IX. W MUSŁANGACH I BEZ

Zaklęte pustkowia zaczęły stroszyć brzegi swoich rzek soczystymi pędami drzew. Mgły i opary piły z budzących się do życia strumieni.

Wielki kontynent Kampannlat liczył sobie około czternastu tysięcy mil długości i jakieś pięć tysięcy mil wszerz. Zajmował większość obszarów tropikalnych całej jednej półkuli Helikonii. Oszołamiał skrajnościami temperatury, wysokości i głębi, ciszy i burz. I właśnie znowu budził się do życia.

Rzeka czasu znosiła kontynent ziarnko po ziarnku, góra po górze na dno mętnych mórz oblewających jego brzegi. Podobny proces, równie bezwzględny, równie dalekosiężny, podnosił jego energetyczne poziomy. Zmiany klimatyczne przyspieszyły metabolizmy, a zaczyn dwóch słońc zafermentował w żyłach planety rodząc wstrząsy, wybuchy wulkanów, osiadanie gruntów, fumarole, rozległe wycieki lawy. Trzeszczało łoże olbrzyma.

Owe podskórne napięcia miały swój odpowiednik na powierzchni planety, gdzie wyrastały barwne kobierce z dawnych pól lodowych, wyrzynając się kiełkami roślin szybciej, niż śniegi wsiąkały w glebę, tak nieodparty był zew Freyra. Nasiona w swych osłonach czekały właśnie na taką sprzyjającą chwilę. Na wezwanie gwiazdy odpowiedziały kwiatami.

Po kwiatach — nowe nasiona. A nowe nasiona zaspokajały potrzeby kaloryczne nowych zwierząt, jakimi zaroiły się nowe stepy. Zwierzęta też w swych osłonach, też czekały” właśnie na taką sprzyjającą chwilę. W miejsce paru gatunków nastała ich mnogość. Stany krystalicznej katalepsji ustępowały przed cwałującymi kopytami. Liniejące zwierzęta gubiły strzępki sierści, jakby specjalnie dla ptaków, które natychmiast porywały je do budowy gniazd, podczas gdy owady ucztowały na zwierzęcym łajnie. Leniwe mgły roiły się od śmigających ptaków. Różnorodne skrzydlate życie migotało jak klejnoty rzucone na jeszcze wczoraj jałowe pola lodowe W udręce życia ssaki wyciągały nogi w pełnym galopie, byle bliżej lata.

Umysł ludzki odwracał się od tylu wielorakich i skomplikowanych zmian na ziemi, wywołanych jedną zmianą w niebiosach Ale dusza ludzka i wała się do nich I śmiały się do nich szeroko otwarte oczy mężczyzn i kobiet. Jak Kampannlat długi i szeroki obłapiano się z większym ogniem.

Ludzie byli zdrowsi, chociaż rozprzestrzeniała się zaraza Sprawy miały się lepiej, chociaż miały się gorzej Więcej ludzi umierało, a mimo to więcej ludzi żyło. Więcej było pożywienia, chociaż więcej ludzi głodowało Mimo tych wszystkich sprzeczności żar wypełniał ciała Na zew Freyra odpowiadali nawet głusi.

Nastąpiło przewidywane przez Vry i Oyre zaćmienie. Fakt, że tylko one w Embruddocku się tego spodziewały, spławił im wątpliwa satysfakcję, bo samo zaćmienie przeraziło je na łowni ze wszystkimi. Wyobrażały sobie, jak wielki strach przeżywać musieli niewtajemniczeni Nawet Shay Tal legła na posłaniu, zakrywszy oczy. Odważni łowcy nie wychodzili z domów Starcy dostawali ataków serca.

Zaćmienie leszcze nie było całkowite.

Powolna erozja tarczy Freyra zaczęła się wczesnym popołudniem. Może właśnie powolność całego procesu tak niepokoiła jak i jego długotrwałość. Z godziny na godzinę erozja Freyra postępowała. Słońca zaszły sczepione ze sobą. Nikt nie miał gwarancji, że się ukażą ponownie ani że się ukażą w całości. Większość mieszkańców wyległa na dwór obejrzeć ten bezprzykładny zachód słońca W globowej ciszy okaleczeni strażnicy obsunęli się za horyzont.

— To śmierć świata — krzyknął jakiś kupiec — jutro powróci lód!

Z nadejściem ciemności wybuchły zamieszki. Ludzie jak pomyleni ganiali z pochodniami. Podpalono nowy budynek z drewna Tylko natychmiastowa interwencja Aoza Roona. Elma Tala i garstki ich uzbrojonych po zęby przyjaciół zapobiegła ogólnemu szaleństwu W pożarze zginął jeden człowiek i budynek uległ zniszczeniu, ale reszta nocy minęła spokojnie. Nazajutrz Bataliksa wzeszła jak zwykle, po niej Freyr w całości Wszystko było w porządku, poza tym, ze gęsi embruddockie na tydzień przestały się nieść.

Co będzie w przyszłym roku — zadawały sobie pytanie Vry i Oyre. Za plecami Shay Tal zajęły się na serio tym problemem.


Dla Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej zaćmienia stanowiły po prostu element układu wyznaczonego przez dwie przecinające się ekliptyki Gwiazdy A i Gwiazdy B, nachylone względem siebie pod kątem 10 stopni Ekliptyki przecinały się 644 oraz 1428 ziemskich lat po apastronie, czyli w kategoriach helikońskich, 453 i 1005 lat po apastronie. Z obu stron punktu przecięcia występowały zaćmienia, imponująca parada dwudziestu zaćmień około roku 453. Częściowe zaćmienie roku 632, zwiastujące ciąg dwudziestu zaćmień, uczeni Stacji Obserwacyjnej śledzili bez emocjonalnego zaangażowania, jak uczonym przystoi. Niechlujni faceci miotający się po uliczkach Embruddocku zasłużyli sobie na uśmiechy politowania bogów szybujących wysoko nad nimi.


Po mgłach, po zaćmieniu — powodzie. Co było przyczyną, co skutkiem? Nikt z brodzących w szlamie nie miał pojęcia. Z terenów na wschód od Oldorando aż po Rybie Jezioro i dalej zniknęły stada jeleni i zaczęło brakować żywności. Wezbrany Voral zagradzał drogę na zachód, gdzie często widywano stada zwierzyny.

Aoz Roon zabłysnął talentem przywódcy. Pogodził się z Laintalem Ayem i Dathką i z ich pomocą zagonił mieszkańców do budowy mostu przez rzekę. Nigdy za ludzkiej pamięci nie podjęto takiego przedsięwzięcia. Brakowało drewna i trzeba było ciąć radżababę na kawałki odpowiedniej długości. Cech wyrobników metali sporządził dwie długie piły, za pomocą których porznięto pień wybranego drzewa. Między domem kobiet a rzeką założono prowizoryczny warsztat. Rozebrano starannie dwie skradzione borlieńskim maruderom łodzie i złożono z nich elementy nawierzchni mostu. Radżababę przerobiono na stosy podpórek, klinów, desek, belek, rozpór i pali. Na wiele tygodni plac stał się składowiskiem tarcicy, pomiędzy gęsiami płynęły rzeką skręty wiórów i całe Oldorando było pełne trocin, a palce oldorandzkich wyrobników pełne drzazg. Grube pale wleczono i z mozołem wbijano w dno rzeki. Niewolnicy stali po szyję w wodzie, powiązani ze sobą dla bezpieczeństwa; zdumiewające, ale nikt nie stracił życia. Powoli most rósł, a Aoz Roon dwoił się i troił, poganiając wszystkich krzykiem. Pierwszy rząd pali zabrała fala podczas burzy. Podjęto robotę od nowa. Drewno wbijano w drewno. Mordercze obuchy dwuręcznych młotów, zatoczywszy łuk w powietrzu, z-hukiem waliły w olbrzymie drewniane kliny, aż łby klinów pod wielokrotnymi uderzeniami rozłaziły się jak pierze. Nad tonią pełznął wąski pomost, mocny i bezpieczny. Na nim górowała obleczona w skórę niedźwiedzią postać Aoza Roona, wymachująca ramionami, pobijakiem lub biczem, ze słowami zachęty lub wiązanką przekleństw, bez chwili spoczynku. Wspominali go jeszcze długo potem nad kubkiem bełtelu, powiadając z uwielbieniem: „Ale był z niego diabeł!”

Robota udała się. Robotnicy wiwatowali. Na cztery deski szeroki most z pojedynczą balustradą spiął brzegi Voralu. Wiele kobiet wzdragało się po nim przejść, nie cierpiąc widoku bystrej wody w szparach między deskami i stałego chlup-chlup nurtu o pale. Lecz droga do zachodnich nizin stanęła otworem. Zwierzyny było tam pod dostatkiem i głód przestał zaglądać ludziom w oczy. Aoz Roon miał powody do zadowolenia.


Z nastaniem lata Freyr i Bataliksa rozdzieliły się, wschodząc i zachodząc o różnych porach. Dzień rzadko był jasny, noc rzadko całkowita. W pomnożonych godzinach światła dziennego wszystko się rozwijało.

Przez jakiś czas rozwijała się również akademia. W heroicznym okresie budowy mostu wszyscy pracowali razem. Brak mięsa sprawił, że po raz pierwszy silniej uświadomiono sobie znaczenie zbóż. Garść nasion. które Laintal Ay wcisnął Shay Tal, stała się zalążkiem pól, gdzie obficie rosły jęczmień, owies i żyto, strzeżone przed rabusiami jako jedne z najcenniejszych skarbów plemienia Den.

Teraz, kiedy parę kobiet umiało rachować i pisać, zebrane ziarno po zważeniu składowano i dzielono sprawiedliwie, wszystkie dostarczone tusze wciągano do ewidencji, zapisywano połowy ryb. Każda świnia i każda gęś w osadzie figurowała w zestawieniu bilansowym. Rolnictwo i rachunkowość opłaciły się z nawiązką. Krzątali się wszyscy. Vry i Oyre miały pod nadzorem łany zbóż oraz uprawiających je niewolników. Z bliższych pól widziały ponad falującymi kłosami Wielką Wieżę, a na niej czatownika. Nadal badały gwiazdozbiory, uzupełniając swą mapę nieba na miarę sił i możliwości. Do gwiazd często wracały, w rozmowie, brodząc wśród traw.

— Gwiazdy są w nieustannym ruchu, jak ryby w przezroczystym jeziorze — rzekła Vry. — Ryby w ławicy zawracają wszystkie naraz. Ale gwiazdy to nie są ryby. Zastanawiam się, czym są i w czym pływają.

Oyre przytknęła sobie źdźbło trawy do tak ubóstwianego przez Laintala Aya noska i zamknęła najpierw jedno, a potem drugie oko.

— Trawa porusza mi się przed oczami tam i z powrotem, choć cały czas trzymam ją nieruchomo przy nosie. Może gwiazdy są nieruchome, a my się poruszamy…

Vry przyjęła to milczeniem. Po chwili odezwała się cichym głosem:

— Oyre, ślicznotko, może tak właśnie jest. Może to ziemia jest w ruchu. Ale wobec tego…

— A strażnicy?

— No. oni też się nie ruszają… Tak jest, to my jesteśmy w ruchu, my kręcimy się w kółko i w kółko, jak wir na rzece. A strażnicy są bardzo daleko, jak gwiazdy…

— …Są coraz bliżej, Vry, bo robi się coraz cieplej…

Patrzyły na siebie z rozchylonymi ustami, nieznacznie unosząc brwi, oddychając leciutko, opromienione urodą i inteligencją.

Łowcy, dla których most stanowił wrota na zachód, nie zawracali sobie głowy obrotami ciał niebieskich. Równiny stały przed nimi otworem. Wszędzie wschodziła zieleń, którą gnietli stopami w biegu, gnietli ciałami w spoczynku. Strzelały pąki kwiatów. Owady latające nie wyżej niż wzrost człowieka buszowały wśród bladych płatków. W zasięgu ręki było pod dostatkiem zwierzyny, którą po ubiciu łowcy wlekli do osady, plamiąc nowy most matową posoką swej zdobyczy.


Popularność Aoza Roona wzrosła, przyćmiewając sławę Shay Tal. Odejście kobiet do pracy przy budowie mostu i uprawie roli osłabiło jej wpływ na życie umysłowe ziomków. Jakby nic sobie z tego nie robiła, od powrotu ze świata dolnego coraz bardziej usuwając się w cień. Unikała Aoza Roona, a wychudłą postać czarodziejki coraz rzadziej widywano na uliczkach. Kwitła tylko jej przyjaźń ze starym mistrzem Datnilem.

