II. PRZESZŁOŚĆ JAK SEN

Zmożony ciepłem i zmęczeniem Laintal Ay usnął na długo przed końcem stypy. Opowieści dalej płynęły nad jego głową, jak wichry, które wieją po planecie, opętane zimną furią. Były to opowieści o czynach mężczyzn, przede wszystkim o ich bohaterstwie, o tym, jak to ten czy ów zabił takie-to-a-takie krwiożercze zwierzę, jak pobił wrogów, a przede wszystkim — w ten wieczór po pogrzebie — jak pierwszy Juli przybył z ciemności, aby ustanowić nowy ład.

Juli usidlał ich wyobraźnię, ponieważ był kapłanem, a mimo to zaparł się wiary dla dobra swego ludu. Stoczył zwycięski bój z bogami, którzy teraz nie mieli nawet imienia. Podstawowa cecha charakteru Juliego, coś pomiędzy brakiem skrupułów a prawością, znajdowała żywy oddźwięk w plemieniu. Jego legenda rosła z ich serc, tak że nawet praprawnuk, drugi Juli, zwany Małym Julim, w ciężkich chwilach zadawał sobie pytanie: „Co zrobiłby Juli?”

Nie rozkwitło jego pierwsze Oldorando, jak nazwał miejsce, do którego zabrał z gór Iskadorę. Tyle tylko, że przetrwało. Żyło w niepewności nad brzegiem zamarzniętego jeziora, jeziora Dorzin, uginając się pod ciosami żywiołów zimy, nieświadome, że owe siły miały się niebawem wyczerpać. Nic na to nie wskazywało za życia Juliego. Być może w tym tkwiła druga przyczyna, dla której dzisiejsi mieszkańcy kamiennych wież Embruddocku chętnie go wspominali: był ich przodkiem, który żył w pełni zimy. Uosabiał ich przetrwanie. Legendy stanowiły tę część ich świadomości, która pierwsza dopuściła możliwość zmiany klimatu.

Pospołu z osadami ukrytymi w wielkich łańcuchach górskich Ouzint tamto pierwsze drewniane Oldorando leżało w pobliżu równika, w środku rozległego tropikalnego kontynentu Kampannlat. Pojęcie kontynentu nie było nikomu znane w czasach Juliego, świat ograniczał się do terenów łowieckich i obozowiska.

Jeden Juli poznał tundry i śnieżne wydmy ciągnące się na północ od Quzint. Jeden Juli poznał podgórze tamtejszego kolosalnego górotworu, który stanowił zachodni kraniec kontynentu znany jako Bariery. Tam wśród siarczystych mrozów leżące powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza wulkany dokładały do srogości pogody własną cegiełkę, rozlewając płaskowyż lawy po prastarych skałach wulkanicznych Helikonii.

Ominęła Juliego znajomość straszliwych regionów Nktryhku. Na wschodzie Kampannlatu wyrasta Masyw Wschodni. Ukryta przed oczyma Juliego i innych za chmurami i zamieciami ziemia spiętrza się tu w łańcuchy olbrzymich gór, ukoronowanych wulkaniczną tarczą, przez którą lodowce żłobią sobie drogę w dół ze szczytów o wysokości ponad czternastu tysięcy metrów. Tu żywioły ognia, ziemi i powietrza występowały w prawie czystej postaci, w tyglu zimnej mocy tak wielkiej, że nie dopuszczała do stopienia się ich w mniej przeciwstawne elementy. Ale nawet tutaj, odrobinę później — już po śmierci Małego Juliego — nawet na lodowych pokrywach sięgających niemal stratosfery, bytowali ancipici, twardo trzymający się życia, znajdujący radość w zamieciach.

Upiorne białe pustkowia Tarczy Wschodu znane były fagorom. Nazywali je Nktryhk i uważali za tron białego czarnoksiężnika, który przepędzi z tego świata Synów Freyra, znienawidzone człekoludy. Rozciągając się na północ i południe na przestrzeni blisko trzech i pół tysiąca mil, Nktryhk odgradzał środkową część kontynentu od lodowatych mórz wchodnich. Fale tych mórz biczowały klify Nktryhku, sterczące stromymi ścianami osiemset metrów ponad tonie. Wysokie grzywy fal obracały się w lód, porastając urwiska soplami lub waląc się gradem w kipiel. O tym rozproszone plemiona ludzi nic nie wiedziały.

Ich pokolenia żyły z łowów. Łowy stanowiły osnowę większości opowiadanych historii. Mimo że polowano w gromadzie spiesząc sobie z pomocą, ostatecznie wszystko sprowadzało się do męstwa samotnego łowcy, który w pojedynkę stawiał czoło atakującej go dzikiej bestii. I albo żył, albo umierał. A jeśli żył, żyć mogli i inni, czekające w ukryciu kobiety i dzieci. Jeśli umierał, umierał najprawdopodobniej jego ród.

Toteż ludzie Juliego, owa nieliczna gromadka znad zamarzniętego jeziora, żyli, jak im było dane, zależni od warunków życia tak samo jak zwierzęta. Słuchacze z radością przyjmowali relacje o nadjeziornej osadzie. Łapano tam ryby metodami jeszcze dziś opisywanymi tak dokładnie, że naśladowano je w Voralu. W wytopione przy brzegu rzeki przeręble wrzucano łby jelenie tak samo, jak czynił to ongiś Juli, odławiając smakowite węgorze.

Ludzie Juliego tak samo walczyli z olbrzymimi kołatkami, zabilali jelenie i groźne odyńce, i bronili się przed najazdami fagorów. W zależności od sezonu hodowali bądź szybko dojrzewający jęczmień, bądź żyto. Pili krew wrogów.

Ze związków mężczyzn z kobietami rodziło się mało dzieci. Mieszkańcy Oldorando dojrzewali w wieku siedmiu lat. starzeli się dochodząc do dwudziestu. Nawet kiedy śmiali się i weselili, mróz nie odstępował ich na krok.

