I. ŚMIERĆ DZIADKA

Niebo było czarne i mężczyźni od południowej bramy szli z pochodniami. Okutani w futra, wysoko podnosili nogi, żeby przebrnąć głęboki śnieg na drodze. Jego świątobliwość przybywał! Jego świątobliwość!

Z wypiekami na twarzy młody Laintal Ay ukrył się w kruchcie zrujnowanej świątyni. Podglądał pochód, sunący wśród prastarych wież z kamienia, które od wschodniej strony oblepione były śniegiem pozostałym po wcześniejszej zamieci. Spostrzegł, że kolor ożywia jedynie skwierczące czubki pochodni, czubek nosa ojca świętego i jęzory sześciu psów zaprzęgniętych do jego sań. W każdym przypadku kolor był czerwony. Ciężkie jak ołów niebiosa, w których schowała się strażniczka Bataliksa, spiły wszelkie pozostałe barwy.

Ojciec Bondorlonganon z dalekiego Borlien był gruby, a pogrubiało go jeszcze bardziej olbrzymie futro z nie znanych w Oldorando zwierząt. Przybył sam, powitalny orszak tworzyli miejscowi łowcy znani Laintalowi Ayowi co do jednego. Całą swą uwagę chłopiec skupił na twarzy kapłana, obcy bowiem przybywali tu rzadko; podczas ostatniej wizyty ojca Laintal Ay był mniejszy, nie tak silny.

Twarz miał świątobliwość owalną, gęsto zrytą poziomymi zmarszczkami, pomiędzy które pozostałe rysy, łącznie z oczami, wciskały się jak mogły. Zmarszczki jak gdyby sprasowały mu usta w długą i okrutną linię. Powoził saniami, rzucając podejrzliwe spojrzenia na wszystkie strony. Nic w jego zachowaniu nie świadczyło o radości z ponownych odwiedzin Oldorando. Objął wzrokiem ruiny świątyni; ta wizyta była konieczna, ponieważ Oldorando uśmierciło swoich kapłanów, jak wiedział, wiele pokoleń temu. Jego markotny wzrok przez chwilę spoczął na chłopcu stojącym między parą czworobocznych kolumn.

Laintal Ay nie spuścił oczu. Spojrzenie kapłana wydało mu się okrutne i wyrachowane, ale przecież nie mógł wymagać od siebie sympatii dla człowieka, który przybywał z ostatnią posługą do jego umierającego dziadka. Poczuł odór psiego zaprzęgu i smolny dym pochodni. Procesja skręciła w główną ulicę, mijając świątynię. Laintal Ay był niezdecydowany, czy za nią pójść… Stojąc na schodach i obejmując się ramionami obserwował ludzi z innych wież, mimo zimna zwabionych przybyciem sań. W mroku na drugim końcu ulicy, u stóp wieży, w której mieszkał Laintal Ay z rodziną, procesja stanęła. Niewolnicy wybiegli zająć się psami — odprowadzić je do stajni pod wieżą — podczas gdy ojciec święty zlazłszy ociężale z sań wtoczył się za próg.

W tej samej chwili od południowej bramy zbliżył się do świątyni łowca. Był to czarny brodacz imieniem Aoz Roon, który ogromnie imponował chłopcu swoją junacką postawą. Za nim z pętami wokół zrogowaciałych kostek człapał stareńki niewolnik, fagor Myk.

— No i co, Laintalu, widzę, że przyjechał ojciec z Borlien. Nie idziesz go powitać?

— Nie.

— A to czemu? Przecież go chyba pamiętasz?

— Gdyby nie przyjechał, dziadek by nie umierał. Aoz Roon klepnął chłopca po ramieniu.

— Zuch z ciebie, nie dasz się śmierci. Pewnego dnia sam zostaniesz władcą Embruddocku.

Użył dawnej nazwy Oldorando, popularnej przed przybyciem ludzi Juliego, z młodszym o dwa pokolenia obecnym Julim, który w tej chwili leżał w oczekiwaniu kapłańskiego namaszczenia.

— Wolałbym, żeby dziadek żył, niż gdybym sam miał być władcą. Aoz Roon pokręcił głową.