Wprawdzie mistrz Datnil nigdy więcej nie pozwolił jej choćby rzucić okiem na tajną księgę cechu, ale jego myśli często błądziły w przeszłości. Z upodobaniem słuchała, jak mistrz snuje przędzę swoich wspomnień zaludnionych imionami nieobecnych, uważając, że nie różni się to wiele od wizyty u mamunów. Co jej wydawało się ciemne, jaśniało dla niego.

— O ile mi wiadomo, Embruddock był ongiś bardziej rozoudowany niż obecnie. Potem nastąpiła katastrofa, jak wiem… Istniejący wówczas cech muratorów uległ zagładzie kilka stuleci temu. Mistrz cechu muratorów cieszył się wyjątkowym poważaniem.

Shay Tal już wcześniej polubiła jego nawyk opowiadania, jak gdyby był obecny przy opisywanych wydarzeniach. Domyślała się, że wspomina coś, o czym wyczytał w swojej tajnej księdze.

— Jak udało się pobudować tyle w kamieniu? — zapytała. — Znamy trud roboty w drewnie.

Znajdowali się w mrocznej izbie mistrza. Shay Tal siedziała przed nim na podłodze. Ze względu na wiek mistrz Datnil spoczął na ustawionym pod ścianą kamieniu, z którego lżej mu się wstawało. Zarówno stara żona mistrza, jak i jego starszy terminator Raynil Layan — dojrzały mężczyzna o widlastej brodzie i obłudnym obejściu — zaglądali do izby. w związku z czym mistrz trzymał język za zębami. Na pytanie Shay Tal zaproponował:

— Zejdźmy rozruszać trochę nogi w słońcu, matko Shay. Przekonałem się, że ciepło dobrze robi moim starym kościom.

Na dworze wziął ją pod rękę i poszli uliczką, przy której buszowały kudłate świnie. Nikogo w pobliżu nie było, gdyż łowcy bawili w zachodnich stepach, a większość kobiet w polu, dotrzymując towarzystwa niewolnikom. Wynędzniałe psy wylegiwały się w promieniach Freyra.

— Łowcy przebywają teraz poza domem tak często — powiedział mistrz Datnil — ze kobiety źle się prowadzą podczas ich nieobecności Nasi borlieńscy niewolnicy koszą i nasze żyto, i nasze kobiety Nie wiem, dokąd zmierza świat.

— Ludzie parzą się jak zwierzęta. Zimno jest dla ducha, ciepło dla ciała.

Podniosła wzrok na małe ptaki, które uwijały się nad ich głowami, z owadami w dziobach nurkując do dziur w murach wieź, do swoich piskląt Pogłaskał ją po ramieniu, zerkając na znękaną twarz.

— Nie trap się. Marzenie o podróży do Sibornalu to twoje zadośćuczynienie. Każdy musi coś mieć.

— Coś? Co? — Rzuciła mu chmurne spojrzenie.

— Coś, czego może się trzymać. Jakąś wizję, nadzieję, marzenie. Nie żyjemy samym chlebem, nawet najpodlejsi z nas. Każdy ma jakieś życie wewnętrzne — to właśnie żyje w nas nadal, kiedy zostajemy mamikami.

— Och, życie wewnętrzne… Można je zagłodzić na śmierć, nieprawda?

Przystanął pod Wieżą Zielną, więc przystanęła razem z nim. Wpatrywali się w kamienne bloki tworzące wieżę. Pomimo wieków stała mocno. Dokładnie spasowane ze sobą ciosy prowokowały pytania bez odpowiedzi Jak dobywano i cięto kamień? Jak go spajano, żeby urosła wieża, która będzie stała przez dziewięć stuleci?

Wokół ich nóg brzęczały pszczoły. Stado wielkich ptaków przemknęło po niebie, znikając za jedną z wieź. Shay Tal zdawało się, ze na własne uszy słyszy, jak ucieka dzień, i zapragnęła, żeby porwało ją coś wielkiego i wszechogarniającego.

— Może by tak zbudować małą wieżę z iłu. Ił wysycha na kość. Najpierw mała wieża z iłu. Potem z kamienia. Aoz Roon powinien wybudować z iłu mury wokół Oldorando. Obecnie wioska jest zupełnie otwarta. Droga wolna dla każdego Kto zadmie w róg na alarm? Jesteśmy na łasce najeźdźców, ludzi i nieludzi.

— Czytałem kiedyś, ze uczony człowiek z mego cechu sporządził model naszego świata w postaci kuli obrotowej, na której widać lądy — gdzie kiedyś był Embruddock, gdzie Sibornal, i tak dalej. Model złożono w piramidzie z mnóstwem innych rzeczy.

— Król Denniss obawiał się nie tylko zimna. Obawiał się najeźdźców. Mistrzu Datnilu, przez długi czas nie wyjawiałam wielu moich skrytych myśli. Ale one mnie dręczą i muszę mówić… Dowiedziałam się od mamunów, ze Embruddock… — Umilkła przytłoczona ciężarem tego, co zamierzała powiedzieć, ale po chwili dokończyła: — że Embruddockiem władały ongiś fagory.

Po chwili starzec odparł lekkim, zdawkowym tonem:

— Za dużo już tego słońca. Wracajmy.

W drodze do swej izby przystanął na trzecim piętrze wieży. Tu mieściła się pracownia cechu, silnie zalatująca skórami. Stał nasłuchując. Wokół panowała cisza.

— Chciałem się upewnić, że nie ma mojego starszego terminatora. Chodź.

Z boku były drzwi do małej izdebki. Mistrz Datnil wyciągnął z kieszeni klucz, raz jeszcze rozejrzał się niespokojnie dokoła, po czym otworzył drzwi. Widząc spojrzenie Shay Tal, rzekł:

— Nie chcę, żeby ktoś nas nakrył. To. co robię, zdrada sekretów naszego cechu, karane jest, jak wiesz, śmiercią. Stary bo stary, pragnę pożyć te parę lat, jakie mi jeszcze zostały.

Shay Tal też się rozejrzała, zanim przestąpiła próg maleńkiej komórki w kącie pracowni. Mimo całej ostrożności, żadne z nich nie spostrzegło Raynila Layana, starszego terminatora cechu, który miał po rezygnacji mistrza Datnila przejąć togę starca. Stał w cieniu za słupem podporowym drewnianych schodów. Raynil Layan, człowiek przezorny, zawsze na miejscu, nigdy nie działający pochopnie, przez moment wstrzymał oddech i zastygł w bezruchu nie mniejszym niż słup, który zapewnił mu częściową niewidzialność. Kiedy za mistrzem i Shay Tal zamknęły się drzwi izdebki, Raynil Layan wyszedł z jakąś dziwną skwapliwością i dziwnie lekkim jak na tak dużego mężczyznę kroczkiem. Przyłożył oko do szpary między dwiema deskami, którą sam zmajstrował dość dawno temu, aby lepiej śledzić poczynania tego, kogo miał zastąpić.

Wykrzywiając sobie twarz niemiłosiernym szarpaniem za widlastą brodę — nieprzyjaźni mu ludzie małpowali ten jego nerwowy tik — podglądał, jak Datnil Skar wyjmuje ze szkatuły tajną księgę cechu garbarzy i białoskórników. Starzec otworzył księgę przed oczyma kobiety. Kiedy ta informacja dotrze do Aoza Roona, będzie to oznaczać koniec starego mistrza — i początek panowania nowego. Raynil Layan zszedł na dół, stopień po stopniu, cicho i ostrożnie.

Drżącym palcem mistrz Datnil wskazał puste miejsce na stronicach swej pożółkłej ze starości księgi.

— Oto sekret ciążący mi kamieniem od wielu lat, matko, a tuszę, że twoje barki udźwigną to brzemię. W najmroczniejszym, najzimniejszym okresie poprzedniej epoki Embruddock wpadł w ręce przeklętych fagorów. Nasz Embruddock to nic innego, jak przekręcona nazwa Hrrm-Bhhrd Ydohk w języku ancipitów. Nasz cech znalazł się wtedy na wygnaniu w jaskiniach pustkowi. Ale zarówno mężczyzn jak i kobiety trzymano tutaj. Nasz gatunek żył wówczas w niewoli, a fagory były panami… Czy to nie hańba?

Wspomniała czczonego w świątyni fagora — boga Wutrę.

— Hańba jeszcze trwa. Panowali nad nami — rzekła — i wciąż są darzeni czcią boską. Czyż to nie czyni z nas rasy niewolników po dziś dzień?

Z zakurzonego kąta wyleciała nie spotykana do niedawna w osadzie, błyszcząca, szmaragdowa mucha i bzyknąwszy siadła na księdze. Mistrz Datnil z nagłym lękiem podniósł wzrok na Shay Tal.

— Nie powinienem ulegać pokusie pokazania ci tej księgi. Do niczego ci to niepotrzebne. — Twarz miał nieprzytomną. — Wutra mi nie daruje.

— Wierzysz w Wutrę na przekór faktom?

Starzec zadrżał, jak gdyby usłyszał na schodach kroki własnej śmierci.

— On jest wszędzie wokół nas… Jesteśmy niewolnikami boga… Pacnął muchę, ale umknęła mu, odlatując zygzakiem w kierunku odległego, tylko jej znanego celu.


Widok musłangów wprawiał doświadczonych łowców w osłupienie. Z wszelkiego życia, jakie nawiedziło zachodnie równiny, właśnie mustang w swej swawolności najbardziej ucieleśniał nowego ducha. Za osadą był most, za mostem były mustangi.

Freyr obudził mumiki z długiego snu. Sygnał przebiegł od słońca do gruczołów, drgnęło życie w toniach, mumiki rozwinęły się z kłębuszków, i, zmartwychwstałe, powyłaziły z ciemnych, przytulnych kryjówek, aby się przeciągnąć, nabrać ruchu, radować się i być mustangami. Być tabunami i tabunami mustangów, być swawolnym jak wietrzyk, pręgowanym i bezrogim, i przypominać osła albo kaidawiego źrebaka, galopować i brykać. i paść się, i nurzać po pęciny w przepysznej trawie. I od czubka nosa po koniec ogona pysznić się dwubarwnymi pręgami. Mogły to być pręgi cynobrowe i czarne albo cynobrowe i żółte, albo zielone i lazurowe, albo lazurowe i białe, albo białe i wiśniowe, albo wiśniowe i cynobrowe. Więc kiedy tabuny odpoczywały, rozwalone jak koty zwierzęta, z nogami wyciągniętymi niedbale, zlewały się z krajobrazem także strojnym w nowe szaty na nowy sezon. Jak mustang wyłonił się z mumika, tak i „powódź kwiatów” wróciła z piosnki na ziemię.

Początkowo mustangi nie czuły lęku przed łowcami. Galopowały wśród ludzi parskając wesoło, podrzucając łbami i potrząsając grzywami, i szczerząc zębiska szkarłatne od żucia manneczki, przetacznika i purpurowej psiajuchy. Zachwyt brał w łowcach górę nad żyłką myśliwską i przystawali jak urzeczeni, zaśmiewając się z rozhasanych zwierzaków. którym promienie strażników grały na zadach niczym na ognistych cytrach. Te zwierzęta sprowadziły świt na równiny.

Przy pierwszym z nimi spotkaniu oczarowanym łowcom wypadały oszczepy z dłoni. A mustangi puszczając wiatry robiły w tył zwrot jak spłoszone zefiry i już po chwili cwałowały gdzieś daleko pośród brunatnych kopczyków co krok wznoszonych przez mrówki, nawracały oglądając się łobuzersko, z rżeniem potrząsając grzywami, często szarżując ponownie na łowców, żeby przedłużyć zabawę. Albo znudzone już igraszkami, jak i popasem, mając dość nurzania miękkich chrap w trawie, źrebce dopadały swoich źrebic z uciechą obalając je w wysokie białe kwiaty orliczki. Wydając przenikliwe, jak śmiech perliste rżenie, zagłębiały w ochocze sromy klaczy swoje pasiaste prącia, po czym z kapiącymi jeszcze zrywały się do harców, nagradzane gromkimi wiwatami łowców.

