba i porcji bełtelu. czyli świńskiego rozumu. Wyraźniej teraz widoczna twarz starszej kobiety była śmiertelnie blada, oczy zapadnięte, włosy zmierzwione.

— Czy mamica powiedziała coś pożytecznego? Coś poradziła? Czy mówiła coś o Laintalu Ayu?

— Mówiła o wiedzy, że musimy ją gromadzić. I szanować. Drwiła ze mnie — ciągnęła Loilanun z ustami pełnymi chleba. — Powiedziała, że wiedza jest ważniejsza niż jedzenie. Otóż ona twierdzi, że wiedza sama jest jedzeniem. Pewnie jej się poplątało, odwykła tam w dole od wszystkiego. Trudno zrozumieć, co one tam mówią…

Na widok nadzorcy przeniosły się do żaren. Shay Ta! spojrzała z ukosa na przyjaciółkę, której doły pod oczami wypełniło szare światło ze wschodniego okna.

— Wiedza nie może być jedzeniem. Choćbyśmy nie wiem ile wiedziały, nadal musiałybyśmy mleć ziarno dla ludzi.

— Matka za życia pokazała mi rysunek machiny, którą porusza wiatr. Machina mełła ziarno, a kobiety nie kiwnęły nawet palcem, tak powiedziała. Pracował za nie wiatr.

— Dla mężczyzn to bez różnicy — roześmiała się Shay Tal.


Wbrew rozsądkowi Shay Tal utwierdziła się w swoim postanowieniu, zostając najbardziej wśród kobiet nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co bezmyślnie przyjmowano na wiarę. Pracowała w warzelni. Tam mąkę zagniecioną z dodatkiem smalcu i soli warzono w parze nad rynnami rwącej wody z gorących podziemnych źródeł. Po ostudzeniu ciemnobrunatne chleby zabierała smukła dziewczyna imieniem Vry, rozdzielając je pomiędzy mieszkańców Oldorando. Shay Tal słynęła z mistrzowskiego wypieku chleba i jej bochenki uchodziły za smaczniejsze od innych. Obecnie uwagę Shay Tal bardziej zaprzątały tajemnice świata niż wypieku chleba. Codzienna praca już jej nie zadowalała, i widać było, że coraz bardziej ucieka od codzienności.

Gdy Loilanun zapadła na wyniszczającą chorobę, Shay Tal wzięła ją z Laintalem Ayem do swego domu, pomimo sprzeciwu ojca, i cierpliz wie doglądała przyjaciółki. Rozmawiały godzinami. Laintal Ay przysłuchiwał się od czasu do czasu i najczęściej znudzony wychodził.

Shay Tal zaczęła zarażać swoimi ideami kobiety z warzelni, zwłaszcza Vry, młodziutką i chętną. Mówiła o ludzkiej skłonności do przedkładania prawdy nad kłamstwo i światła nad ciemność. Kobiety słuchały, poszeptując z zakłopotaniem. I nie tylko kobiety słuchały. Od odzianej w czarne futro Shay Tal bił majestat odczuwany również przez mężczyzn — między innymi przez Laintal Aya. Jej dumna postawa szła w parze z dumną mową. I wygląd, i mowa pociągały Aoza Roona. Przysłuchiwał się i spierał. Budził w Shay Tal ducha kokieterii, którą reagowała na jego pewność siebie. Podobało jej się to, że poparł Dathkę przeciwko Nahkriemu, co duchowo zbliżyło ich do siebie. Ale nie godziła się na zbliżenie cielesne, bowiem co ciało lubi, to ducha gubi.

Tydzień za tygodniem potężne wichury ryczały nad wieżami Embruddocku. Głos Loilanun słabł coraz bardziej, aż pewnego popołudnia pożegnała się z życiem. Podczas choroby zdążyła przekazać Shay Tal i przesiadującym u jej łoża kobietom część wiedzy, Loily Bry. Sprawiła, że przeszłość stała się dla nich jak jawa, zaś każde jej słowo zapadało w mroczną wyobraźnię Shay Tal. Gasnąca Loilanun pomogła Shay Tal założyć tak zwaną akademię.