— Nie mów tak. Każdy chciałby rządzić, gdyby miał szansę. Ja bym chciał.

— Ty byłbyś dobrym władcą, Aozie Roonie. Kiedy dorosnę, będę taki jak ty, i będę wszystko wiedział i zabijał wszystko.

Aoz Roon zaśmiał się. Laintal Ay pomyślał, jak wspaniale łyskają jego białe zęby w okolonych brodą ustach. Dojrzał w nich okrucieństwo, ale bez wyrachowania, jakie widział u kapłana. Aoz Roon był bohaterem pod wieloma względami. Miał nieślubną córkę zwaną Oyre, prawie rówieśniczkę Laintala Aya. I tylko on jeden nosił szubę z czarnego futra olbrzymiego niedźwiedzia górskiego, którego ubił w pojedynkę. Aoz Roon powiedział beztrosko:

— No chodź, matka stęskniła się już za tobą. Wskakuj na Myka, on cię podwiezie.

Wielki biały fagor wyciągnął rogowate dłonie, żeby chłopak wspiął mu się po ramionach na pochylone barki. Myk był niewolnikiem w Embruddocku z dawien dawna; osobniki jego rasy żyły dłużej niż ludzie.

— Wsiadaj, chłopak — powiedział grubym, gardłowym głosem.

Laintal Ay złapał się rogów ancipity. Na znak niewoli ostre krawędzie obosiecznych rogów Myka zostały spiłowane na gładko. W trójkę pobrnęli prastarym traktem zdążając ku oazie ciepła wśród zapadających ciemności jeszcze jednej z niezliczonych nocy zimowych — bo zima panowała na tym tropikalnym kontynencie od stuleci. Wiatr zmiatał z gzymsów sypki śnieg, prósząc na nich z góry.

Gdy tylko jego świątobliwość i psy zniknęli w wielkiej wieży, gromada gapiów rozpierzchła się z powrotem do swych pieleszy. Myk zsadził Laintala Aya na udeptany śnieg. Wesoło pomachawszy Aozowi Roonowi chłopiec wbiegł przez podwójne drzwi, osadzone w fundamentach budowli.

W mroku powitał go fetor ryb. Psy karmiono gutami, łowionymi pod lodem w Voralu. Skoczyły na wchodzącego chłopca z wściekłym ujadaniem, szarpiąc się na rzemieniach i szczerząc ostre kły. Towarzyszący kapłanowi niewolnik z ludzkiej rasy bezskutecznie próbował uspokoić je krzykiem. Wsunąwszy palce pod pachy Laintal Ay zawarczał im w nosy i ruszył drewnianymi schodami na górę.

Z góry sączyło się światło. Nad stajnią wznosiło się sześć pięter. Laintal Ay sypiał na pierwszym. Matka i dziadkowie na najwyższym. Pozostałe zamieszkiwali różni łowcy w służbie dziadka; odwróceni szerokimi barami do przechodzącego chłopca, byli już zajęci pakowaniem rynsztunku. Na swoim piętrze Laintal Ay spostrzegł złożony tam skromny dobytek ojca Bondorlonganona. Kapłan rozgościł się i mieli spać koło siebie. Niechybnie będzie chrapał; dorośli zazwyczaj chrapią. Przystanął nad derką kapłana, podziwiając osobliwą tkaninę, po czym ruszył na szczyt wieży, gdzie spoczywał dziadek.

Z głową wytkniętą przez właz zatrzymał się i zajrzał do izby, oglądając wszystko z poziomu podłogi. Tak naprawdę była to izba jego babki, komnata Loiły Bry jeszcze z jej dziewczęcych lat, z czasów panowania jej ojca, Walia Ein Dena, który był wodzem plemienia Den, lordem Embruddocku. Teraz wypełniał komnatę cień Loily Bry. Stała odwrócona plecami do ognia rozpalonego w żelaznym piecyku tuż przy włazie, przez który zaglądał jej wnuk. Cień majaczył groźnie na ścianach i niskich belkach stropu.