Nastrój beztroski był zaraźliwy. Mężczyznom przestało się nagle spieszyć do domowych cel z kamienia. Ubiwszy któreś z rozhasanych zwierząt i piekąc je na ognisku, z rozkoszą wylegiwali się przy ogniu i gwarzyli sobie o kobietach, przechwalali się i śpiewali, wdychając zapach bylicy, psiajuchy i kwitnących wokół bikinek, które zgniecione ciężarem leżących rozsiewały upojne wonie. Rzec można, iż panowała ogólna idylla. Przybycie Raynila Layana — widok towarzysza cechowego na terenach łowieckich był czymś niecodziennym — trochę zwarzyło nastrój. Aoz Roon odszedł od kompanii i rozmawiał z Raynilem Layanem na stronie, obrócony twarzą do dalekiego horyzontu. Po tej rozmowie siadł wśród innych zasępiony, nie zdradzając ani Laintalowi Ayowi, ani Dathce, o czym była mowa.

Kiedy złudny wieczór zapadał nad Oldorando i jeden lub drugi strażnik rozsiewał popioły na zachodnim nieboskłonie, tabuny mustangów przeczuwały bliską próbę sił. Musłangi łowiły w chrapy rześki powiew, wyczekując szablozorów.

Ich wrogowie również pysznili się jaskrawymi kolorami. Szablozory miały pręgi jak ich ofiary, zawsze czarne i drugiej barwy, barwy krwi, przeważnie szkarłatne lub soczyste rude. Z wyglądu były bardzo podobne do mustangów, tylko nogi miały krótsze i grubsze, a łby krąglejsze, co podkreślał jeszcze brak widocznych uszu. Osadzony na krępej szyi łeb krył główną broń szablozora: szybki na krótkim dystansie zwierz potrafił wyrzucić z paszczy ostry jak nóż jęzor i odciąć nogę umykającemu mustangowi. Od kiedy ujrzeli go w akcji, łowcy z szacunkiem patrzyli na drapieżnika. Szablozór ze swej strony nie okazywał ludziom ani strachu, ani wrogości; rodzaj ludzki nigdy nie figurował w jego jadłospisie, ani on sam, o ile mu było wiadomo, w jadłospisie rodzaju ludzkiego.

Okazało się, że przyciąga go ogień. Zwykle podchodziły pary, samiec z samicą, i siadały lub kładły się w pobliżu ogniska. Lizały się wzajemnie białymi brzytwami języków i pożerały kawałki mięsa rzucane im przez ludzi. Nigdy jednak szablozór nie dał się pogłaskać i warcząc ustępował przed ostrożnie wyciągniętą ręką. Takie warknięcie stanowiło dla łowców wystarczające ostrzeżenie; widzieli, jaką może zadać ranę ów straszny ozór, użyty w złości.

W całej okolicy kwitły krzewy cierni i psiajuchy. Pod okapami ich gałęzi kładli się łowcy do snu. Spoczywali wśród ukwieconych krzewów i odurzających zapachów, wśród kwiatów, jakich nigdy nie widział i nie wąchał nikt prócz dawno odeszłych mamunów. W zaroślach psiajuchy znajdowali gniazda dzikich pszczół, nierzadko wypełnione miodem. Miód łatwo fermentował, dając trutniok. Pijani lepkim trutniokiem łowcy ganiali się po trawie, pokrzykując, śmiejąc się i mocując ze sobą, aż ciekawskie mustangi przychodziły zobaczyć, co to za heca. Mustangi również nie pozwalamy się dotknąć człowiekowi, mimo że niejeden łowca w trutniokowym widzie gonił po stepie za hasającymi zwierzakami, dopóki padłszy jak długi nie zasnął na miejscu.

Dawnymi czasy powrót do domu stanowił radosne ukoronowanie łowów. Wrogość mroźnych pól śnieżnych porzucano dla ciepła i odpoczynku. Teraz było inaczej. Łowy stały się zabawą. Nie padali już ze zmęczenia i ciepło im było w kwitnącym stepie. W dodatku łowców coraz mniej ciągnęło do Oldorando. Osada stawała się przeludniona, w miarę jak coraz więcej dzieci wychodziło bez szwanku z zasadzek pierwszego roku życia. Mężczyźni przedkładali wesołe trutniokowe popijawy w stepie nad narzekania, jakimi często witano ich w domu. Toteż nie wracali już chełpliwie dawną zwartą drużyną, lecz ściągali do osady samopas lub samowtór, z mniejszą paradą. Te powroty w nowym stylu budziły też, przynajmniej w kobietach, nowy dreszcz emocji, bo jeśli mężczyźni byli nieodpowiedzialni, to kobiety były próżne.

— Pokaż nam, co masz dla mnie!

Różnymi odmianami tego okrzyku witały kobiety swoich mężczyzn, bowiem wychodziły im na spotkanie z dzieciakami. Szły aż do nowego mostu i tam, na wschodnim brzegu Voralu, podczas gdy dzieciarnia obrzucała kaczki i gęsi kamieniami, kobiety wystawały niecierpliwie oczekując powrotu mężczyzn z dziczyzną… i skórami. Mięso się należało, było niezbędne, zresztą cóż to za łowca, który powraca bez zwierzyny.

Ale tym, co wprawiało kobiety w prawdziwy zachwyt, były skóry, olśniewające skóry musłangów. Nigdy przedtem w ich ubogim życiu nie przyszła kobietom na myśl zmiana stroju. Nigdy przedtem nie było takiego zapotrzebowania na garbarzy. Nigdy przedtem nie pilono mężczyzn do zabijania dla samego zabijania. Każda kobieta pragnęła mieć skórę mustanga, najchętniej kilka skór, aby odziać w nie również — swoje potomstwo.

Rywalizowały między sobą o jak najjaskrawsze. Błękitne, karmazynowe, szmaragdowe, bordo. Szantażowały mężów tym, co mężczyźni tak lubią. Stroiły się, barwiły wargi. Puszyły się. Fryzowały włosy. Zaczęły się nawet myć.

Odpowiednie futro, z owymi szałowymi pasami biegnącymi pionowo na figurze, nawet z przysadzistej baby czyniło elegantkę. Futra musiały być dobrze skrojone. W Oldorando rozkwitało nowe rzemiosło: kuśnierstwo. Tak jak rozwinęły się kwiatowe kielichy, kłosy i koszyczki w uliczkach między chylącymi się ku ruinie, starożytnymi wieżami, a kwitnące powoje oplotły same wieże, tak i kobiety zaczęły coraz bardziej przypominać kwiaty. Przystroiły się w żywe kolory, jakich oczy ich matek nigdy nie oglądały. Nie trzeba było długo czekać, żeby mężczyźni w odruchu samoobrony zrzucili stare ciężkie futra i również zagustowali w skórach musłangów.


W powietrzu zapanowała cisza jak przed burzą, tylko radżababy parowały spod płaskich pokryw. Oldorando zamarło pod kopułą kłębiastej chmury. Łowcy bawili na wyprawie. Shay Tal pisała coś, sama w izbie. Nie troszczyła się już o swój wygląd, donaszając stare futro, które wisiało na niej jak na kiju. Mamuny i mamiki rodziców wciąż przemawiały zgrzytliwymi głosy w jej głowie. Wciąż marzyły się jej ideały i podróże. Kiedy Vry i Amin Lim zeszły do niej z górnej izby, Shay Tal podniosła nagle wzrok.

— Vry, co myślisz o kuli jako modelu świata?

— To miałoby sens — odparła Vry. — Kula ze wszystkich brył toczy się najgładziej, no i każdy z wędrowców jest kulisty. Więc z nami musi być tak samo.

— A tarcza, a koło? Wychowano nas w wierze, że prakamień spoczywa na tarczy.

— Wychowano nas w wierze w mnóstwo nieprawdziwych rzeczy. Pouczałaś nas o tym, matko — powiedziała Vry. — Ja wierzę, że nasz świat kręci się wokół strażników.

Ze swego kąta Shay Tal świdrowała je wzrokiem, aż zaczęły się wiercić niespokojnie. Obie dziewczyny zrzuciły stare futra i wdziały jaskrawe kostiumy z musłanga. Pasy wiśniowe i szare biegły pionowo na figurze Vry. Uszy zabitego zwierzaka zdobiły jej ramiona. Pomimo wszelkich zakazów, jakimi Aoz Roon obłożył akademię. Dathka podarował Vry skóry. Dodawały jej pewności siebie. I uroku. Raptem zło krew zalała Shay Tal.

— Durne dziewki, idiotki kokotki, macie mnie za nic. Nie udawajcie, że tak nie jest. Wiem, co się kryje za tymi potulnymi minami. Spójrzcie, jak wy się teraz nosicie! Nigdzie nie dojdziemy z naszym rozumem, nigdzie. Okazuje się, że wszystko wiedzie nas na nowe manowce. Będę musiała udać się do Sibornalu, by odszukać to wielkie koło, o którym gadają mamiki. Może tam przetrwała prawdziwa wolność, czysta prawda. Tutaj jest tylko przekleństwo głupoty… A wy dwie gdzie się wybieracie, jeśli można spytać?

Amin Lim rozłożyła ręce gestem świętej niewinności.

— Nigdzie, proszę pani, tylko na pole, sprawdzić, czy wypleniliśmy rdzę na owsie.

Dziewczyna była krągła, obecnie krąglejsza jeszcze z powodu nasienia, które zasiał w niej mężczyzna. Czekała błagalnie, aż dostrzegła maleńką iskierkę przyzwolenia w oku Shay Tal, po czym razem z Vry niemal czmychnęły z tej izby tortur. Zmykając brudnymi kamiennymi schodami Vry powiedziała z rezygnacją:

— Znowu to samo, wybucha regularnie jak Świstek Czasu. Biedactwo, coś ją naprawdę trapi.

— Gdzie jest ta sadzawka, o której mówiłaś? Nie mam ochoty łazić daleko w moim stanie.

— Będziesz zachwycona. Amin Lim. To zaledwie parę kroków za północnymi polami i możemy iść spacerkiem. Umówiłam się tam z Oyre.

Powietrze osiągnęło taką gęstość, że już nie rozchodziła się w nim woń kwiatów, tylko jego własne metaliczne tchnienie. W fotochemicznej poświacie kolor aż raził oczy, nawet gęsi wydawały się nienaturalnie białe.

Dziewczyny przeszły pomiędzy kolumnami olbrzymich radżabab. Potężne bębny o wklęsłych ścianach lepiej pasowały do geometrii zimowego pejzażu — we wszechobecnej bujnoś ci raziły posępną bryłą.

— Nawet radżababy się zmieniają — powiedziała Amin Lim. — Od kiedy paruje im z wierzchołków?

Vry nie miała pojęcia i niewiele ją to obchodziło. Razem z Oyre odkryły ciepłą sadzawkę, jak dotąd zachowując to odkrycie dla siebie. W małej kotlince, zamkniętej od strony Oldorando, biły z ziemi nowe zdroje, często o temperaturze bliskiej wrzenia, i w kłębach pary spływały licznymi strumieniami do Voralu. Jeden taki strumień napotkał na drodze skałę i popłynął w inną stronę, tworząc zaciszną sadzawkę, otoczoną pierścieniem zieleni, a otwartą do nieba. Ku tej właśnie sadzawce Vry prowadziła Amin Lim. Gdy rozgarnąwszy zarośla ujrzały stojącą na brzegu jeziorka postać. Amin Lim pisnęła i zatkała sobie dłonią usta. Na brzegu stała Oyre. Naga. Jej skóra lśniła od wilgoci, a strużki wody ściekały z pełnych piersi. Nie okazując żadnego wstydu obróciła się i radośnie pomachała przyjaciółkom.

— Chodźcie, czemu tak długo? Woda dziś wspaniała.

Amin Lim stała jak słup soli rumieniąc się, wciąż przyciskając dłoń do ust. Nigdy jeszcze nikogo nie widziała nago.

— Nic w tym złego — Vry parsknęła śmiechem na widok miny przyjaciółki. — W wodzie jest cudownie. Rozbieram się i wskakuję. Patrz na mnie, jeśli się nie wstydzisz.

Pobiegła do Oyre i zaczęła rozsznurowywać wiśniowo-szary strój. Z musłangów szyto ubiór jednoczęściowy, do wciągania i ściągania w całości. Po chwili jej kombinezon leżał na ziemi, a Vry stała naga, wiotka przy bujnych wdziękach Oyre. Zaśmiała się z uciechy.

— Chodź, Amin Lim, nie cudacz. Popluskaj się dla zdrowia dziecka. Razem z Oyre wskoczyły jednocześnie do wody. Zanurzając się obie pisnęły z rozkoszy. Osłupiała Amin Lim pisnęła ze zgrozy.


Kończyli wielkie żarcie, kawały mięsa przegryzając cierpkimi jagodami. Twarze lśniły im od tłuszczu. Łowcy byli tężsi niż w poprzednim sezonie. Jadła mieli aż za dużo. Żeby ubić mustanga, nie trzeba było biegać. Barwnie pręgowane zwierzęta nadal podchodziły blisko łowców i tarzały się na skórach zdartych ze swych współbraci.