Pierwszy Juli, zamarznięte jezioro, przejmujący mróz, przeszłość jak sen — te żywe składniki legendy znane były każdemu i opowiadano o nich po wiele razy. Albowiem jak szczury w norze kryjąca się w Embruddocku garstka ludzi znała tylko takie życie, na jakie była skazana Ludzie zaszyci od dziecka w skóry zwierząt sami po trosze nabierali wilczej natury. Lecz sny i przeszłość jak sen otwierały przed nimi dodatkowe wymiary, w których mogli żyć wszyscy razem.

Ciasno stłoczeni w wieży Nahknego i Klilsa po pogrzebie Małego Juliego, znów rozkoszowali się wspólnie Udziałem w przeszłości jak sen Żeby bardziej ożywić przeszłość, i może przyćmić dzień dzisiejszy, wszyscy pili bełtel rozlewany przez niewolników Nahknego. Po czerwonej krwi bełtel był płynem najwyżej cenionym w Embruddocku.

Pogrzeb Małego Juliego dał im okazję ucieczki od monotonii codziennego życia w świat wyobraźni. I tak raz jeszcze opowiedziano wielką opowieść o przeszłości, o połączeniu się dwóch plemion, tak jak łączy się mężczyzna z kobietą. Opowieść przechodziła z ust do ust, niczym kubek bełtelu, przejmowana przez jednego narratora od drugiego, niemalże bez chwili przerwy.


Dzieciom błyszczały oczy od blasku tlącego się ognia i od bełtelu, który pociągały z drewnianych kubków rodziców Słuchano historii potocznie zwanej Wielką Opowieścią.

W każde święto, nie tylko z okazji pogrzebu, pasowania na łowcę czy tez Zachodu Obojga Słońc, zawsze wśród wydłużających się coraz bardziej cieni znalazł się ktoś kto zawołał: — Posłuchajmy Wielkiej Opowieści.

Była to historia ich przeszłości, a także coś więcej. Była to i historia, i nauka, i cała ich sztuka Nie mieli muzyki, malarstwa ani literatury — nie mieli zgoła nic, co piękne. Zimno strawiło wszystko. Ale pozostała im przeszłość jak sen, przetrwała, aby o niej opowiadać.

Nikt żywiej na tę opowieść nie reagował niż Laintal Ay — chyba ze wcześniej zmorzył go sen. Historia pojednania dwóch wojujących stron, waśni uśmierzonej zjednoczeniem, które plemię z konieczności przyjęło za dogmat wiary — wszystko to było mu bliskie, bowiem złożyło się — i składało — na sagę jego rodziny Dopiero później, gdy dorósł, odkrył, ze zjednoczenie jest pozorne, a ukryta waśń nie wygasła Jednak opowiadacze w dusznej izbie, w obecnym roku 19 po Zjednoczeniu, radośnie zmówili się, żeby opowiedzieć Wielką Opowieść jako historię zjednoczenia i zwycięstwa Na tym polegała ich sztuka krasomowstwa.


Opowiadający podrywali się na nogi recytując fragmenty kolejno z różną pewnością siebie Pierwsi narratorzy mówili o Wielkim Julim i o tym. jak z białych pustkowi na północ od Pannowalu przybył nad skute lodem jezioro zwane Dorzin Jedno pokolenie ustępuje jednak miejsca drugiemu, nawet w legendzie, więc niebawem podniósł się kolejny narrator, aby opowiedzieć o tych wcale nie mniej potężnych, którzy nastali po Julim Tym narratorem była położna Rol Sakil z mężem i śliczną córką Dol u boku, kładła ona pewien nacisk na pikantniejsze strony opowieści, co bardzo przypadło słuchaczom do gustu.


Podczas gdy Laintal Ay przysypiał w cieple. Rol Sakil mówiła o Si synu Juliego i Iskadory Si został głównym łowcą plemienia i wszyscy drżeli przed nim, ponieważ oczy Si patrzyły w rożnych kierunkach Za żonę wziął sobie miejscową kobietę imieniem Kretha czy też wedle zwyczaju jej plemienia Krę Tha Den, która powiła mu syna imieniem Orlik i córkę imieniem Iyfilka.

Oboje, Orlik i Iyfilka, byli dzielni i silni w czasach, kiedy należało do rzadkości przeżycie dwojga dzieci w jednej rodzinie Iyfilce spodobał się Sargotth. czyli Sar Gotth Den, który celował w łowieniu pod lodem jeziora Doizin mylików, ryb z parą kończyn. Od śpiewania Iyfilki pękał lód Porodziła Sar Gotthowi syna, którego nazwali Dresy! Den — imię sławione w legendzie Dresyl spłodził przesławnych braci Nahknego i Klilsa (Śmiechy) Dresyl był ciotecznym dziadkiem Laintala Ava.

„Och, moje ty kochane maleństwo” — wołała Iyfilka do swego dziecka, pieszcząc je ze śmiechem Ale były to czasy, gdy szczepy fagorów przeprawiały się po lodzie na zaprzężonych w kaidawy saniach, napadając na osiedla ludzi Zarówno pogodna Iyfilka, jak i Sar Gotth zginęli w takim napadzie, w trakcie ucieczki brzegiem lodowego jeziora Jedni winili później Sara Gottha za tchórzostwo, inni za brak dostatecznej czujności.

Małego sierotę Dresyla zabrał do siebie WUJ Orlik, który wówczas miał już własnego syna zwanego Julim albo Małym Julim, na cześć pradziadka. Mimo iż wyrósł na olbrzyma, mówiono o nim Mały dla upamiętnienia wielkości jego przodka. Dresyl i Mały Juli stali się parą nierozłącznych przyjaciół i takimi pozostali przez całe życie, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. Za młodu była z nich para strasznych zabijaków, tudzież ognistych młodzianów, którzy uwodzili kobiety Den, wywołując niemałe zgorszenie. Niejedno można by powiedzieć na ten temat, gdyby nie obecność pewnych osób. (Śmiechy.)

