VI. „GDYM ZALAŁ SIĘ JAK GŁUPPOCK…”

Na wprost widział jedynie ziemię, która stając dęba wytyczała mu ostry łuk horyzontu przed samym nosem. Drobne, sprężynujące pod stopą roślinki porastały ziemię po horyzont i w dole za nim calutką dolinę. Laintal Ay przystanął z dłońmi wspartymi na kolanie i obejrzał się za siebie łapiąc oddech. Oldorando leżało o sześć dni marszu.

Przeciwległy stok doliny skąpany był w czystym, błękitnawym świetle, z niezwykłą ostrością dobywającym wszelkie szczegóły. Niebo nad nim siną purpurą zwiastowało zamiecie. Tu, gdzie stał, wszystko krył cień.

Podjął mozolną wspinaczkę. Znad półkola pobliskiego horyzontu wynurzyła się ziemia, czarna, nie do zdobycia. Nigdy tutaj nie był. W miarę jak ów bliski horyzont obniżał się z każdym jego krokiem, przed Laintalem Ayem wyrastał szczyt wieży. Kamienna wieża w ruinie, wzniesiona dawno temu na wzór oldorandzkich; takie same nachylone do środka ściany, okna w każdym z czterech narożników na każdym piętrze. Zostały tylko cztery piętra.

Wreszcie Laintal Ay pokonał zbocze. Wielkie szare ptaki obsiadły ściany wieży, otoczonej gruzowiskiem z własnych murów. Za nią niedostępna, olbrzymia góra błyszczała czernią pod sinymi niebiosami. Pomiędzy nim a nieskończonością stał rząd radżabab. Zimny wiatr świstał mu między zębami, toteż zacisnął wargi. Co robiła ta wieża tak daleko od Oldorando?


Nie tak daleko, jeśli jest się ptakiem, wcale nie tak daleko. Nie tak daleko, jeśli jest się fagorem dosiadającym kaidawa. Całkiem blisko, jeśli jest się bogiem.


Jakby natchnione tą myślą ptaki wzbiły się z łopotem i odleciały nisko nad ziemią. Patrzył za nimi, dopóki nie zniknęły mu z oczu, pozostawiając go samego w przestworzach krajobrazu.

Och, Shay Tal musi mieć rację. Inny był kiedyś świat. Zagadnięty o jej przemowę Aoz Roon powiedział, że są to sprawy bez żadnego znaczenia, bo nie ma się na nie wpływu, że jedyne, co ma znaczenie, to przetrwanie i jedność plemienia, a gdyby Shay Tal dano wolną rękę, to byłoby po jedności. Shay Tal twierdziła, że jedność się nie liczy wobec prawdy.

Z głową nabitą myślami, które goniły w jego świadomości jak cienie chmur po krajobrazie, wszedł do wieży i zadarł głowę. Z wieży pozostał tylko szkielet. Drewniane stropy zostały wyrwane na opał. Złożywszy w kącie sakwę i oszczep, wykorzystując najmniejsze oparcie dla stóp. wspiął się po nie ciosanych kamieniach muru na jedną ze ścian i stanął na samym szczycie. Rozejrzał się wokoło. Głównie wypatrywał fagorów — to były ich tereny — ale gdziekolwiek spojrzał, widział jedynie gołe, nieożywione kształty.

Shay Tal nigdy nie wyszła poza osadę. Może musiała wymyślać zagadki. A przecież tu była zagadka. Ogarniając wzrokiem gigantyczne formy terenu ze zgrozą zadawał sobie pytania: Kto je ukształtował? Po co?

Wysoko na olbrzymim kopcu — nawet nie będącym podgórzem podgórza Nktryhku — dostrzegł ruchome krzewy. Maleńkie, blado-zielonkawe w mętnym świetle. Wytężając wzrok rozpoznał pi agnostyków odzianych we włochate burki, zgiętych we dwoje podczas wspinaczki. Pędzili przed sobą stadko kóz czy leż arangów.

Rozmyślnie trwonił czas, miał wrażenie, że czas odpływa w świat, gdy on tak się wpatruje w oddalone istoty, jak gdyby one znały odpowiedź na jego pytania czy na pytania Shay Tal. Owe istoty zapewne należały do wędrownych plemion Nondadów, mówiących językiem nie spokrewnionym z olonetem. Jak długo patrzył, brnęli przez swój kawałek pejzażu, jakby nie posuwając się wcale do przodu.

Okolice Oldorando obfitowały w stada jeleni, dostarczających mieszkańcom podstawowego pożywienia. Istniało kilka sposobów zabijania jeleni. Ulubionym sposobem Nahkriego i Klilsa była metoda na wabia. Do pasącego się stada łowcy podprowadzali pięć oswojonych łani na skórzanych lejcach. Pochyleni za łaniami mogli kierować swą ruchomą osłoną i podejść blisko zwierząt. Wówczas wyskakiwali i miotanymi z wyrzutników oszczepami kładli trupem jak najwięcej sztuk. Tusze zabierano do domu, ładując je na grzbiety oswojonym łaniom, które musiały dźwigać trupy pobratymców.

Sypał śnieg. Lekka odwilż w środku dnia utrudniła pochód. Jeleni było mniej niż zwykle. Łowcy w trudnym terenie niezmordowanie maszerowali na wschód, wiodąc swoje łanie-wabiki przez trzy dni, nim wypatrzyli małe stadko. Łowców było dwudziestu. Nahkri i jego brat odzyskali względy po nocy Zachodu Obojga Słońc, dzięki szczodremu szafowaniu bełtelem. Laintal Ay z Dathką trzymali się boku Aoza Roona. Na łowach mówili niewiele, lecz wzajemne zaufanie zastępowało im słowa. Aoz Roon w swoim czarnym futrze rysował się na tle pustkowi jak posąg odwagi i młodsi łowcy nie odstępowali go na krok, wierni niczym Kurd, ogromne psisko Aoza Roona.

Stadko pasło się przy grani niewielkiego wzniesienia przed nimi, po zawietrznej. Łowcy musieli obejść je z prawa od nawietrznej i od strony szczytu, skąd wiatr nie niósłby ich woni. Dwóch ludzi zostawiono z psami. Reszta grupy ruszyła pod górę w topniejącym, na palec głębokim, śniegu. Grań rysowała się poszarpaną linią pniaków i gdzieniegdzie resztek murów, które stulecia i żywioły obtoczyły w krągłe kopczyki. Przebywali w martwym polu i zobaczyli stado dopiero wówczas, gdy — już na czworakach, wlokąc po ziemi swoje oszczepy i wyrzutniki — wypełzli na szczyt wzniesienia i rozejrzeli się w terenie.

Stado liczyło dwadzieścia dwie łanie i trzy byki, które podzieliły je między siebie, od czasu do czasu urągając jeden drugiemu głośnym rykiem. Zwierzęta były rachityczne, ze skołtunioną sierścią, żebra im sterczały, rudawe grzywy wisiały w strzępach. Łanie pasły się błogo, prawie nie podnosząc łbów. Pasły się pod wiatr, dmuchający w twarze przyczajonym łowcom. Pomiędzy kopytami zwierząt łaziły wielkie czarne ptaki.