Aoz Roon w swej nieodłącznej czarnej niedźwiedni odbył na stronie rozmowę z Gojdżą Hinem, nadzorcą niewolników, którego szerokie plecy wciąż widzieli, uchodzące w stronę odległych wież Oldorando. Aoz Roon wrócił do kompanii. Z jeszcze skwierczących na kamieniu żeberek urwał kawałek i legł z nim w trawie. Wielki pies myśliwski Kurd obskakiwał swego pana warcząc niby to groźnie, dopóki Aoz Roon nie odgrodził się gałęzią wonnej psiajuchy od amatora na jego pieczyste. Po przyjacielsku trącił nogą Dathkę.

— To jest życie, brachu. Leż i żryj, ile wlezie, do powrotu lodów. Na prakamień, do końca życia nie zapomnę tego sezonu.

— Świetny.

To było wszystko, co powiedział Dathka. Skończył jeść i objąwszy ramionami kolana obserwował mustangi, których tabun nawracał pędem wśród traw nie dalej niż o ćwierć mili.

— Cholera z tobą, nigdy nic nie powiesz — rubasznie zawołał Aoz Roon, szarpiąc mięso mocnymi zębami. — Pogadaj ze mną.

Obróciwszy głowę Dathka wsparł policzek na kolanie i zmierzył Aoza Roona domyślnym spojrzeniem.

— No to powiedz, co knujecie z Gojdżą Hinem?

— To sprawa między mną a nim.

— Widzę, że ty też nie chcesz gadać.

Dathka odwrócił głowę i ponownie zapatrzył się na musłangi nawracające pod kłębiastą chmurą spiętrzoną na zachodnim horyzoncie. Powietrze wypełniała zielonkawa poświata, która odzierała barwy mustangów z jaskrawości. Wreszcie, jak gdyby wyczuwał na plecach zasępiony wzrok Aoza Roona, nie obejrzawszy się, Dathka powiedział.

— Myślę.

Aoz Roon cisnął ogryzioną kość Kurdowi i wyciągnął się pod obsypaną kwiatami gałęzią.

— No dobra, gadaj więc. O czym tak myślisz i myślisz całe życie?

— Jak złapać żywego musłanga.

— Ha! I co ci z tego przyjdzie?

— Nie myślę o tym, co mi z tego przyjdzie, podobnie jak i ty nie myślałeś wzywając Nahkriego na szczyt wieży.

Zapadła głucha cisza, której Aoz Roon nie przerwał ani słowem. W końcu uczynił to odległy grzmot, a Elin Tal polał trutnioka. Aoz Roon z irytacją zwrócił się do całego towarzystwa:

— Gdzie jest Laintal Ay? Pewnie znowu się wałęsa. Dlaczego nie ma go z nami? Robicie się zbyt leniwi, chłopy, i nieposłuszni. Niektórych z was czeka niespodzianka.

Podniósł się i odszedł ciężkim krokiem, a za nim, w nakazanej szacunkiem odległości, podążył jego pies.

Laintal Ay nie podglądał mustangów, jak jego małomówny przyjaciel. Polował na inną zwierzynę. Od pamiętnej nocy sprzed czterech długich lat, gdy patrzył na zabójstwo stryja Nahkriego, prześladowało go to wspomnienie. Przestał winić za mord Aoza Roona, ponieważ lepiej teraz rozumiał, że lord Embruddocku jest człowiekiem udręczonym.

— On uważa się za przeklętego, jestem pewna — powiedziała mu kiedyś Oyre.

— Można mu wiele wybaczyć za most zachodni — odparł rzeczowo Laintal Ay.

Ale sam siebie uważał za okaleczonego przez bierny udział w morderstwie i coraz bardziej pogrążał się w milczeniu. Więź pomiędzy nim a piękną Oyre tyleż zbliżyła ich co oddaliła z powodu tamtej nocy, kiedy wypito zbyt dużo bełtelu. Zaczął nawet jakby unikać Oyre.

Swoje kłopoty tłumaczył sobie po swojemu. Jeśli mam panować w Oldorando, do czego mam prawo z racji pochodzenia, to muszę zabić ojca dziewczyny, której pragnę za żonę. To niemożliwe! Bez wątpienia sama Oyre rozumiała jego dylemat. Jednak pisana była jemu i tylko jemu. Biłby się na śmierć i życie z każdym mężczyzną, który by się do niej zbliżył.

Pierwotne instynkty, intuicyjne wyczuwanie chytrej pułapki, niepostrzegalnego momentu, który zwiastuje katastrofę, pozwoliły mu ujrzeć tak wyraźnie, jak widziała to Shay Tal, że Oldorando pozostawało teraz bez żadnej obrony. W obecnym okresie ciepła nie czuwał nikt. Warty drzemały na posterunkach. Poruszył sprawę obrony z Aozem Roonem i otrzymał dość sensowną odpowiedź. Aoz Roon zbył całą rzecz mówiąc, że już nikt, przyjaciel czy wróg, nie podejmuje dalekich wypraw. Śniegowa szata pozwalała ludziom przemierzać dowolne odległości, dziś wszystko zawaliła roślinność, chaszcze gęstniały z dnia na dzień. Czasy najazdów się skończyły. Poza tym — dodał — nie mieli najazdów fagorów od dnia, w którym matka Shay uczyniła cud na Rybim Jeziorze. Są bezpieczniejsi niż kiedykolwiek. I podał Laintalowi Ayowi kufel trutnioka.

Odpowiedź nie zadowoliła Laintala Aya. Wuj Nahkri czuł się tamtej nocy zupełnie bezpieczny, wchodząc na schody Wielkiej Wieży. W parę minut później leżał ze skręconym karkiem w uliczce pod wieżą.

Z dzisiejszą wyprawą łowców Laintal Ay zabrał się nie dalej niż do mostu. Tam chyłkiem zawrócił z silnym postanowieniem, że dokona rekonesansu i zobaczy, jak by to wyglądało w razie niespodziewanego ataku.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył maszerując rubieżą osady, był pióropusz jasnej pary na Voralu. Na pewnym odcinku płynął z nurtem prosto jak po sznurku, muskając powierzchnię ciemnej, bystrej toni, wciąż jednak w jednym i tym samym miejscu. Stamtąd strzępy oparów snuły się wzdłuż brzegu rzeki. Laintal Ay nie umiał orzec, co to mogło znaczyć. Poczuł się nieswojo i przyspieszył kroku. Coraz duszniej było w powietrzu. Z rumowisk po niegdysiejszych budynkach wyrastały młode drzewka. Widział ocalałe wieże pomiędzy smukłymi pniami. Aoz Roon miał rację pod jednym względem: trudno było dzisiaj obejść Oldorando. Wyobraźnia podsuwała jednak Laintalowi Ayowi ostrzegawcze obrazy. Ujrzał fagory na kaidawach, jak przesadzają zawady i szarżują główną ulicą. Ujrzał łowców, jak wracają do domu, jak ciągną objuczeni barwnymi skórami, jak głowy im ciążą od nadmiaru trutnioka. Zdążyli jeszcze rzucić okiem na swoje spalone domostwa, na swoje pomordowane kobiety i dzieci, zanim stratowały ich okrutne kopyta.

Przedarł się przez kolczaste zarośla.

Cóż za jeźdźcy z tych fagorów! Cóż może być cudowniejszego nad dosiadanie kaidawa i jazdę, panowanie nad zwierzęciem, dzielenie jego siły, zespolenie z jego pędem. Te dzikie bestie dały się dosiadać tylko fagorowi, a przynajmniej tak głosiły legendy, i nigdy nie słyszał o człowieku na kaidawie. Od samej myśli aż kręciło się w głowie. Ludzie chodzili pieszo… Ale człowiek dosiadłszy kaidawa nie tylko dorównałby, lecz przewyższyłby fagora.

Na wpół schowany za krzakami miał na oku północną bramę, otwartą i nie strzeżoną. Na jej szczycie siadła ze świergotem para ptaków. Zastanawiał się, czy dziś rano nie wystawiono wartownika, czy też opuścił on swój posterunek. Cisza w dusznym powietrzu nabrała właściwości gromu. W polu widzenia Laintala Aya pojawiła się powłócząca nogami postać. Bez trudu rozpoznał w niej nadzorcę niewolników Gojdżę Hina. Wiódł na linie Myka. Laintal Ay usłyszał słowa nadzorcy:

— No, spodoba ci się dzisiejsza robota.

Gojdża Hin zatrzymał się za bramą i przywiązał fagora do niewielkiego drzewka. Poklepał Myka niemalże z czułością. Myk rzucił mu wystraszone spojrzenie.

— Myk może posiedzieć trochę na słońcu.

— Nie posiedzieć, postać. Postoisz, Myk, zrobisz, co ci kazano, albo wiesz, co cię czeka. Zrobimy dokładnie tak, jak każe Aoz Roon, bo obu nas spotka przykrość.

Stary fagor wydał z siebie pomruk.

— Przykrość jest zawsze wszędzie wokół nas w oktawach śródpowietrznych. Czymże jesteście wy, Syny Freyra, jak nie przykrość?

— Jeszcze słówko, a zedrę z ciebie tę twoją śmierdzącą skórę — rzekł Gojdża Hin bez żadnej złości. — Zostajesz tu i robisz, co nam przykazano, a niezadługo odegrasz się na jednym z nas. Synów Freyra.

Zostawił stworzenie ukryte przed wzrokiem i odmaszerował na swych płaskich stopach w kierunku wież. Myk natychmiast legł na ziemi i zniknął Laintalowi Ayowi z oczu. Podobnie jak smuga pary spływająca Voralem, tak i to zajście zafrasowało Laintala Aya. Stał wyczekując, nasłuchując, dumając. Kilka lat temu uważałby taką świergotliwą ciszę za rzecz nienaturalną. Wzruszył ramionami i podążył dalej.

Oldorando było nie strzeżone. Należało w jakiś sposób obudzić w łowcach poczucie zagrożenia. Popatrzył, jak para snuje się z koron obnażonych radżabab. Jeszcze jeden zwiastun nie wiadomo czego. Usłyszał grzmot daleko na północy, a mimo to bliski groźbą.

Przeprawił się przez strumyk, który bulgotał i buchał parą, kłębiącą się wśród zębatych liści paproci wyrosłych na brzegu. Pochylił się i zanurzył dłoń w wodzie; była znośnie ciepła. Śnięta ryba przepłynęła ogonem do góry, tuż pod powierzchnią. Przykucnął popatrując na szczyty wież za gęstwiną świeżej zieleni. Przedtem nie było tu żadnego gorącego źródła.

Grunt zadygotał. Wodorosty ścieliły się w toni i rozwijały w nieskończoność; traszki przemknęły w nich i zaraz znikły. Ptaki wzbiły się z wrzaskiem ponad wieże i ponownie siadły. Kiedy wyczekiwał powtórnego wstrząsu, usłyszał pobliski Świstek Czasu, głos Oldorando, jaki pamiętał od kołyski. Gwizdał odrobinę dłużej niż zwykle. Laintal Ay dokładnie wiedział, ile trwa gwizd; tym razem brzmiał mu o sekundę dłużej. Podniósłszy się ruszył w dalszy obchód. Zaplątany po uda w trawach manneczki usłyszał głosy. Znieruchomiał natychmiast w pół kroku, jak rasowy łowca, po czym przygięty do ziemi zaczął podchodzić zwierzynę. Miał przed sobą kawałek stromizny w kępach macierzanki. Opadł w wonne liście na ręce, by niepostrzeżenie wyjrzeć nad krawędzią. Poczuł, jak brzuch zahuśtał się pod nim, już nie zapadnięty, lecz wypełniony po ostatnich wyżerkach. Głosy… kobiece… znowu głosy. Wychylił głowę nad szczyt pagórka.

Cokolwiek spodziewał się ujrzeć, rzeczywistość była o niebo piękniejsza. Spoglądał w kotlinkę, na dnie której leżała głęboka sadzawka okolona gęstymi zaroślami. Smużki pary unosiły się z toni i szybowały na ścianę zarośli, które ociekały wilgocią powracającą do sadzawki. Na drugim brzegu ubierały się w swoje skóry mustangów dwie kobiety, w których z miejsca rozpoznał brzemienną Amin Lim i jej przyjaciółkę Vry. Bliżej na skraju wody, odwrócona do Laintala Aya prześliczną pupą, stała jego ubóstwiana i uparta Oyre, zupełnie naga. Aż westchnął, gdy uprzytomnił sobie, kogo widzi, i nie ruszając się z miejsca pożerał wzrokiem owe ramiona, ów łuk pleców owe lśniące pośladki i nogi, zachwycony do utraty tchu.