Akademia przeznaczona była dla kobiet, które miały w niej wspólnie walczyć o odmianę samych siebie i swego losu, które nie chciały być tylko popychadłami. Tymczasem popychadła obsiadły gromadą łoże śmierci Loilanun, tak lamentując, aż wytrącona tym z równowagi Shay Tal wyrzuciła je za drzwi.

— Możemy obserwować gwiazdy — powiedziała Vry, podnosząc swoją twarzyczkę bezdomnego dziecka. — Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, jak też one wędrują po ustalonych szlakach? Chciałabym lepiej zrozumieć gwiazdy.

— Rzeczy wartościowe pogrzebane są w przeszłości — rzekła Shay Tal, nie odrywając oczu od rysów swojej zmarłej przyjaciółki. — Nasz świat zwiódł Loilanun i nas zwodzi. Czekają na nas mamice. Jakże ograniczone jest nasze życie! Musimy stworzyć lepszych ludzi, tak samo jak musimy wypiekać lepszy chleb.

Zerwała się i pchnęła wysłużoną okiennicę na oścież. Bystrym umysłem pojęła od razu, że akademia nie zyska zaufania mężczyzn Embruddocku, zwłaszcza Nahkriego i Klilsa. Poprze ją tylko żółtodziób Laintal Ay, chociaż miała nadzieję przeciągnąć na swoją stronę Aoza Roona i Elina Tala. Pojęła, że będzie musiała walczyć o swoją akademię i że walka jest konieczna, aby tchnąć we wszystko nowego ducha. Wypowie wojnę powszechnej apatii; nadszedł czas postępu.

Shay Tal działała pod wpływem natchnienia. Na pogrzebie swej nieszczęsnej przyjaciółki, stojąc z dłonią na ramieniu Laintala Aya, napotkała spojrzenie Aoza Roona. Dała się porwać słowom. Zabrzmiały gwałtownie i głośno pośród gejzerów.

— Tę kobietę życie zmusiło do niezależności. Wiedza dała jej siłę. Nie wszystkie jesteśmy niewolnicami, które można posiadać na własność. Marzy nam się coś lepszego. Oto co wam powiadam: świat się zmieni.

Gapili się na nią uradowani tak niecodziennym wybuchem.

— Warn się zdaje, że żyjemy pośrodku wszechświata. Ja powiadam, że żyjemy pośrodku podwórza. Upadliśmy tak nisko, że niżej już nie można. To wam powiadam. Jakaś katastrofa zdarzyła się w przeszłości, zamierzchłej przeszłości. Katastrofa tak doszczętna, że teraz nikt wam nie powie, ani co to było, ani jak do tego doszło. Wiemy tylko, że nastały, po niej długotrwałe ciemności i zimno. Staracie się żyć jak najlepiej. Dobrze, bardzo dobrze, żyjcie dobrze, kochajcie się, bądźcie dobrzy. Ale nie łudźcie się, że katastrofa nie ma z wami nic wspólnego. Wprawdzie zdarzyła się dawno temu, ale zatruwa każdy dzień naszego życia. Ona nas postarza, niszczy, zżera, odbiera nam nasze dzieci, jak odebrała Loilanun. Nie tylko utrzymuje nas w niewiedzy, ale w niewiedzy nas rozkochuje. Jesteśmy zarażeni niewiedzą.

Chcę zaproponować wyprawę po skarb — krucjatę, jeśli wolicie. Krucjatę, w której każdy z nas może wziąć udział. Chcę, abyście uświadomili sobie nasz upadek i nieustannie poszukiwali klucza do jego istoty. Musimy złożyć obraz tego, co zaszło i sprowadziło nas na to zimne podwórze; wówczas poprawimy naszą dolę i dopilnujemy, żeby katastrofa nie spotkała ponownie nas i naszych dzieci. Oto skarb, jaki wam ofiarowuję. Wiedza. Prawda. Boicie się jej, zgoda. Ale musicie jej szukać. Musicie ją pokochać. Musicie dążyć ku światłu!