Nahkri dał znak. Bracia poprowadzili dwie oswojone łanie zachodząc stado z lewej flanki, ukryci przed żerującymi jeleniami, które podniosły łby, żeby zobaczyć, co się dzieje. Aoz Roon, Dathką i Laintal Ay wiedli pozostałe trzy, oskrzydlając stado z prawa.

Aoz Roon wiódł swoją łanię trzymając ją krótko przy pysku. Niezbyt mu się podobała ta sytuacja. Stado pierzchając będzie uciekać od linii łowców, zamiast biec na nich; łowcy zostaną pozbawieni nie tylko dreszczu emocji, ale i możliwości działania. Gdyby on tym kierował, więcej czasu poświęciłby na wstępne kroki, jednak Nahkriemu brakowało pewności siebie, żeby zwlekać. Pastwisko miał Aoz Roon po lewej ręce; rzadki zagajnik dennisonowy oddzielał je od nierównego. skalistego terenu z prawej strony. W dali wznosiły się surowe klify i oparte na nich wzgórza, coraz dalsze i dalsze, aż po szczyty gór spiętrzonych hen na horyzoncie pod pióropuszami sinych obłoków. Drzewa dawały jaka taką osłonę odchodzącym łowcom. Srebrzyste, potrzaskane pnie odarte były z kory. Minione zamiecie skosiły korony. Większość drzew przypadła do ziemi wyciągając gałęzie, byle dalej od wiatrów. Niektóre legły splecione, jak gdyby zwarły się w odwiecznym boju, a czas i żywioły tak nadgryzły wszystkie, że przypominały miniaturowe łańcuchy górskie przeorane chtonicznym wypiętrzeniem.

Skradając się pod osłoną swej łani Aoz Roon badał każdy szczegół tej scenerii. Dawniej zaglądał tu często, gdy drogi były lepsze i pokrywa śniegu solidniejsza; zaciszne miejsce zapewniało dobrą widoczność, wabiąc tym stada. Zauważył, że na pozór martwe, a nawet skamieniałe dennisony wypuściły już zielone pędy, które spływając po pniach przytulały się do ziemi od ich zawietrznej strony.

W przodzie coś się poruszyło. Pojawił się byk samotnik, znienacka wychynąwszy spośród drzew. Aoza Roona zaleciała woń zwierzęcia — i jakiś skisły odór, zrazu trudny do zidentyfikowania. Przybysz dość niepewnie dobił do stada, gdzie już go oczekiwał najbliższy z trzech stadnych byków. Stadnik ruszył do przodu, grzebiąc kopytami, rycząc, potrząsając łbem, żeby jak najkorzystniej zaprezentować swoje poroże. Samotnik stawił mu czoło nie przyjmując zwyczajowej postawy obronnej. Stadnik zaszarżował i sczepił się porożem z intruzem. Tuż przed zetknięciem się ich wieńców Aoz Roon wypatrzył skórzany rzemień rozpięty na tykach przybysza. Błyskawicznie przekazał łanię Laintalowi Ayowi, a sam zniknął za najbliższym pniakiem. Od kotwiczącego pniak kłębowiska korzeni przeskoczył do następnej w szeregu dennisony. Była poczerniała i martwa. Przez jej rozdarty na wręgi pień Aoz Roon dostrzegł kępę żółtawego włosia pomiędzy dalszymi drzewami. Ścisnąwszy w prawicy oszczep zaczął biec tak, jak tylko on to potrafił. Czuł ostre głazy w śniegu pod stopami, słyszał ryk sczepionych byków, widział, jak wyłania się przed nim ogromny martwy pień — i przez cały czas pędził jak najszybciej i jak najciszej. Ale nie ustrzegł się cichego chrzęstu śniegu. Zniknęła kępa kłaków, w jej miejsce pojawiło się kudłate ramię. Fagor obrócił się, łyskając czerwienią wielkich ślepi. Nastawił długie rogi i szeroko otworzył ramiona na przyjęcie napastnika. Aoz Roon wsadził mu oszczep pod żebra. Olbrzymi ancipita wrzasnął chrapliwie i runął na wznak. Padł również Aoz Roon. Fagor opasał go ramionami, twarde jak rogi dłonie wbijając mu w plecy. Zaczęli się tarzać w śniegowej brei. Biała istota z czarną splotły się w jednego potwora, który wśród pierwotnego krajobrazu walczył teraz sam ze sobą, usiłując rozedrzeć własne ciało na połowę.

Wyrżnąwszy w srebrzysty korzeń, rozpadł się z powrotem na dwoje — czarna połowa pod białą. Biała odchyliła głowę w tył, z rozdziawionymi szczękami gotując się do zadania ciosu. Rzędy żółtych zębów jak łopaty w szarawobiałych dziąsłach zajrzały Aozowi Roonowi w oczy. Uwolniwszy jakoś rękę złapał kamień i wbił go pomiędzy grube wargi, pomiędzy siekacze zamykające mu się już na głowie. Odepchnął fagora, zmacał oszczep nadal tkwiący pod żebrami przeciwnika i ze wszystkich sił naparł na drzewce. Fagor z charkotem wyzionął ducha. Żółta posoka chlusnęła mu z rany. Rozłożył ramiona i Aoz Roon dysząc dźwignął się na nogi. Z ziemi nie opodal poderwał się krak i ciężko machając skrzydłami odleciał na wschód. Aoz Roon zdążył jeszcze zobaczyć, jak Laintal Ay zabija drugiego fagora. Jeszcze dwa wyskoczyły z kryjówki w leżącej pokotem dennisonie. Pocwałowały na kaidawie w stronę klifów. Za nimi frunęły białe ptaszyska zamaszyście bijąc skrzydłami i odwrzaskując echom, którymi same napełniały pustkowia.

Nadszedł Dathka i bez słowa uścisnął rękę Aozowi Roonowi. Popatrzyli na siebie z uśmiechem. Mimo bólu Aoz Roon błysnął białymi zębami. Wargi Dathki pozostały zaciśnięte. Przybył rozradowany Laintal Ay.

— Zabiłem go. Odwalił kitę! — wołał. — One mają flaki w piersi, płuca w brzuchu…

Aoz Roon odepchnął nogą trupa fagora i oparł się o pniak. Oddychał głęboko, na przemian ustami i nosem, aby pozbyć się mdlącego. mlecznego odoru przeciwnika. Dłonie mu drżały.

— Wezwijcie Elina Tala — rzekł.

— Zabiłem go, Aozie Roonie! — powtórzył Laintal Ay. wskazując za siebie na leżące w śniegu zwłoki.

— Sprowadźcie Elina Tala — nalegał Aoz Roon.

Dathka podszedł do dwóch byków, które złączone opuszczonymi rogami, wciąż mocowały się w wydeptanej racicami kałuży. Dobył noża i poderżnął im gardła jak stary wyga. Brocząc żółtą posoka zwierzaki stały dopóty, dopóki mogły ustać na nogach, po czym osunęły się na ziemię i zdechły sczepione tak do samego końca.

