Cisza panowała w Oldorando. Mało ludzi chodziła ulicami. Większość owych przechodniów trzymała przy twarzy jakieś panacea, czasami ukryte pod maską na nos i usta, chroniącą od moru, much i swądu wielkich ognisk. Wysoko nad dachami para strażników, o włos ledwie od siebie, płonęła jak gorejące ślepia. Mieszkańcy wyczekiwali pod dachami. Jako społeczność zrobili wszystko, co w ich mocy. Teraz pozostało tylko czekać.
Wirus przerzucał się w mieście z dzielnicy do dzielnicy. W jednym tygodniu większość zgonów ograniczała się do dzielnicy południowej zwanej Pauk, podczas gdy reszta miasta oddychała swobodniej. Po czym cięgi zbierał rejon na drugim brzegu Voralu, ku uldze pozostałych. Lecz po kilku dniach zaraza mogła nawiedzić błyskawicznie swoje poprzednie rewiry i znów ten sam lament wzbijał się z tych samych ulic, nawet z domostw tych samych, co przedtem.
Tanth Ein i Faralin Ferd, namiestnicy Embruddocku, Raynil Layan, mistrz menniczy, oraz Dathka, lord Zachodniego Stepu, utworzyli Komitet Gorączki, w którym też i zasiadali z garstką przydatnych mieszkańców, jak Mama Bikinka z domu zdrowia. Wspierały ich pomocnicze siły pielgrzymujących pannowalskich poborców, którzy zatrzymali się w Oldorando z kazaniami przeciwko nieśmiertelności miasta, komitet uchwalił reguły zwalczania skutków gorączki. Nad przestrzeganiem tych reguł czuwał specjalny kontyngent milicji. Na każdej ulicy, w każdym zaułku rozlepiono obwieszczenia zapowiadające jedną i tę samą karę za ukrywanie zwłok i za grabież: gryz fagora, prymitywny sposób egzekucji, który przyprawiał bogatych kupców o perwersyjny dreszczyk. Obwieszczenia na rogatkach ostrzegały wszystkich przybywających, że w mieście panuje zaraza. Niewielu uciekinierów ze wschodu śpieszyło się tak bardzo, by zlekceważyć ostrzeżenie — kreśląc znak koła na czole obchodzili miasto. Złudna byłaby nadzieja, że obwieszczenia zatrzymają tych, którzy wobec miasta mają złe zamiary.
Pierwsze w Oldorando wozy, toporne dwukółki zaprzężone w mustangi, bez przerwy turkotały na ulicach. Zwożono nimi dzienne pokłosie; zarazy, tych złożonych w całunie na chodniku, i tych bezceremonialnie wyrzuconych nago za drzwi lub z górnych okien. Mąż, matka czy dziecko, obojętnie jak bardzo kochani za życia, konając budzili tylko wstręt i mdłości, po zgonie tym większe.
Wprawdzie nie znano przyczyn gorączki, ale istniało wiele teorii. Nikt nie wątpił, że choroba jest zaraźliwa. Niektórzy posuwali się jeszcze dalej, uważając, że wystarczy widok trupa, by samemu pójść w jego ślady. Słuchacze ewangelii Akhy Naaba, która nagle trafiła na podatny grunt, wierzyli, że gorączkę łapie się od spółkowania. Obojętne, w co tam kto wierzył, wszyscy zgadzali się, że ogień jest jedynym środkiem na trupy. Wywożono je dwukółkami za miasto i tam ciskano w płomienie. Stos był podsycany na okrągło. Dym ze stosu, swąd, czarna tłusta sadza snuły się po ulicach przypominając mieszkańcom, że nie znają dnia ani godziny. W rezultacie ci, co jeszcze żyli, popadali w którąś z dwóch skrajności — czasami z jednej w drugą — umartwiając się lub nurzając w rozpuście. Nikt jak dotąd nie uwierzył, że gorączka osiągnęła już swoje szczyty, ani że nie będzie już gorzej. Strach szedł o lepsze z nadzieją. Bowiem rosły szeregi ludzi, przeważnie młodych, którzy przeszli piekło helikoidalnego wirusa i śmiało obnosili swoje smukłości po mieście. Do nich należała Oyre.
Oyre ścięło z nóg na ulicy. Dol Sakil wzięła chorą pod swoje opiekuńcze skrzydła, już zesztywniałą w bolesnym skurczu. Pielęgnowała przyjaciółkę bez cienia lęku o siebie, z ową apatyczną obojętnością, jaka zdążyła wejść jej w krew. Na przekór przepowiedniom sama nie zaniemogła i cała i zdrowa powitała Oyre, szczupłą, a nawet kościstą, po drugiej stronie igielnego ucha. Jedynym środkiem ostrożności zastosowanym przez Dol było odesłanie dziecka, Rastila Roona, do męża i synka Amin Lim.
Chłopiec już wrócił. Obie przyjaciółki spędzały czas przy nim, nie wychodząc z domu. Nastrój wyczekiwania na koniec świata nie był pozbawiony przyjemności. Pałac nudy ma wiele komnat balowych. Bawiły się z dzieckiem w prościutkie zabawy, przypominając sobie własne dzieciństwo. Kilka razy odwiedzała je Vry, lecz w tych dniach nieobecna duchem. Mówiła tylko o swej pracy i o wszystkich swoich ambitnych zamierzeniach. Kiedyś poniosło ją i w jakimś porywie wyznała swoją zażyłość z Raynilem Layanem, dla którego poprzednio nie miała dobrego słowa. Stosunki z nim wyprowadzały ją z równowagi, często budziły wstręt; nienawidziła mężczyznę po jego odejściu, jednak rzucała się na niego, gdy przychodził.
— Wszystkieśmy to robiły, Vry — zauważyła Dol. — Tyle, że ty jesteś nieco spóźniona, więc bardziej wszystko przeżywasz.
— Nie wszystkieśmy się narobiły do syta — cicho powiedziała Oyre. — Nie ma już we mnie pożądania. Uszło ze mnie… Może by wróciło, gdyby wrócił Laintal Ay.
Zapatrzyła się w błękitne niebo za oknem.
— Jestem cała roztrzęsiona — Vry pozostała myślami przy własnych kłopotach. — Mój dawny spokój diabli wzięli. Sama siebie nie poznaję.
W swoim wybuchu Vry ani słowem nie wspomniała Dathki, podobnie jak obie jej przyjaciółki. Miłość sprawiałaby jej więcej radości, gdyby Vry nie gryzła się Dathką; ciążył jej na sumieniu, a poza tym zaczął łazić za nią krok w krok. Obawiając się jakiegoś głupstwa z jego strony, bez trudu namówiła podszytego tchórzem Raynila Layana, żeby przenieść schadzki z mieszkań do zakonspirowanego pokoiku. W owym zakonspirowanym pokoiku Vry i jej widłobrody kochanek codziennie oddawali się miłości, podczas gdy miasto oddawało się zarazie, a przez otwarte okno dolatywało człapanie zwierząt pociągowych. Raynil Layan chciał zamknąć to okno, ale mu nie dała.
— Zwierzęta mogą roznosić chorobę — oponował… — Wyjedźmy, moja łanio, wyjedźmy z miasta, jak najdalej od moru i wszystkich naszych zmartwień.
— I jak byśmy żyli? Tu jest nasze miejsce. Tu w tym mieście i jedno w ramionach drugiego. Uśmiechnął się markotnie.
— A przypuśćmy, że jedno drugie zarazi morem? Rzuciła się w posłanie na wznak, aż jej piersi zatańczyły mu przed oczami.
— To umrzemy jedno na drugim, w trakcie kochania, zespoleni! Rozpal w sobie krew, Raynilu Layanie, rozpal od mojej. Spal się we mnie jeszcze i jeszcze!
Dłonią przejechała mu po owłosionym podbrzuszu, obłapiając nogami plecy kochanka.
— Ty nienasycona locho — powiedział z uwielbieniem i zwaliwszy się przy niej zagarnął dziewczynę pod siebie.
Dathką siedział na brzegu łóżka, wsparłszy głowę w dłoniach. Milczał, więc i dziewczyna na łóżku w milczeniu odwróciła twarz do ściany i podciągnęła kolana do piersi. Dopiero gdy wstał i zaczął się ubierać z pośpiechem typowym dla kogoś, kto nagle podjął decyzja, dopiero wtedy powiedziała:
— Nie mam moru, wiesz przecież.
Łypnął na nią posępnym okiem, ale pośpiesznie, bez słowa kończył się ubierać. Obróciła głowę, zgarniając z twarzy długie włosy.
— Więc co ci jest. Dathka?
— Nic.
— Słaby z ciebie chłop.
Wciągnął buty. na pozór bardziej zajęty nimi niż dziewczyną.
— Pies z tobą tańcował, babo. Innej pożądam… nie ciebie. Wbij to sobie do głowy i zmiataj stąd.
Ze ściennej szafki wyjął pięknej roboty puginał o zakrzywionej głowni. Blask jego aż raził przy stoczonych przez robaki drzwiczkach szafki. Wsunął puginał za pas. Dziewczyna zawoJ ła, pytając, dokąd się wybiera. Nie zwróciwszy na nią uwagi trzasnął drzwiami i głośno zbiegł po schodach.
Nie zmarnował tych paru ostatnich tygodni po odejściu Laintala Aya i po wykryciu tego. co uważał za zdradę Vry. Wiele czasu poświęcił na umacnianie swojej pozycji, pozyskując stronników wśród oldorandzkiej młodzieży, dogadując się z cudzoziemcami, których gniewało ograniczenie im przywilejów miejskich, bratając się z tymi — a było takich wielu — których bicie rodzimego pieniądza zmusiło do zmiany dotychczasowego trybu życia na pracę w pocie czoła. Mistrz menniczy Raynil Layan stanowił częsty obiekt jego krytyki.