Ze strojnej, bogato haftowanej sukni, którą babka stale nosiła, pozostał na ścianach tylko niewyraźny kształt z rękawami przemienionymi w skrzydła. Loila Bry i jej cień jakby przytłoczyli pozostałe trzy osoby w komnacie. W kącie na łożu spoczywał Mały Juli przykryty skórami, spod których wystawała tylko jego broda. Miał dwadzieścia dziewięć lat i kończył życie. Starzec mamrotał. Loilanun, matka Laintala Aya, siedziała przy nim ująwszy się za łokcie, z boleścią na bladej twarzy. Jeszcze nie zauważyła syna. Najbliżej Laintala Aya siedział przybysz z Borlien, ojciec Bondorlonganon, który modlił się głośno z zamkniętymi oczyma. To przede wszystkim jego modły powstrzymały Laintala Aya. Chłopak bardzo lubił przebywać w tej izbie, pełnej sekretów babki.

Loiła Bry znała dziwy nad dziwami i do pewnego stopnia zastąpiła Laintalowi Ayowi ojca, który zginął polując na kołatka. Kołatki stanowiły źródło słodkawo-mdlącej woni w izbie. Niedawno ubito jednego z potworów i po kawałku zniesiono do domu. Odłamki płyt pancerza wyrąbanych z jego grzbietu służyły do podsycania ognia i poskromienia zimna. Niby-drewno paliło się żółtym syczącym płomieniem. Laintal Ay zerknął na zachodnią ścianę. Tam było porcelanowe okno babki. Nikłe światło z dworu sączyło się przez szybę złowrogą pomarańczową łuną, bez szans w rywalizacji z blaskiem ognia.

— Dziwnie tu wszystko wygląda — powiedział w końcu.

Wszedł stopień wyżej i piecyk zamrugał do niego ognistymi ślepiami otworów. Wielebny ojciec niespiesznie dokończył swoje modły do Wutry i otworzył oczy. Usidlone w gęstych, poziomych zmarszczkach twarzy nie były zdolne otworzyć się szeroko, lecz kapłan utkwił je łagodnie w chłopcu i bez powitalnego wstępu rzekł:

— Lepiej chodź tutaj, mój zuchu. Przywiozłem ci coś z Borlien.

— A co?

Kapłan trzymał ręce schowane za plecami.

— Chodź, to zobaczysz.

— Sztylet?

— Chodź, to zobaczysz.

Kapłan nawet nie drgnął.

Loila Bry szlochała, konający pojękiwał, ogień trzaskał. Laintal Ay niepewnie zbliżył się do wielebnego ojca. Nie pojmował, jak ludzie mogą żyć gdzie indziej niż w Oldorando: tutaj był środek wszechświata — poza nim tylko pustkowia, lodowe, bezkresne pustkowia, które od czasu do czasu wypluwały hordy fagorów.

Ojciec Bondorlonganon położył mu na dłoni figurkę pieska. Niewiele większą od dłoni. Chłopiec poznał, że wyrzeźbiono ją z rogu kaidawa, z bogactwem zachwycających szczegółów. Na psim grzbiecie jeżyła się sierść, a maleńkie łapy miały poduszeczki. Obracając zabawkę Laintal Ay odkrył po chwili, że ogon jest ruchomy. Kiedy poruszało się nim w górę i w dół, pies kłapał szczęką. Takiej zabawki jeszcze tutaj nie widziano. Podekscytowany Laintal Ay puścił się biegiem wokoło izby, poszczekując, dopóki matka nie uciszyła go, chwyciwszy krzykacza w ramiona.

— Pewnego dnia chłopak będzie lordem Oldorando — powiedziała Loilanun do wielebnego ojca, jakby na usprawiedliwienie syna. — Jest dziedzicem.

— Lepiej, żeby ukochał wiedzę i uczył się, aby wiedzieć coraz więcej — powiedziała Loila Bry, niemal na stronie. — Mój Juli przedkładał wiedzę nad władzę. — Na nowo rozpłakała się, kryjąc twarz w dłoniach.

Ojciec Bondorlonganon, mrużąc odrobinę bardziej oczy, zapytał Laintala Aya o wiek.