— Rzemień pomiędzy tyki — stara sztuczka łowiecka fugasów — rzekł Aoz Roon. — Jak tylko zobaczyłem ten rzemień, wiedziałem, że kręcą się w pobliżu…

Nadbiegł Eline Tal w towarzystwie Faralina Ferda i Tantha Eina. Odtrąciwszy młokosów podtrzymali Aoza Roona.

— Mamy zabijać tę padlinę, a nie obściskiwać się z nią — powiedział Eline Tal.

Reszta stada już dawno uciekła. Bracia ubili do spółki trzy łanie i triumfowali. Nadeszli pozostali łowcy ciekawi wyniku polowania. Pięć tusz stanowiło niezgorszy łup; Oldorando naje się po powrocie łowców do syta. Ścierwa fagorze zostaną tu, gdzie padły, i tu zgniją. Ich skór nie chciał nikt.

Laintal Ay z Dathką przytrzymali oswojone łanie, zaś Elin Tal z przyjaciółmi przystąpił do zbadania Aoza Roona. Ten odtrącił ich dłonie.

— Spieprzajmy stąd — rzekł z grymasem bólu łapiąc się za żebra. — Gdzie są cztery, tam może być więcej tej padliny.

Ruszyli w powrotną drogę; ubite łanie zarzucili na grzbiety oswojonym, byki wlekli po śniegu. Lecz Nahkri był zły na Aoza Roona.

— Te pieprzone byki zdychały z głodu. Mięso będzie jak stary rzemień.

Aoz Roon milczał.

— Tylko sępy wolą żreć byki niż łanie — powiedział Klils.

— Cicho bądź, Klils — krzyknął Laintal Ay. — Nie widzisz, że Aoz Roon jest ranny? Lepiej byś sobie poćwiczył machanie toporem.

Aoz Roon patrzył w ziemię bez słowa, czym jeszcze bardziej rozzłościł starszego z braci. Odwieczny pejzaż otaczał ich ciszą.

Kiedy wreszcie podeszli na odległość wzroku do Oldorando i jego opiekuńczych gorących źródeł, z wież zagrały czatownicze rogi. Czatownikami zostawali mężczyźni starzy lub zbyt schorowani, aby polować. Nahkri dał im lżejsze zajęcie, lecz jeśli na widok powracających łowców nie zadęli w rogi, wstrzymywał im przydział bełtelu. Głos rogów był dla młodych kobiet sygnałem do rzucenia roboty i wyjścia przed palisady na spotkanie mężczyznom. Drżały na myśl, że któryś mógłby nie wrócić — wdowieństwo oznaczało czarną robotę posługaczki, wegetację na granicy głodu, wczesny zgon. Tym razem weseliły się, policzywszy głowy. Nikogo nie brakowało. Tej nocy będą ucztować. Niektóre z nich może zajdą w ciążę.

Eline Tal, Tanth Ein i Faralin Ferd pokrzykiwali na swoje kobiety, po równo obdzielając je czułościami i wymysłami. Aoz Roon człapał samotny, nie mówiąc słowa, chociaż spod swoich czarnych brwi rozglądał się, czy nie przyszła Shay Tal. Nie przyszła.

Żadna kobieta nie witała też Dathki. Z ponurą miną i marsem na czole przepychał się przez ciżbę witających, w nadziei, że wypatrzy gdzieś samotniczkę Vry, przyjaciółkę Shay Tal.

Aoz Roon w skrytości gardził Dathką za to, że żadna kobieta nie wybiegła i nie uwiesiła się jego ramienia, chociaż sam był w podobnej sytuacji. Spod owych czarnych brwi widział, że któryś z łowców chwyta dłoń Dol Sakil, córki położnej. Widział swoją własną córkę, jak podbiega i łapie za rękę Laintala Aya; przyznawał w duchu, że para to dobrana, i dopatrywał się pewnych korzyści w ich związku. Rzecz jasna, dziewczyna jest uparta niczym kozioł, zaś Laintal Ay potulny jak cielę. Da mu w kość, nim zgodzi się zostać jego żoną. Oyre pod tym względem przypominała tę diablicę Shay Tal — krnąbrna, śliczna, samowolna. Ze spuszczoną głową wkuśtykał w szerokie wrota, wciąż trzymając się za żebra. Idący w pobliżu Nahkri i Klils opędzali się od swych piszczących małżonek. Obaj rzucili mu groźne spojrzenia.

— Nie pchaj się, Aozie Roonie — powiedział Nahkri.

Roztrącił ich ramieniem, patrząc w drugą stronę.

— Miałem już topór w garści i klnę się na Wutrę, że jeszcze nim wywinę.

Wszystko skakało mu przed oczyma. Wypił duszkiem kubek bełtelu i drugi wody, lecz wciąż zbierało mu się na wymioty. Poszedł na górę do dzielonej z kompanami kwatery, zobojętniały po raz pierwszy na to, jak rozbiorą upolowaną przy jego udziale zwierzynę. W izbie runął jak długi. Nie pozwolił jednak niewolnicy rozciąć na sobie ubrania ani opatrzyć ran. Leżał trzymając się za żebra. Po godzinie wyszedł samotnie i odszukał Shay Tal.

Słońce chyliło się ku zachodowi, więc szła z okruchami chleba nad Voral nakarmić ptactwo. Rzeka była szeroka. Odmarzła w ciągu dnia, ukazując mroczną toń w obrzeżach białego lodu, po którym z gęganiem łaziły gęsi. Za młodych lat obojga rzeka zawsze stała skuta lodem od brzegu do brzegu.

— Chodzicie na dalekie wyprawy łowieckie — powiedziała Shay Tal — a ja dziś rano widziałam zwierzynę za rzeką. Chyba mustangi i dzikie konie.

Posępny i markotny Aoz Roon spojrzał krzywo i chwycił ją za rękę.

— Ty, Shay Tal, zawsze myślisz na przekór. Sądzisz, że jesteś mądrzejsza od łowców? Dlaczego nie wyszłaś na granie rogów?

— Byłam zajęta.

Uwolniła rękę i zaczęła kruszyć jęczmienne skórki cisnącym się do niej gęsiom. Aoz Roon odpędził je nogą i znowu chwycił ją za rękę.

— Dziś zabiłem fugasa. Jestem silny. Zranił mnie, ale zabiłem bydlaka. Wszyscy łowcy patrzą we mnie jak w obraz, i wszystkie panny. Lecz ja chcę ciebie, Shay Tal. Dlaczego mnie nie chcesz?

Podniosła twarz i oczy jak sztylety ku jego oczom, nie rozgniewana, ale powściągając gniew.

— Co z tego, że chcę ciebie, skoro ty złamałbyś mi rękę, gdybym ci się sprzeciwiła… a my zawsze będziemy się spierać. Nigdy nie przemówisz do mnie czule. Umiesz się śmiać i umiesz patrzyć wilkiem, ale nie umiesz prawić słodkich słówek. Ot co!