Wszyscy zgodnie orzekli, że bracia cioteczni, Dresyl i Juli, wyglądają jak bliźniaki — te same władcze, śniade oblicza, orle nosy, krótkie, kędzierzawe brody i bystre oczy. Obaj czujni jak koty, obaj chłopy na schwał. Nosili też bliźniacze futra z identycznym przybraniem kapturów. Ich wrogowie przepowiadali, że obaj tak samo skończą, ale okazało się inaczej, jak usłyszycie w legendzie.

Bez wątpienia starzy mężczyźni i kobiety, których córkom groziło niebezpieczeństwo, prorokowali zły koniec tej zapowietrzonej dwójce — i to im szybciej, tym lepiej. Jedynie owe córki leżąc w ciemności z rozchylonymi nogami, ujeżdżane przez kochanków, czuły, jak dobroczynni są cioteczni bracia i jak bardzo różnią się jeden od drugiego — że Dresyl jest brutalny, a Juli delikatny, delikatny jak piórko i równie łaskotliwy.


Laintal Ay ocknął się w tym punkcie opowieści. Zastanawiał się sennie, jakim u licha cudem jego nieruchawy, przygarbiony dziadek mógł kiedykolwiek łechtać dziewczyny.


Opowieść podjął ktoś z braci cechowej.

Starszyzna nadjeziornego plemienia zebrała się pod przewodem starego szamana, żeby uradzić karę dla Dresyla i Juliego za ich rozpustę. Jedni płonęli gniewem, jako że przemawiała przez nich skryta zazdrość. Drudzy pałali oburzeniem, gdyż będąc sędziwego wieku nie mogli podążać drogą inną niż droga cnoty. (Opowiadacz z przesadą, piskliwym głosem, aby rozbawić słuchaczy, wyłuszczył tę prostą mądrość). Wyrok zapadł jednogłośnie. Mimo że choroby i napaści fagorów — przetrzebiły ich szeregi i potrzebny był każdy łowca, starszyzna uradziła wygnać Juliego i Dresyla z osady. Rzecz jasna, żadnej kobiecie nie pozwolono wystąpić w obronie pary przyjaciół. Ogłoszono wyrok. Juliemu i Dresylowi nie pozostało nic innego, jak spakować manatki. Właśnie zbierali broń i ekwipunek, gdy do obozowiska dotarł półżywy traper z innego plemienia, ze wschodnich obrzeży jeziora. Przybył z wieścią, że przez jezioro znowu ciągną fagory, w niemałej tym razem sile. I że zabijają każdego napotkanego człowieka.

Było to w porze zachodu dwojga słońc. Przerażeni mężczyźni z osady natychmiast zebrali swoje kobiety i dobytek, i podłożyli ogień pod domostwa. Bez chwili zwłoki ruszyli na południe. Mały Juli i Dresyl razem z nimi. Ogień na czerwono-czarnych skrzydłach wzlatywał w niebo za plecami uchodźców, którzy stracili wkrótce z oczu i płomienie, i jezioro.

Podążali wzdłuż rzeki Voral, wędrując dniem i nocą, gdyż Freyr przyświecał nocami w owej porze roku. Najtężsi łowcy szli w szpicy i na skrzydłach głównej grupy, wypatrując żywności i schronienia. W krytycznej sytuacji Juliemu i Dresylowi tymczasowo darowano winy. Gromada liczyła trzydziestu mężczyzn, w tym pięciu starszyzny, dwadzieścia sześć kobiet i dziesięcioro dzieci poniżej siedmiu lat, granicy pełnoletności. Mieli sanie, zaprzężone w psy asokiny. Towarzyszyło im liczne ptactwo domowe i sfora psów łowczych, niektóre bliższe wilkom i szakalom czy ich krzyżówkom; szczeniaki tych ostatnich często dawano dzieciom do zabawy.

Minęło kilka dni wędrówki. Pogoda była łagodna, jednak rzadko napotykali ślady zwierzyny. Pewnego zachodu Freyra dwaj łowcy, Baruin i Skelit, idący w szpicy, zawrócili do głównego oddziału z meldunkiem o dziwnym mieście przed nimi.

— W widłach rzeki i skutej lodem strugi woda bucha w powietrze z głośnym rykiem. I do nieba wznoszą się potężne wieże zbudowane z kamienia. — Tak brzmiał meldunek Baruina i pierwszy opis Emmbruddocku. Baruin opowiedział, jak to nasze kamienne wieże stoją w rzędach i jak je zdobią jaskrawo pomalowane czaszki dla odstraszenia intruzów.

Przystanęli w płytkiej żwirowej kotlinie, naradzając się, co robić. Zjawili się jeszcze dwaj łowcy, wlokąc jakiegoś trapera, którego pojmali, gdy wracał do Embruddocku. Cisnęli go na ziemię i skopali. Wyznał, że Embruddock zamieszkuje plemię Den i że jest to lud spokojny.

Na wieść, że w pobliżu kręci się więcej Denów, pięciu starszych natychmiast zarządziło obejście osady kołem. Zostali jednak zakrzyczani. Młodzi mężczyźni byli za natychmiastowym atakiem z marszu; wówczas to luźno spowinowacone plemię przyjmie ich na równej stopie. Kobiety wrzaskiem wyraziły poparcie, myśląc, jak przyjemnie byłoby mieszkać w domach z kamienia. Ogarnęło ich podniecenie. Trapera zatłuczono pałkami na śmierć. Wszyscy — mężczyźni, kobiety i dzieci — maczali palce w jego krwi i wznosili toast za zwycięstwo. Trupa rzucono psom i ptactwu.