Jako dzieci Oyre i Laintal Ay często robili wypady za obwałowania. W bezludnej okolicy spotykali kamienne słupy, stygmaty dawnych traktów, grzędy zajęte przez wielkie ptaszyska pilnujące swoich rewirów. Dzieciaki buszowały wśród pustych ruin, czerepów domostw, kręgosłupów wiekowych murów, którym mróz skruszył baszty bramne, a czas ponadgryzał resztę. Mało je to wszystko obchodziło. Dziecięcy śmiech dzwonił echem wśród tych opuszczonych szkieletów.

Dziś i w śmiechu, i w eskapadach wyczuwało się skrępowanie. Laintal Ay osiągnął wiek męski; pił rytualną krew i został pasowany na łowcę. Oyre stała się kapryśna, a jej kroki bardziej rozhuśtane.

Stracili serce do zabawy, dawne gry poszły w zapomnienie, jak ruiny, w których grasowali. Pakt niewinności między nimi wygasł ostatecznie, gdy przed jedną z wycieczek Oyre uparła się, żeby towarzyszył im niewolnik ojca, Kalary. Taki miała początek ich ostatnia wspólna wyprawa, choć żadne nie zdawało sobie wówczas z tego sprawy; bawili się w poszukiwanie skarbu, jak dawniej.

Wyszli na stertę gruzów, w której zaginął wszelki ślad po drewnie. Liście brassimip sterczały spośród szczątków pomnika dawnej fachowej murarki, obróconej w kupę gliny. Kiedyś założyli tu swój warowny zamek; jako załoga odpierali szturm za szturmem fagorzych zastępów, radośnie naśladując odgłosy wyimaginowanej bitwy.

Laintala Aya bez reszty zaprzątała panorama bardziej niepokojąca, jaka otwierała się w jego umyśle. W owej panoramie, trochę jak w chmurze, a trochę jak w orędziu Shay Tal czy może starożytnej, rytej gdzieś w skale deklaracji, on i Oyre, i ich osowiały niewolnik, i Oldorando, a nawet fagory i nieznane istoty zamieszkujące dzikie krainy — wszystko to wirowało w jakimś wielkim tyglu… tylko że dalej światło jego rozumu nie sięgało, pozostawiając go na krawędzi otchłani, groźnej i pięknej zarazem.

Stał na kupie gruzów i patrzył w dół na Oyre. Zgięta we dwoje myszkowała niżej, szukając nie wiadomo czego u stóp rumowiska.

— Czy to możliwe, że było tu kiedyś wielkie miasto? Czy jacyś ludzie odbudują je kiedyś w przyszłości? Ludzie podobni do nas, lecz opływający w bogactwa?

Nie uzyskawszy odpowiedzi przykucnął na murze i gapiąc się na plecy dziewczyny w dole zasypał ją dalszymi pytaniami.

— Co ci wszyscy ludzie jedli? Myślisz, że Shay Tal wie o takich rzeczach? Czy tutaj ukryty jest jej skarb?

Cała w futrze, pochylona, Oyre była z góry bardziej podobna do zwierzaka niż do dziewczyny. Zupełnie nie zwracając na niego uwagi, szperała w jamie między kamieniami.

— Kapłan borlieński twierdzi, że Borlien zajmowało ongiś ogromny obszar całego Oldorando, dalej niż jastrząb doleci. — Potoczył bystrym spojrzeniem po okolicy, mrocznej pod grubą warstwą chmur. — Bzdura.

Pewnie w przeciwieństwie do Oyre wiedział, że jastrzębie terytorium jest jeszcze bardziej ograniczone niż terytorium ludzi. Apel Shay Tal skierował jego uwagę ku innym ograniczeniom w życiu, nad którymi dumał teraz bezowocnie, patrząc spode łba na postać w dole. Zły podświadomie na Oyre pragnął dotrzeć do niej w jakiś sposób, znaleźć język wyrażający to, co kryje się w milczeniu.