— Nie jestem z tych, co prawią słodkie słówka. Ani nie złamałbym ci twojej ślicznej raczki. Dałbym ci coś tak wspaniałego, że nie myślałabyś o niczym innym.

Nic nie odrzekła, tylko dalej karmiła gęsi. Tonąca w śniegu Bataliksa złociła luźne pasma jej włosów. W tej jakby wycyzelowanej w świetle, zastygłej scenie, sunęła jedynie czarna żyła wody. Aoz Roon stał i pożerał dziewczynę wzrokiem, w zakłopotaniu przestępując z nogi na nogę; wreszcie rzucił:

— Czym tak bardzo byłaś wcześniej zajęta?

Nie patrząc na niego odparła żywo:

— Słuchałeś moich słów w owym smutnym dniu pogrzebu Loilanun. Kierowałam je przede wszystkim do ciebie. Żyjemy sobie na tym naszym podwórku. Ja chcę zobaczyć, co się dzieje za płotem, na świecie. Chcę poznać jak najwięcej. Potrzebuję twojej pomocy, lecz ty nie jesteś stworzony do udzielania pomocy. W wolnych chwilach nauczam więc inne kobiety, bo w ten sposób sama się uczę.

— Co dobrego z tego przyjdzie? Napytasz tylko biedy.

Milczała zapatrzona w rzekę, na której kładły się resztki dziennej pozłoty.

— Powinienem położyć cię na kolanie i przylać ci w tyłek.

Stał niżej na pochyłym brzegu, podnosząc ku niej oczy. Zerknęła na niego gniewnie, ale niemal natychmiast twarz jej się odmieniła. Wybuchnęła śmiechem ukazując mu białe zęby i różowe karby podniebienia, tylko na chwilę, bo zaraz przesłoniła dłonią usta.

— Ty naprawdę nic nie rozumiesz.

Wykorzystał ten moment i chwycił ją mocno w objęcia.

— Dla ciebie znajdę słodkie stówka i nie tylko słówka. Wszystko dla twych powabów i oczu błyszczących jak toń te} rzeki. Rzuć nauki, bez których wszyscy mogą się obejść, i zostań moją kobietą.

Zakręcił się wokoło, aż frunęła w powietrze, a gęsi rozpierzchły się zgorszone, wyciągając szyje ku dalekiej linii horyzontu.

— Proszę, Aozie Roonie — rzekła stanąwszy ponownie na ziemi — rozmawiaj ze mną w normalny sposób. Moje życie ma jakby podwójną wartość, a oddać się mogę tylko raz. Wiedza dużo znaczy dla mnie — dla każdego. Nie zmuszaj mnie do wyboru pomiędzy tobą a nauką.

— Kocham cię od dawna, Shay Tal. Wiem, że oburza cię sprawa z Oyre, lecz nie powinnaś mnie odtrącać. Zostań moją kobietą już teraz, bo — ostrzegam cię — znajdę sobie inną. Krew mam gorącą. Zamieszkaj ze mną, a wywietrzeje ci z głowy ta cała akademia.

— Och, ty w kółko swoje. Jeśli mnie kochasz, postaraj się wysłuchać tego co mówię.

Zawróciła w górę skarpy, w kierunku swojej wieży. Lecz Aoz Roon ją dogonił.

— Odchodzisz, Shay Tal, teraz, kiedy zmusiłaś mnie do nagadania tych wszystkich głupstw, ty sobie tak po prostu odchodzisz?! — Potulniejąc, prawie nieśmiało dodał: — A co byś zrobiła, gdybym był tutaj panem, lordem Embruddocku? To nie jest wykluczone. Wtedy musiałabyś zostać moją kobietą.

Patrząc w oczy Shay Tal, kiedy się na niego obejrzała, zrozumiał, dlaczego jej pragnie; przez krótką chwilę zaglądał w głąb jej duszy, gdy mówiła łagodnie:

— Więc to ci się śni, Aozie Roonie. Cóż, wiedza i mądrość to sny innego rodzaju, więc każdemu z nas sądzone śnić osobno. Ja również cię kocham, ale cenię sobie własną wolność, tak jak ty swoją.

Milczał. Zrozumiała, że uznał, czy też wydaje mu się, że uznał jej uwagę za trudną do przyjęcia, lecz jego myśl podążyła inną drogą i rzekł z twardym błyskiem w oku:

— Ale Nahkriego nienawidzisz, prawda?

— On mi nie zawadza.

— Ach tak, a mnie zawadza.


Jak zwykle po powrocie z łowów ucztowano, popijając i jedząc do późna w nocy. Był zwyczajowy bełtel, świeżo uwarzony przez cech browarników, a ponadto ciemne wino z jęczmienia. Były przyśpiewki, tańczono hopaka i kurzyło się z głów coraz mocniej. U szczytu popijawy większość mężczyzn zalewała się w Wielkiej Wieży, z której roztaczał się widok na całą główną ulicę. W uprzątniętej dolnej izbie płonął ogień, śląc kłęby dymu pod krokwie w metalowych kotwach. Aoz Roon nie odzyskał humoru i uciekł od śpiewów. Laintal Ay widział jego odejście, ale był nazbyt zajęty chodzeniem za Oyre, żeby chodzić za jej ojcem. Aoz Roon wspiął się po schodach i minąwszy wszystkie kondygnacje wyszedł na płaski dach łyknąć świeżego powietrza. Głuchy na muzykę Dathka podążył za nim w mrok. Jak zwykle milczał. Wsunął dłonie pod pachy, spoglądając na niewyraźnie majaczące kształty nocy. Wysoko na niebie wisiał baldachim mętnej zielonkawej zorzy, skrzydłami niknąc w stratosferze. Aoz Roon zatoczył się w tył z głośnym rykiem. Dathka złapał go i przytrzymał, lecz starszy mężczyzna opędził się od niego.

— Co cię gryzie? Podpiłeś, co?

— Tam! — Aoz Roon wskazał w ciemną pustkę. — Już poszła, bodaj ją szlag. Baba z łbem świni. Na łon, jak ona patrzyła!

— Aha, masz majaki. Jesteś pijany.

Aoz Roon odwiódł się ze złością.

— Nie nazywaj mnie pijakiem, dzieciuchu! Widziałem ja, powiadam ci. Goła, wysoka, cienkie nogi, owłosiona od szpary po brodę, czternaście cyców… szła prosto na mnie.

Biegał po tarasie wymachując lękami. Z włazu wyszedł Klils na nieco chwiejnych nogach, z nie dojedzonym udźcem jelenim w garści.

— Wy dwaj nie macie nic do roboty tu na górze To jest Wielka Wieża. Tu przychodzą panowie Oldorando.

— Ty zasrańcu — powiedział Aoz Roon podchodząc do niego. — Upuściłeś topór.

Klils grzmotnął go z całej siły kością jelenią w szyję. Aoz Roon z łykiem chwycił Klilsa za gardło, próbując go udusić. Ale Klils kopniakiem w kostkę i serią ciosów w dołek rzucił Aoza Roona na okalający taras, miejscami wykruszony parapet. Aoz Roon rozłożył się na wznak z głową zwieszoną w powietrzu.