Bataliksa przedarła się poza jeden z szańców purpurowych chmur, zalewając ziemię złotem. Ukośne promienie strażniczki zasypały cynamonową skórę Oyre, perlącą się na ramionach i piersiach kropelkami wody. Strumyczki wody biegły w dół meandrami jej ciała, aby rozlać się w końcu po skale u jej stóp, jak gdyby łącząc ją, najadzie podobną, z pobliskim wspólnym żywiołem. Stała w swobodnej pozie, na lekko rozstawionych nogach. Uniesioną dłonią ocierała wodę z rzęs patrząc, jak przyjaciółki zbierają się do odejścia. Beztroska Oyre była beztroską łani, nieświadomej wlepionych w nią drapieżnych oczu łowcy, jednak za najmniejszym szmerem gotowej rzucić się do ucieczki. Mokre czarne włosy przylgnęły jej do głowy, oblepiając ramiona i szyję wilgotnymi kosmykami, upodobniając dziewczynę do wydry. Twarzy nie widział dokładnie ze swej kryjówki. Nigdy w życiu nie oglądał nagości, ani mężczyzny, ani kobiety; zimno wygnało nagość z Oldorando, a obyczaj zamknął za nią bramy. Oszołomiony widokiem wcisnął czoło w wonne macierzanki. Waliło mu w skroniach. Wreszcie uniósł ponownie głowę i patrzył, jak dziewczyna macha przyjaciółkom na pożegnanie i odwraca się, jak przy tym ruszają się jej pośladki, urzekając w nim duszę. Jakby nie oddychał powietrzem. Oyre tymczasem przyglądała się sadzawce, zapatrzona w czystą toń niemal ospale, tylko rzęsy jej lśniły na tle policzków. Przy następnym poruszeniu pokazała mu calutki srom w mokrych włoskach, jej wspaniały brzuch i zgrabniutką muszelkę pępka. Wszystko mu pokazała na chwilę, gdy wyrzuciwszy w górę ręce wskoczyła do wody. Pozostał sam na sam z blaskiem słońca i toczącymi się w krzaki kłębami oparów aż do wypłynięcia roześmianej dziewczyny. Wyszła na brzeg blisko niego, kołysząc piersiami, które obijały się leciutko jedna o drugą.

— Oyre, o złota Oyre! — zawołał w ekstazie.

Podniósł się.

Znieruchomiała pochylona przed nim; tylko maleńkie zagłębienie pulsowało jej w szyi. Wlepiła w niego czarne, błyszczące oczy, nieprzytomne, ale z jakimś zmysłowym w nich przymgleniem od nieokreślonej, rozlewającej się w niej fali ciepła. Na nowo pił urodę pełnego owalu jej twarzy, okolone? przylizanym jak u wydry włosem, pił słodycz brwi i powiek. Te brwi były obecnie uniesione, lecz chwilowe zaskoczenie minęło bez lęku, jedynie przyglądała mu się z rozchylonymi wargami, wyczekując jego następnego kroku, jakby zaintrygowana tym, co teraz nastąpi. Wtem, poniewczasie, opuściwszy dłoń przykryła sobie szparkę, gestem bardziej zalotnym niż obronnym. W pełni świadoma własnej urody, ani trochę, nie była zmieszana. Cztery małe, lubieżne ptaszki sfrunęły pomiędzy nich, zmożone duchotą popołudnia. Laintal Ay przekroczył trawy i przygarnąwszy Oyre do siebie utopił rozpalony wzrok w jej oczach, przez futro czując nagie ciało dziewczyny. Porwał ją w ramiona i ucałował namiętnie w usta. Oyre cofnęła się o krok, oblizała wargi, uśmiechnęła się leciutko mrużąc oczy.

— Rozbierz się. Pokaż, co masz, Bataliksie — powiedziała. Słowa zabrzmiały trochę jak zaproszenie, trochę jak drwina. Rozwiązał troki pod szyją, po czym ująwszy oburącz bluzę szarpnął, rozpruwając szwy. Z głośnym trzaskiem zdarł z siebie bluzę i cisnął na ziemię. Podobnie spodnie, które odrzucił kopnięciem. Zbliżał się do niej czując, jak mu sterczy stwardniały korzeń. Oyre złapała za wyciągniętą ku niej rękę, szarpnęła jednocześnie kopiąc w goleń i usunąwszy się szybko z drogi zwaliła go na łeb do wody. Wilgotne usta sadzawki zamknęły się za Laintalem Ayem. Były wyjątkowo gorące. Wypłynął z wrzaskiem łapiąc oddech. Uśmiechnięta nachyliła się nad nim, wsparłszy dłonie na zgrabnych kolanach.

— Nim do mnie przystąpisz, potop wpierw swoje pchły, mości rycerzu!

Ochlapał ją nie wiedząc, czy się śmiać, czy gniewać. Pomagając mu wyleźć była o wiele delikatniejsza. I śliska w jego objęciach. Gdy przyklękli na trawie, wsunął dłoń pomiędzy jej uda, pieszcząc delikatne zakamarki. Ani się obejrzał, jak zrosił trawę nasieniem.

— Och, ty matole jeden, ty matole! — Grzmotnęła go w pierś, a jej twarz wykrzywiła się rozczarowaniem.

— Nie, Oyre, nie, nic się nie stało. Proszę, poczekaj chwilkę. Kocham cię, Oyre, całą moją łonią. Pragnę cię nieustannie. Chodź do mnie, rozpal mnie jeszcze raz.

Lecz Oyre wstała pełna irytacji i niedoświadczona. Pomimo miłosnych zaklęć wezbrała w nim wściekłość na dziewczynę, na samego siebie. Zerwał się na nogi.

— Bodaj cię, nie powinnaś być taka ładna, ty chutliwa kozo! Chwycił ją za ramię, okręcił brutalnie i popchnął w stronę sadzawki. Wczepiła mu się we włosy, wyzywając go i piszcząc. Razem chlupnęli do wody. Objął ją wpół, przycisnął do siebie pod wodą, pocałował, gdy się wynurzyli, i lewą dłonią złapał za pierś. Roześmiani wyleźli razem, zwalając się na mulisty brzeg. Nogą zahaczył za nogę Oyre i zgarnął ją pod siebie. Wpiła się w jego wargi, wpychając mu język do ust w tej samej chwili, gdy w nią wchodził. Ukojeni rozkoszą, kochali się w tym ukrytym zakątku. Muł oklejał im boki i wydawał pod nimi miłe odgłosy, jakby pełen był żyjątek, które kopulowały na potęgę, aby wyrazić radość życia.

Ociężale wciągała swoje mustangi. Miękkie skóry naznaczone były w wyraźne ciemnobłękitne i jasnobłękitne pasy różnej szerokości, biegnące pionowo wzdłuż jej ciała. Popołudnie zrobiło się duszne i coraz bliżej było dudnienie grzmotu, przechodzące w trzaski piorunu podobne przeraźliwym okrzykom protestu. Wyciągnięty przy niej Laintal Ay śledził ruchy Oyre spod półprzymkniętych powiek.

— Zawsze cię pragnąłem — rzekł. — Od lat. Ciało masz jak gorące źródło. Zostaniesz moją żoną. Będziemy tu przychodzić każdego popołudnia.

Nic nie odpowiedziała. Zaczęła nucić cichutko:

Z biegiem strumyka

Dzionek umyka…

— Strasznie cię pragnę, Oyre, i w dzień, i w nocy. Ty też mnie pragniesz, prawda?

Zmierzyła go spojrzeniem.

— Tak, owszem, Laintalu Ayu, pragnę cię. Ale nie mogę zostać twoją kobietą.

Poczuł, jak zadrżała pod nim ziemia.

— Co ty mówisz?

Po chwili jakby wahania nachyliła się nad nim. Odruchowo wyciągnął po nią ręce, ale się wymknęła, powtykała piersi w bluzę i rzekła:

— Kocham cię, Laintalu Ayu, ale nie zostanę twoją żoną. Zawsze podejrzewałam, że akademia jest tylko zabawą, na pociechę dla takich głupich gęsi, jak Amin Lim. Wystarczyło trochę pięknej pogody, żeby się rozleciała. Prawdę mówiąc, to wszystko bawi jedynie Vry i Shay Tal… i może jeszcze starego mistrza Datnila. Ja jednak cenię sobie Shay Tal i naśladuję jej niezależność. Shay Tal nie ulegnie mojemu ojcu, chociaż przypuszczam, że pożąda go do szaleństwa, jak zresztą wszystkie — a ja idę za jej przykładem: jeśli zostanę twoją własnością, będę niczym.

Z nieszczęśliwą miną dźwignął się na kolana.

— Nic podobnego. Ty będziesz… wszystkim, Oyre, wszystkim. Bez siebie oboje jesteśmy niczym.

— Przez kilka tygodni, zgoda.

— Co ci odbiło?

— Co mi odbiło… — Z ciężkim westchnieniem podniosła w górę oczy. Przygładziła wciąż wilgotne włosy i obróciła spojrzenie na młode krzewy, na niebo, na ptaki.

— Wcale nie mam o sobie wygórowanego mniemania. Wiem, że niewiele umiem. Zachowując niezależność wzorem Shay Tal, może do czegoś dojdę.

— Nie mów tak. Kobieta potrzebuje obrońcy. Shay Tal, Vry — one nie są szczęśliwe. Shay Tal nigdy się nie uśmiechnie, nie widzisz tego? Na dokładkę jest stara. Ja bym się troszczył o ciebie i dał ci szczęście. O niczym innym nie marzę.

Zapinając bluzę spuściła oczy na wymyślone przez siebie (ku zdumieniu kuśnierza) przetyczki, dzięki którym ubiór dawał się zakładać i zdejmować bez kłopotu.

— Och, Laintalu Ayu, wiem, że jestem okropna. Sama siebie nie znoszę. Sama dobrze nie wiem, czego chcę. Mam ochotę roztopić się i popłynąć, jak ta cudowna woda. Kto wie, skąd przybywa, dokąd zmierza?… z samej toni ziemi, być może… Wszakże kocham cię na swój okropny sposób. Posłuchaj, zawrzemy umowę. — Przerwała manipulacje przy zapinkach i wyprostowana spoglądała na niego z góry, dłonie wsparłszy na biodrach. — Zrób coś wielkiego i niezwykłego, jedną rzecz, jeden czyn, a zostanę twoją żoną, na zawsze. Rozumiemy się? Jakiś wielki czyn, Laintalu Ayu — jeden wielki czyn, a jestem twoja. Zrobię wszystko, co zechcesz.

Wstał i cofnął się o krok, wlepiwszy w nią oczy.

— Wielki czyn? Jaki wielki czyn masz na myśli? Na prakamień, Oyre, dziwna z ciebie dziewczyna.

Potrząsnęła mokrymi splotami włosów.

— Gdybym ci powiedziała, wówczas nie byłby już wielki. Rozumiesz? Poza tym ja sama nie wiem, co mam na myśli. Rusz się, rób coś… Brzuch ci już rośnie, jakbyś był w ciąży…

Stał bez ruchu, z kamienną twarzą.

— Jak to jest: ja mówię, że cię kocham, a ty mi w zamian ubliżasz?

— Mówisz mi — mam nadzieję — prawdę i ja ci mówię prawdę. Wcale nie chcę cię zranić. W gruncie rzeczy jestem delikatna. Po prostu obudziłeś we mnie licho, coś, o czym z nikim nie rozmawiałam. Pragnę… nie, nie umiem powiedzieć, po co mi to pragnienie… sławy. Zrób coś wielkiego, Laintalu Ayu, błagam cię, coś wielkiego, zanim się zestarzejemy.

— Jak zabijanie fagorów?

Niespodziewanie zaśmiała się z jakąś chrapliwą nutą, mrużąc oczy. Przez chwilę do złudzenia przypominała Aoza Roona.

— Skoro tylko to potrafisz wymyślić. Pod warunkiem, że zabijesz ich milion.

Zrobił głupią minę.

— Mniemasz więc, że jesteś warta miliona fagorów?

Oyre palnęła się żartobliwie w czoło, jakby puściły jej szleje.

— To wszystko nie dla mnie, nie rozumiesz? Dla samego siebie. Dokonaj jednej wielkiej rzeczy dla swojego własnego dobra. Ugrzęźliśmy tu, mówiąc słowami Shay Tal, na podwórzu zagrody — spraw, aby to podwórze przynajmniej weszło do legendy.