— Sześć lat i ćwierć.

Tylko obcy musieli zadawać takie pytania.

— No, no, jesteś już prawie mężczyzną. W przyszłym roku zostaniesz łowcą, więc lepiej zdecyduj się szybko. Czego pragniesz bardziej, władzy czy wiedzy?

Chłopak utkwił wzrok w podłodze.

— Jednego i drugiego, panie… albo tego, co łatwiej przychodzi. Kapłan roześmiał się i odprawiwszy młokosa gestem, poczłapał do powierzonej mu duszy. Wkupił się, a teraz — do roboty. Doświadczenie wyczuliło mu ucho na kroki śmierci, łowił nowy ton w rytmie oddechu Małego Juliego. Starzec lada chwila miał wyruszyć z tego świata w niebezpieczną drogę przez oktawę śródziemną do obsydianowej krainy mamików. Z pomocą kobiet Bondorlonganon ułożył wodza na boku, głową na zachód.

Zadowolony, że pozostawiono go samemu sobie, chłopiec turlał się po podłodze, walcząc z rogowym psem, odszczekując mu cichutko w kłapiącą wściekle paszczękę. Jego dziadek odszedł akurat w chwili, gdy trwała chyba najzajadlejsza walka psów w dziejach świata.


Nazajutrz Laintal Ay miał wielką ochotę towarzyszyć kapłanowi z Borlien, na wypadek gdyby miał on więcej zabawek ukrytych pod habitem. Kapłan był jednak zajęty odwiedzaniem chorych, a zresztą Loilanun nie pozwoliła synowi oddalić się od siebie na krok. Wrodzoną mu buntowniczość ducha poskramiały sprzeczki, jakie wybuchały między matką a babką. Dziwił się im, a dziwił tym bardziej, że za życia dziadka obie kobiety darzyły się miłością. Zwłoki Juliego, noszącego imię po mężczyźnie, który wyszedł z wnętrza gór razem z Iskadorą, zabrano sztywne niczym przemarznięta skóra zwierzęca, jak gdyby ostatnim aktem woli starzec odgrodził się murem od czułości swoich kobiet. Odchodząc zostawił po sobie mroczny kąt, w którym przysiadła na piętach Loila Bry, odwracając się jedynie po to, żeby warknąć na córkę.

Plemię odznaczało się tęgą budowa ciała, z grubą warstwą podskórnej tkanki tłuszczowej. Loila Bry zachowała swą ongiś słynną figurę, chociaż włosy jej posiwiały, a głowa niknęła teraz w ramionach pochylonych nad wystygłym łożem mężczyzny, którego przez połowę życia kochała namiętną miłością od pierwszego wejrzenia, od chwili, gdy stanął przed nią — najeźdźca, broczący krwią.

Loilanun była z mniej szlachetnej gliny. Siły żywotne, moce miłości, szeroka twarz z natarczywymi oczami jak czarne żagle, to wszystko ominęło Loilanun, przechodząc bezpośrednio z babki na młodego Laintala Aya. Przedwcześnie owdowiała, mizerna, bladolica Loilanun szła odtąd przez życie bez przekonania i chyba także bez przekonania usiłowała posiąść wspaniałą wiedzę matki. Teraz patrzyła z rozdrażnieniem, jak Loila Bry płacze w kącie niemal bez przerwy.

— Matko, przestań… twoje buczenie działa mi na nerwy.

— Tyś była za słaba, żeby godnie opłakać swojego męża. Ja będę płakać… będę płakać, aż się na śmierć zapłaczę krwawymi łzami.

— Dużo ci z tego przyjdzie. — Podsunęła jej chleb, który matka odtrąciła z pogardą. — Shay Tal go piekła.

— Nie będę jadła.

— Ja zjem, mamo — powiedział Laintal Ay.

Usłyszeli wołanie Aoza Roona, który przystanął pod wieżą, trzymając za rękę swoją nieślubną córkę Oyre. O rok młodsza od Laintala Aya, pomachała mu z zapałem, gdy razem z Loilanun wystawił głowę przez okno.