— Dathka! — zawołał. — Pomóż mi!

Bez słowa Dathka zaszedł Klilsa od tyłu, złapał go oburącz w kolanach i podniósł za nogi. Przerzucił je za parapet, siedem piętr nad ziemią.

— Nie, nie! — wrzasnął Klils walcząc zaciekle, kurczowo oplatając ramionami szyję Aoza Roona.

Trzej mężczyźni mocowali się w zielonkawym mroku, przy akompaniamencie śpiewów z dołu; dwaj — zamroczeni bełtelem — przeciwko gibkiemu Klilsowi. Wreszcie wzięli nad nim górę, rozerwawszy chwyt, którym trzymał się życia. Wydawszy ostatni krzyk Klils spadł jak kamień. Słyszeli, jak ciało uderza w dole o ziemię. Aoz Roon z Dathka przysiedli zziajani na parapecie.

— Sprzątnęliśmy drania — powiedział w końcu Aoz Roon. Chwycił się za obolałe zebra. — Dzięki, Dathka.

Dathka milczał. Po chwili Aoz Roon rzekł:

— Zabiją nas za to zasrańce. Nahkn nie puści tego płazem, zabiją nas. Ludzie już mnie nienawidzą. — I po kolejnej chwili ciszy wybuchnął ze złością: — To wszystko przez tego głupka Klilsa. Rzucił się na mnie. To przez niego. — Nie mogąc znieść milczenia zerwał się i krążąc po tarasie mruczał coś pod nosem. Podniósł obgryziony udziec i cisnął daleko w ciemność. Zwrócił się do nieporuszonego Dathki — Słuchaj, zejdziesz i pogadasz z Oyre. Ona zrobi, co każę. Niech ściągnie tu Nahkriego. Przyprawiłby sobie świński ryj na jedno jej skinienie — widziałem, jak zasraniec wodzi za nią ślepiami.

Dathka wzruszył ramionami i odszedł bez słowa. Oyre pracowała obecnie w domostwie Nahkriego, ku wielkiemu oburzeniu Laintala Aya; jako ładna dziewczyna, miała służbę lżejszą niż inne kobiety.

Objąwszy się za żebra, rozdygotany Aoz Roon do powrotu Dathki chodził po dachu ciskając w ciemność przekleństwa.

— Prowadzi go — rzekł krótko Dathka. — Ale to nierozważne, cokolwiek zamierzasz. Nie biorę w tym udziału.

— Zamknij się.

Dathce jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś kazał mu zamknąć gębę. Odmaszerował w najgłębszy cień, gdy z włazu zaczęły wychodzić kolejno trzy osoby. Oyre pierwsza. Za nią wyszedł Nahkri, z pełnym kubkiem w dłoni, potem Laintal Ay, który postanowił za nic nie opuszczać dziewczyny. Miał wściekłą minę i wcale nie złagodniał na widok Aoza Roona, który spiorunował chłopaka spojrzeniem.

— Ty zostań na dole, Laintalu Ayu. Po co się pchasz, gdzie nie trzeba — powiedział szorstko Aoz Roon.

— Tu jest Oyre — nie ruszając się z miejsca odparł Laintal Ay, jakby to wyjaśniało wszystko.

— On mnie pilnuje, tato — powiedziała Oyre.

Aoz Roon odsunął ją na bok i stanąwszy przed Nahkrim rzekł:

— No, Nahkri, zawsze mieliśmy ze sobą na pieńku. Stawaj do walki, jeden na jednego.

— Wynoś się z mego dachu — rozkazał Nahkri. — Zabraniam ci tu przebywać. Twoje miejsce jest na dole.

— Stawaj do walki.

— Zawsze byłeś bezczelny, Aozie Roonie, i jeszcze śmiesz pyskować po tym, jak zawaliłeś polowanie.

Nahkriemu głos ochrypł od wina i bełtelu.

— Śmiem, śmiem i jeszcze raz śmiem! — wrzasnął Aoz Roon i skoczył na Nahkriego.

Nahkri cisnął mu w twarz kubkiem. Oyre i Laintal Ay chwycili Aoza Roona za ręce, ale wyrwał im się i trzasnął Nahkriego w gębę. Nahkri upadł, przewrotem w tył podniósł się i wyciągnął zza pasa nóż. Za całe światło mieli odblask łojowego kaganka płonącego w izbie pod nimi. Zalśnił na ostrzu noża. Zielonkawe płachty na niebie nie przydawały ludzkim sprawom nic prócz kolorytu.

Aoz Roon kopnął mierząc w nóż, nie trafił i ciężko zwalił się na Nahkriego, pozbawiając go tchu. Nahkri zaczął z jękiem wymiotować i Aoz Roon musiał się odturlać od przeciwnika. Obaj wstali, dysząc.

— Przestańcie, jeden z drugim! — zawołała Oyre, ponownie uwiesiwszy się ojca.

— I po co ta awantura? — zapytał Laintal Ay. — Niepotrzebnie z nim zacząłeś, Aozie Roome Racja jest po jego stronie, chociaż to dureń.

— Ty zamknij się, jeśli chcesz mojej córki — ryknął Aoz Roon i zaatakował. Nahkri wciąż z trudem łapiący oddech, był bezbronny. Stracił nóż. Grad ciosów zmiótł go na parapet. Oyre krzyknęła. Przez moment Nahkri chwiał się przy parapecie, a potem zmiękł w kolanach. Po chwili już go nie było. Usłyszeli gruchnięcie u stóp wieży. Stanęli jak wryci, patrząc niespokojnie po sobie. Z wnętrza wieży doleciał ich pijacki śpiew:

Gdym zalał się jak głuppock

Na drodze do Embruddock

Zoczyłem świniaka jak tańczy hopaka

I padłem na mój duppock

Aoz Roon wychylił się przez krawędź parapetu.

— Zdaje się, ze koniec z tobą, lordzie Nahkri — powiedział trzeźwym głosem.

Przyciskał dłońmi zebra i dyszał ciężko. Obrócił wzrok ku trojgu świadków, na każdym z osobna zatrzymując szalone oko. Laintal Ay i Oyre w milczeniu tulili się do siebie Oyre pochlipywała. Wychynąwszy z cienia Dathka przemówił beznamiętnym głosem.

— Ani słowa o tym, Laintalu Ayu i ty, Oyre, jeśli wam życie miłe — widzieliście, jak łatwo je stracić. Ja rozpowiem, ze byłem świadkiem kłótni Nahkriego z Klilsem. Że pobili się i razem wypadli za parapet. Nie mogliśmy ich powstrzymać Zapamiętajcie moje słowa i zapamiętajcie sobie taką scenę. I ani słowa. Aoz Roon zostanie lordem Embruddocku i Oldorando.

— Zostanę i będę lepiej rządził niż ta para durni — rzekł Aoz Roon, słaniając się na nogach.

— Twoja w tym głowa — powiedział spokojnie Dathka — bo my tu obecni znamy prawdę o tym podwójnym mordzie. Pamiętaj, że nie mamy z nim nic wspólnego: to była twoja sprawka, od początku do końca. I nie zapominaj o nas.