— Chodź, zobacz, co znalazłam, Laintalu Ayu!

Zadarła ku niemu śniadą, rozradowaną twarz. Ostatnio jej rysy wypiękniały po kobiecemu. Cała złość go opuściła i zjechał po pochyłości muru do dziewczyny. Wyciągnięte z nory malutkie nagie zwierzątko rozpaczliwie wyrywało się jej z rąk, wykrzywiając z przerażenia różowy, szczurkowaty pyszczek.

Pochyleni nad tym noworodkiem świata, muskali się włosami. Laintal Ay ujął jej dłonie w swoje i palce ich splotły się na wierzgającej istocie. Podniósłszy wzrok zajrzała mu w oczy, uśmiechając się leciutko rozchylonymi wargami. Objął ją wpół.

Lecz stał przy nich niewolnik z wypisanym na twarzy ponurym zrozumieniem iskry, jaka roznieciła nowy żar w ich żyłach. Oyre odstąpiła na krok, po czym bez ceregieli wcisnęła małego gryzonia z powrotem do nory. Nachmurzone spojrzenie utkwiła w ziemi.

— Twoja ukochana Shay Tal nie wie wszystkiego. Ojciec powiedział mi w sekrecie, że jego zdaniem to skończona wariatka. Chodźmy już do domu.


Przez jakiś czas Laintal Ay mieszkał u Shay Tal. Śmierć rodziców i dziadków przecięła nić jego dzieciństwa, jednak obaj z Dathką byli już łowcami całą gębą. Wydziedziczony przez wujów, postanowił dowieść, że im dorównuje. Wyrósł i wydoroślał wcześnie, wciąż z tą samą dziecinną radością na obliczu. Miał wydatną szczękę, wyraziste rysy. Wkrótce jego siła i szybkość zaczęły zwracać powszechną uwagę. Śmiały się do niego oczy wielu dziewcząt, lecz on widział tylko córkę Aoza Roona. Mimo że cieszył się ogólną sympatią, miał w sobie coś, co trzymało ludzi na dystans. Wziął sobie do serca śmiałe słowa Shay Tal. Niektórzy mówili, że zanadto przejął się pochodzeniem od Wielkiego Juliego. Był samotny w największej kompanii. Jedynym jego przyjacielem został awansowany z brata cechowego na łowcę Dathką Den, a Dathką nawet do Laintala Aya rzadko otwierał usta. Jak ktoś słusznie zauważył: jeśli nikogo nie ma, to znaczy, że jest tylko Dathką.

Niebawem Laintal Ay zamieszkał z paroma kompanami w Wielkiej Wieży, nad izbą Nahkriego i Klilsa. Tam po wielokroć słuchał dawnych opowieści i nauczył się śpiewać stare pieśni łowieckie. Lecz najchętniej brał prowiant i śnieżne rakiety i włóczył s ę po miejscami zielonej już okolicy. W tych wyprawach nie szukał towarzystwa Oyre.

Nikt poza nim nie wyruszał wówczas w teren samopas. Łowcy polowali razem, świniarze i gęsiarze mieli stałe ścieżki w pobliżu osady, przy brassimipach też pracowano w grupach. Niebezpieczeństwo i śmierć zbyt często towarzyszyły samotnikom. Laintal Ay zyskał opinię dziwaka, jego reputacja jednak nie ucierpiała, gdyż znacznie powiększył kolekcję czaszek zwierzęcych na palisadach Oldorando.

Wyły wichury. Laintal Ay zapuszczał się daleko, nie bacząc na wrogość przyrody. Zapuszczał się w dziewicze doliny i w rumowiska prastarych miast, z dawien dawna opuszczonych przez mieszkańców, którzy zostawili swe siedziby wilkom i niepogodom.