— Dresyl i ja pójdziemy przodem i rozejrzymy się w terenie — rzekł Mały Juli. Powiódł wyzywającym spojrzeniem po łowcach; bez słowa spuścili wzrok. — Zapewniamy wam zwycięstwo. Jeśli wygramy, obejmiemy dowództwo i nie będziemy więcej słuchać starczych bredni. Jeśli przegramy, rzucicie nasze ciała psom na pożarcie.


— I słysząc śmiałe słowa Małego Juliego — podjął opowieść następny mówca — psia hałastra podniosła ślepia znad jadła i zawyła na zgodę.

Słuchacze uśmiechnęli się z powagą wspominając ów fakt z przeszłości jak sen.


Teraz opowieść o przeszłości nabrała rumieńców. Zebrani mniej pociągali bełtelu, słuchając, jak cioteczni bracia, Dresyl i Juli, planują zdobycie spokojnego miasta. Towarzyszyło im pięciu wybranych śmiałków, ich imiona pamiętano doskonale: Baruin, Skelit, Maldik, Kurwayn i Duży Afardl, który poległ owego dnia, i to z ręki kobiety. Reszta grupy pozostała na miejscu, aby psy nie zdradziły ich szczekaniem.

Za pokrytą lodem rzeką nie było śniegu. Rosła trawa. Gorąca woda tryskała w powietrze, zasnuwając teren obłokami pary.

— To prawda — zaszemrali słuchacze. — Wciąż jest tak, jak powiadasz.

Samotna kobieta pędziła ścieżką czarne, włochate świnie. Dwoje dzieciaków pluskało się na golasa w fontannach wody. Napastnicy patrzyli. Patrzyli na nasze kamienne wieże, te całe i te w ruinie, stojące wzdłuż wytyczonych ulic. Patrzyli na stary mur miejski, z którego zostało rumowisko. Dziwowali się.

Dresyl z Julim samowtór okrążyli Embruddock. Obejrzeli sobie nasze czworoboczne wieże, o ścianach nachylonych do środka, tak że izba na najwyższym piętrze jest zawsze mniejsza od tych poniżej. Obejrzeli, jak trzymamy zwierzęta na przyziemiu, żeby im było ciepło — z wejściem po pochylni, dla ochrony przed wylewami Voralu. Obejrzeli te wszystkie czaszki zwierząt, jaskrawo pomalowane, wyszczerzone na intruzów. Zawsze mieliśmy czarodziejki, prawda, przyjaciele? Wówczas była to Loila Bry.

No więc stryjeczni bracia obejrzeli też sobie dwóch sędziwych wartowników wysoko na szczycie wielkiej wieży — tej właśnie wieży, przyjaciele — i zakradłszy się w mgnieniu oka wyprawili dziadków na tamten świat. Polała się krew, muszę powiedzieć.

— Kwiatek! — ktoś zawołał.

— Ach, racja. Kwiatek jest ważny. Pamiętacie, jak jezioracy orzekli, że ciotecznych braci czeka ten sam los? Lecz kiedy Dresyl roześmiał się i powiedział: „Będziemy mieli szczęście rządzić tym miastem, bracie”, Juli spoglądał na drobne kwiatki pod nogami, kwiatki o bladych płatkach — zapewne bikinki. „Dobry klimat” — powiedział z podziwem i zerwał kwiatek, i zjadł go.


Przestraszyli się po raz pierwszy słysząc Świstek Czasu, nasz wspaniały, wszystkim znany gejzer. Przyszedłszy do siebie rozmieścili swoje siły w gotowości i czekali na zachód dwojga strażników i na łowców Embruddocku, którzy niczego nieświadomi wracali ze zdobyczą do domu.


Laintal Ay ożywił się przy tych słowach. W przeszłości jak sen były bitwy i właśnie o jednej z nich miał usłyszeć. Ale nowy narrator rzekł:

— Przyjaciele, w tej bitwie każdy z nas miał przodków, którzy jak jeden mąż odeszli dawno temu do świata mamików, nawet jeśli z tej okazji nie zostali wysłani tam przedwcześnie. Wystarczy powiedzieć, że wszyscy oni spisali się dzielnie.

Sam mając jednak młodą krew w żyłach, nie potrafił tak lekko zrezygnować z podniecającego rozdziału i wbrew sobie ciągnął dalej z ogniem w oczach.


Owych prostodusznych i bohaterskich myśliwych zaskoczył fortel Juliego. Nagle na szczycie Zielnej Wieży wykwit! ogień i długie liście płomieni strzeliły w wieczorne niebo. Łowcy, rzecz jasna, krzyknęli na alarm, rzucili broń i popędzili ratować, co się da. Grad oszczepów i kamieni sypnął na nich ze szczytu sąsiedniej wieży. Zbrojni napastnicy wypadli z ukrycia, wznosząc okrzyki i przebijając oszczepami bezbronne ciała. Nasi myśliwi ślizgali się we własnej krwi i padali, ale uśmiercili paru napastników.

Miasto kryło więcej orężnych ludzi, niż przewidywali Juli z Dresylem. Dzielna była nasza brać cechowa. Nadbiegała ze wszystkich stron. Lecz napastnicy walczyli z dziką furią, umacniając się w zdobytych przez siebie domach. Do boju stanąć musiały także młodziki, z których paru obecnych tutaj najlepsze lata ma już za sobą.

Ogień rozprzestrzeniał się. Iskry fruwały nad głowami jak plewy na wietrze, jakby chciały zapalić niebo. W murach i na ulicy szalał krwawy bój. Nasze kobiety chwytały miecze poległych, aby stawić opór żywym. Wszyscy bili się mężnie. Jednak zuchwałość i furia straceńców wzięły górę, nie wspominając już o tym, że dowodził nimi ten, który dzisiaj zszedł do świata mamików, do swych przodków. Wreszcie obrońcy nie zdzierżyli i z krzykiem dali drapaka w gęstniejący zmierzch.