Znowu grunt zadrżał.

— Do licha — rzekł. — Ziemia rusza się jak żywa. Wyrwani ze sprzeczki, zapomnieli o sobie. Bura ćma rozprzestrzeniała się z napowietrznych szańców, które zsiniały teraz w środkach i pożółkły na obrzeżach. W dokuczliwym upale stali pośród przygniatającej ciszy tyłem do siebie, rozglądając się wokoło.

Kolejne już plaśnięcie sprawiło, że obrócili się ku sadzawce. Jej lustro szpeciły żółtawe pęcherze, które wypływały, rosły i pękały, mącąc brudem przejrzystą do niedawna toń. Bąble wydzielające smród zgniłych jaj dobywały się z głębin, coraz prędzej i coraz czarniejsze. Gęsta mgła wypełniła kotlinkę. Z wody strzeliła struga błota, rozpryskując się w powietrzu. Bryzgi mazistego ukropu chlapały i plamiły zieleń wszędzie wokoło. Przerażeni rzucili się do ucieczki, Oyre w stroju barwy nieba w pełni lata. W chwilę później sadzawkę wypełniła czarna bulgotliwa kipiel. Nim zdążyli dobiec do Oldorando, niebiosa rozwarły się i lunął deszcz, posępny i przejmujący zimnem.

Na schodach Wielkiej Wieży usłyszeli z góry głosy, wśród których wybijał się głos Aoza Roona. Właśnie wrócili, on i jego kompania, Tanth Ein, Faralin Ferd i Elin Tal, krzepcy wojownicy i wytrawni łowcy co do jednego, zeszły się też ich kobiety, czyniąc zgiełk nad nowymi skórami mustangów i tylko Dol Sakil siedziała zasępiona z dala od wszystkich na okiennym parapecie, obojętna na zacinającą ulewę. W izbie był również Raynil Layan w idealnie suchym odzieniu; skręcał w palcach widlastą brodę i nerwowo strzelał oczami na prawo i lewo — nie odzywał się ani on sam, ani nikt do niego.

Aoz Roon ledwo raczył zerknąć na swą nieślubną córkę, z miejsca naskakując na Laintala Aya.

— Znów się urwałeś.

— Na trochę, owszem. Przepraszam. Sprawdzałem naszą gotowość do obrony. Ja…

Aoz Roon roześmiał się grubiańsko i patrząc po swoich kompanach rzekł:

— Kiedy przychodzisz rozgogolony, z elegantką Oyre w rozsznurowanym przyodziewku, wierzę, że coś sprawdzałeś, ale to nie była gotowość do obrony. Nie łżyj mi, czupurny kutasiku!

Mężczyźni zarechotali. Laintal Ay spiekł raka.

— Nie jestem łgarzem. Poszedłem sprawdzić nasz system obronny, ale nic takiego nie istnieje. Nie ma posterunków, nie ma wartowników, a wy sobie leżycie i popijacie na łonie natury. Jeden zbrojny Borlieńczyk może zdobyć Oldorando. Bimbamy na wszystko, a ty dajesz zły przykład.

Poczuł miarkującą go dłoń Oyre na ramieniu.

— On teraz rzadko bywa w domu — zawołała złośliwie Dol, lecz Aoz Roon ją zignorował i zwrócił się do swych towarzyszy.

— Widzicie, co muszę znosić od moich tak zwanych namiestników. Zawsze pyskuje. Oldorando jest teraz ukryte i chronione przez zieleń, rosnącą coraz wyżej z tygodnia na tydzień. Kiedy powróci wojenna pogoda, a powróci na pewno, wtedy będzie czasu dość na wojaczkę. Próbujesz narobić kłopotów, Laintalu Ayu.

— Nic podobnego. Próbuję im zapobiec.

Aoz Roon stanął przed nim, górując swą ogromną, czarną postacią nad młodzikiem.

— To milcz. I nie pouczaj mnie.

W szum ulewy wtargnęły krzyki z ulicy. Wyjrzawszy przez okno Dol zawołała, że coś się komuś stało. Oyre podbiegła do niej.

— Stać! — wrzasnął Aoz Roon, lecz trzy pozostałe kobiety również pchały się do okna. W izbie pociemniało.

— Pójdziemy zobaczyć, co się dzieje — powiedział Tanth Ein. Ruszył na dół, wielkimi barami niemal zatykając właz przy schodzeniu, za nim Faralin Ferd i Elin Tal. Raynil Layan pozostał w cieniu, patrząc, jak odchodzą. Aoz Roon uczynił krok, jakby chciał ich zatrzymać, po czym niezdecydowany przystanął pośrodku mrocznej izby, śledzony jedynie przez Laintala Aya. Chłopak podszedł do niego.

— Uniosłem się gniewem — rzekł. — Nie powinieneś nazywać mnie łgarzem. I nie powód to, żeby lekceważyć moje ostrzeżenie. Mamy obowiązek czuwać nad bezpieczeństwem osady, tak jak dawniej.

Aoz Roon zagryzł dolną wargę, nie zwracając na nic uwagi.

— Ta cholerna baba Shay Tal zawróciła ci w głowie. Mówił nieobecny myślami, jednym uchem nasłuchując zgiełku pod wieżą. Do poprzedniej wrzawy dołączyły teraz męskie głosy. Kobiety pod oknem również podniosły wielki lament i biegały w kółko, czepiając się to Dol, to siebie nawzajem.

— Jazda stąd! — wrzasnął Aoz Roon ze złością szarpiąc Dol. Ogromny płowy Kurd zaczął wyć.

Świat jakby dostał pląsawicy od bębnienia ulewy. Sylwetki pod wieżą były szare w tym potopie. Dwaj z trójki zwalistych łowców dźwigali z błota zwłoki, trzeci, Faralin Ferd, usiłował objąć ramionami dwie stare kobiety w przemoczonych deszczem futrach i wprowadzić je pod dach. Obojętne na niewygody staruszki w rozpaczy wzniosły w górę twarze, a deszcz lał im się do otwartych ust. Można było rozpoznać żonę Datnila Skara i sędziwą wdowę, ciotkę Faralina Ferda. To one wspólnie przywlokły trupa spod północnej bramy, po drodze upaprawszy błotem i zwłoki, i siebie. Łowcy wyprostowali się ze swoim brzemieniem i odsłonili nieboszczyka. Twarz miał wykrzywioną i zalaną krwią tak już zgęstniałą, że nie zmywały jej strugi deszczu. Głowa opadła mu w dół, gdy go dźwignęli. Krew wciąż zalewała twarz i ubranie. Gardło było równo wycięte, zupełnie tak, jakby ktoś odgryzł kawał jabłka. Dol rozdarła się histerycznie. Aoz Roon odepchnął ją, wcisnął szerokie bary w otwór okienny i krzyknął do ludzi na dole:

— Nie wnoście tu tego paskudztwa!

Mężczyźni udawali, że go nie słyszą. Spieszyli pod najbliższą osłonę. Potoki deszczu rzygały z parapetów na ich głowy. Tonęli w brei ze swym ubłoconym ciężarem. Aoz Roon zaklął i wypadł z izby, Kurd za nim. Wstrząśnięty wydarzeniem Laintal Ay poszedł w ich ślady, za nim Oyre, Dol i pozostałe kobiety, tłocząc się na wąskich schodach. Raynil Layan bez pośpiechu zszedł na samym końcu.

Łowcy w asyście staruszek wciągnęli zwłoki pod niską powałę stajni, gdzie rzucono je na garść słomy. Mężczyźni odstąpili na bok ocierając dłońmi twarze, od trupa zaś płynęły strugi wody z wężykami krwi, unosząc źdźbła słomy, które tańczyły i kolebały się na fali, niczym łodzie w poszukiwaniu cichej przystani. Groteskowe, podobne do tłumoczków staruchy wielkim głosem wypłakiwały się na ramieniu jedna drugiej. Mimo że twarz trupa była oblepiona krwią i włosami, rozpoznano ją bez wahania. Leżał przed nimi martwy mistrz Datnil Skar, któremu Kurd obwąchiwał wystygłe ucho.

Farayl Musk, przystojna żona Tantha Eina, wybuchnęła przeciągłym zawodzeniem, którego nie mogła opanować. Trudno było w tej śmiertelnej ranie na szyi nie rozpoznać gryzu fagora. Dla porządku Juli Kapłan wprowadził ową pannowalską metodę wykonania kary śmierci, ale wypadki, kiedy trzeba z niej było korzystać, zdarzały się nader rzadko. Gdzieś tam na dworze w potokach ulewy był Wutra i patrzył. Wutra wieczny wojownik. Laintal Ay wspomniał o zatrważającej rewelacji Shay Tal, że Wutra jest fagorem. Może bóg naprawdę istnieje, może naprawdę jest fagorem. Wrócił pamięcią do poranka, zanim jeszcze natknął się na gołą Oyre, kiedy to widział, jak Gojdża Hin wyprowadza Myka za północną bramę. Nie wątpiąc uż, kto odpowiada za tę śmierć, pomyślał, że oto Shay Tal będzie miała nowy powód do rozpaczy. Popatrzył na wstrząśnięte twarze wokół siebie — i triumfującą Raynila Layana — i zebrał się na odwagę. Na cały głos rzekł:

— Aozie Roonie, ciebie oskarżam o zabójstwo tego zacnego starca. Wskazał na Aoza Roona, jakby mu się przywidziało, że ktoś z obecnych nie zna wymienionej przez niego osoby. Wszystkie oczy obróciły się na lorda Embruddocku, który stał z pobladłą twarzą, dotykając głową krokwi. Powiedział ochryple:

— Nie waż się występować przeciwko mnie. Jeszcze jedno twoje słowo, Laintalu Ayu, a oberwiesz.

Lecz Laintala Aya nie można było powstrzymać. Ogarnięty gniewem, zawołał szyderczo:

— Czy to jeszcze jeden z twoich okrutnych ciosów wymierzonych w wiedzę — w Shay Tal?

Zebrani szemrali, wiercąc się niespokojnie w ciasnym pomieszczeniu.

— Takie jest prawo — rzekł Aoz Roon. — Doniesiono mi, że Datnil Skar pozwolił obcym czytać w tajnej księdze swego cechu. To czyn zabroniony. Prawo karze za to dziś i zawsze karało śmiercią.

— Prawo! Czy tak wygląda prawo? Ten cios bardziej przypomina skrytobójstwo. Widzicie wszyscy — dokonano tego tak samo, jak mordu na…

Właściwie spodziewał się ataku Aoza Roona, jednak furia tej napaści przełamała jego obronę. Oddał cios mierząc w tańczącą mu przed oczami, pociemniałą z wściekłości twarz Aoza Roona. Usłyszał pisk Oyre. Po czym pięść wylądowała mu na szczęce. Jak przez mgłę docierało do niego, że cofa się na miękkich nogach, potyka o nasiąknięte wodą zwłoki i bezradnie rozciąga na klepisku stajni. Docierały do niego piski, krzyki, tupot butów wokoło. Czuł kopniaki na żebrach. W ogólnym zamęcie dźwignięto go tak samo, jak rzucone tu przedtem zwłoki — wiedział, że próbuje osłaniać głowę przed rozwaleniem o ścianę — i wyniesiono na ulewę. Usłyszał grzmot podobny uderzeniu serca olbrzyma. Ze schodków cisnęli go w błoto. Deszcz smagał mu twarz. Rozciągnięty w błocie uprzytomnił sobie, że już nie jest namiestnikiem Aoza Roona; że wzajemna wrogość jest od tej chwili jawna i nich samych, i dla wszystkich.


Deszcz lał bez przerwy. Gęste ławice chmur przeciągały nad centralnym kontynentem. Życie Oldorando utknęło w martwym punkcie. Daleka armia młodego kzahhna Hrr-Brahla Yprta musiała przerwać pochód i zapaść wśród skał na wschodzie. Komponenty wolały pogrążyć się w stanie podobnym uwięzi, niż stawić czoło ulewie. Fagory również odczuły wstrząsy podziemne, które pochodziły z tego samego źródła co wstrząsy nawiedzające Oldorando. Hen na północy stare regiony tektoniczne Chalce przechodziły gwałtowne wypiętrzenia. Zrzuciwszy brzemię lodu ziemia otrząsała się i dźwigała. W tym okresie ocean opasujący Helikonię był już wolny od lodu nawet poza szerokimi strefami tropików, które sięgały od równika po trzydziesty piąty stopień szerokości północnej i południowej. Zachodnia cyrkulacja wód oceanicznych zrodziła fale sejsmiczne, pustoszące rejony przybrzeżne na całym globie. Powodzie często sprzymierzały się z wulkanami, zmieniając powierzchnię lądów.