W porze święta Zachodu Obojga Słońc zyskał sobie sławę nie lada wyczynem, bo pobiciem i pojmaniem, wespół z Aozem Roonem, borlieńskich kupców. Przemierzając w pojedynkę wzgórza na północny wschód od Oldorando, wpadł w głębokim śniegu do leja, który nagle otworzył mu się pod stopami. Na dnie leja warował kołatek, stęskniony za kolejnym posiłkiem. Kołatki do złudzenia przypominają zawalone drewniane szopy, naprędce pokryte strzechą. Jako niezwykle powolne posilają się rzadko, za to osiągają ogromne długości i niewielu mają wrogów poza człowiekiem. Ze zwiniętego na dnie swej jamy kołatka Laintal Ay dojrzał jedynie asymetrycznie rogaty łeb, rozdziawioną gębę i zębiska jak drewniane kołki. Wyrwał spomiędzy nich nogę i poturlał się na bok. W krępującym ruchy kopnym śniegu wzniósł oszczep i wepchnął drzewce głęboko pomiędzy zawiasy paszczęki. Rytmiczne wymachy łba były powolne, lecz potężne. Kołatek ponownie obalił Laintala Aya, nie mógł jednak zewrzeć pyska. Umknąwszy spod ostrych rogów Laintal Ay wskoczył na kark stworzenia, chwytając się kęp sztywnej szczeciny, które wyrastały ze spoin ośmiobocznych płyt pancerza. Wyciągnął zza pasa nóż.

Uwieszony szczeciny jedną ręką zaczął odrzynać włókniste zaczepy najbliższej płyty. Kołatek wrzasnął z wściekłości. Jemu również zawadzał śnieg i nie mógł się przeturlać tak, żeby zmiażdżyć napastnika. Laintal Ay oderwał jakoś płytę z jego karku. Była łupliwa jak drewno. Wepchnął ją zwierzakowi w gardło, po czym przystąpił do odrzynania niezgrabnej głowy. Wreszcie odpadła. Miast krwi popłynęła wodnista, biaława posoka. Ten osobnik miał dwie pary oczu — w przeciwieństwie do pośledniejszego gatunku z jedną parą. Dwoje oczu w czaszce patrzyło w przód, dwoje pozostałych, osadzonych w podobnych do rogów wyrostkach z tyłu czaszki, patrzyło wstecz. Wszystkie te ślepia potoczyły się w śnieg, skąd nie przestały nadal łypać z niedowierzaniem. Pozbawiony łba tułów w najwyższym pośpiechu zakopywał się w zaspę. Laintal Ay podążał za nim przez zwały śniegu, aż razem wynurzyli się na światło dnia.

Kołatek miał przysłowiowo twardy żywot. Jeszcze długo będzie tak wędrować i wędrować, nim rozleci się w kawałki. Laintal Ay wydał okrzyk radości. Dobywszy krzesiwa, wskoczył po raz drugi na kark stworzenia i podpalił szczecinę, która zapłonęła z gwałtownym skwierczeniem. Śmierdzący dym poszybował w niebiosa. Przypiekając zwierzakowi to jeden, to drugi bok na przemian. Laintal Ay mógł nim jako tako sterować. Bezgłowy stwór tyłem sunął do Oldorando.

Z wysokich wież zagrały rogi. Pojawiły się opary gejzerów. Zamajaczyła palisada, obwieszczona pomalowanymi jaskrawo czaszkami. Kobiety i łowcy wybiegli na powitanie. Laintal Ay pomachał im futrzaną czapką. Rozsiadłszy się na rozpalonym końcu gorejącej drewnianej gąsienicy, triumfalnie przejechał na niej rakiem uliczkami Embruddocku. Śmiechu było co niemiara. Ale musiało minąć parę dni, nim z izb położonych przy trasie jego wjazdu wywietrzał smród. Nie dopalone szczątki kołatka Laintala Aya zostały zużyte podczas obchodów Zachodu Obojga Słońc. Nawet niewolnicy świętowali to wydarzenie — jednego z nich złożono Wutrze w ofierze.