Lata panowania Aoza Roona w Oldorando miały upływać tak samo, jak mijały za poprzednich władców; życie ma swoje prawa i władza mc tu nie zmieni. Jedynie pogoda stała się bardziej kapryśna. Ale pogoda, jak i wiele innych rzeczy, była poza zasięgiem władzy każdego lorda.

Gradienty temperatury w stratosferze uległy zmianom, troposfera ociepliła się, temperatury przygruntowe zaczęły wzrastać. Siekące deszcze lały tygodniami bez przerwy. Śnieg zniknął z nizin w strefach tropikalnych. Lodowce cofnęły się w wyższe partie gór. Zazieleniła się ziemia. Kiełkowały wysokopienne rośliny. Nigdy dotychczas nie widziane ptaki i zwierzęta śmigały ponad lub między ostrokołami starożytnej osady. Zmieniały się wszelkie przejawy życia. Nic nie zostało takie, jak było.

Starsi ludzie na ogół niechętnie patrzyli na te zmiany. Wspominali bezkresne śnieżne przestrzenie z czasów swojej młodości. Ci w średnim wieku witali zmiany z radością, ale kręcili głowami, że to zbyt dobre, aby trwało dłużej. Młódź nigdy nie zaznała niczego innego. Młodzi mieli więcej urozmaiconego jadła i płodzili więcej dzieci, a dzieci mniej umierało. Co się tyczy strażników, Bataliksa wyglądała tak samo, jak zawsze. Za to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, z godziny na godzinę Freyr stawał się coraz jaśniejszy, coraz gorętszy.

Wśród tego misterium pogody toczył się dramat ludzki, w którym każdy z żyjących musiał grać do końca, ku swojej satysfakcji bądź rozczarowaniu. Dla większości ludzi ów splot drobnych okoliczności był sprawą największej wagi, bowiem każdy widział się na środku sceny. Na całym wielkim globie Helikonii, gdzie tylko małe grupki mężczyzn i kobiet walczyły o byt, tak właśnie było. A Ziemska Stacja Obserwacyjna wszystko to rejestrowała.


Zostawszy lordem Oldorando Aoz Roon zatracił pogodę ducha. Stał się markotny, przez jakiś czas stroniąc nawet od świadków i wspólników swojej zbrodni. Ale i ci, którzy utrzymali z nim jakiś kontakt, nie mieli pojęcia, jak wiele na dobrowolnej izolacji zaważyło ciążące mu coraz bardziej poczucie winy; ludzie nie zadają sobie trudu, żeby się nawzajem zrozumieć. Zabójstwo było silnym tabu w maleńkiej społeczności, w której wszyscy są bliżej lub dalej spowinowaceni, w której silnie odczuwa się stratę choćby jednej pełnosprawnej osoby i w której więź społeczna jest tak silna, że nawet umarli nie mogą na dobre opuścić żywych.


Los chciał, że ani Klils, ani Nahkri nie mieli dzieci ze swoimi kobietami, toteż tylko one pozostały do rozmowy z mamikami mężów. Obie przekazały ze świata duchów tylko niepohamowany gniew. To ciężkie brzemię, taki gniew mamików, albowiem nie sposób go uśmierzyć. Gniew przypisywano furii, jaka musiała ogarnąć braci w opilczym szale bratobójstwa. Żony zwolniono z dalszych kontaktów. Bracia i im straszny koniec przestali stanowić powszechny temat rozmów. Sekret zabójstwa pozostał na razie sekretem. Lecz Aoz Roon nigdy nie zapomniał. O świcie w dzień po zabójstwie wstał wyczerpany i zmoczył twarz w lodowatej wodzie. Ale chłód wzmógł jedynie gorączkę, do której się nie przyznawał. Ból hulał mu po całym ciele, jakby przechodząc z jednego do drugiego organu. Dygocząc od katuszy skrywanych przed towarzyszami, pośpiesznie opuścił wieżę ze swym psem Kurdem u nogi. Wyszedł na uliczkę w widmowe opary brzasku, w których majaczyły jedynie sylwetki zakutanych kobiet z wolna sunących do pracy. Schodząc im z drogi Aoz Roon powlókł się w stronę bramy północnej. Musiał minąć Wielką Wieżę.

Ani się obejrzał, jak stanął nad pogruchotanym, rozciągniętym ciałem Nahkriego, z oczami wciąż wytrzeszczonymi w przerażeniu. Odszukał szpetne zwłoki Klilsa, po drugiej stronie wieży. Ciał jeszcze nie odkryto i nie podniesiono alarmu. Kurd skomlał i obskakiwał trupa zapitego Klilsa. Aozowi Roonowi zaświtała w skołowanej głowie myśl. Nikt nie uwierzy, że bracia pozabijali się nawzajem, jeśli zostaną znalezieni po dwóch stronach wieży. Złapał Klilsa za ramię i spróbował przesunąć zwłoki. Były sztywne i unieruchomione. Jakby przyrosłe do ziemi. Musiał się nachylić, dotykając niemal twarzą mokrych obrzydliwie włosów, aby chwycić trupa pod pachy. Szarpnął ponownie. Coś się stało z jego wielką wrodzoną siłą. Klils ani drgnął. Sapiąc i stękając, zaszedł zwłoki z drugiego końca i pociągnął za nogi. W dali rozgęgały się gęsi, szydząc z próżnych wysiłków. Wreszcie uniósł ciało. Klils, runąwszy na twarz, przymarzł dłońmi i połową twarzy do błota. Po oderwaniu zwłoki stuknęły o gołą ziemię. Cisnął je obok brata — nieruchomy, bezsensowny przedmiot, którego wizerunek starał się wymazać z pamięci. Następnie pognał ku bramie północnej.

Sporo walących się wież stało za palisadami, często okolonych, a właściwie rozwalonych przez radżababy górujące nad ruiną. W jednym z takich pomników czasu wznoszącym się nad lodowatą tonią Voralu znalazł kryjówkę. Obskurna izba na pierwszym piętrze była w nienaruszonym stanie. Wprawdzie po drewnianych schodach dawno ślad zaginął, ale on poradził sobie włażąc na stertę gruzu, z której wciągnął się do kamiennej komnaty. Wstał i trzymając się ściany łapał oddech. Po czym dobył noża i jak szalony przystąpił do rozcinania na sobie futra. Niedźwiedź oddał w górach życie, aby odziać Aoza Roona. Nikt inny nie nosił takiej czarnej niedźwiedni. Pruł ją jak popadło. Wreszcie stanął nagi. Nawet sam przed sobą wstydził się tego widoku. Na nagość zabrakło miejsca w ich kulturze. Pies przysiadł zziajany, nie spuszczając z niego oczu i skowycząc.

Ognisty ornament wysypki trawił ciało Aoza Roona, jego wklęsły brzuch i wydatne mięśnie. Języki płomieni lizały wszystko. Płonął od kolan po gardło. W męce złapał się za członek i biegał po izbie wyjąc, jakby go obdzierano ze skóry.