— Chodź na górę, Oyre, pokażę ci mojego psa. Prawdziwy z niego wojownik, jak twój ojciec.

Matka przegnała go jednak od okna i zwróciła się szorstko do Loily Bry:

— To Aoz Roon, chce nam towarzyszyć na pogrzeb. Mam się zgodzić?

Stara kobieta kołysała się leciutko, nie odwracając głowy.

— Nie ufaj nikomu — rzekła. — Nie ufaj Aozowi Roonowi — jest nazbyt zuchwały. On i ego przyjaciele tylko czekają, żeby przejąć władzę.

— Komuś trzeba ufać. Ty będziesz musiała teraz rządzić, matko. Słysząc gorzki śmiech matki Loilanun spuściła wzrok na syna, który stał i uśmiechał się do rogowego psiaka w garści.

— No to ja będę rządziła, dopóki Laintal Ay nie wyrośnie na mężczyznę. Wtedy zostanie lordem Embruddocku.

— Głupiaś, skoro łudzisz się, że jego wuj Nahkri do tego dopuści — odparła Loila Bry.

Loilanun uciekła spojrzeniem od pełnej nadziei twarzy syna i milcząc, z zawzięcie ściągniętymi ustami, utkwiła oczy w leżącym na posadzce fartuchu. Wiedziała, że kobiety nie rządzą. Już teraz, jeszcze przed pogrzebem jej ojca, władza matki nad plemieniem rozwiewała się, odpływała w dal jak nurt rzeki Voral, nie wiadomo dokąd. Obróciwszy się na pięcie bez dalszych ceregieli zawołała przez okno:

— Wejdźcie!

Oyre weszła z ojcem, lecz Laintal Ay nie pobiegł na powitanie, wciąż jeszcze urażony i zbity z tropu miną matki, do której jak gdyby dotarło przed chwilą, że syn nigdy nie dorówna swemu dziadkowi, nie mówiąc już o dawniejszym nosicielu imienia Juli. Aoz Roon, przystojny, zawadiacki, młody łowca w wieku czternastu lat, uśmiechnął się ze współczuciem do Loilanun, zmierzwił czuprynę Laintalowi Ayowi i podążył z kondolencjami do wdowy.

Był rok 19 po Zjednoczeniu i Laintal Ay miał już wyczucie historii. Czaiła się w mdłej woni zalegającej kąty tej wiekowej komnaty pełnej plam wilgoci, liszajów i pajęczyn. Samo słowo „historia” kojarzyło mu się z wieżami, pod którymi wyją wilki o zaśnieżonych zadach, podczas gdy jakiś stary kościsty bohater wydaje ostatnie tchnienie.

Zmarł nie tylko dziadek Juli. Nie żył również Dresyl. Dresyl, cioteczny brat Juliego, cioteczny dziadek Laintala Aya, ojciec Nahkriego i Klilsa. Wtedy również wezwano kapłana i Dresy! odszedł, sztywny, w błoto, w błoto historii. Chłopiec wspominał Dresyla z miłością, za to lękał się swoich swarliwych wujów, owych synów Dresyla — Nahkriego i pyszałka Klilsa. O ile orientował się w tych sprawach, to wbrew temu, co mówiła matka, należało oczekiwać, że zgodnie ze starą tradycją władza przypadnie Nahkriemu i Klilsowi. Przynajmniej są młodzi. A on zostanie dobrym łowcą, i wtedy będą go darzyć szacunkiem, miast lekceważyć, jak teraz. Aoz Roon mu dopomoże.

Tego dnia łowcy nie wyszli z osady. Wszyscy wzięli udział w pogrzebie swego lorda. Wielebny ojciec dokładnie wyznaczył miejsce pod grób, tuż przy dziwnie rzeźbionym kamieniu, gdzie gorące źródła dostatecznie rozmroziły grunt, umożliwiając pochówek.

Aoz Roon towarzyszył obu paniom, żonie i córce Małego Juliego, w drodze na miejsce spoczynku starca. Za nimi szli Laintal Ay i Oyre, szepcząc ze sobą, a z tyłu podążali niewolnicy i fagor Myk. Laintal Ay wprawiał w ruch szczekającego pieska, rozśmieszając Oyre.