Spokojnie było wokół, gdy wszedł w boczny zaułek, wyludniony, jeśli pominąć człowieka, którego opłacił do pilnowania bramy. Na rynku ludzie kręcili się z konieczności, dokonując codziennych zakupów. Maleńki kram apteczny, zastawiony imponującymi rzędami ampułek, nie narzekał na brak ruchu w interesie. Nadal było widać kupców w przebogatych kramach i w przebogatych szatach na grzbiecie. Widać było też ludzi z tobołami na grzbiecie, opuszczających zapowietrzone miasto w obawie przed pogorszeniem sytuacji.
Dathka nic z tego nie widział. Szedł jak pociągana sznurkami marionetka, z oczami utkwionymi przed siebie. Napięcie w mieście zlało się z napięciem w jego duszy. Osiągnęło punkt, w którym nie mógł już tego wytrzymać. Zabije Raynila Layana, a jeśli trzeba, to i Vry, i skończy z tym wszystkim. Wargi mu się uniosły i wyszczerzył zęby, przepowiadając sobie w myślach ten śmiertelny cios, raz, i jeszcze, i od nowa. Ludzie uskakiwali przed nim w strachu, przekonani, że ta zastygła twarz zwiastuje atak gorączki.
Wiedział, gdzie Vry ma swój sekretny pokoik, szpiedzy informowali go na bieżąco. Gdybym tu rządził — pomyślał sobie — zamknąłbym akademię raz na zawsze. Nikt nigdy nie miał odwagi tego zrobić. Ja miałbym. Teraz jest dobra pora, pod pretekstem, że zajęcia w akademii szerzą zarazę. To będzie dla niej dotkliwy cios.
— Opamiętaj się, bracie, opamiętaj! Módl się z poborcami o zbawienie, wysłuchaj świętej prawdy wielkiego Akhy Naaba…
Otarł się o ulicznego kaznodzieję. Tych durniów też by przepędził z ulicy, gdyby to od niego zależało. Pod stajnią musłangów w Alei Juliego przystąpił do niego znany mu mężczyzna, handlarz zwierząt i najemnik.
— I Jak?
— Jest tam na górze, kapitanie.
Mężczyzna ruchem brwi wskazał okienko poddasza jednego z drewnianych budynków naprzeciwko stajni. Były to przeważnie zajazdy, domy noclegowe lub winiarnie, które służyły za niby szacowniejszy fronton tancbudom burdelom na tyłach. Dathka niedostrzegalnie kiwnął głową.
Roztrąciwszy kurtynę z paciorków, z wiszącą na niej wiązką świeżych orliczek i bikinek, wkroczył do winiarni. W ciasnej mrocznej izbie nie było klientów. Zwierzęce czaszki szczerzyły ze ścian zęby w zasuszonych uśmiechach. Właściciel z założonymi rękami stał za szynkwasem, gapiąc się na ścianę. Uprzednio wtajemniczony, pochylił tylko głowę, rozpłaszczając oba swoje podbródki na piersi — znak dla Dathki, że ma wolną drogę i wolną rękę. Dathka minął karczmarza i wspiął się po schodach. Powitał go stęchły zapach kapusty i gorszych paskudztw. Szedł przy ścianie, jednak deski podłogi mimo to trzeszczały. Złowił głosy, przystanąwszy pod ostatnimi drzwiami. Nerwowy z usposobienia Raynil Layan z pewnością nie omieszkał ich zaprzeć. Dathka zastukał w spękane drewno.
— Wiadomość dla jaśnie pana — powiedział stłumionym głosem. — Pilna, z mennicy.
Z upiornym uśmiechem stał pod drzwiami słuchając zgrzytania rygli po drugiej stronie. Gdy tylko drzwi uchyliły się na szparkę, wtargnął do środka, pchnąwszy je gwałtownie na oścież. Raynil Layan cofnął się z okrzykiem przerażenia. Zoczywszy puginał podbiegł do okna i raz jeden zawołał pomocy. Dathka ścisnął go za gardło i rzucił nim na łóżko.
— Dathka! — Vry siedziała na posłaniu goła, zasłaniając się prześcieradłem. — Wynoś się stąd, ty pomiocie szczurzej łoni!
W odpowiedzi Dathka zatrzasnął kopniakiem drzwi za sobą, nie obejrzawszy się nawet. Podszedł do Raynila Layana, który pojękując dźwigał się na nogi.
— Przyszedłeś mnie zabić, widzę to i czuję — powiedział mistrz mennicza, osłaniając się wyciągniętą, drżącą ręką. — Okaż miłosierdzie, nie jestem ci wrogiem. Mogę być sprzymierzeńcem.
— Zabiję cię równie miłosiernie, jak ty zabiłeś starego mistrza Datnila. Raynil Layan wstał powolutku, osłaniając nagość, nie spuszczając oczu z przeciwnika.
— Ja tego nie zrobiłem. Nie sam jeden. Aoz Roon skazał go na śmierć. W majestacie prawa, rzecz jasna, które zostało naruszone. Zabicie mnie jest bezprawiem. Powiedz mu. Vry. Słuchaj, Dathka… Mistrz Datnil zdradził tajemnice cechowe, pokazał Shay Tal tajemną księgę cechu. Nie całą. Nie to, co najgorsze. Powinieneś to poznać.
Dathka zawahał się.
— Tamten świat umarł, a z nim całe to szambo cechowe. Do mamunów z przeszłością. Jest martwa, jak ty za chwilę.
Vry natychmiast wyczuła jego wahanie. Odzyskała zimną krew.
— Posłuchaj, Dathka, daj mi wyjaśnić sytuację. Możemy ci pomóc, oboje. W tej księdze cechowej są sprawy, jakich mistrz Datnil nie śmiał zdradzić samej Shay Tal. Wydarzyły się dawno temu, ale przeszłość jest wciąż z nami. choćbyśmy pragnęli inaczej.
— Gdyby tak było, tobyś mnie nie odtrąciła. Ja już od tak dawna cię pożądam.
Raynil Layan owinął się szlafrokiem i nieco ochłonąwszy, rzekł:
— Ze mną masz na pieńku, nie z Vry. W różnych księgach cechowych istnieją wzmianki o przeszłości Embruddocku. Świadczą o tym, że miasto należało ongiś do fagorów. Być może fagory je zbudowały — nie wiem, bo w zapisie są luki. Na pewno było ich własnością, razem z cechami i ludźmi.
Dathka stał i przyglądał im się. My wszyscy jesteśmy niewolnikami — to jedyne, co powiedział sobie w duchu, wiedząc, że mówi głupstwa.
— Jeśli Embruddock należał do fagorów, to kto je wybił? Kto odebrał im miasto? Król Denniss?
— Denniss panował przed tymi wszystkimi wydarzeniami. Tajemna księga podaje niewiele, historię notuje tylko na marginesie. Przypuszczamy, że fagory po prostu wyniosły się z własnej woli.
— Nie zostały pokonane? Odpowiedziała mu Vry.
— Wiesz, jak mało znamy te bestie. Może pozmieniały się ich oktawy śródpowietrzne, i wszystkie odeszły. Ale musiało ich tu być moc. Gdybyś choć rzucił okiem na malowidło Wutry w starej świątyni, wiedziałbyś o tym. Wutra jest podobizną jakiegoś fagorzego króla.
Dathka przyłożył wierzch dłoni do czoła.
— Wutra fagorem? Niemożliwe. Tego już za wiele. Cholerna wiedza. potrafi z białego zrobić czarne. Wszystkie te brednie rodzą się w akademii. Skończyłbym z nią. Gdybym miał władzę, skończyłbym z akademią.
— Jeśli chcesz władzy, ja stanę po twojej stronie — rzekł Raynil Layan.
— Nie chcę ciebie po mojej stronie.
— No tak, oczywiście… — Gestem zawodu szarpał oba końce brody. — Bo widzisz, musimy rozwiązać pewną zagadkę. Wygląda bowiem na to, że fagory wracają. Zechcą, czy nie zechcą upomnieć się o swoje dawne miasto? Ja zgaduję, że zechcą.
— O co ci chodzi?
— To proste. Musiałeś słyszeć pogłoski. Oldorando trzęsie się od nich. Nadciąga wielka armia fagorów. Wyjdź za miasto i pogadaj z ludźmi na gościńcu. Sęk w tym, że Tanth Ein i Faralin Ferd nie myślą o obronie miasta, tylko o własnych interesach. Właściwie to oni są wrogami, nie ja. Gdyby jakiś silny człowiek zabił namiestników i zawładnął miastem, mógłby je ocalić. Tak mi to jakoś chodzi po głowie.
Nie spuszczał oka z Dathki, śledząc grę uczuć na jego twarzy. Pozwolił sobie na kusicielski uśmiech widząc, że wyłgał się od śmierci.
— Pomógłbym ci — rzekł. — Jestem po twojej stronie.
— Ja też jestem po twojej stronie, Dathko — powiedziała Vry. Przeszył ją tym swoim posępnie płonącym wzrokiem.
— Ty nigdy nie będziesz po mojej stronie. Nawet gdybym cały Embruddock rzucił ci do stóp.
Faralin Ferd i Tanth Ein popijali razem w „Złotym Kuflu”. Wraz z nimi wesoło spędzały wieczór kobiety, przyjaciele i pochlebcy. „Złoty Kufel” był jednym z nielicznych miejsc, gdzie w tych dniach dźwięczał śmiech. Tawerna zajmowała część nowego budynku ratusza, w którym mieściła się również nowa mennica. Większość pieniędzy na budowę wyłożyli bogaci kupcy, a kilku bawiło tu teraz z małżonkami. Sala miała sprzęty, jakich jeszcze niedawno nikt nie widział w Oldorando: owalne stoły, kanapy, kredensy, kunsztownie tkane makaty na ścianach. Płynął strumieniem importowany trunek, a jasnowłosy młodzian z dalekich stron przygrywał na harfie. Niewolnica zamykała okiennice przed nocnym chłodem i swądem dymu z uliczek. Na głównym stole płonęła olejna lampa. Sterty jedzenia pozostały nietknięte. Jeden z kupców snuł długą opowieść o morderstwie, zdradzie i podróży.