W Dresylu gotowała się krew. Szał zemsty naznaczył mu czoło. Widział, jak Duży Afardl pada martwy u jego boku… zabity od tyłu… i to w dodatku przez kobietę.


— To była moja stara poczciwa babunia! — zawołał Aoz Roon, na co zewsząd odpowiedziano śmiechem i wiwatami. — Odwagi nigdy nie brakowało u nas w rodzinie. Jesteśmy z embruddockiej gliny, nie z oldorandzkiej.


Szał odmienił Dresyla nie do poznania. Twarz mu zsiniała. Kazał swoim ludziom polować na embruddockich mężczyzn i dobijać każdego, kto przeżył. Kobiety kazał spędzić do stajni w tej tutaj wieży, przyjaciele. Straszny to dzień w naszych dziejach… Lecz zwycięzcy pod wodzą Juliego obezwładnili siłą Dresyla, oświadczając mu, że koniec z zabijaniem. Zabijanie rodzi nienawiść. Od jutra wszyscy muszą żyć w pokoju jako jedno silne plemię, bo inaczej nikt się nie ostanie.

Te mądre słowa nic dla Dresyla nie znaczyły. Szamotał się tak długo, aż Baruin przyniósł wiadro zimnej wody i wylał mu na głowę. Wtedy padł bez czucia, pogrążając się w owym śnie bez marzeń sennych, jaki przychodzi jedynie po bitwie. Baruin rzekł do Juliego:

— Prześpij się i ty, z Dresylem i resztą. Ja stanę na straży, żeby nas nie wyrżnęli we śnie.

Tylko że Juli nie mógł spać. Baruinowi nic nie powiedział, ale był ranny i kręciło mu się w głowie. Czuł bliską śmierć, więc chwiejnym krokiem wyszedł na dwór, aby umrzeć pod niebem Wutry, na które lada chwila miał wypłynąć Freyr, jak to w trzeciej kwadrze. Podążył naszą główną ulicą, wśród badyli traw sterczących z błota. Freyrowy świt też miał barwę błota. Juli spostrzegł zwłoki łowcy ze swej drużyny i umykającego od nich chyłkiem psa trupojada. Oparł się o wykruszony mur, dysząc ciężko. Po drugiej stronie ulicy stała świątynia — w ruinie wówczas, tak jak i teraz. Bezmyślnie patrzył na ryty w kamieniu ornament. Nie zapominajmy, że jako człowiek był w owych dniach dzikusem, dopóki Loila Bry go nie ucywilizowała. Spod wrót świątyni smyrgały szczury. Ruszył do świątyni, słysząc jedynie szum w uszach. W dłoni ściskał miecz zabrany powalonemu przeciwnikowi, oręż lepszy od wszystkiego, co sam posiadał, wykuty z dobrego, ciemnego metalu tu, w naszych kuźniach. Trzymając ten miecz przed sobą, wyważył drzwi kopniakiem.

W środku dreptały mleczne lochy i kozy na uwięzi. Wtedy była tam szopa. Rozejrzawszy się Juli dostrzegł klapę w podłodze i usłyszał szepty. Dźwignął klapę za żelazny pierścień. Na dnie sadzawki ciemności u jego stóp kopcił płomyk lampki.

— Kto tam? — zawołał głos.

Głos był męski i sądzę, że wiecie, do kogo należał. Do Walia Ein Dena, ówczesnego lorda Embruddocku, którego wszyscy dobrze pamiętamy. Jakbyśmy go widzieli — wysoki i prosty jak świeca, chociaż młodość jego już uleciała, z długimi czarnymi wąsami na gładko wygolonym obliczu. Wszyscy napomykali o jego oczach, które onieśmielały najśmielszych, i o drapieżnie przystojnej twarzy, w swoim czasie wzruszającej kobiety do łez.

Było to historyczne spotkanie Małego Juliego ze starym władcą. Mały Juli powoli schodził po stopniach, jakby zamierzając mu się poddać. Kilku przebywających z lordem Wallem Einem cechmistrzów zamilkło ze strachu, gdy Juli zszedł do nich, blady jak śmierć, z mieczem w dłoni. Lord Wali Ein rzekł:

— Skoro jesteś dzikusem, to znaczy, że przybyłeś mordować, i lepiej załatw to od razu. Rozkazuję ci zabić mnie pierwszego.

— A na co innego zasługujecie, chowając się w piwnicy?

— Jesteśmy starzy i bezradni w boju. Nie zawsze tak było. Patrzyli sobie prosto w oczy. Nikt się nie poruszył. Z ogromnym wysiłkiem Juli przemówił, odnosząc wrażenie, że własny głos dociera do niego z wielkiej dali.

— Starcze, dlaczego pozostawiacie tak wspaniałe miasto tak marnie strzeżone?

Lord Wali Ein odpowiedział ze zwykłą mu powagą:

— Kiedyś było inaczej, a ciebie i twoich ludzi z waszą lichą bronią czekałoby inne powitanie. Wiele stuleci temu ogromne Królestwo Embruddock sięgało hen od Quzint na północy po morze na południu. Panował wtedy Wielki Król Dennis, lecz nastało zimno i całe jego dzieło legło w gruzach. Dziś mniej nas niż kiedykolwiek, bo nie dalej jak w pierwszej kwadrze zeszłego roku najechały miasto białe fagory, jak wicher galopujące na swoich ogromnych wierzchowcach. Wielu naszych najlepszych wojowników, łącznie z moim synem, poległo w obronie Embruddocku i obecnie schodzi do prakamienia. — Westchnąwszy, dodał: — Może odczytałeś napis na tej budowli, jeśli potrafisz czytać. Głosi: „Fagory przed ludźmi”. Właśnie z powodu tego napisu oraz innych spraw wymordowaliśmy swoich kapłanów dwa pokolenia wstecz. Ludzie muszą być przed fagorami, zawsze. Jednak w przyszłości, kto wie, czy przepowiednia się nie ziści.