Wszystkie te wydarzenia rejestrowały instrumenty Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej, którą Vry zwała Kaidawem. Odczyty wędrowały na Ziemię. Nie było w galaktyce planety obserwowanej pilniej niż Helikonia. Odnotowano kurczenie się stad jajaków i bijajaków, zamieszkujących północną nizinę Kampannlat; ich pastwiskom groziła zagłada. Kaidawy natomiast mnożyły się, bowiem jałowe dotychczas rubieże zapewniały im teraz pożywienie.

Istniały na kontynencie tropikalnym dwa rodzaje społeczności ancipitów: osiadłe komponenty bez kaidawa, trzymające się swoich terenów, oraz wędrowne, czy też koczownicze, z kaidawem. Kaidaw był wielkim tułaczem nie tylko na wolności; udomowiony też potrzebował paszy, zmuszając tych, którzy go udomowili, do nieustannej wędrówki w poszukiwaniu nowych pastwisk.

Armia młodego kzahhna, na przykład, składała się z licznych drobnych komponentów skazanych na wędrowny i często wojowniczy tryb życia. Ich krucjata stanowiła tylko jeden z elementów migracji, obliczonej na dziesięciolecia wędrówki ze wschodu na zachód, przez cały kontynent. Wstrząsy podziemne i wywołane nimi trapiące armię kzahhna lawiny oznaczały kres wypiętrzania się skorupy planety, które zmieniło bieg rzeki powstałej z topniejącego lodowca Hhryggt. Otworzyła się nowa dolina. Popłynęła nią nowa rzeka, tocząca odtąd swoje wody na zachód zamiast, jak dotychczas, na północ. Rzeka ta spłynęła przełomem stając się dopływem Takissy, która podążała na południe i uchodziła do Morza Orłów. Wody Takissy przez wiele lat były czarne od niesionych z nurtem dziesiątków ton kruszonej dzień po dniu góry.

Wylew nowej rzeki przełomem nowej doliny zmusił jedną z mało znaczących grupek fagorzych nomadów do rezygnacji ze wschodniej marszruty i rozproszenia się w kierunku Oldorando. W niedalekiej przyszłości los miał ich postawić na drodze Aoza Roona. Wprawdzie ów zwrot marszruty wydawał się wówczas nieistotny nawet dla samych ancipitów, to jednak miał on odmienić społeczną historię całego regionu.


Co prawda byli na „Avernusie” i tacy, którzy badali społeczny historię helikońskich kultur, ale to heliografowie uważali swoją domenę za królową nauk. Najpierwsze ze wszystkiej rzeczy jest światło.

Gwiazda B, którą tubylcy na dole zwali Bataliksą, była skromnym słońcem widmowego typu G4. W kategoriach fizycznych nieco ustępowała Słońcu; nieco mniejszy miała promień (0,94 promienia Słońca) i pozorną wielkość dla obserwatora z powierzchni Helikonii (76 procent wielkości Słońca obserwowanego z powierzchni Ziemi). Przy temperaturze fotosfery 5 600 kelwinów, jej jasność sięgała tylko 0,8 jasności Słońca. Bataliksą liczyła sobie około pięciu miliardów lat.

Gwiazda B krążyła wokół obiektu o wiele bardziej imponującego dla obserwatorów z „Avernusa”, znacznie odleglejszego, znanego helikończykom jako Freyr. Ta Gwiazda A była jaskrawo białym superolbrzymem widmowego typu A, o promieniu sześćdziesięciopięciokrotnie większym od promienia Słońca i o jasności sześćdziesiąt tysięcy razy większej. Masa Freyra była 14,8 razą większa niż masa Słońca, a temperatura powierzchni wynosiła 11000 K wobec 5 780 K na Słońcu.

Aczkolwiek Gwiazda B miała swych wiernych badaczy. Gwiazda A silniej przyciągała uwagę, zwłaszcza obecnie, kiedy „Avernus” zbliżał się do superolbrzyma wraz z całym układem Gwiazdy B. Freyr liczył jakieś dziesięć do jedenastu milionów lat. W swej ewolucji zszedł z ciągu głównego gwiazd i wkroczył już w okres starości. Tak intensywnie wyrzucał energię, że oglądany z powierzchni Helikonii dysk Gwiazdy A stale jaśniał silniej od Gwiazdy B, mimo że nigdy nie dorównywał jej wielkością z powodu znacznie większego oddalenia. Godny był to obiekt grozy dla ancipitów i podziwu dla Vry.


Vry stała samotna na szczycie wieży, ze swoją lunetą u boku. Czekała. Obserwowała. Czuła, że relacje między obiektami i zjawiskami natury jak zamulona rzeka płyną w przyszłość; co było krystalicznie czyste u źródła, zbrukał po drodze osad czasu. W bierności Vry kryła się niewypowiedziana tęsknota za czymś potężnym, co by ją porwało i otworzyło przed nią horyzonty szersze, czystsze od dostępnych ułomnej naturze ludzkiej. Z nadejściem nocy znów będzie patrzeć na gwiazdy — pod warunkiem, że rozstąpią się chmury.

Oldorando otoczyły teraz, palisady zieleni. Z dnia na dzień wypuszczały nowe liście i pięły się wyżej, jak gdyby przyroda umyśliła sobie pogrzebać miasto w lesie. Zieleń porosła już kilka odleglejszych wież.

Nad jednym z takich pagórków spostrzegła dużego białego ptaka, który sam w sobie nie budził w niej większego zainteresowania. Śledziła jego lot i podziwiała lekkość, z jaką unosił się ponad ziemią.

Z oddali dobiegły męskie śpiewy; Łowcy wrócili z polowania na mustangi i Aoz Roon wydawał biesiadę. Biesiada była na cześć jego trzech nowych namiestników, Tantha Eina, Faralina Ferda i Elina Tala. Ci przyjaciele z lat młodości zastąpili Dathkę i Laintala Aya, przeniesionych obecnie do naganki.

Vry starała się zająć myśli czymś abstrakcyjnym„ lecz one wciąż krążyły wokół bardziej wzruszającej historii zawiedzionych nadziei — jej własnych, Laintala Aya i Dathki, który jej pożądał i którego nie potrafiła ośmielić. Nastrój Vry harmonizował z przeciągającym się w nieskończoność wieczorem. Bataliksa zaszła, drugi strażnik miał pójść w jej ślady za godzinę. Była to pora, kiedy ludzie i zwierzęta sposobią się do przetrwania tyranii nocy. Pora, kiedy stawiamy ogarek świecy na jakiś nieprawdopodobny nagły wypadek bądź postanawiamy spać do jasności poranka. Ze swego orlego gniazda Vry widziała, jak prości mieszkańcy Oldorando — jeszcze pełni nadziei, a może już nie — wracają do domów. Wśród nich była wychudła, pochylona sylwetka Shay Tal.

Cała zabłocona i strudzona Shay Tal wróciła do wieży w towarzystwie Amin Lim. Od zabójstwa mistrza Datnila coraz bardziej odsuwała się od ludzi. Spadła też na nią klątwa milczenia. Idąc za wskazówką zamordowanego mistrza, podjęła obecnie próbę odkopania piramidy króla Dennissa przy ofiarnym kręgu. Mimo pomocy niewolników nic nie wskórała. Przychodzący tam gapie śmiali się ukradkiem albo i otwarcie na widok zwałów dobywanej ziemi i schodkowych ścian piramidy opadających w głąb bez końca i bez śladu jakichkolwiek skarbów. Z każdą piędzią wykopu usta Shay Tal wykrzywiał coraz głębszy grymas.

Z litości i pod wpływem własnego osamotnienia Vry zeszła pogadać z Shay Tal. Czarodziejka jakoś za grosz nie miała w sobie nic czarodziejskiego; chyba jako jedyna spośród oldorandzkich kobiet nosiła stare ciężkie futro, niezgrabne i niemodne. Wszyscy chodzili w mustangach. Przejęta opłakanym stanem starszej przyjaciółki Vry nie mogła się powstrzymać od udzielenia rady.

— Pani się nazbyt unieszczęśliwia. Proszę zostawić to grzebanie się w ziemi — tam jest tylko mrok i przeszłość.

— Żadna z nas nie uważa szczęścia za swój podstawowy obowiązek — z przebłyskiem humoru rzekła Shay Tal.

— Pani oczy patrzą jedynie w dół. — Wskazała za okno. — Proszę spojrzeć, z jaką gracją tamten biały ptak szybuje w powietrzu. Czy to nie budujący widok? Chciałabym być tym ptakiem i pofrunąć do gwiazd.

Shay Tal ku niejakiemu zaskoczeniu Vry podeszła do okna i spojrzała we wskazanym kierunku. Po chwili obróciła się, odgarnęła z czoła włosy i rzekła spokojnie:

— Wiesz, że pokazałaś mi kraka?

— Chyba tak. I co z tego?

— Czyżbyś zapomniała Rybie Jezioro i inne spotkania? Te ptaszydła są pupilami fagorów.

Mówiła spokojnie swym beznamiętnym, pouczającym tonem. Vry poczuła lęk na myśl o tym, jak musiała się zatracić w sobie, że przegapiła taki podstawowy fakt. Podniosła dłoń do ust, oczy jej biegały od Shay Tal do Amin Lim i z powrotem.

— Nowy najazd? Co zrobimy?

— Ja, zdaje się, urwałam kontakty z lordem Embruddocku czy też on ze mną. Vry, musisz iść i zawiadomić go, że być może nieprzyjaciel stoi u bram, podczas gdy on ucztuje z przyjaciółmi. Będzie wiedział, że nie ma co liczyć na powstrzymanie bestii przeze mnie, jak kiedyś. Leć co tchu.

Deszcz zaczął siąpić od nowa, gdy Vry śpieszyła ścieżką. Kierowała się śpiewami. Aoz Roon z kompanią zasiadali w najniższej izbie wieży cechu wyrobników metali. Obrzękłe z przejedzenia twarze, przed nimi trutniok. Na drewnianym półmisku góra gęsi nadzianych manneczką i bikinką stanowiła danie główne; od samego zapachu ślina napłynęła zgłodniałej Vry do ust. Wśród obecnych byli trzej nowi namiestnicy ze swoimi kobietami, Raynil Layan, najnowszy mistrz w radzie, oraz Dol i Oyre. Tylko one dwie sprawiały wrażenie uradowanych jej przybyciem. Wiedziała, że Dol nosi teraz w łonie dziecko Aoza Roona, co Rol Sakil z dumą obwieściła wszem i wobec.

Na stołach płonęły już świece, w cieniu pod stołami krążyły psy. Mieszały się wonie pieczonych gęsi i świeżych psich szczyn. Co prawda oblicza mężczyzn były czerwone i świecące, lecz pomimo wodnego ogrzewania w izbie panował chłód. Deszcz zacinał do środka, zbierając się w strumyki, które płynęły między kamiennymi płytami posadzki. Była to mała obskurna izba z girlandami pajęczyn w każdym kącie. Vry obejmowała to wszystko spojrzeniem, nerwowo przekazując Aozowi Roonowi wiadomości. Niegdyś znała każdy ślad ciesielskiej siekiery na belkach powały. Jej matka służyła jako niewolnica wyrobnikom metali, ona zaś mieszkała w tej izbie, a raczej w kącie tej izby i co noc patrzyła na poniżenie swej matki.

Chociaż przed chwilą wyglądał, jakby miał nieźle w czubie, Aoz Roon poderwał się w mgnieniu oka. Kurd zaczął ujadać jak szalony, więc Dol uciszyła psa kopniakiem. Pozostali biesiadnicy dość głupawo spoglądali po sobie, nie kwapiąc się z przyjęciem do wiadomości nowiny Vry. Aoz Roon obchodził stół dokoła, wydając każdemu rozkazy poparte kuksańcem w plecy.

— Tanth Ein, alarm dla wszystkich i zbierasz łowców pod bronią. Na łon boską, dlaczego nie czuwamy tak, jak trzeba? Postaw warty na wszystkich wieżach, melduj po wykonaniu. Faralin Ferd, spędź wszystkie kobiety i dzieci. Zamknij je bezpiecznie w domu kobiet. Dol, Oyre, obie zostajecie tutaj, i wy kobiety również. Elin Tal, ty masz najdonośniejszy głos, stań na szczycie tej wieży i przekazuj wszelkie niezbędne wieści… Raynil Layan, stajesz na czele braci cechowych. Natychmiast zrób im zbiórkę. Odmaszerować.