Faralin Ferd siedział w rozpiętej zamszowej kurtce, pod którą miał wełnianą koszulę. Rozparł się łokciami na stole, na pół słuchając opowieści, podczas gdy jego spojrzenie wędrowało po sali.
Żona Tantha Eina, Farayl Musk, bezszelestnie obchodziła salę, niby doglądając zamykania okiennic. Farayl Musk przez rodzinę lorda Walia Ein Dena była luźno spokrewniona i z Tanthem Einem, i z Faralinem Ferdem. Mniej może miała urody, za to więcej dowcipu i charakteru, czym zjednywała sobie jednych, a zrażała drugich. Świecę w trzymanym lichtarzu osłaniała dłonią od przeciągu. Płomień i rozjaśniał blaskiem jej twarz, i rzucał na nią dziwne cienie, przydając rysom tajemniczości. Czuła utkwiony w sobie wzrok Faralina Ferda, lecz znając pożytki z udawanej obojętności powściągała ochotę, żeby odwzajemnić jego spojrzenie.
Faralin Ferd nie pierwszy już raz dochodził do wniosku, że bardziej zasługuje na Farayl Musk niż na własną żonę, która mu się znudziła. Mimo związanego z tym ryzyka kochał się z Farayl Musk wiele razy. Teraz czas naglił. Za parę dni wszyscy mogą nie żyć — tej świadomości nie dało się utopić w kielichu. Znowu wzięła go chętka na Farayl Musk. Podniósłszy się nagle wymaszerował z sali, rzucając kobiecie wymowne spojrzenie. Druga opowieść dochodziła akurat do kolejnego już momentu kulminacyjnego, kiedy to pewien wielmoża został zaduszony ścierwem jednej ze swoich własnych owiec. Wokół stołu gruchnęły śmiechy. Mimo to czujne oczy widziały, jak znika namiestnik — i jak za nim znika małżonka drugiego namiestnika, odczekawszy chwilę dla niepoznaki.
— Myślałem, że będziesz się bała wyjść za mną.
— Ciekawość jest silniejsza od strachu. Mamy tylko chwilkę.
— Daj mi tutaj, pod schodami. W tym kącie, spójrz.
— Na stojąco, Faralinie Ferdzie?
— Pomacaj, panno — stoi, czy nie?
Przylgnęła do niego z westchnieniem, łapiąc za to, co jej oburącz podsunął. Jej słodki oddech przypomniał mu wszystkie spędzone z nią chwile.
— No to zajrzyjmy pod te schody.
Postawiła świecę na podłodze. Rozpięła stanik sukni, obnażając przed nim wspaniałe piersi. Objąwszy ją ramieniem i całując namiętnie, zaciągnął kobietę do kąta.
Tam ich zaskoczyło dwunastu ludzi pod wodzą Dathki, którzy wtargnęli z ulicy niosąc zapalone pochodnie i gołe miecze. Mimo oporu wywleczono Farayl Musk i Faralina Ferda spod schodów. Ledwo zdążyli podopinać na sobie ubrania, gdy wepchnięto ich z powrotem do sali biesiadnej, gdzie reszcie namiestnictwa zaglądały już w oczy głownie mieczy.
— To nie żadne bezprawie — powiedział Dathka, popatrując na nich tak, jak wilk popatruje na koźlę aranga. — Biorę w swoje ręce rządy w Embruddocku do czasu powrotu prawowitego lorda, Aoza Roona. Jestem odsuniętym od władzy, lecz służbą najstarszym namiestnikiem. Zamierzam dopilnować żeby miasto miało właściwą obronę przed najeźdźcami.
Raynil Layan stał tuż za nim, miecz miał w pochwie.
— A ja popieram Dathkę Dena — odezwał się głośno, — Niech żyje lord Dathka Den.
Wzrok Dathki padł na siedzącego w cieniu Tantha Eina. Starszy z pary namiestników nie powstał z całą resztą. Sredział spokojnie na swym miejscu u szczytu stołu, złożywszy ręce na poręczach fotela.
— Śmiesz mi urągać! — krzyknął Dathka i wzniósłszy miecz doskoczył do siedzącego. — Wstawaj, gnojku!
Tanth Ein ani się poruszył, jeśli pominąć skurcz bólu, jaki przebiegł mu po twarzy, i odrzucenie głowy do tyłu. Zaczął wywracać oczyma. Dathka kopnął fotel, a wówczas Tanth Ein osunął się sztywny na podłogę, nie próbując nawet powstrzymać upadku.
— Gorączka kości! — zawołał ktoś. — Dopadła nas!
Farayl Musk podniosła krzyk.
Do rana śmierć skosiła kolejne dwie ofiary i nad Oldorandem znów powiało spalenizną. Tanth Ein leżał w domu zdrowia pod opieką nieustraszonej Mamy Bikinki. Mimo lęku przed zarazą na ulicy Nadbrzeżnej zebrał się duży tłum, aby wysłuchać, jak Dathka publicznie proklamuje swoje panowanie. Niegdyś tego rodzaju zgromadzenia odbywały się pod wielką wieżą. Owe dni przeminęły bezpowrotnie. Ulica Nadbrzeżna była przestronniejsza i wytworniejsza. Po Jednej stronie kilka jatek znaczyło brzeg rzeki. — Tam — jak dawniej — dumnie stąpały gęsi, świadome swoich starożytnych przywilejów. Drugą stronę ulicy zajmował rząd nowych budynków, za którymi sterczały pradawne wieże. Tu stała publiczna trybuna.
Na trybunie stał Raynil Layan, przestępując z nogi na nogę, obok niego Faralin Ferd ze skrępowanymi z tyłu rękami i sześciu młodych wojowników ze straży przybocznej Dathki, zbrojnych w schowane do pochew miecze i włócznie i mierzących tłum ponurymi spojrzeniami. W ciżbie krążyli sprzedawcy ziołowych amuletów. Pielgrzymi poborcy też tu byli, odziani w charakterystyczne czarno-białe szaty, również zbrojni, tyle że w transparenty nawołujące do pokuty. Dzieciaki harcowały na obrzeżach tłumu, naśmiewając się z poczynań dorosłych.
Z gwizdnięciem Świstka Czasu na trybunę wszedł Dathka i z miejsca przemówił do zebranych.
— Biorę na siebie brzemię władzy dla dobra miasta — rzekł.
Jakby opadła z niego dawna maska milczka. Mówił ze swadą. A jednak stał niemalże bez ruchu, bez gestów, nie korzystając z pomocy ciała w przekazywaniu treści słów, jak gdyby nawyk milczenia opuścił tylko jego język.
— Nie pragnę zastąpić prawdziwego władcy Embruddocku, Aoza Roona. Kiedy on wróci — jeśli wróci — to, co prawnie jest lorda, zostanie lordowi prawnie zwrócone. Ja jestem jego legalnym namiestnikiem. Ci, których postawił u władzy, podeptali jego dar, cisnęli do rynsztoka. Nie mogłem patrzeć na to z założonymi rękami. Trzeba nam prawości w tych ciężkich czasach.
— To co tam robi Raynil Layan koło ciebie, Dathka? — zawołał głos z tłumu, a po nim rnne głosy, które Dathka usiłował przekrzyczeć.
— Wiem, że macie mnóstwo skarg. Wysłucham ich później — teraz wy mnie wysłuchajcie. Osądźmy samozwańczych namiestników Aoza Roona. Elin Tal miał odwagę pójść za swoim lordem w dzikie ostępy. Dwa szczury pozostały w domu. Tanth Ein ma gorączkę w nagrodę. Tu stoi trzeci z nich, najgorszy, Faralin Ferd. Popatrzcie, jak trzęsie portkami. Czy on w ogóle zwracał na was uwagę? Był zbyt zajęty swoimi lubieżnymi uciechami po kątach. Jestem łowcą, jak wam wiadomo. Z Laintalem Ayem, ujarzmiliśmy zachodnie stepy. Faralin Ferd umrze od moru, tak jak jego kompan. Chcecie, aby rządziły wami trupy? Ja moru nie złapię. Zarażamy się przy spółkowaniu, ja zaś trzymam się od tych rzeczy z daleka. Działalność rozpocznę od przywrócenia wart wokół Embruddocku i szkolenia należytej armii. Żyjąc tak, jak żyjemy, aż się prosimy, żeby wpaść w łapy pierwszych lepszych napastników — ludzi czy nieludzi. Lepiej zginąć w boju niż w łóżku.
Ta ostatnia uwaga wzbudziła falę zaniepokojenia. Dathka przerwał, mierżąc tłum spojrzeniem. Oyre i Dol stały w ciżbie. Dol z Rastilem Roonem na ręku. Korzystając z przerwy Oyre głośno zawołała:
— Samozwaniec! A w czym ty jesteś lepszy od Tantha Eina albo Raynila Layana?
Dathka podszedł do brzegu trybuny.
— Niczego nie kradnę. Podniosłem to, co wyrzucono. — Palcem wskazał Oyre. — Ty pośród wszystkich ludzi, jako naturalna córka Aoza Roona, powinnaś wiedzieć, że oddam twemu ojcu, co jego, gdy powróci. On chciałby, żebym tak postąpił.
— Nie możesz mówić za Aoza Roona, kiedy go nie ma.
— Mogę i mówię.
— No to źle mówisz.
Inni, którym ta sprzeczka w» ogóle niewiele mówiła i których niewiele obchodził Aoz Roon, też zaczęli gromkimi głosy wykrzykiwać swoje pretensje. Ktoś cisnął jakimś zgniłkiem. Straż wdała się w nieskuteczną przepychankę z tłumem. Z twarzy Dathki odpłynęła krew. Wzniósł nad głowę pięść, nie panując nad sobą.
— Dobrze, hołoto, to ja teraz powiem publicznie coś o czym zawsze milczałem. Nie boję się. Tak bardzo szanujecie Aoza Roona, taki on dla was wspaniały, a ja wam powiem, co to za człowiek. Był mordercą. Gorzej — był dwukrotnym mordercą.
Zamilkli, obracając ku niemu morze głów. Dygotał teraz, świadom, na co się porwał.