Mały Juli słuchał lorda w dziwnym odrętwieniu. Kiedy spróbował odpowiedzieć, żadne słowa nie poruszyły jego bezkrwistych warg i poczuł, jak siły ulatują z łoni jego ciała. Jeden ze starców powiedział, ni to z litością, ni to z szyderstwem:

— Młokos jest ranny.

Rozstąpili się, gdy zrobił niepewny krok naprzód. Za nimi zobaczył niskie sklepienie wejścia i korytarz majaczący w słabym świetle wpadającym przez okratowany otwór w stropie. Niewładny zatrzymać się, gdy już ruszył, powłócząc nogami wmaszerował w korytarz. Znacie to uczucie, przyjaciele, ilekroć jesteście pijani — jak teraz.

W korytarzu było wilgotno i gorąco. Gorąco paliło mu policzki. Z boku pojawiły się jakieś kamienne schody. Nie pojmował, gdzie jest, zawodziły go zmysły. Na schodach ukazała się dziewczyna z ognikiem w wyciągniętej dłoni. Jej twarz zawirowała mu przed oczami.


— Moja babcia! — Laintal Ay aż zapiał z dumy. Zasłuchany bez reszty zmieszał się nagle, gdy wszyscy gruchnęli śmiechem.


W tamtej chwili owa panna nie myślała o obdarzaniu świata żadnymi Laintalami Ayami. Gapiła się na Małego Juliego błędnym wzrokiem i powiedziała coś, czego nie mógł zrozumieć. Usiłował jej odpowiedzieć. Słowa nie przeszły mu przez gardło. Ugięły się pod nim kolana i Mały Juli osunął się na posadzkę. Po czym stracił przytomność i wszyscy wokół sądzili, że umarł.


W tym dramatycznym momencie opowiadający ustąpił miejsca staremu łowcy, który patrzył na te sprawy chłodniejszym okiem.


Tym razem Wutra uznał za stosowne darować Juliemu życie. Dresyl wziął wszystko w swoje ręce, gdy jego brat cioteczny leżał i kurował rany. Sądzę, że znalazłszy się wśród ludzi jak my cywilizowanych, Dresyl wstydził się swej żądzy krwi i robił wszystko, byśmy przestali uważać go za dzikusa. A może wspomniał łagodność swego ojca Sara Gottha i słodycz matki, Iyfilki, zabitych przez hordę nienawistnych fagorów. Zajął Wieżę Prasta, dawny skład soli, i wprowadziwszy się na najwyższe piętro rządził niczym prawowity lord, Juli zaś spoczywał na posłaniu w komnacie pod nim.

Wielu łącznie ze mną nie lubiło wówczas Dresyla, traktując go jako zwykłego najeźdźcę. Nie mogliśmy ścierpieć, że nam rozkazuje. Ale pojąwszy, do czego zmiesza, bez szemrania przyznaliśmy mu rację. My, embruddokczycy, byliśmy wówczas zdemoralizowani. Dresyl przywrócił nam bojowego ducha i wolę walki.


— To był wielki człowiek, mój ojciec, i dołożę każdemu, kto źle o nim mówi — zawołał Nahkri, zrywając się i wymachując pięścią. Wymachiwał nią tak zawzięcie, że prawie fiknął na plecy i brat musiał go wesprzeć.


— Nikt nie mówi tu źle o Dresylu. Ze szczytu swej wieży obejmował spojrzeniem i całą okolicę, górzystą na północy, skąd przybył, płaską od południa, z gejzerami i gorącymi źródłami, nie znanymi mu do tej pory.

Podziwiał zwłaszcza Świstek Czasu, nasz wspaniały regularny gejzer, wybuchający z gwizdem demona wichru. Pamiętam, że zapytał mnie o wielkie bębny, jak je nazwał, rozsiane po całym terenie. Nigdy jeszcze nie widział radżababy. Przypominały mu wieżyce czarnoksiężnika, płaskie na szczycie, zbudowane z nie znanego drewna. Choć nie był głupi, to jednak nie poznał, że patrzy na drzewa. Był przede wszystkim Od roboty, nie od patrzenia. Przydzielił kwatery, całe swoje plemię znad zamarzniętego jeziora rozlokowując po różnych wieżach. Obyśmy wszyscy podzielali mądrość, jaką wykazał twój ojciec, Nahkri. Mimo że wielu z nas wówczas sarkało, Dresyl dopilnował, aby jego i nasi ludzie zamieszkali razem. Zakazał bijatyk, wszystko polecił dzielić sprawiedliwie. Ta zasada bardziej niż cokolwiek innego doprowadziła do naszego szczęśliwego zjednoczenia.

Zakwaterowując rodziny policzył wszystkich. Pisać nie umiał, ale bracia cechowi sporządzili wykaz. Ze starego plemienia było nas tu czterdziestu jeden mężczyzn, czterdzieści pięć kobiet i jedenaścioro dzieci poniżej siedmiu lat. Razem wziąwszy dziewięćdziesiąt jeden osób. Z plemienia znad zamarzniętego jeziora walkę przeżyło sześćdziesiąt jeden osób. W sumie stu pięćdziesięciu ośmiu ludzi. Całkiem sporo. Jako chłopiec cieszyłem się, że powróciło tu życie. To znaczy powróciło po śmierci. Powiedziałem Dresylowi: „Polubisz życie w Embruddocku”.

„Teraz Embruddock nazywa się Oldorando, chłopcze” — rzekł. Do dziś pamiętam jego spojrzenie.

— Posłuchajmy jeszcze o Julim — zażądał ktoś, narażając się na gniew Nahkriego i Klilsa.

Stary łowca siadł zasapany, a jego miejsce zajął młodszy mężczyzna.