Mróz i woda stworzyły przedziwną żałobną scenerię. Na północnym skraju osady biły z gruntu fumarole, źródła i gejzery, zalewając skały i kamienie. Pędzone wiatrem na wschód wody kilku gejzerów jak rozpostarty wachlarz zamarzając przed opadnięciem na ziemię, urosły w skomplikowane, fantastyczne kształty, poprzeplatane niczym sznury. Gorętsze strugi biczowały tę nadbudowę ciepłą wodą, utrzymując ją w niebezpiecznym stanie plastyczności, toteż od czasu do czasu jakaś oderwana bryła waliła się z trzaskiem na skałę, gdzie topniała powoli.

Na przyjęcie dawnego bohatera, niegdysiejszego zdobywcy Embruddocku, wykopano dół. Dwóch ludzi mozolnie wybrało z dołu wodę skórzanymi wiadrami. Tam został złożony Mały Juli, owinięty w zgrzebne płótno, bez żadnych ozdób. Niczego ze sobą nie zabierał. Mieszkańcy Kampannlat i ludzie znający się na rzeczy wiedzieli aż za dobrze, jak tam jest na dole, w świecie mamików: nie było do zabrania nic, co by się tam przydało.

Wokół grobu zebrali się wszyscy mieszkańcy Oldorando, mężczyźni, kobiety — i dzieci, w sumie jakieś sto siedemdziesiąt osób. Psy i gęsi również dołączyły do kompanii, gapiąc się płochliwym, ptasim wzrokiem, podczas gdy ludzie apatycznie przestępowali z nogi na nogę. Było zimno. Bataliksa wisiała wysoko, lecz skryty w chmurach Freyr wstał zaledwie godzinę temu i wciąż marudził na wschodzie. Ludzie byli śniadzi, mocnej budowy, o potężnych członkach i potężnych beczkowatych tułowiach, które stanowiły dziedzictwo każdego, kto był wówczas na tej planecie. Obecnie waga dorosłego osobnika, czy to mężczyzny, czy kobiety, wynosiła, z niewielkim odchyleniem, dwanaście miejscowych tuzów; drastyczne zmiany miały nastąpić później.

Tłoczyli się w dwóch mniej więcej równych liczebnie grupach — w jednej łowcy ze swymi kobietami, w drugiej bracia cechowi ze swoimi, wszyscy spowici w chmurę oddechów. Łowcy byli ubrani w skóry reniferów, których sierść jeżyła się tak gęstą szczotką, że najsilniejsze zamiecie nie rozwiewały włosów tego futra. Bracia cechowi mieli lżejsze stroje, na ogół ze skór rudego jelenia, stosowne do życia bliżej domu. Kilku łowców chełpiło się kożuchami z fagora, lecz te skóry powszechnie uchodziły za niewygodne — zbyt przetłuszczone i za ciężkie.

Znad obu grup unosiła się para, którą porywał wiatr. Okrycia ludzi lśniły wilgocią. Stali nieporuszeni, zapatrzeni. Część kobiet zachowała w pamięci strzępy dawnych wierzeń — te rzucały olbrzymie liście brassimipy, jedynej dostępnej tu zieleni. Liście leciały jak popadło, lądując z głuchym plaśnięciem, czasem wpadając do podmokłej dziury.

Ślepy i głuchy na wszystko, Bondorlonganon robił, co do niego należało. Zacisnąwszy powieki tak mocno, jakby chciał zgnieść własne oczy niczym orzechy, klepał przepisaną modlitwę zebranym wokół poganom. W otwór rzucano łopatami błoto. Starano się nie przedłużać takich spraw ze względu na pogodę i jej wpływ na żywych.