— Jak wam się wydaje, że Aoz Roon doszedł do władzy? Przez mord, krwawy mord ciemną nocą. Są wśród was tacy, którzy przypomną sobie Nahkriego i Klilsa, synów starego Dresyla z minionych dni. Nahkri z Klilsem panowali, kiedy Embruddock był zaledwie wiejskim podwórkiem. Pewnej ciemnej nocy Aoz Roon — młody natenczas — zrzucił obu braci ze szczytu Wielkiej Wieży, kiedy sobie podchmielili. Podwójna zbrodnia. A kto był tego świadkiem, kto to wszystko widział? Ja widziałem… i ona — jego nieślubna córka.
Oskarżycielskim gestem wskazał smukłą postać Oyre, z przerażeniem tulącą się teraz do Dol.
— Zwariował — krzyknął jakiś dzieciak z końca tłumu. — Dathka zwariował!
Jedni z gapiów uchodzili, inni nadbiegali. Powstały tumult przerodził się w bójkę na stronie. Raynil Layan usiłował zapanować nad tłumem, potężnym — jak na swoją wątłą postać — głosem wykrzykując:
— Pomóżcie nam, to my wam pomożemy! Obronimy Oldorando!
Przez cały ten czas Faralin Ferd ze związanymi rękoma stał w milczeniu pod strażą na tyłach trybuny. Wyczuł swą szansę.
— Precz z Dathka! — zawołał. — Nigdy nie miał poparcia Aoza Roona i nie będzie miał naszego!
Dathka obrócił się ze zwinnością łowcy, w tymże samym mgnieniu oka wyciągając zakrzywiony puginał. Skoczył na namiestnika. Gdzieś z tłumu rozległ się przeraźliwy pisk Farayl Musk, a jednocześnie wiele głosów podjęło okrzyk:
— Precz z Dathka!
Prawie natychmiast umilkły, uciszone niespodziewanym atakiem Dathki. W ciszy szybował nad wszystkim dym. Nikt się nie poruszył. Dathka stał jak skamieniały, plecami do widzów. Na chwilę również, Faralin Ferd skamieniał. Nagle zadarł głowę i wydał głuchy jęk. Krew chlusnęła mu z ust. Obwisł, wypadł z rąk straży i runął do stóp Dathki. Zahuczało od krzyków. Krew przywróciła głos całej ciżbie.
— Ty durniu, oni nas zamordują! — wrzasnął Raynil Layan. Pobiegł na tył trybuny i zeskoczył. Nim ktokolwiek zdążył go zatrzymać, już znikał w bocznym zaułku. Straż kręciła się w kółko, nie słuchając rozkazów Dathkl, podczas gdy tłum napierał na trybunę. Farayl Musk głośno domagała się uwięzienia Dathki. Widząc, że wszystko przepadło, on również zeskoczył trybuny i dał nogę. Na tyłach zbiegowiska, pod jatkami, podskakiwały wyrostki klaszcząc w dłonie z podniecenia. Tłum wszczął zamieszki, uważając je za lepszą zabawę od zabijania. Dathce nie pozostało nic innego, jak tylko sromotnie umykać.
Dysząc, sapiąc, mamrocząc bez ładu i składu, biegł wyludnionymi uliczkami, a jego trzy cienie — półcień-cień-półcień — zmieniały topologię u jego stóp. Rozpędzone myśli podobnie to puchły, to kurczyły się, gdy usiłował nie przyjmować porażki do wiadomości, wyrzygać klęskę z duszy. Minął jakichś ludzi, ich archaiczne sanie załadowane dobytkiem. Starzec prowadzący — dziecko za rękę krzyknął doń:
— Fugasy idą!
Za sobą usłyszał tupot biegnącej gromady — gromady mścicieli. Było tylko jedno miejsce, gdzie mógł znaleźć schronienie, jedna osoba, jedna nadzieja. Przeklinając Vry, biegł do niej.
Powróciła do swojej wieży. Siedziała jak w transie, świadoma — i wystraszona tą świadomością — że Embruddock zmierza do jakiegoś punktu krytycznego. Kiedy załomotał do drzwi, wpuściła go niemal z ulgą. Ani litując się, ani szydząc, stała i patrzyła, jak Dathka z łkaniem padł na jej łóżko.
— Poroniona historia — rzekła. — Gdzie Raynil Layan?
Łkał, waląc pięścią w materac.
— Przestań — powiedziała łagodniej.
Chodziła po izbie, zapatrzona w plamy na powale.
— Żyjemy poronionym życiem. Chciałabym być wolna od uczuć. Ludzie to poronione istoty. Lepiej nam się wiodło otulonym w śniegi, przemarzniętym, bez żadnej… nadziei. Chciałabym żeby istniała tylko wiedza, czysta wiedza bez żadnych uczuć.
Podniósł głowę.
— Vry…
— Nie mów do mnie. Nie masz mi nic do powiedzenia i nigdy nie miałeś, musisz się z tym pogodzić. Nie chcę słyszeć tego, co chcesz powiedzieć. Nie chcę wiedzieć, co zrobiłeś.
Gęsi na dworze podniosły ogromny raban. Z rozdziawionymi ustami siadł na łóżku.
— Jesteś tylko na pół kobietą. Jesteś zimna. Zawsze to wiedziałem, jednak nie mogłem wyzbyć się uczucia do ciebie…
— Zimna?… Ty bałwanie, we mnie gotuje się jak w radżababie. Hałas na dworze stał się głośniejszy, na tyle głośniejszy, że rozróżniali poszczególne głosy. Dathka pobiegł do okna. Ludzie napływający z pobliskich uliczek byli mu obcy. Nie dostrzegał ani jednej bliskiej twarzy, ani swoich przyjaciół, ani Raynila Layana — co go akurat nie zaskoczyło — ani jednego człowieka, którego znałby chociaż z widzenia. Dawnymi czasy znał każdą twarz w mieście. Teraz obcy żądali jego krwi. Strach ścisnął mu serce, jak gdyby jedynym pragnieniem Dathki była śmierć z ręki przyjaciela. Znienawidzony przez obcych… to było ponad jego siły. Wychylił się z okna i urągliwie pogroził pięścią, ciskając wyzwiska na ich głowy. Twarze podniosły się ku górze, rozwarły usta niemalże unisono, jak ławica ryb. Rozwarły się i zajazgotały. Opuścił pięść i cofnął się przed wrzaskiem, ani myśląc ustąpić, a jednak ustępując. Oparł się o ścianę i obejrzał swoje szorstkie dłonie, pod których paznokciami nie obeschła jeszcze krew. Dopiero gdy z dołu usłyszał głos Vry, uprzytomnił sobie, że wyszła z izby. Otworzyła drzwi wieży i teraz z cokołu przemawiała do ludzi. Tłum napierał falą, ci z tyłu dociskali, aby słyszeć. Niektórzy wznieśli szydercze okrzyki, lecz sąsiedzi szybko uciszyli krzykaczy. Ostry i dźwięczny głos Vry szybował ponad rozgorączkowanymi głowami.
— Może byście tak przystanęli i zastanowili się, co robicie! Nie jesteście zwierzętami. Spróbujcie być ludźmi. Jeśli mamy umrzeć, umrzyjmy z ludzką godnością, a nie skacząc sobie nawzajem do gardeł. Jesteście świadomi cierpienia. Zarówno cierpienie jak i świadomość to oznaki waszego człowieczeństwa. Bodaj was — bądźcie dumni i tacy umierajcie! Pamiętajmy o czekającym w dole świecie mamików, gdzie jest tylko płacz i zgrzytanie zębów, ponieważ umarli czują wstręt do własnego życia. Czy to nie straszne? Czy nie wydaje wam się, że to straszne czuć wstręt — wstręt i odrazę — do swojego własnego życia? Odmieńcie swoje własne życie od wewnątrz. Nie patrzcie na zewnętrzną pogodę, nie patrzcie, czy sypie śnieg, czy leje deszcz, czy świeci słońce — to przyjmijcie jako fakt, a dokonajcie przemiany w swoich duszach. Uczyńcie w nich pogodę. Zastanówcie się. Czy Dathka albo jego śmierć władna jest uwolnić was od osobistych kłopotów? Tylko wy możecie tego dokonać. Waszym zdaniem źle się dzieje. Muszę was ostrzec, że czeka nas jeszcze niejedna ciężka próba. Oświadczam to mając za sobą cały autorytet akademii. Jutro, jutro w samo południe, nastąpi trzecia i najgorsza z dwudziestu ślepot. Nic jej nie powstrzyma. Człowiek nie ma władzy nad niebiosami. I co wtedy zrobicie? Czy będziecie ganiać jak obłąkani po ulicach, podrzynając sobie wzajemnie gardła, rozbijając co się da, paląc to, co lepsi od was zbudowali — jakbyście byli gorsi od fagorów?! Zdecydujcie się dziś, jak plugawi, jak podli będziecie jutro!
Patrzyli po sobie, szemrali. Nikt nie krzyknął. Odczekawszy, instynktownie uchwyciła odpowiedni moment, uderzając w inny ton.
— Wiele lat temu czarodziejka Shay Tal wystąpiła z orędziem do mieszkańców Oldorando. Dobrze pamiętam jej słowa, albowiem wierzę we wszystko, co mówiła. Ofiarowała nam skarb wiedzy. Ten skarb może należeć do was, jeśli tylko starczy wam pokory i śmiałości, żeby wyciągnąć po niego dłonie. Postarajcie się zrozumieć to, co mówię. Jutrzejsza ślepota nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym. A czym jest? Po prostu mijaniem się dwojga strażników, owych dwu słońc, znanych wam od urodzenia. Nasz własny świat jest okrągły, tak jak okrągłe są one. Wyobraźmy sobie, jak wielką kulą musi być nasz glob, skoro z niego nie spadamy — a jednak jest on mały w porównaniu ze strażnikami. Oni wydają się bardzo mali po prostu dlatego, że są bardzo daleko. Shay Tal powiedziała też wtedy, że w przeszłości nastąpiła jakaś katastrofa. Myślę, że nie w tym rzecz. Pogłębiliśmy jej wiedzę. Wutra tak urządził ten swój wszechświat, że wszystko działa w nim na zasadzie nieustannego ruchu każdej części. Włosy wyrastają nam na głowach i ciałach tak samo, jak słońca wschodzą i zachodzą. Te zjawiska w oczach Wutry są nierozdzieine, albowiem ruch jest jeden. Nasz glob obiega w koło Bataliksę, a są jeszcze inne globy podobne naszemu i krążące podobnie. Jednocześnie Bataliksa obiega większym kołem Freyra. Musimy pogodzić się z tym, że nasze podwórko nie jest środkiem wszechświata.