Rana Małego Juliego zabliźniała się powoli. Ze swym ciotecznym bratem chodził już na krótkie wypady w teren, na rozpoznanie łowieckich i obronnych właściwości nowego terytorium. Wieczorami gawędzili ze starym lordem. Próbował wyłożyć im historię naszej ziemi, ale nie zawsze ich interesowała. Mówił o minionych stuleciach, tych sprzed nadejścia zimna. O prymitywnych ludziach z ciepłych czasów, — którzy dawno temu wpadli na pomysł budowania wieź z palonej gliny i z drewna. Jak potem glinę zastąpił kamień, ale sprawdzone założenia konstrukcji pozostały nie zmienione. Jak kamień przetrwał wiele stuleci. O licznych podziemnych korytarzach, których było jeszcze więcej w lepszych czasach. Opowiedział im o upadku Embruddocku, który dziś jest zaledwie maleńką osadą. Ongiś wznosiło się tu dumne miasto, a jego mieszkańcy władali krainą na wiele tysięcy mil wokoło. Powiadają, że w owych czasach nie było strasznych fagorów.

Juli zaś i jego cioteczny brat Dresyl chodzili wielkimi krokami po komnacie starego lorda i słuchali, marszcząc brwi i spierając się, zawsze jednak z szacunkiem. Zapytali o gejzery, których gorące wody darzą nas ciepłem. Stary lord opowiedział im wszystko o Świstku Czasu, symbolu naszej niezłomnej nadziei. Opowiedział, jak Świstek Czasu wygwizduje punktualnie godziny od początku świata. Jest przecież naszym zegarem, czyż nie tak? Niepotrzebni nam strażnicy nieba. Świstek Czasu pomaga władzom prowadzić archiwum rejestrów, obowiązkowo sporządzanych przez cechmistrzów. Cioteczni bracia ze zdumieniem odkryli, że godzina ma czterdzieści minut, a minuta sto sekund oraz że dzień ma dwadzieścia pięć godzin, a rok czterysta osiemdziesiąt dni. My o takich rzeczach dowiadujemy się mając jeszcze mleko pod nosem. Musieli również przyjąć do wiadomości, że był to rok 18 według lordarza; osiemnaście lat panował nasz lord. Takich zdobyczy cywilizacji nie znano nad zamarzniętym jeziorem.

Nie myślcie, że mam coś przeciwko ciotecznym braciom. Choć barbarzyńcy, wkrótce dokładnie poznali naszą cechową organizację wyrobników, jej siedem cechów dla siedmiu różnych sztuk, wśród nich prym wiodących wyrobników metali, do których, nie chwaląc się, z dumą przyznaję, ja sam należę. Cechmistrze każdego cechu zasiadali wówczas w radzie lordowskiej, tak samo jak teraz. Chociaż, moim zdaniem, cech wyrobników metali powinien mieć w niej dwóch przedstawicieli, ponieważ my jesteśmy najważniejsi, bez dwóch zdań.


Po burzy gwizdów i śmiechów znów puszczono bełtel w koło i opowieść podjęła kobieta nie pierwszej już młodości.


— Ja wam teraz opowiem o czymś znacznie ciekawszym niż pisanie czy mierzenie czasu. Na pewno chcecie wiedzieć, co się działo z Julim, kiedy zaleczył swoją ranę. No więc powiem wam w paru słowach. Zadurzył się — a to, rzec można, gorsze jest od rany, ponieważ nigdy się nieborak z tej miłości nie wykurował.

Stary nasz lord Wali Ein mądrze robił trzymając pod kloszem swą rozpieszczoną córkę Loilę Bry Den, która tak się dzisiaj, biedaczka, naawanturowała. Musiał się wpierw przekonać, czy najeźdźcy to nie banda hultajów. Bo prześliczna była wówczas Loila Bry, i zgrabna, i dorodna gdzie trzeba, żeby chłop miał co do ręki wziąć, a poruszała się jak królowa, co zresztą wszyscy pamiętamy. Aż pewnego dnia w swojej komnacie na szczycie wieży nasz stary lord przedstawił ją Małemu Juliemu.

Juli raz już spotkał się z Loila Bry. Ujrzał ją owej strasznej bitewnej nocy, kiedy, jak słyszeliśmy, mało nie zmarł od ran. Tak, ta czarnooka piękność o śnieżnobiałych policzkach i ustach jak skrzydło ptaka, o której mówił nasz przyjaciel, to była właśnie ona. Piękność nad pięknościami, bowiem kobiety znad jeziora Dorzin nie grzeszyły urodą, na mój gust. Twarz jakby wyrysowana idealną linią na aksamicie skóry, a owe usta, wargi o wytwornym łuku, barwiła delikatnie cynamonową szminką. Prawdę mówiąc trochę ją przypominałam za moich panieńskich lat.

Taka była Loila Bry, gdy Juli ujrzał ją po raz pierwszy. Najwspanialszy klejnot tego miasta. Nieprzystępna, samotna dziewczyna, unikana przez ludzi, chociaż ja lubiłam jej sposób bycia. Juli stracił głowę. Stale szukał okazji, żeby przebywać z nią sam na sam, czy to na dworze, czy — jeszcze lepiej — w Wielkiej Wieży, w czterech ścianach komnaty z porcelanowym oknem, gdzie mieszka po dziś dzień. Jak gdyby dostawał gorączki na widok tej dziewczyny. Zupełnie nad sobą nie panował w jej obecności. Przechwalał się, chełpił, robił z siebie skończonego idiotę. Wielu mężczyzn podobnie wariuje, ale im to oczywiście mija.