Zachód Obojga Słońc w Oldorando przypadał na dzień Nowego Roku. Miał to być wedle nowego kalendarza rok 21 i nie zaniedbano uroczystej ceremonii. Na przekór wszystkim przeciwnym siłom natury życie nie było złe, więc należało je okupić złożeniem ofiar. Od tygodni Bataliksa doganiała na niebie powolniejszego współstrażnika. W środku zimy trzymały się już razem, a dni i noce były równej długości, bez dzielącego je półdnia.

— Dlaczego słońca chadzają w ten sposób? — spytała Vry.

— Zawsze chadzały w ten sposób — odparła Shay Tal.

— Pani nie odpowiada na moje pytanie — rzekła Vry.

Z podnieceniem oczekiwano święta Zachodu, bowiem biesiadę poprzedzić miało złożenie ofiary. Przedtem wokół wielkiego ogniska na placu odbyły się tańce, do których przygrywały bębenki, piszczałki i horn — ten ostatni instrument według niektórych wynalazł sam Wielki Juli. Tancerzom podano bełtel, po czym wszyscy, od potu mokrzy i lśniący na twarzach, przenieśli się za palisadę.

Kamień ofiarny leżał pod wschodnią ścianą starej piramidy. Zebrali się wokół niego, zachowując nakazaną szacunkiem odległość, czego pilnował jeden z cechmistrzów. Niewolnicy wcześniej ciągnęli losy. Zaszczytu bycia ofiarą dostąpił Kalary, młody niewolnik rodem z Borlien, należący do Aoza Roona. Ze spętanymi z tyłu rękami przyprowadzono go na czele podekscytowanego tłumu.

Powietrze zastygło w zimnym bezruchu. Nad głowami ludzi wisiały szare pasma chmur. Na zachodzie para strażników opadała ku horyzontowi. Ludzie trzymali pochodnie ze skorupy kołatka. Laintal Ay ze swym milczącym przyjacielem Dathką trzymał się boku Aoza Roona, ponieważ u boku Aoza Roona była jego piękna córka.

— Chyba żałujesz, że musisz stracić Kalarego, Aozie Roonie — powiedział Laintal Ay, robiąc przy tym słodkie oczy do Oyre. Aoz Roon klepnął go w ramię.

— Ja nigdy niczego nie żałuję, taką już mam zasadę. Żal zabija łowcę, jak zabił Dresyla. W przyszłym roku nałapiemy niewolników do woli. Co tam Kalary.

Nie pierwszy raz Laintal Ay nie wierzył w szczerość starego przyjaciela. Aoz Roon zerknął na Elina Tala i obaj wybuchnęli śmiechem, chuchając oparami bełtelu. Wszyscy przepychali się naprzód i weselili, oprócz jednego Kalarego. Korzystając z tłoku Laintal Ay złapał Oyre za rękę i uścisnął. Odwzajemniła się uściskiem i uśmiechem, nie mając śmiałości spojrzeć mu w oczy. Rozpierała go radość. Życie doprawdy jest piękne. Nie przestać szczerzyć zębów, mimo że ceremonia róż — poczęła się nie na żarty. Wkrótce Freyr i Bataliksa jednocześnie odejdą z królestwa Wutry i niczym mamik z mamicą zatoną w ziemi. Nazajutrz wzejdą razem, o ile ofiara zostanie przyjęta, i przez jakiś czas razem będą paradować po niebie, razem świecić, noc ustąpiwszy ciemnościom. Z wiosną ponownie się rozejdą i Bataliksa rozpocznie półdzień.