Sypnąwszy tym gradem poleceń, poderwawszy ich krzykiem do działania, sam przemierzał izbę wielkimi krokami. Wtem zwrócił się do Vry:

— No dobrze, dziewczyno, chcę się zorientować w terenie na własne oczy. Twoja wieża jest najdalej wysunięta na północ — z niej się rozejrzę. Ruszajmy więc i miejmy wszyscy nadzieję, że to fałszywy alarm.

Jak burza pognał do wyjścia, tylko jego wielki pies śmignął przodem. Vry deptała mu po piętach. Niebawem krzyki odbiły się echem pośród zmurszałych starych murów. Deszcz ustawał. Żółte kwiaty w zaułkach popodnosiły głowy.

Oyre dogoniła Aoza Roona równając z nim krok i uśmiechając się, chociaż warknął, żeby wracała. W jasno — i ciemnobłękitnych mustangach pomykała przy nim jak na skrzydłach.

— Nieczęsto widzę cię zaskoczonego, ojcze.

Posłał jej jedno ze swych ponurych spojrzeń. Pomyślała, że po prostu zestarzał się ostatnio. Pod wieżą Aoz Roon zatrzymał córkę gestem i wbiegł do środka. Słysząc go na wykruszonych schodach Shay Tal stanęła w progu swej izby. Zbył ją ledwie kiwnięciem głowy i nawet nie zwolnił w drodze na szczyt. Wchodząc za nim czuła jego zapach.

Stał przy parapecie i wpatrywał się w mroczniejący krajobraz. Daszkiem z obu dłoni osłonił oczy, łokcie miał rozstawione, nogi w szerokim rozkroku. Nisko zawieszony Freyr przeświecał przez rozdarcia chmur na zachodzie. Krak nadal kołował w pobliżu. W zaroślach pod jego skrzydłami nic się nie poruszyło. Zza szerokich pleców Aoza Roona odezwała się Shay Tal:

— Tam jest tylko ten jeden ptak. Nie odpowiedział.

— Więc chyba nie ma fagorów. Nie oglądając się, rzekł:

— Jak to się wszystko zmieniło od czasów naszego dzieciństwa.

— Tak. Niekiedy żal mi tej całej bieli. Kiedy się wreszcie obrócił, miał wypisaną na twarzy gorycz, którą opanował z widocznym wysiłkiem.

— Cóż, chyba nic nam nie grozi. Chodź, przekonamy się, jeśli chcesz. Ruszył nagle na dół, jakby go kto gonił, jakby żałował, że ją zaprosił. Kurd trzymał się jego nogi jak cień. Shay Tal dotarła na miejsce, gdzie czekały obie dziewczyny. Nadszedł Laintal Ay z włócznią w dłoni, zwabiony krzykami. Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie spode łba. Żaden się nie odezwał. Wtem Aoz Roon dobył miecza i ruszył ścieżką w stronę kraka. Ścieżka gęsto zarosła. Z chaszczy leciała na nich woda. Mężczyźni na czele roztrącali gałęzie sprawiając za swoimi plecami rzęsisty prysznic kobietom, które wyszły na tym najgorzej. Minęli zakręt i gąszcz młodych damaszek o pniach cieńszych niż ramię człowieka. Na wprost wznosiła się rozwalona wieża, właściwie tylko dwa jej piętra, tonące w roślinności. Pod wieżą, przy liszajowatym murze siedział na kaidawie fagor. Z góry dobiegło ostrzegawcze krakanie i pomiędzy gałęziami wypatrzyli kraka. Wszyscy stanęli. Kobiety instynktownie przytuliły się do siebie. Kurd przywarował, warcząc.

Fagor siedział na swym wysokim rumaku, obie rogowate dłonie wsparłszy na kuli siodła. Za nim wisiały przytroczone włócznie, których nie było już kiedy sposobić. Rozszerzył czerwonawe oczy i strzepnął uchem. Poza tym nawet nie drgnął. Deszcz mu przemoczył siwe futro i posklejał skołtunioną sierść w kępy. Migotliwa kropla deszczu zawisła na czubku jednego z wygiętych w przód rogów. Zastygł w bezruchu również kaidaw z wyciągniętym przed siebie łbem zbrojnym w rogi, które spod żuchwy zawijały się do góry. Kaidawowi sterczały żebra, był zbryzgany błotem i okryty ranami pełnymi zakrzepłej żółtej posoki.

Tę nierealną scenę zakłóciła nieoczekiwanie Shay Tal. Przepchnęła się między Aozem Roonem i Laintalem Ayem, samotnie stając przed nimi na ścieżce. Władczym gestem wzniosła nad głowę prawą dłoń. Fagor jakby jej nie widział; w każdym razie nie zamienił się w lód.

— Wracaj, o pani — zawołała Vry, widząc, że czar nie działa. Jakby pod przymusem Shay Tal ruszyła naprzód, całą swoją siłę woli skupiwszy na wrażym jeźdźcu i jego rumaku. Skradał się zmierzch, dogasające światło dawało przewagę wrogowi, który widział w ciemnościach. Podchodziła krok za krokiem, nie spuszczając oczu z fagora, aby przed nim w porę uskoczyć. Jego bezruch sprawiał niesamowite wrażenie. Z bliższej odległości dostrzegała, że to samica. Spod przemoczonego futra wystawały obwisłe brązowe sutki.

— Zawracaj, Shay Tal! — Z krzykiem i z mieczem w garści Aon Roon wyminął ją na ścieżce.

Wreszcie gilda drgnęła. Wzniosła zakrzywiony brzeszczot i spięła wierzchowca. Kaidaw ruszył jak wiatr. W jednej chwili nieruchomy, już w następnej rwał na ludzi wąską ścieżyną, nastawiwszy rogi. Kobiety z wrzaskiem dały nura w mokre zarośla.

Bez słowa rozkazu Kurd przemknął pod długą żuchwą kaidawa, żeby dobrać mu się do pęciny. Z siekaczami obnażonymi po dziąsła gilda wychyliła się z siodła i cięła Aoza Roona. Rzucając się w tył Aoz Roon poczuł, jak sierpowata głownia śmiga mu przed nosem. Dalej na ścieżce Laintal Ay zaparł tylec włóczni w ziemię i przyklęknąwszy mierzył grotem w pierś kaidawa. Skulony, wyczekiwał szarży. Lecz Aoz Roon uchwycił się za rzemień popręgu na brzuchu rozpędzonego zwierzęcia i wykorzystując tę siłę pędu kaidawa skoczył mu na grzbiet tuż zajeźdźcem, który już nie zdążył wziąć zamachu po raz drugi. Przez moment zdawało się, że Aoz Roon przeleci na drugą stronę. Jednak utrzymał się, zarzuciwszy lewe ramię na szyję gildy, głowę odsuwając jak najdalej od morderczych ostrych rogów. Gilda tłukła łbem na oślep. Czaszkę miała twardą jak maczuga. Jednym ciosem ogłuszyłaby człowieka, ale Aoz Roon skulił się za jej plecami i zacisnął dusicielski chwyt na szyi. Kaidaw stanął równie nagle, jak poprzednio ruszył, o piędź od grotu Laintala Aya. Napastowany przez Kurda, rozjuszony kręcił się w kółko, usiłując wziąć na rogi wielkiego ogara. Stanął dęba, a wtedy Aoz Roon zebrał wszystkie siły i wraził miecz pomiędzy żebra gildy, w plątaninę wnętrzności. Podniosła się w skórzanych strzemionach i wrzasnęła chrapliwie, rozdzierająco. Ramiona wyrzuciła w górę, a jej jatagan poleciał w pobliskie krzaki. Przerażony kaidaw stanął na zadnich nogach. Fagorzyca runęła, pociągając za sobą Aoza Roona. Zamortyzowała jego upadek, gdyż obrócił się z nią w powietrzu. Wyrżnęła lewym barkiem w ziemię, aż huknęło. Z głośnym skrzeczeniem krak zleciał z mrocznego nieba na pomoc swej pani. Pikował na twarz Aoza Roona. Kurd dał wysokiego susa i schwycił ptaka za nogę. Krak orał go zakrzywionym dziobem, bił jak oszalały skrzydłami po łbie, lecz pies zacisnąwszy szczęki ściągnął go na ziemię. Szybko zmienił chwyt, łapiąc za gardło. W mgnieniu oka wielki biały ptak legł martwy, ze skrzydłami rozpostartymi nieruchomo w poprzek błotnistej ścieżki. Gilda również leżała martwa. Aoz Roon stanął nad nią, ciężko dysząc.

— Na kamień, za gruby jestem do takiej gimnastyki — wysapał.

Shay Tal szlochała na stronie. Vry i Oyre oglądały zabitego stwora, jego rozdziawioną gębę, z której ciekła żółtawa posoka. Z oddali doleciało ich wołanie Tantha Eina i coraz bliższe okrzyki w odpowiedzi. Aoz Roon nogą przewrócił na plecy trupa gildy; spomiędzy jej szczęk wysunął się gruby biały mlecz. Twarz była cała zryta bruzdami, skóra jak u robaka szara w miejscach, gdzie rozciągały ją kości. Liniejąca sierść odsłaniała nagie placki.

— Chyba ma jakąś paskudną chorobę — powiedziała Oyre. — Dlatego była taka nieruchawa. Uciekajmy od niej, Laintalu Ayu. Niewolnicy zakopią ścierwo.

Lecz Laintal Ay na klęczkach odwijał linkę, okręconą na brzuchu trupa. Podniósł wzrok i rzekł z zawziętością:

— Chciałaś, abym dokonał jakiegoś wielkiego czynu. Może i dokonam.

Linka była cienka i jedwabista, cieńsza niż wszelkie oldorandzkie powrozy skręcane z kołatkowego włókna. Zwinął ją na przedramieniu. Kurd osaczył kaidawa. Wierzchowiec, wyższy w kłębie od przeciętnego mężczyzny, stał i dygotał z zadartym łbem, wywracając oczyma, nie podejmując próby ucieczki. Laintal Ay zawiązał arkan i zarzucił pętlę na szyję zwierzęcia. Zaciągnął ją mocno i zbliżył się krok po kroku do dygocącego stworzenia, aż wreszcie mógł je poklepać po boku.

Aoz Roon odzyskał zimną krew. Otarł o nogawicę miecz i wsuwał go właśnie do pochwy, gdy dołączył do nich Tanth Ein.

— Wystawimy warty, ale to pojedyncza sztuka — wypędek bliski śmierci. Mamy pretekst do dalszej zabawy, Tancie Einie.

Poklepali się po ramionach, zaś Aoz Roon powiódł wokoło spojrzeniem. Ignorując Laintala Aya, zatrzymał wzrok na Shay Tal i Vry.

— Nie ma między nami wojny, obojętne, co tam sobie myślicie — rzekł do kobiet. — Dobrze się sprawiłyście podnosząc alarm. Chodźcie z Oyre i ze mną, zapraszam was na ucztę, moi namiestnicy ucieszą się z waszego przybycia.

Shay Tal pokręciła głową.

— Vry i ja mamy co innego do roboty.

Vry wspomniała nadziewane gęsi. Jeszcze czuła ich woń. Warto było ścierpieć nawet ową znienawidzoną izbę za kęs takiego wspaniałego mięsiwa. Zerknęła w udręce na Shay Tal. ale żołądek zwyciężył.

— Ja pójdę — odparła, oblewając się rumieńcem. Laintal Ay nie odejmował dłoni od drżącego boku kaidawa. Przy nim stała Oyre. Obróciła się do ojca i powiedziała ozięble:

— Ja nie idę. Wolę zostać z Laintalem Ayem.

— Zrobisz, co zechcesz, jak zwykle — rzucił jej i odmaszerował rozmokłą ścieżką z Tanthem Einem, nie troszcząc się o poniżoną Vry, która musiała dobrze wyciągać nogi, żeby za nimi nadążyć.

Kaidaw potrząsał wielkim rogatym łbem do góry i na dół, zezując ku Laintalowi Ayowi.

— Będziesz chodził za mną jak pies — rzekł chłopak. — Pojedziemy na tobie, Oyre i ja, pojedziemy po górach i dolinach.

Wyszli z rosnącej gromady gapiów, którzy cisnęli się do trupa pokonanego wroga. Razem wracali do Embruddocku, do wież sterczących Jak zepsute zęby na tle pożegnalnej łuny zachodu Freyra. Zapomniawszy w tej przełomowej chwili o nieporozumieniach trzymali się za ręce i razem ciągnęli za sobą dygocącego zwierzaka.

Загрузка...