Podniosły się głośniejsze pomruki niezadowolenia. Vry zapanowała nad nimi, podnosząc głos.
— Rozumiecie to? Zrozumieć jest trudniej niż podrzynać gardła, prawda? Aby w pełni zrozumieć, o czym mówię, trzeba najpierw uświadomić to sobie, a potem ogarnąć swą świadomość własną wyobraźnią, ożywić nią fakty. Rok ma czterysta osiemdziesiąt dni, rzecz wszystkim znana. Tyle czasu zajmuje naszemu Hrl-Ichor jedno okrążenie Bataliksy. Lecz Bataliksa i nasz glob mają do zrobienia jeszcze jedno okrążenie, wokół Freyra. Mam wam powiedzieć, ile ono trwa? Tysiąc osiemset dwadzieścia pięć małych lat… Wyobrażacie sobie tak wielki rok?!
Cisi byli teraz, zapatrzeni w nią, w swoją nową czarodziejkę.
— Do naszych dni niewielu potrafiło to sobie wyobrazić! Bowiem każdemu z nas pisane jest, co najwyżej czterdzieści lat życia. Czterdzieści sześć długości naszego życia składa się na jeden pełny obieg naszego globu wokół Freyra. Wiele naszych żywotów przemija bez echa, są jednak cząstką owej większej całości. Oto dlaczego taką wiedzę trudno jest ogarnąć rozumem, a łatwo utracić w godzinie nieszczęścia.
Porwała ją własna moc, upoiło własne krasomówstwo.
— A skąd to nieszczęście, skąd ta katastrofa, o której prawiła nam Shay Tal, katastrofa aż tak wielka, że z jej powodu utraciliśmy tak ważką wiedzę? Otóż stąd, że jasność Freyra waha się w zależności od pory wielkiego roku. Przeżyliśmy wiele pokoleń słabego światła, zimy, kiedy ziemia leżała martwa pod śniegiem. Jutro winniśmy się weselić w chwili zaćmienia, owej ślepoty, kiedy odległy Freyr zajdzie za Bataliksę, albowiem jest to znak, że przybliża się światło Freyra… Jutro rozpoczyna się wiosna wielkiego roku. Weselcie się! Starczy wam rozumu i wiedzy, aby się weselić. Odrzućmy poronione za sprawą niewiedzy życie i weselmy się! Idą lepsze czasy dla nas wszystkich!
Wstrzymała ich prosięnóżka. Zjeżdżali w dół napotykając kępy tej drzewiastej trawy. Kępy przeszły w zarośla. Niebawem musieli przedzierać się przez zbity gąszcz. Ściana zieleni wyrosła ponad ich głowy. Wyżej sięgały tylko drumliny, na które od czasu do czasu można było wejść, aby zorientować się w kierunku. Prosięnóżkę oplotły cienkie łodygi jeżyn, przez co pochód był i trudny, i bolesny. Idąca przodem armia fagorów przeciągnęła inną drogą. Im przyszło podążać bardziej krętymi ścieżkami zwierząt, a nie był to szlak dla jajaków. Płoszyła je ta dziwna trawa czy może jej ostra woń; rozłożyste rogi więzły w pustych wewnątrz łodygach, a ciernie na ziemi raniły wrażliwe miejsca przy kopytach. Toteż ludzie zsiedli i maszerowali, ciągnąc każdego jak zdechlaka.
— Daleko jeszcze, barbarzyńco? — zapytał Skitosherill.
— Niedaleko — odparł Laintal Ay. Była to jego stała odpowiedź na stałe pytanie.
Po nocy przespanej w lesie, wstali skoro świt w oszronionej odzieży. Laintal Ay czuł się wypoczęty, wciąż rozradowany swym lżejszym ciałem, ale spostrzegł, że inni opadają z sił. Aoz Roon był cieniem swej dawnej postaci; nocą krzyczał przez sen w jakimś obcym narzeczu.
Wyszli na podmokły grunt, gdzie prosięnóżka przerzedziła się ku ogólnej uldze. Przystanąwszy na chwilę i nabrawszy przekonania, że wszędzie panuje spokój, ruszyli dalej, płosząc stadka drobnych ptaków. Przed nimi zamajaczyła dolina wśród łagodnych wzgórz. Zamiast piąć się górą, wybrali dolinę, głównie z powodu zmęczenia, lecz już u samego wylotu uderzył w nich mroźny wicher, wyjąc jak dziki zwierz i kąsając do kości. Wkrótce opuściwszy głowy borykali się już rozpaczliwie z każdym krokiem. Wiatr niósł mgłę. Spowiła ich kłębami, tylko głowy im sterczały ponad tumanem. Laintal Ay rozumiał ten wiatr; wiedział, że warstwa mroźnego powietrza spływa jak woda z dalekich gór po lewej stronie i ze wzgórz do doliny, jak najniżej. Był to miejscowy wiatr; im szybciej wyjdą z jego-paraliżującego uścisku, tym lepiej.
Żona Skitosherilla stanęła z cichym okrzykiem i oparłszy się o jajaka osłoniła twarz rękami. Skitosherill zawrócił i troskliwie objął ją obleczonym w szarą tkaninę ramieniem. Lodowaty podmuch bił mu połą płaszcza o nogę. Niespokojnie zerknął na Laintala Aya.
— Ona nie może dalej iść — rzekł.
— Umrzemy, jeśli się tu zatrzymamy.
Przetarłszy załzawione oczy spojrzał na wprost. Zdał sobie sprawę, że za parę godzin dolina będzie ciepła i przytulna. Obecnie stanowiła śmiertelną pułapkę. Znajdowali się w cieniu. Oba słońca oświetlały z ukosa lewy stok doliny ponad ich głowami; szerokie pionowe pasma blasku kładły się pomiędzy cienie rzucane przez olbrzymie radżababy stojące na prawej krawędzi. Radżababy gotowały się już w porannych promieniach słonecznych, para buchała pod niebo, śląc roztańczone cienie. Znał tę okolicę. Poznał bardzo dobrze to ukształtowanie terenu, kiedy wszystko okrywał śnieg. Zwykle było to miłe miejsce — ostatnia przełęcz na drodze łowcy do nizin, na których skraju stało Oldorando. Zbyt przemarzł, aby dygotać, ciepło z ciała wywiewał wiatr. Nie mogli iść dalej. Żona Skitosherilla nadal wspierała się bezsilnie na boku zwierzęcia, a teraz już i służąca, zachęcona przykładem pani, uznawszy, że jej również wolno dać upust swojej niedoli, odwrócona tyłem do wichrzyska piszczała, jakby ją obdzierano ze skóry.
— Dotrzemy na górę pod radżababy — wykrzyczał Skitosherillowi do ucha.
Skitosherill kiwnął głową, nie odstępując żony, którą usiłował podsadzić na jajaka.
— Wszyscy na siodła! — zawołał Laintal Ay.
Wołając łowił już okiem błyski jak płatki bieli w powietrzu. Nad stokami wzgórz po lewej stronie, walcząc z mroźnym podmuchem od górskich szczytów, szybujące kraki to zapalały się w słońcu bielą piór, to znów gasły w szarości cieni radżabab z drugiej strony doliny. Pod ptakami sunął wąż fagorów. Wojownicy trzymali włócznie w gotowości. Na skraju doliny fagory stanęły nieruchomo jak głazy. Patrzyły w dół, na ludzi spowitych w kotłującą się mgłę.
— Szybko na drugi stok, szybko, zanim na nas ruszą! Zobaczył, że Aoz Roon wpatruje się obojętnie w bestie, nie czyniąc żadnego ruchu. Podbiegł i grzmotnął go w plecy.
— Na górę! Musimy stąd nawiewać.
Aoz Roon wypowiedział jakieś gardłowe słowa.
— Jesteś zaczarowany, chłopie, liznąłeś trochę ich przeklętej mowy i to cię rozłożyło.
Siłą wsadził przyjaciela na siodło. Zwiadowca uczynił to samo ze służącą, która łkała z przerażenia.
— Na górę do radżabab! — krzyknął Laintal Ay.
Zawracając biegiem do swego wierzchowca, przylał jeszcze klaczy Aoza Roona po kosmatym zadzie. Zwierzaki ociężale ruszyły pod górę… Mniej zwinne i wolniejsze od mustangów, mało reagowały na bicie obcasami po żebrach.
— Nie napadną nas — powiedział Skitosherill. — W razie czego damy im służącą.
— Mamy wierzchowce. Zabiją nas dla naszych wierzchowców. Do jazdy albo na żarcie. Zostań i targuj się, jeśli chcesz.
Ze zrezygnowaną miną Skitosherill pokręcił głową i wskoczył na siodło. Pierwszy wjechał na zbocze, wiodąc za sobą jajaka żony. Zwiadowca ze służącą podążali tuż za nimi. Odstawał Aoz Roon, który puściwszy wodze swojego jajaka pozwolił mu odbić od kompanii mimo nawoływań Laintala Aya, żeby trzymać się razem. Laintal Ay jechał w ogonie razem z jucznym jajakiem co chwila oglądając się na przeciwległy stok doliny. Fagory stały w miejscu. Nie wiadomo, co je wstrzymywało, ale na pewno nie mroźny wiatr; zimno było ich żywiołem. Ten bezruch niekoniecznie wyrażał intencje. Zamysły bestii zawsze stanowiły nieodgadnioną zagadkę.