Wszyscy byli zgodni co do tego, że pogoda jest łagodniejsza. Gęsi były tłuściejsze. Mimo to nabożna cisza ogarnęła zwrócony ku zachodowi tłum, kiedy cienie się wydłużyły. Para strażników odchodziła z królestwa światłości. Choroby i złe siły tylko na to czekały. Trzeba było złożyć jakieś życie w ofierze, aby strażnicy nie odeszli na zawsze. W miarę jak wydłużały się dwoiste cienie, tłum coraz bardziej nieruchomiał, przestępując z nogi na nogę, niczym ogromna bestia. Prysnął wesoły nastrój. Zniknęły twarze w dymie uniesionych pochodni. Cienie rozrosły się. Scenę okryła szarość, której już nie mogły rozproszyć pochodnie. Ludzi połączył wieczór i zbiorowa psychoza.

Starsi rady, siwi i przygarbieni, wystąpili w szeregu i wielkimi acz trzęsącymi się głosami zaintonowali modły. Czterech niewolników doprowadziło Kalarego. Potykał się wśród nich idąc ze zwieszoną głową; po brodzie ciekła mu ślina. Stado ptaków skręciło nad nimi szumiąc skrzydłami, jakby szła ulewa, i rozpłynęło się w złocie zachodu. Na ofiarnym kamieniu w kształcie rombu położono ofiarnego Kalarego, ku zachodowi głową, która spoczęła w zagłębieniu wyżłobionym w liszajowatej powierzchni kamienia. Zamknięte w drewnianych dybach stopy wskazywały stronę — ciemnoszarą już od nadciągającej nocy — w której strażnicy pojawią się następnym razem, jeśli ukończą swą niebezpieczną podróż. Tak oto własnym ciałem, z jego wylotami i tunelami, ofiara symbolizowała mistyczną jedność dwojga niezgłębionych tajemnic życia ludzkiego i kosmicznego: jako na górze, tak i — wysiłkiem wspólnej woli — na dole. Ofiara już zatraciła swoją indywidualność. Wprawdzie Kalary toczył oczyma, ale nie wydał z siebie głosu, zastygły, jakby poraziła go obecność Wutry. Odeszła czwórka niewolników, a zbliżyli się Nahkri z Klilsem. Na futra zarzucili płaszcze z farbowanego na czerwono sukna. Do skraju tłumu towarzyszyły im żony, dalej kroczyli już sami. Rzadkie fryzowane brody raz przynajmniej dodawały powagi ich obliczom; prawdę powiedziawszy, byli nie mniej bladzi niż ofiara, z której Nahkri, ujmując topór, nie spuszczał wzroku. Zważył w dłoni wspaniałe narzędzie. Uderzył gong. Nahkri jak wrośnięty w ziemię stał ze wzniesionym oburącz toporem, przesłaniając sobą drobniejszą postać brata. Chwila przedłużała się i tłum zaczął szemrać. Głowa musiała spaść od topora w wyznaczonym czasie: przegapi ten moment, a kto wie, co się stanie ze strażnikami. Szmer wyrażał niemal powszechny brak wiary w parę rządzących braci.

— Bij! — krzyknął ktoś ze stłumionych szeregów.

Zagwizdał Świstek Czasu.

— Nie mogę tego zrobić — rzekł Nahkri, opuszczając topór. — Nie zrobię tego. Fugasa, tak. Ale nie człowieka, choćby to był Borlieńczyk. Nie mogę.

Młodszy brat wychylił się zza niego, wyrwał mu z rąk toporzysko.

— Ty tchórzu… robisz z nas durniów na oczach ludzi. Sam to załatwię, a hańba dla ciebie. Pokażę ci, który z nas jest mężczyzną, ty babska słabizno!

Szczerząc zęby, zarzucił topór na ramię. Utkwił wzrok w zastygłej twarzy ofiary, która wytrzeszczyła oczy ze swego kamiennego zagłębienia niczym z grobu. Mięśnie Klilsa przebiegł skurcz, jakby odmawiały mu posłuszeństwa. Ostrze topora odbiło promienie zachodzących słońc. Po czym spoczęło na kamieniu, a Klils z jękiem wsparł się na toporzysku.

— Za mało wypiłem bełtelu…

Odpowiedział mu jęk tłumu. Strażnicy zahaczali już tarczami o nierówności horyzontu. Słychać było pojedyncze okrzyki:

— Para błaznów…

— Za dużo słuchali Loily Bry, mówię wam.