A Loila Bry, złożywszy dłonie na podołku, siedziała sobie jak słodkie szczeniątko, patrząc i uśmiechając się tym swoim nieodgadnionym uśmiechem. Nie warto dodawać, że go prowokowała, rzecz jasna. Nosiła długą, szeroką suknię, zdobioną koralikami — nie futro, jak my wszystkie. Słyszałam, że futro nosiła pod suknią. Lecz owa suknia była niezwykła i sięgała prawie do samej ziemi. Chciałabym mieć taką suknię…

Sposób mówienia Loily Bry do dziś pozostał mieszaniną metafor i zagadek. Juli nigdy czegoś podobnego nie słyszał nad brzegami jeziora Dorzin. Peszyło go to, więc tym bardziej się chełpił. Akurat przechwalał się, jaki to z niego łowca, gdy powiedziała — znacie ten jej głos niby muzyka:

— Żyjemy pośród najróżniejszych ciemności. Mamy je przenikać czy ich unikać?

Wytrzeszczył na nią oczy, kiedy tak przed nim siedziała piękna w owej tkanej sukni, całej obszytej koralikami, pięknymi, jak mówiłam, koralikami. Spytał, czy nie za ciemno jej w izbie. Zaśmiała się.

— Jak myślisz, Juli, gdzie jest najciemniej na świecie? Jak biedny głuptak odparł:

— Słyszałem, że w dalekim Pannowalu jest ciemno. Nasz wielki przodek, którego imię noszę, przybył z Pannowalu i opowiadał, że tam jest ciemno. Mówił, że Pannowal jest pod górami, ale ja w to nie wierzę. Tak opowiadano sobie tylko w dawnych czasach.

Loila Bry przyjrzała się koniuszkom swoich palców, spoczywającym jak drobne różowe koraliki na podołku tej pięknej sukni.

— Ja myślę, że najciemniej na świecie jest w ludzkich głowach.

Zbaraniał. Zrobiła z niego skończonego durnia. Nie powinnam tak mówić o zmarłych, prawda? Ale on naprawdę był trochę głupawy…

Miała zwyczaj mącenia mu w głowie przedziwnymi gadkami. Wiecie, co wygadywała?

„Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, o ile więcej wiemy, niż umiemy powiedzieć?” To fakt, prawda? „Pragnę, by zjawił się ktoś — tak mówiła — ktoś, komu mogłabym powiedzieć wszystko, ktoś, dla kogo mowa jest jak morze kołyszące jego łódź. Wtedy podniosłabym swój ciemny żagiel…” Nie wiem, co mu jeszcze plotła.

A Juli, leżąc bezsennie po nocach, ściskał zranione miejsce i kto wie, co jeszcze, i rozmyślał o tej czarodziejce, rozmyślał o jej piękności i w jątrzących słowach: „…ktoś, dla kogo mowa jest jak morze, kołyszące jego łódź…” Już sama melodia tego zdania wydawała mu się melodią Loily Bry i niczyją więcej. Pragnął znaleźć się na owym morzu i pożeglować z nią — dokądkolwiek.

— Dosyć tego babskiego gadania — zawołał Klils, dźwignąwszy się na nogi. — Ona rzuciła na niego urok, ojciec tak powiedział. Ojciec powiedział nam też, ile dobrego stryj Juli zrobił na początku, zanim ona nie zaćmiła mu rozumu.

Zaczął im opowiadać.

— Wracając do zdrowia. Mały Juli poznał Oldorandojak własną kieszeń. Poznał plan zabudowy, z Wielką Wieżą na jednym końcu głównej ulicy i starą świątynią na drugim. Po jednej stronie dom kobiet i siedziby łowców, po drugiej wieże cechowe wyrobników. Wokół ruiny. Poznał system ogrzewania wież — kamienne rury doprowadzające wodę z gorących źródeł. Dziś nie potrafilibyśmy zbudować nic ani w połowie tak wspaniałego.

Kiedy zobaczył, jak tu jest, zobaczył też, jak być powinno. Z pomocą mojego ojca Juli zaplanował odpowiednie fortyfikacje, dla obrony przed dalszymi napaściami, zwłaszcza ze strony fagorów. Słyszeliście, jak każdego zapędzano do kopania fosy i sypania za nią wału z mocną palisadą na szczycie. To był świetny pomysł, mimo że kosztował nas pęcherze na dłoniach.

Powołano stałych czatowników, rozstawiając ich w czterech rogach, jak i dziś. To też robota Małego Juliego i mojego ojca. Czatownicy otrzymali rogi, w które mieli dąć w razie napaści, te same rogi, jakich używamy do dziś.

Po czatownikach z prawdziwego zdarzenia przyszła kolej na prawdziwe łowy. Przed zjednoczeniem naszych plemion ludzie przymierali głodem. Jak tylko miasto zostało obwałowane, mój ojciec Dresyl kazał łowcom wyhodować rasowego psa myśliwskiego. Inne ścierwojady można było przepędzić. Sfory gończych psów potrafią powalić zwierzynę i ścigać ją szybciej od nas. Z tym psem wyszło nie za bardzo, ale moglibyśmy spróbować po raz drugi.

Co jeszcze? Cechy powiększyły szeregi. Farbiarze zwerbowali trochę dzieci spośród nowo przybyłych. Ze znanych złóż gliny wytwarzano dla wszystkich nowe kubki i talerze. Wykuwano więcej mieczy. Wszyscy musieli pracować dla wspólnego dobra. Nikt nie głodował. Mój ojciec omal nie zaharował się na śmierć. Nie zapominajcie, moczymordy jedne, o Dresylu, kiedy wspominacie jego brata. On był dużo lepszy od niego. Lepszy był, lepszy.


Biedny Klils rozpłakał się. Inni również ronili łzy, śmiali się albo brali za łby. Aoz Roon, sam na chwiejnych nieco nogach pod wpływem morza bełtelu, zabrał Laintala Aya i Oyre w bezpieczne miejsce, do łóżek. Patrząc z góry na ich dwojące mu się w oczach twarze, usiłował zebrać myśli. Gdzieś w toku opowiadania legendy z przeszłości jak sen rozstrzygnęła się przyszłość senioratu w Oldorando.

Загрузка...