Tymczasem zbliżali się do szczytu, gorączkowo szarpiąc lejcami. Zostawili wiatr za sobą i wstąpił w nich nowy duch. Wjeżdżającym na szczyt promienie słońc zaświeciły prosto w oczy. Oba słońca bliziutko siebie, niemal sczepione w oślepiającym ogniu, przebłyskiwały między pniami olbrzymich drzew. Przez jedną krótką chwilę widzieli w złocistym kręgu roztańczone lekkostope cienie Innych, świętujących swoje tajemnice; zniknęły nagle, jakby stopiły się w tej złotej pożodze.
Wciąż ledwo zipiąc z zimna dotarli do gładkich kolumn. Pod baldachimem oparów nad głowami mieli wrażenie, że wkraczają do pałacu bogów. Potężnych drzew było ze trzydzieści. Dalej rozpościerała się otwarta równina i droga do Oldorando.
Banda fagorów ruszyła. Zastygłe nieruchomo bestie ożyły nie wiadomo kiedy. Zgodnie maszerowały od grani, na której jeszcze przed chwilą tkwiły jak martwe. Tylko jeden fagor dosiadał kaidawa. On prowadził. Kraki zamilkły.
Laintal Ay rozpaczliwie rozejrzał się za jakąś kryjówką. Były tu tylko radżababy. Z ich wnętrz dochodziło dudnienie. Z obnażonym mieczem podbiegł do miejsca, gdzie Sibornalczyk zdejmował żonę z wierzchowca.
— Musimy stanąć do walki. Jesteś gotowy? Dopadną nas za parę minut.
Skitosherill podniósł na niego wzrok pełen boleści, która naznaczyła wszystkie rysy jego twarzy. Usta miał otwarte w grymasie bólu.
— Ona ma gorączkę kości, ona umrze — rzekł.
Oczy kobiety były szkliste, ciało wykręcone skurczem. Machnąwszy na niego ręką Laintal Ay zawołał do zwiadowcy:
— Będzie nas dwóch. Gotuj się, nadchodzą.
Zwiadowca wyszczerzył doń zęby w łotrowskim uśmiechu i przeciągnął palcem po gardle, jakby przecinał tchawicę. Jego zawziętość udzieliła się Laintalowi Ayowi. Rzucił wściekłe spojrzenie na podnóża drzew, wypatrując nor, w których głębi zniknęli Inni, myśląc, że gdzieś tutaj w zasięgu ręki może być schronienie — schronienie i snoktruiksa, choć na pewno nie jego snoktruiksa, już nie jego. Mimo nagłej ucieczki Inni nie zostawili po sobie żadnych śladów. A więc pozostała tylko walka. Niewątpliwie muszą zginąć. Ale wyzionie ducha dopiero wówczas, gdy z ran od włóczni ancipitów wycieknie mu ostatnia kropla krwi. Ze zwiadowcą u boku wrócił na krawędź doliny, by stawić czoło wrogom, gdy tylko się pokażą. Za jego plecami narastało dudnienie w radżababach. Potężne drzewa huczały jak grzmoty, mimo że przestała z nich buchać para. Przed nim pierwsze ukośne promienie sczepionych słońc sięgnęły prawie dna doliny, oświetlając fagory w trakcie przeprawy przez katabatyczny wiatr — ich krzepkie ciała spowite w zwoje mgły, ich sztywną sierść rozwiewaną zimnym podmuchem. Zadarły głowy i na widok dwóch istot ludzkich wydały chrapliwy okrzyk. Zaczęły piąć się na górę.
Zajście to oglądali na własne oczy i ci z Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej, i ci, którzy tysiące lat później w sandałach na stopach przybyli do wielkich audytoriów na Ziemi. Audytoria bywały teraz przepełnione jak nigdy w ostatnim stuleciu. Ludzie przybywający popatrzeć na olbrzymią elektroniczną kreację rzeczywistości nie będącej rzeczywistością przez wiele stuleci, pragnęli w głębi serc, aby istoty ludzkie, których losy śledzili, uszły cało — a pragnęli tego zawsze w czasie przyszłym, co dla homo sapiens jest” rzeczą naturalną, nawet gdy chodzi o takie jak to zajście z jakże zamierzchłej przeszłości.
Ze swego dogodniejszego punktu obserwacyjnego widzieli więcej niż zajście w radżababowym gaju — widzieli całą falistą równinę z Rybim Jeziorem, niegdysiejszą świątynią strasznego ołtarza, aż po samo Oldorando. I cały ten krajobraz roił się od postaci. Młody kzahhn gotowił się wreszcie do uderzenia na miasto, które wydarło i życie, i uwięź jego sławetnemu prabykunowi. Czekał tylko na znak. Mimo że szyk marszowy jego oddziałów przypominał szyk puszczonych samopas gromad bydła, nie zawsze zwróconych w kierunku czołowym, sama ich liczebność była straszna. Armia fagorów miała przetoczyć się przez starożytny Embruddock, a potem nieubłaganie toczyć dalej, ku południowozachodnim wybrzeżom kontynentu Kampannlat, po same wschodnie klify Oceanu Ostatniego, przeprawić się, o ile możliwe, do Hespagoratu, a stamtąd do Pagowinu, skalistej ojczyzny przodków.
Dzięki rozczłonkowaniu fagorzej krucjaty podróżni — głównie uciekinierzy — mogli nadal bez przeszkód wędrować wśród rozmaitych hord i komponentów, śpiesząc pod prąd pochodu. Na ogół owe wylęknione grupki prowadzili Madisi, wrażliwi na oktawy śródpowietrzne, omijane przez niezdarne bestie spod sztandaru Hrr-Brahla Yprta. W jednej z takich grupek widłobrody Raynil Layan popychał przed sobą zastraszonego Madisa. Przeszli tuż obok samego kzahhna, lecz ten, zastygły w bezruchu, nawet nie mrugnął okiem.
Młody kzahhn, oparty o wynędzniały bok Rukka-Ggrla, odbywał seans z przebywającymi w uwięzi ojcem i praprabykunem, raz jeszcze. w swych bladych szlejach wysłuchując ich rad i poleceń. Za kzahhnem stali generałowie, dalej jego dwie ocalałe gildy. Rzadko korzystał z gild, a właśnie zbliżała się pora, oby tylko los mu sprzyjał. Najpierw niech się wyklarują obie przyszłe oktawy zwycięstwa lub śmierci; jeśli podąży oktawą zwycięstwa, zagra muzyka rozpłodowa. Czekał bez ruchu, od czasu do czasu zapuszczając mlecz w szczeliny nozdrzy pod czarną sierścią na pysku. Znak pojawi się na niebie; oktawy śródpowietrzne skręcą się w węzeł, on zaś i ci, którzy go słuchają, ruszą spalić doszczętnie to starożytne przeklęte miasto, niegdysiejszy Hrrm-Bhhrd Ydohk.
Na drugim krańcu tego starożytnego pola bitwy, gdzie człowiek potykał się z fagorem częściej, niż wiedziały o tym obie strony, Laintal Ay i sibornalski zwiadowca czekali w gotowości, aby mieczami powitać pierwsze fagory na skraju doliny. Z tyłu narastał grzmot w radżababach. Aoz Roon ze służącą przycupnęli u podnóża jednej z nich, biernie oczekując tego, co będzie. Skitosherill, delikatnie złożywszy sztywne ciało żony na ziemi, osłonił jej twarz od oślepiających promieni podwójnego słońca, które zbliżało się już do zenitu. Po czym dobywając w biegu miecza popędził dołączyć do swych obu towarzyszy.
Wspinaczka rozerwała szereg fagorów, sprawniejsze dotarły na szczyt pierwsze. Ponad granią Laintal Ay ujrzał głowę i barki przywódcy i popędził mu na spotkanie. Swoją szansę upatrywał w potykaniu się z wrogiem jeden na jednego, ale naliczywszy co najmniej trzydziestu pięciu nieprzyjaciół, nawet nie próbował w nią uwierzyć. Ukazało się ramię fagora z włócznią. W zamachu do rzutu wygięło się pod nieprawdopodobnym dla człowieka kątem, jednak, Laintal Ay zanurkował pod grotem pozbawiając włócznię celu i z wypadem zadał pchnięcie na całą długość ramienia. Usztywnił łokieć, gdy sztych zgrzytnął na żebrach. Żółta krew chlusnęła z rany, przypominając mu starą gadkę łowców, że jelita ancipity leżą ponad płucami, o czym sam się kiedyś przekonał zdzierając z jednego skórę, aby podejść w niej kaidawa. Fagor odrzucił do tyłu podłużną, kościstą głowę, wargi ponad żółtymi zębami odwinęły mu się w śmiertelnym grymasie. Runąwszy stoczył się ze zbocza i znieruchomiał na dole, w rzedniejącej mgle. Pozostałe bestie były już jednak na szczycie, otaczając ich ze wszystkich stron. Sibornalski zwiadowca walczył mężnie, co jakiś czas wysapując przekleństwo w ojczystym języku. Laintal Ay z okrzykiem rzucił się w wir walki.
Świat eksplodował.
Huk był tak przeraźliwy, tak bliski, że walczący stanęli jak wryci. Nastąpił drugi wybuch. Czarne kamienie świsnęły w powietrzu, w większości lądując na przeciwległym zboczu doliny. Rozpętało się piekło. Reakcją każdej ze stron kierował wrodzony jej instynkt: fagory znieruchomiały, dwaj ludzie padli plackiem na ziemię. W samą porę. Zagrzmiały jednoczesne eksplozje. Czarne kamienie strzeliły we wszystkie strony, zmiatając z grani kilkanaście fagorów i rozrzucając konające ciała po stoku. Pozostałe, wykonawszy w tył zwrot, pognały w dół na łeb na szyję, staczając się, ześlizgując i zjeżdżając, byle jak najprędzej wylądować w bezpiecznej dolinie. Kraki z wrzaskiem przemknęły po niebie.