— To ojciec tyle im dowalił rozumu do głowy, że nie mają siły ruszyć ręką.

— Za długo wysiadywałeś jaja na babskim gnieździe, Klils?

To rubaszne, głośne pytanie wzbudziło śmiech i przerwało ponury nastrój. Tłum zacieśniał krąg, gdy Klilsowi topór wypadł z dłoni w stratowane błoto. Aoz Roon zostawił przyjaciół, doskoczył do topora. Warknął jak pies i obaj bracia cofnęli się przed nim niemrawo protestując. Po chwili czmychnęli jeszcze dalej, zasłaniając się ramionami — Aoz Roon wzniósł topór nad głową.

Słońca tonęły, aureolą pogrążone do połowy w morzu czerni. Ich światłość rozlewała się niczym żółtka dwóch gęsich jaj, czerwono-złota, jak gdyby fagorza i ludzka krew mieszały się w martwych pustkowiach. Śmigały nietoperze. Łowcy podnieśli pięści, wiwatując na cześć Aoza Roona. Cień od wierzchołka piramidy jak ostroga dzielił rzekę promieni słonecznych. Dwa potoki jasności omywały boki zmurszałego kamienia ofiarnego, dokładnie zarysowując jego kształt. Sama ofiara była w cieniu. Ostrze narzędzia śmierci przecięło blask, zapadło w cień. Czystemu stuknięciu topora odpowiedział jednogłośny okrzyk tłumu, echo uderzenia wydarte z oddychających unisono płuc, jakby wszyscy zebrani również oddali ducha. Odrąbana głowa opadła na bok i zdawało się, że całuje kamień swej kołyski. Buchająca z rany krew zatapiała głowę i przelewając się ściekała na ziemię. Nadal ciekła, gdy ostatni skrawek słońc zatonął za horyzontem. Chodziło właśnie o rytualną krew, magiczny płyn do przezwyciężenia niebytu, drogocenną ludzką krew. Miała tak skapywać przez całą noc, podtrzymując ogień pary strażników i przez wyloty i tunele prakamienia wiodąc ich bezpiecznie do najbliższego poranka.

Ludziom ciężar spadł z serca. Z uniesionymi wysoko pochodniami wracali za palisady do starożytnych wież, czerniejących teraz jak osmalone na tle chmurowiska, bądź splamionych widmowym blaskiem sunących pochodni. Dathka szedł przy Aozie Roonie, któremu tłum z szacunkiem ustępował z drogi.

— Jak mogłeś ściąć własnego niewolnika? — spytał. Starszy łowca rzucił mu wyniosłe spojrzenie.

— Czasami trzeba podjąć decyzję.

— Ale Kalarego… — sprzeciwiła się Oyre. — To było straszne.

Aoz Roon zlekceważył skrupuły córki.

— To nie na dziewczyński rozum. Napompowałem Kalarego bimbomem i bełtelem przed ceremonią. Nic nie czuł. Pewnie wciąż mu się zdaje, że leży w objęciach jakiejś borlieńskiej panny — zaśmiał się.

Zakończyli obrzędy. Nikt już teraz nie wątpił, że Freyr z Bataliksą wzejdą o poranku. Zbierali się, żeby to uczcić, opić z radością tym większą, że mogli sobie pogwarzyć o nowym skandalu, o zniewieściałym sercu swoich przywódców. Nie było milszego tematu do rozmów nad kubkiem świńskiego rozumu przed podjęciem Wielkiej Opowieści.

Jeden Laintal Ay o czymś innym poszeptywał do Oyre, obściskując ją w mroku.

— Pokochałaś mnie widząc, jak wjeżdżam na kołatku, którego pojmałem własnymi rękami?

Pokazała mu język.

— Chwalipięta! Wyglądałeś na nim jak głupi.

Zrozumiał, że świętowanie będzie miało także swoje cienie.

Загрузка...