Gdy zasypano dół. Loila Bry krzyknęła rozdzierająco. Wybiegła z tłumu i rzuciła się na grób męża. Aoz Roon podniósł ją prędko i przytrzymał, podczas gdy Nahkri i jego brat przyglądali się z założonymi rękami, na poły rozbawieni. Loila Bry umknęła Aozowi Roonowi z rąk. Schyliwszy się nabrała pełne garście błota i wysmarowała sobie twarz i włosy, nie przestając lamentować. Laintal Ay i Oyre pękali ze śmiechu. Zabawnie było patrzeć, jak dorośli się wygłupiają. Jego świątobliwość dalej odprawiał modły, jak gdyby nic nie zaszło, tylko twarz wykrzywił ze wstrętem. Co za ohydne miejsce ten Embruddock, znane z braku wiary. Dobrze im tak, niech ich mamiki cierpią, tonąc w ziemi do prakamienia.

Wysoka, stara wdowa po Małym Julim pobiegła wśród trzaskających wież lodowych, przez opary, do skutego lodem Voralu. Przerażone gęsi zrywały się przed nią, gdy z krzykiem pędziła brzegiem rzeki, oszalała starucha-demon, która przeżyła już dwadzieścia osiem ciężkich zim. Zawstydzone matki uciszały chichoczące dzieciaki. Nawiedzona stara władczyni skakała po lodzie, sztywno, niepewnie jak marionetka. Jej ciemnoszara postać za tło miała szarości, błękity i biele pustkowi, w których rozgrywały się ich wszystkie dramaty. Podobnie jak Loila Bry, wszyscy obecni balansowali na granicy gradientu entropii. Śmiech dzieciarni, rozpacz, szaleństwo, nawet wstręt były znamionami walki człowieka z wiekuistym zimnem. Choć nikt o tym nie wiedział, losy walki przechylały się już na ich korzyść. Mały Juli, tak jak jego wielki przodek Juli Kapłan, praojciec plemienia, wyłonił się z odwiecznych ciemności i lodów. Młody Laintal Ay był prekursorem mającego nadejść światła.

Gorszące zachowanie Loily Bry ożywiło stypę, która odbyła się po pogrzebie. Świętowali wszyscy. Mały Juli był szczęściarzem, a przynajmniej uchodził za takiego, albowiem w krainie mamików powita go rodzony ojciec. Byli poddani świętowali nie tylko odejście Juliego, lecz i bardziej przyziemną podróż — odjazd jego świątobliwości do Borlien. Kapłana należało wypełnić po gardłodziurki bełtelem i jęczmiennym winem, aby nie przemarzł w drodze do domu. Niewolników — też Borlieńczyków, co jakoś uszło uwagi ojca Bondorlonganona — odprawiono do ładowania sań i zaprzęgania ujadającej sfory. Laintal Ay i Oyre z wesołą gromadą odprowadzili go do bramy południowej. Na widok chłopca twarz kapłana zmarszczyła się jeszcze bardziej — było to coś na kształt uśmiechu. Nagle starzec pochylił się i ucałował Laintala Aya w usta.

— Władza i wiedza tobie, synu! — rzekł.

Nazbyt przejęty, żeby odpowiedzieć, Laintal Ay zasalutował mu swoim psem na pożegnanie. Tej nocy w wieżach, przy ostatnich flaszach, ponownie snuto opowieści o Małym Julim i o tym, jak on i jego ród przybyli do Embruddocku. I o tym, jak niemiło ich powitano.

Kiedy sanie uwoziły utulanego ojca Bondorlonganona przez równinę z powrotem do Borlien, rozstąpiły się chmury. Nad ojcem zajaśniały szczodre gwiazdy, zdobiąc paciorkami nocne niebo. Wśród konstelacji i nieruchomych gwiazd jedno światełko przemykało się po niebie. Nie była to kometa, tylko Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus”. Z dołu wyglądała jak maleńki świetlny punkcik, którego drogę na niebie śledzili przypadkowi łowcy i podróżni. Z bliska jawiła się jako nieregularny i skomplikowany ciąg obiektów o licznych, ściśle określonych funkcjach.

„Avernus” był domem dla około pięciu tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci i androidów, a wszyscy dorośli byli specjalistami w jakiejś dziedzinie obserwacji planety pod nimi. Helikonii. Podobnej Ziemi planety, szczególnie interesującej mieszkańców Ziemi.

Загрузка...