Przycisnąwszy dłonie do uszu Laintal Ay leżał brzuchem w ziemi, z przerażeniem zerkając do góry. Radżababy pękały w wierzchołkach, trzaskały i rozszczepiały się jak eksplodujące beczki, sypiące klepkami. Zeszłej jesieni wielkiego roku Helikonii powciągały swoje ogromne, pełne owoców konary do wnętrza pni, żywiczną czapą zamykając wierzchołki do czasu wiosennego zrównania. Przez zimowe stulecia wewnętrzne pompy ciepła, zasysające war z głębinowej skały za pośrednictwem systemu korzeniowego, sposobiły grunt pod ten potężny wybuch. Drzewo nad Laintalem Ayem rozpękło się z wściekłym trzaskiem. Oglądał wysiew nasion. Niektóre wzlatywały pionowo w górę, większość śmigała we wszystkich kierunkach. Siła wyrzutu niosła czarne pociski na pół mili. Wszędzie kotłowała, się para. Kiedy zapadła cisza, z wierzchołków jedenastu radżabab pozostały drzazgi. Sczerniała otulina odpadła płatami, a ze środka wychynęły smuklejsze białawe korony, zwieńczone zielonymi kapeluszami. Owe zielone kapelusze miały się rozrastać, aż złożony z samych gładkich pni zagajnik rozepnie nad sobą połyskliwy baldachim listowia dla osłony korzeni przed bardziej bezlitosnymi słońcami, jakie będą prażyć w nie nadeszłych jeszcze dniach, gdy Helikonia przysunie się blisko Freyra, za blisko, jak na wymagania człowieka, zwierzęcia czy rośliny. Obojętne wobec wszystkiego, co żyło bądź umierało w ich cieniu, radżababy strzegły swojej własnej formy życia. Stanowiły część szaty roślinnej nowego świata, tego, który narodzi się z wpłynięciem Freyra na chmurne niebiosa Helikonii. Pospołu z nowymi zwierzętami radżababy stawały w szranki ekologicznej rywalizacji z gatunkami starego świata, kiedy to samotnie królowała Bataliksa. Gwiazda podwójna rodziła podwójną przyrodę.
Cętkowane nasiona czarnej barwy do złudzenia przypominały z kształtu kamienie wielkości głowy ludzkiej. Niektóre przeżyją i w ciągu najbliższych sześciuset tysięcy dni staną się dorosłymi drzewami. Laintal Ay kopnął jedno niedbale i poszedł zobaczyć, jak się ma zwiadowca. Był ranny, przeszyty ostrym grotem fagorzej włóczni. Skitosherill z Laintalem Ayem pomogli mu dowlec się do miejsca, gdzie siedzieli Aoz Roon ze służącą. Ze zwiadowcą było źle, krwawił obficie. Kucnęli przy nim bezradnie, patrząc, jak życie wycieka z jego łoni. Skitosherill rozpoczął skomplikowany obrządek religijny, na co Laintal Ay poderwał się ze złością.
— Musimy jak najszybciej dotrzeć do Embruddocku, nie rozumiesz? Zostaw tu zwłoki. Zostaw kobietę przy żonie. Śpiesz ze mną i Aozem Roonem. Czas ucieka.
Skitosherill wskazał martwego zwiadowcę.
— Jestem mu to winien. Stracę trochę czasu, ale muszę postępować zgodnie z nakazami wiary.
— Fugasy mogą wrócić. Nie tak łatwo się strachają, a nie bardzo możemy liczyć na, podobny uśmiech losu po raz drugi.
— Dobrze się spisałeś, barbarzyńco. Ruszaj, i obyśmy się jeszcze spotkali.
Laintal Ay przystanął i obejrzał się na odchodne.
— Bardzo mi przykro z powodu twojej żony. Aoz Roon przytomnie nie wypuścił cugli dwóch jajaków, kiedy wybuchły radżababy. Pozostałe zwierzęta uciekły w panicznym galopie.
— Usiedzisz w siodle?
— Tak, usiedzę. Pomóż mi, Laintalu Ayu. Dojdę do siebie. Poznać mowę rodzaju fagorzego to inaczej widzieć świat. Dojdę do siebie.
— Wsiadaj i w drogę. Boję się, że nie zdążymy ostrzec Embruddocku na czas.
Ruszywszy z kopyta zostawili za sobą zagajnik, w którego cieniu szary Sibornalczyk klęczał pogrążony w modlitwie.
Dwa jajaki szły wytrwale ze zwieszonymi nisko łbami, patrząc obojętnie przed siebie. Do gubionego przez nie łajna złaziły się spod ziemi żuki i wtaczały owe skarby do swoich piwnic, mimowolnie siejąc przyszłe knieje. Widoczność ograniczały wzniesienia następujące jedno po drugim.
Jak fale. Tutaj, w tym pejzażu, sterczało więcej kamiennych kolumn sprzed stuleci, ze znakiem koła zatartym przez erozję lub wilgotne porosty. Laintal Ay pośpieszał przodem czujnie przepatrując drogę, co i rusz ponaglając Aoza Roona. Nizina roiła się od band wędrowców zmierzających we wszystkich kierunkach, lecz trzymał się od nich jak najdalej. Mijali też obrane z mięsa trupy, niektóre jeszcze w strzępach odzieży; spasione ptaszyska poobsiadały te pomniki życia, a raz wypatrzyli przemykającego szablozora. Zimny front doganiał ich chmurami od północy i wschodu. Na pozostałym kawałku czystego nieba Freyr z Bataliksą wisiały sklejone ze sobą tarczami. Jajaki przeszły teren Rybiego Jeziora, gdzie dla upamiętnienia cudu Shay Tal wiele zim temu wzniesiono kopiec w nieistniejącej toni; pokonywały jedno z uciążliwych wzniesień, gdy zerwał się wiatr. Świat mroczniał coraz bardziej. Laintal Ay zsiadł i stanął przy jajaku, gładząc zwierzę po chrapach. Aoz Roon przygnębiony tkwił w siodle. Zaczynało się zaćmienie. Raz jeszcze, dokładnie tak, jak przepowiedziała Vry, wycinała Bataliksą gryz fagorzy ze świecącej obręczy Freyra. Powolny i nieubłagany proces miał doprowadzić do całkowitego zniknięcia Freyra na pięć i półgodziny. Parę mil od nich młody kzahhn odbierał swój upragniony znak.
Słońca pożerały własną światłość. Przeraźliwy strach ogarnął Laintala Aya, zmroził mu łon. Na dziennym niebie zapaliły się gwiazdy. Laintal Ay zamknął oczy i przylgnął dojajaka, kryjąc twarz w rdzawej sierści. Opadło go dwadzieścia ślepot i z duszą na ramieniu żądał od Wutry zwycięstwa w niebiosach. Lecz Aoz Roon podniósł oczy na niebo i ze zgrozą łagodzącą jego ostre rysy, zawołał:
— Teraz umrze Hrrm-Bhhrd Ydohk!
Zdało się, że czas stanął. Z wolna jaśniejsze światło gasło za słabszym. Dzień nabrał trupiej szarości. Laintal Ay otrząsnął się z przerażenia i chwyciwszy Aoza Roona za kościste ramiona utkwił spojrzenie w tym znanym sobie, choć odmienionym obliczu.
— Coś powiedział do mnie przed chwilą?
Aoz Roon wybełkotał nieprzytomnie:
— Dojdę do siebie, znów będę sobą.
— Pytałem, coś powiedział.
— Tak… Wiesz, że ich smród, ów mleczny odór przesyca wszystko. Z ich mową jest tak samo. Wszystko odmienia. Spędziłem z Yhammem-Whrrmarem pół śródpowietrznego kanonu na rozmowach. O wielu sprawach. Sprawach niepojętych dla mej olonetojęzycznej świadomości.
— Mniejsza o to. Coś ty powiedział o Embruddocku?
— Coś, o czym Yhamm-Whrrmar wiedział, że nastąpi tak nieuchronnie, jakby to była przeszłość, nie przyszłość: że fagory zetrą Embruddock z powierzchni ziemi…
— Muszę jechać. Jedź ze mną, jeśli chcesz. Muszę wrócić i ostrzec wszystkich… Oyre… Dathkę…
Aoz Roon złapał go za ramię z nadspodziewaną siłą.
— Zaczekaj, Laintalu Ayu. Chwila, a dojdę do siebie. Miałem gorączkę kości. Straciłem przytomność. Mróz przeszył moje serce.
— Nigdy nie znajdowałeś usprawiedliwienia dla innych. Teraz szukasz usprawiedliwienia dla siebie.
Cień dawnego Aoza Roona pojawił się w twarzy starszego mężczyzny, kiedy mierzył wzrokiem Laintala Aya.
— Wyrosłeś na porządnego człowieka, spod mojej ręki, byłem twoim lordem. Posłuchaj. O tym, co teraz mówię… o tym wszystkim nigdy nie myślałem, dopiero podczas pobytu na wyspie przez pół śródpowietrznego kanonu. Pokolenia rodzą się i fruną własną drogą, po czym lądują w świecie dolnym. Tylko po to, żeby zostawić po sobie dobre wspomnienia.
— Ja będę ciebie dobrze wspominał, ale jeszcze nie umarłeś, chłopie.
— Rasa ancipitalna wie, że czas jej przeminął. Idą lepsze dni dla mężczyzn i kobiet. Słońce, kwiaty, rzeczy piękne. Kiedy ślad po nas zaginie. Dopóty zrąb Hrl-Ichor Yhar nie opustoszeje.
Laintal Ay wyrwał się klnąc i nie rozumiejąc, o czym on gada.
— Mniejsza o jutro i co tam jeszcze. Świat to dzień dzisiejszy. Ja jadę do Embruddocku.
Dosiadł ponownie jajaka i popędził go piętami. Poruszając się ospale, jak gdyby wyrwany ze snu, Aoz Roon poszedł za jego przykładem.