Pożar ciała był dla Aoza Roona piętnem winy. Mord! A oto i skutek; nieoświecony umysł pochopnie skojarzył go sobie z przyczyną. Ani przez chwilę Aoz Roon nie wrócił pamięcią do wypadków na łowach, kiedy to starł się pierś w pierś z wielkim białym fagorem. Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl, że trapiące kudłatą rasę wszy przeniosły się na jego ciało. Zabrakło mu wiedzy niezbędnej do takich skojarzeń.


Ziemska Stacja Obserwacyjna szybowała w niebiosach, obserwując. Przyrządy pokładowe pozwalały obserwatorom planety pod nimi poznawać rzeczy, o jakich nie wiedzieli sami mieszkańcy na jej powierzchni. Obserwatorzy poznali cykl życiowy kleszcza, który przystosował się do pasożytowania i na fagorze, i na człowieku. Przeprowadzili analizę składu andezytowej skorupy Helikonii. Od najbłahszego po najistotniejszy, wszystkie fakty trzeba było gromadzić, analizować i przekazywać na Ziemię. Wydawało się, że Helikonię można rozebrać, atom po atomie, i wysłać przez galaktykę gdzieś indziej. Naturalnie, odtwarzano ją w pewnym sensie na Ziemi, w encyklopediach i środkach masowego nauczania.

Kiedy z „Avernusa” obserwowano, jak na wschodzie para słońc wstaje nad bastionami łańcucha Nktryhk, których niejeden szczyt górował w stratosferze, kiedy blask i cień ze słońc zrodzony zarzucał w głębiny atmosfery sieć tajemnicy, wówczas co romantyczniejsze dusze z pokładu „Avernusa” zapominały o swoich faktach i marzyły o uczestnictwie w prymitywnych procesach zachodzących tam w dole. na dnie oceanu powietrza.


Opatulone postacie, klnąc i utyskując, ciągnęły w mroku do Wielkiej Wieży. Mroźny wiatr dmuchał ze wschodu, poświstując wśród starożytnych wież, bił w twarze i zdobił szronem okolone brodami wargi. Siódma godzina, wiosenny wieczór, najgłębsza ciemność.

Przybywający zatrzaskiwali za sobą wykoślawione drewniane drzwi. prostowali się i obwoływali swe przybycie. Następnie wchodzili po kamiennych stopniach do komnaty Aoza Roona. Ogrzewała ją gorąca woda, która płynęła w kamiennych rurach z piwnicy. Górne izby. aż po szczyt wieży, położone dalej od źródła ciepła, były zimniejsze. Lecz tej nocy wichura wciskająca się setkami szpar wyziębiła wszystko.

Aoz Roon jako lord Oldorando przewodniczył pierwszemu zebraniu rady. Ostatni przybył stareńki mistrz Datnil Skar, głowa cechu garbarzy i białoskórników. Był także najstarszy z obecnych. Powoli wstąpił w krąg światła, zerkając nieufnie na wszystkie strony. Jakby się spodziewał pułapki. Starzy zawsze podejrzliwie witają zmianę rządów.

Na środku podłogi z przepychem zasłanej skórami płonęły w lichtarzach dwie świece. Chybotliwe płomyki odchylały się ku zachodowi, śladem dwóch smużek dymu. W niepewnym blasku świec mistrz Datnil ujrzał zasiadającego na drewnianym krześle Aoza Roona oraz dziewięć osób siedzących na skórach. Poznał sześciu mistrzów pozostałych sześciu cechów wyrobniczych i pokłonił się im z osobna, uprzednio złożywszy pokłon Aozowi Roonowi. Dwaj łowcy, Dathka i Laintal Ay, zasiedli tuż obok siebie, jakby się mieli na baczności. Datnil Skar nie lubił Dathki z tej prostej przyczyny, że chłopak rzucił cech dla — zdaniem mistrza — poronionego życia łowcy, a w ogóle to mistrz nie lubił milczków. Jedyna w tym towarzystwie kobieta. Oyre, z zakłopotaniem utkwiła posępne spojrzenie w podłodze. Siedziała nieco za krzesłem ojca. pod osłoną tańczących na ścianie cieni. Te wszystkie twarze znajome były staremu mistrzowi, tak jak i te upiorne, zawieszone pod belkami stropu czaszki fagorów i innych wrogów osady. Mistrz Datnil siadł na dywanie przy swojej cechowej braci.

Aoz Roon klasnął w dłonie i z piętra zeszła niewolnica niosąc tacę, a na niej dzban i jedenaście rzeźbionych w drewnie pucharów. Mistrz Datnil odbierając swoją porcję bełtelu uprzytomnił sobie, że puchary należały niegdyś do Walia Eina.

— W wasze ręce — rzekł głośno Aoz Roon i wzniósł puchar. Wszyscy wypili do dna słodki, mętny trunek. Aoz Roon przemówił. Powiedział, że zamierza rządzić twardszą ręką niż jego poprzednicy. Jak dawniej będzie zasięgał opinii rady, jak dawniej złożonej z mistrzów siedmiu cechów wyrobników. Będzie bronił Oldorando przed wrogami. Nie pozwoli kobietom ani niewolnym mącić obyczajnego życia. Zapewnia, że nikt nie zazna głodu. Pozwoli ludziom zasięgać rady swoich mamików, kiedy tylko zechcą. Uważa akademię za stratę czasu w sytuacji, gdy kobiety mają co innego do roboty.

Większość tego, co mówił, nie miała żadnego znaczenia czy też znaczyła jedynie, że Aoz Roon zamierza rządzić. Rzucało się w oczy, że przemawia jakoś dziwnie, jakby zmagał się z demonami. Często oczy wychodziły mu z orbit i ściskał poręcze krzesła, cierpiąc jakieś wewnętrzne katusze. Toteż mimo że jego wypowiedzi same w sobie były banalne, sposób ich wygłaszania aż przerażał oryginalnością. Wicher wył, głos Aoza Roona to dudnił, to znów cichł.

— Laintal Ay i Dathka są moimi namiestnikami i pilnują wykonania moich rozkazów. Są młodzi i rozsądni. Ale dość gadania.

Mistrz cechu browarników przerwał mu jednak stanowczym głosem.

— Działasz, panie, nazbyt szybko dla tych z nas, co myślą powoli. Niektórzy z tu obecnych mieliby pewnie ochotę zapytać, dlaczego mianujesz swymi namiestnikami dwie sadzonki, mając wokół siebie mężczyzn jak dęby, zdatniejszych do tej służby.

— Dokonałem wyboru — rzekł Aoz Roon, plecami trać o oparcie krzesła.

— Ale być może dokonałeś go nazbyt szybko, panie. Zważ, jak wieki mamy zdatnych ludzi… co powiesz o tych z twojego pokolenia, jak Elin Tal i Tanth Ein?

Aoz Roon uderzył pięściami w poręcze krzesła.

— Trzeba nam młodości, wigoru. Taki jest mój wybór. Możecie już odejść, wszyscy.

Z wolna podniósł się Datnil Skar.

— Wybacz mi. panie, ale taka pośpieszna odprawa tobie przynosi ujmę, nie nam. Czy jesteś chory, czy cierpisz ból?

— Na łon, człowieku, odejdź, gdy proszą. Oyre…

— Obyczajem twojej rady mistrzów jest wypić, panie, na twoją cześć. wznieść toast za pomyślność twojego panowania.

Lord Embruddocku wywrócił oczy ku belkom powały i z powrotem w dół.

— Mistrzu Datnilu. wiem, że wy. starcy, macie krótki oddech, a długą mowę. Dajcie mi spokój. Odejdź, proszę, nim zostanę zmuszony i ciebie zastąpić. Wynoście się wszyscy, dziękuję wam i do widzenia, wynoście się, bo pogoda podła.

— Ależ…

— Precz!

Z jękiem objął się ramionami. Grubiańsko odprawieni starcy z rady wyszli szemrząc, wydymając w oburzeniu bezzębne usta. Niedobry to znak… Laintal Ay i Dathka odeszli kręcąc głowami.

Pozostawszy sam na sam z córką, Aoz Roon padł na podłogę drapiąc się i tarzając od ściany do ściany, jęcząc i wierzgając.

— Masz ten lek z gęsiego sadła od pani Datnilowej? — spytał córkę.

— Mam, ojcze.

Oyre wyjęła skórzane puzderko pełne tłustej maści.

— Będziesz musiała natrzeć mi tym ciało.

— Nie mogę tego zrobić, ojcze.

— Ależ możesz i zrobisz to.

W jej oczach pojawiły się błyskawice.

— Nie zrobię. Słyszałeś, co powiedziałam. Zawołaj sobie niewolnicę. Od tego przecież jest. Albo wezwę Rol Sakil. Doskoczył do niej warcząc jak pies.

— Ty to zrobisz. Nie mogę pozwolić, aby ktoś inny zobaczył mnie w takim stanie, bo wieść zaraz się rozniesie. Wszystko by się wydało, nie rozumiesz? Zrobisz to, zarazo, albo ci skręcę ten twój łoński kark. Upartaś jak Shay Tal.

Jej płaczliwe protesty wywołały tylko nowy wybuch gniewu.

— Zamknij oczy, skoroś taka wstydliwa, zrób to z zamkniętymi ślepiami Nie musisz patrzyć Ale pośpiesz się, zanim wyskoczę ze szlei. Ściągając już z siebie skóry, wciąż z szaleństwem w oku, rzekł:

— A ciebie zwiążę z Laintalem Ayem, zamykając wam obojgu usta. Bez żadnego ale. Widziałem. Jak na ciebie patrzy. Pewnego dnia wy będziecie rządzić Oldorandem.

Spuścił spodnie, stając przed nią całkiem nagi. Ze wstrętu zrobiło jej się niedobrze, zacisnęła mocno powieki na takie poniżenie i odwróciła głowę. Nie zdołała jednak odegnać widoku tego silnego, szczupłego, bezwłosego ciała, które zdało się wić pod własną skórą. Jej Ojca od stóp po szyję okrywały szkarłatne płomienie.

— Bierz z się do roboty, ty głupia fildo. Konam z bólu, psiakrew, umieram!

Oire wyciągnęła rękę i zaczęła nakładać mu lepki łój na pierś i brzuch. Gdy skończyła, wybiegła na dwór miotając przekleństwa i wystawiwszy twarz na zimny wicher zwymiotowała z obrzydzenia.

Takie były pierwsze dni panowania jej ojca.


Gromadka Madisów w swoich niezgrabnych okryciach leżała pogrążona w niespokojnym śnie. Spoczywali w kamienistej kotlinie, milami bezdroży oddzielonej od Oldorando. Wartownik drzemał. Otaczały ich łupkowe ściany. Zęby mrozu skruszyły łupek na cienkie płytki, które chrzęściły pod stopami. Roślinności tutaj nie było. oprócz nielicznych karłowatych ostrokrzewów, o liściach zbyt gorzkich nawet dla wszystkożernych arangów.

Madisów zaskoczyła gęsta mgła, jaka często nawiedza te górskie rejony. Nadciągnęła noc, więc podupadli na duchu pozostali na miejscu. Batahksa już wzeszła nad światem, lecz mrok i mgła jeszcze królowały w zimnej szczelinie kanionu, gdzie pragnostycy wciąż zażywali nerwowej drzemki.

Na wzniesieniu wiele stóp ponad mmi Yohl-Gharr Wyrrijk, komendant z krucjaty młodego kzahhna, stał obserwując, jak mieszany oddział gild i czabanów z jego rozkazu podkrada się do bezbronnej gromadki.

Przyczajona w mroku rodzina liczyła dziesięcioro dorosłych, niemowlę i troje dzieci. I siedemnaście krzepkich arangów, podobnych do kóz zwierząt o gęstym futrze, które zaspokajały większość skromnych potrzeb nomadów. W rodzinie Madisów panowała całkowita swoboda seksualna. Warunki bytowania sprawiły, że parzyli się z kim popadło, nie istniały też żadne tabu kazirodztwa. Leżeli ciasno przytuleni do siebie dla zachowania ciepła, a ich rogate czworonogi podczołgały się blisko, tworząc jak gdyby zewnętrzny pierścień ochronny przed zimnem przenikającym do szpiku kości. Tylko wartownik przebywał na zewnątrz tego pierścienia. a i on przysnął jak niewinne niemowlę, wsparłszy głowę na kudłatym boku aranga. Pragnostycy nie mieli broni. Ich jedyny obroną była ucieczka. Zdali się na osłonę mgły. Ale bystre oczy fagorów wypatrzyły Madisów.

W trudnym terenie Yohl-Gharr Wyrrijk odbił od głównych sił armii Brahla Yprta. Wojownicy Wyrrijka niemal tak samo przymierali głodem jak pragnostycy, których podchodzili. Ściskali pałki i oszczepy. Chrapanie i posapywania Madisów tłumiły chrzęst kroków na łupkowej ściółce. Jeszcze chwila. Wartownik obudził się z drzemki i siadł pełen przerażenia. Z wilgotnej mgły jak duchy wyłaniały się odrażające postacie. Wrzasnął. Jego towarzysze skoczyli na równe nogi. Za późno. Z dzikimi okrzykami (agory runęły do ataku, bijąc bez litości. Niemal w mgnieniu oka wszyscy pragnostycy leżeli martwi, a wraz z nimi ich maleńkie stado. Dostarczyli białka krucjacie młodego kzahhna. Yohl-Gharr Wyrrijk zszedł ze szczytu skały pokierować rozdziałem łupu. Z mgły wypłynęła Bataliksa. mętna czerwona kula, i zajrzała do żałobnego kanionu.

Był to rok 361 Małej Apoteozy Wielkiego Roku 5634000 od Katastrofy. Krucjata już od ośmiu lat zdążała do celu. Jeszcze pięć lat i stanie pod miastem Synów Freyra. Ale jak dotąd żadne ludzkie oko nie dopatrzyło się związku pomiędzy losem Oldorando, a tym co zaszło w dalekim bezlistnym kanionie.

Загрузка...