Szarość mętniała, jakby zachodziła w niej fermentacja. Po godzinie Freyr był w połowie zeżarty i cisza aż kłuła w uszy. Dwaj jeźdźcy mijali zastygłe w pomroce grupki. W dalszej drodze zauważyli zbliżającego się pieszo mężczyznę. Biegł wolno, lecz miarowo, pracując nogami i rękami. Przystanął na szczycie wzniesienia i wlepił w nich oczy, w każdej chwili gotów do ucieczki. Laintal Ay położył prawicę na rękojeści miecza. Nawet w tej szarówce nie można było się pomylić co do tej korpulentnej postaci, grzywy włosów i widlastej brody sowicie upstrzonej siwizną. Laintal Ay zawołał go po imieniu i spiął wierzchowca.
Raynil Layan potrzebował dłuższej chwili na przekonanie się o tożsamości Laintala Aya, jeszcze dłuższej, żeby rozpoznać kościstego Aoza Roona z martwym spojrzeniem. Wielkim łukiem ominąwszy rogi jajaka złapał Laintala Aya lepką dłonią za nadgarstek.
— Jeszcze jeden krok, a dołączę do moich przodków. Wy dwaj przeszliście gorączkę kości i żyjecie. Ja mogę nie mieć tyle szczęścia. Mówią, że wysiłek fizyczny wszystko pogarsza… wysiłek z kobietą albo przy czymś innym. — Złapał się za zdyszaną pierś. — Oldorando przeżarła zaraza. Nie uciekłem w porę, taki ze mnie dureń. To właśnie głoszą te okropne znaki na niebie. Grzeszyłem… chociaż bynajmniej nie aż tak, jak ty, Aozie Roonie. Ci nabożni pielgrzymi mówili prawdę. Przyzywają mnie mamiki.
Siadł na ziemi sapiąc i ściskając głowę z rozpaczy. Łokieć wsparł na sakwie.
— Mów, co słychać w mieście — niecierpliwie rzekł Laintal Ay.
— Nie pytaj o nic, daj mi spokój… Daj mi umrzeć.
Laintal Ay zsunął się z siodła i kopnął lorda mennicy w tyłek.
— Co w mieście… poza zarazą? — Raynil Layan podniósł zaczerwienioną twarz.
— Wojna domowa. Jakby nie dość było plagi moru, twój szanowny przyjaciel, drugi lord Zachodniego Stepu, próbuje zająć miejsce Aoza Roona. Boleję nad naturą ludzką. — Zanurzywszy garść w mieszku zawieszonym u pasa, wydobył kilka błyszczących monet, świeżo wybitych roonów z własnej mennicy. — Pozwól, że odkupię twojego jajaka, Laintalu Ayu. Chyba nie jest ci potrzebny o godzinę drogi od domu. A mnie jest…
— Opowiedz mi więcej, zgniłku. Co z Dathką, nie żyje?
— Kto wie? Pewnie i nie żyje do tej pory… Wyjechałem zeszłej nocy.
— A fagorze komponenty przed nami! Jak je przeszedłeś — opłacając drogę?
Raynil Layan machnął jedną ręką, drugą chowając swoje pieniądze.
— Mnóstwo ich pomiędzy nami a miastem. Miałem przewodnika Madisa, który je wymijał. Kto może wiedzieć, co knują te śmierdziele. — Jakby coś sobie nagle przypomniawszy, dodał: — Wiedz, że wyjechałem nie ze względu na siebie, rzecz jasna, ale dla dobra tych, których miałem obowiązek chronić. Inni z mej grupy zostali w tyle. Ograbiono nas z mustangów, ledwo wczoraj wyjechaliśmy z miasta, więc nasz pochód…
Warcząc jak dziki zwierz Laintal Ay złapał go za klapy i postawił na nogi.
— Inni? Inni? Kto jest z tobą? Kogoś zostawił i dał nogę, ty dęty pęcherzu? Zostawiłeś Vry?
Raynil Layan skrzywił się.
— Puść mnie. Ona woli swoją astronomię. Przykre, ale prawdziwe. Została w mieście. Bądź mi wdzięczny, Laintalu Ayu, ja uratowałem twoich przyjaciół, a właściwie rodzinę twoją i Aoza Roona. Więc oddaj w moje ręce swego okropnego jajaka…
— Później się z tobą porachuję.
Pyrgnąwszy Raynilem Layanem wskoczył na grzbiet wierzchowca. Ostro popędzając pokonał wzniesienie i nawołując ruszył ku następnemu. W synklinie pod szczytem znalazł ukrytych troje ludzi z małym chłopcem. Madiski przewodnik leżał z twarzą wciśniętą w stok, wciąż strwożony stygmatami nieba. Dol, kurczowo tuląca Rastila Roona, i Oyre były przy nim. Chłopiec płakał. Obie kobiety z przerażeniem wlepiały oczy w Laintala Aya, który zsiadł z wierzchowca i zbliżał się do nich. Poznały go dopiero, gdy przygarnął je do siebie, wołając po imieniu.
Oyre także przeszła przez igielne ucho gorączki. Oboje stali nie mogąc się sobie napatrzyć, śmiechem i okrzykami witając swe skóry i kości. Wtem Oyre wybuchnęła płaczem i śmiechem jednocześnie i wtuliła się w jego ramiona. Tak splecionych twarz przy twarzy zastał Aoz Roon, który ujął pulchną rączkę syna i ramieniem opasał Dol. Łzy płynęły mu po wymizerowanych policzkach.
Kobiety pokrótce opowiedziały o ostatnich, tragicznych wydarzeniach w Oldorarido, a Oyre opisała Laintalowi Ayowi zakończoną niepowodzeniem próbę przejęcia władzy przez Dathkę. Dathka nadal przebywał w mieście, podobnie jak wielu innych. Kiedy Raynil Layan przyszedł do Oyre i Dol z propozycją zabrania ich w bezpieczne miejsce, przystały na to. Co prawda podejrzewały, że pragnie wynieść cało własną skórę z miasta, ale z obawy, że Rastii Roon może złapać plagę, zgodziły się bez wahania i wyruszyły z nim w wielkim pośpiechu. Z powodu niedoświadczenia Raynilą Layana już na samym początku rabusie borlieńscy okradli ich z dobytku i wierzchowców.
— A fagory? Zaatakują miasto?
Kobiety nie umiały powiedzieć nic ponad to, że miasto wciąż trwa, pomimo chaosu w obrębie murów. Lecz kiedy się wymykały, pod murami rzeczywiście stanęły nieprzeliczone hordy strasznych fugasów.
— Będę musiał wrócić.
— To ja wracam z tobą… nie opuszczę cię więcej, mój — drogi — powiedziała Oyre. — Raynil Layan może robić, co mu się podoba. Dol i chłopiec zostają z ojcem.
Kiedy tak gawędzili wśród uścisków, dym rozsnuł się od zachodu ponad niziną. Zbyt zajęci, zbyt szczęśliwi, nic nie spostrzegli.
— Widok syna przywraca mi życie — rzekł Ąoz Roon, przygarnąwszy dziecko i otarłszy rękawem oczy. — Dol, jeśli możesz puścić w niepamięć to, co było, od dziś znajdziesz we mnie lepszego — męża.
— Wyrażasz skruchę, ojcze — powiedziała Oyre. — Ja pierwsza winnam to uczynić. Teraz wiem, jak samowolnie zachowywałam się wobec Laintala Aya i w rezultacie omal go nie utraciłam.
Widząc łzy w jej oczach Laintal Ay bezwiednie wspomniał swoją snoktruiksę z królestwa pod radżababami i przyszło mu na myśl, że tylko dzięki temu, że Oyre omal go nie utraciła, mogli się teraz nawzajem odnaleźć. Utulił ją, lecz wyrwała się z jego objęć.
— Wybacz mi, a będę twoja… i nigdy już taka samowolna, przysięgam.
Z uśmiechem przyciągnął ją znów do siebie.
— Zachowaj odrobinę woli. Jest potrzebna. Musimy się jeszcze wiele nauczyć i musimy się zmienić, tak jak zmieniają się czasy. Wdzięczny ci jestem za twą mądrość, za to że zmusiłaś mnie do działania.
Przylgnęli do siebie czule, kurczowo czepiając się swych wychudzonych ciał, całując kruche wargi.
Madis przewodnik wracał do przytomności. Powstał przyzywając Raynila Layana, lecz mistrz menniczy dał nogę. Dymy gęstniały, mieszając swoje popioły z popielatą barwą nieba. Aoz Roon zaczął opowiadać Dol o swych przejściach na wyspie, ale Laintal Ay mu przerwał.
— Jesteśmy znów razem, co zakrawa na cud. Jednak Oyre i ja musimy wracać do Embruddocku. Z pewnością tam nas potrzebują.
Para strażników zniknęła za chmurami. Dął wiatr, niepokojąc porywami nizinę. To właśnie ten wiatr, wiejący od Embruddocku, rozsnuwał wici pożaru. Dym był już gęstszy niż chmury. Jak całun osnuł wszystkie żywe istoty — przyjaciół i wrogów — rozproszone po nizinie. Spowił wszystko. Z dymem napływał swąd spalenizny. Hen w górze leciały na wschód stada gęsi.
Figurki ludzkie, skupione wokół pary rogatych zwierząt, reprezentowały trzy pokolenia. Zaczęły się przesuwać w niknącym z oczu pejzażu. Miały przeżyć, chociaż wszyscy inni zginęli, chociaż kzahhn triumfował, albowiem to się właśnie wydarzyło.
W płomieniach trawiących Embruddock rodziło się nowe. Na Helikonii pod ancipitalną maską Wutry szalał Siwa — bóg śmierci i odrodzenia.
Zaćmienie było teraz całkowite.
Jeśli wierzysz, że dawniej wszystko już było, ale
Ludzie wszyscy zginęli w strasznym słońca upale
Albo runęły miasta w nagłym trzęsieniu ziemi,
Albo woda, wezbrana deszczami przeciągłymi,
Miasta i wsie zalała, granice skradłszy brzegom —
Musisz swój umysł skłonić do potwierdzenia tego,
Że i ziemia, i niebo zguby swej nie uniknie
Bo jeśli świat przenosił tak liczne, tak niezwykłe
Wstrząsy i choroby, to już by ze szczętem zginął,
Gdyby się zetknął z jeszcze bardziej zgubną przyczyną.