XIV. PRZEZ UCHO IGIELNE

Rodzaj ludzki boi się gryzu fagora, atoli gryz fagorzego kleszcza winien budzić większą trwogę. Ukąszenie fagorzego kleszcza nie jest dokuczliwe dla fagora i niewiele dokuczliwsze dla istoty ludzkiej. W ciągu tysiącleci narządy gębowe kleszcza przystosowały się do takiego przekłuwania tkanki skórnej, żeby jak najmniej ją uszkodzić i bezboleśnie ssać odżywcze płyny potrzebne do utrzymania własnego, złożonego cyklu reprodukcji. Kleszcz ów ma wspaniale rozwinięte narządy rodne, za to nie ma głowy. Jego narządy gębowe składają się z dwóch par przekształconych odnóży. Jedna to przeobrażone szczypce, które wnikają do ciała i wstrzykują mieszankę środka znieczulającego z przeciwkrzepliwym, druga składa się z narządów czuciowych, zaopatrzonych w brzeszczot ze skierowanymi do tyłu ząbkami, które przyczepiają kleszcza w dogodnej pozycji na żywicielu. Kleszcz przyczepia się i nie odczepi za nic, dopóki się nie obeżre — chyba że sondujący dziób kraka wytropi go i połknie ten kraczy przysmak.

Komórki kleszcza to jakby wiele Embruddocków helikoidalnego wirusa. Wirus bytuje w nich zamarły w oczekiwaniu na pewną tonację, która włączy go do orkiestry życia, aczkolwiek ruja fagorzej samicy także wskrzesza wirusy do paraaktywności. Jedynie dwakroć w okresie wielkiego roku helikońskiego owa tonacja wyzwala fazę wirusowej aktywności. Rusza natenczas lawina wydarzeń, które w ostateczności zadecydują o losie całych narodów. Wutra — powiedziałby ktoś filozoficznie nastrojony — to wirus helikoidalny.

Odpowiadając na sygnał z zewnątrz wirusy ruszają lawiną z komórek kleszcza, przez jego narządy gębowe do ciała ludzkiego, gdzie rozchodzą się z prądem krwi. Jak gdyby podążając szlakami własnych oktaw śródpowietrznych, armia najeźdźców sunie przez ciało, docierając wreszcie do mózgowego pnia żywiciela, wpływa do podwzgórza i powoduje groźne zapalenie mózgu, a często zgon. Zająwszy podwzgórze, ów pradawny region świadomości, siedzibę gniewu i żądzy, wirus mnoży się z reprodukcyjną gwałtownością, którą można przyrównać do huraganów Nktryhku.

Wtargnięcie do komórki ludzkiej oznacza przekroczenie przez jeden system genetyczny granic drugiego; zaatakowana komórka kapituluje, stając się w samej rzeczy nową jednostką biologiczną o własnym rozwoju naturalnym, podobnie jak miasto podczas długotrwałej wojny może przechodzić z rąk do rąk, należąc to do jednej, to do drugiej strony.

Inwazja, potem gwałtowna reprodukcja, wreszcie zewnętrzne objawy tych wydarzeń. U chorego występują maniakalne naprężenia i skurcze ścięgien, jakie w domu zdrowia na własne oczy oglądał Laintal Ay — a przed nim wielu jego pobratymców. Na ogół ci, którzy to widzieli na własne oczy, z oczywistych powodów nie zostawiali żadnych pamiętników.


Fakty powyższe zostały ustalone w drodze żmudnych obserwacji i dedukcji. Uczone rody „Avernusa” były biegłe w takich sprawach i dysponowały wspaniałą aparaturą. Przeto pokonano w jakimś stopniu barierę uniemożliwiającą im postawienie stopy na powierzchni planety. Jednak uwięzienie w Avernusie” miało dla nich inne ujemne strony, poza oczywistym aspektem psychologicznym. Weryfikacja hipotez u źródła była niemożliwa. Teorię epidemii tak zwanej gorączki kości ostatnio zmąciły dodatkowe informacje. Ponownie rzecz stała się dyskusyjna. Ród Pinów zwrócił bowiem uwagę, że to właśnie w okresie dwudziestu zaćmień i ofensywy wirusa nastąpiła — przynajmniej w Oldorando — zasadnicza zmiana w jadłospisie człowieka. Bełtel wyszedł z mody. W niełaskę popadły brassimipy, żywiące społeczność przez stulecia zimy. Czy to — rzucili myśl Finowie — nie zmiana jadłospisu osłabiła odporność ludzi na ukąszenie kleszcza, a ściślej na pasożytującego w kleszczach wirusa? Toczyły się dyskusje nad tą kwestią, często gorące. Znów pojawiły się zapalone głowy, które w pogardzie mając niebezpieczeństwa, głosowały za nielegalną wyprawą na powierzchnię Helikonii.


Nie wszyscy zarażeni umierali. Dało się zauważyć, że gorączka kosiła ludzi na różne sposoby. Jedni mieli świadomość postępów choroby i czas na przeżycie strachu lub pojednanie się z Wutrą, jak kto wolał; inni padali w wirze zajęć, bez ostrzeżenia — w trakcie rozmowy z przyjaciółmi, w drodze przez pola, nawet w uściskach miłosnych. Ani stopniowy, ani gwałtowny przebieg choroby nie stanowił rękojmi przeżycia. Tak czy inaczej, tylko połowa chorych wracała do zdrowia. Co do reszty, to szczęśliwe były trupy — jak obu podopiecznych z domu zdrowia Mamy Bikinki — jeśli znalazły sobie choćby płytki grób; na ogół leżały jak padlina, podczas gdy ogarnięta i porażona powszechną paniką ludność uciekała z domostw prosto w objęcia zarazy, która obstawiła wszelkie drogi. Tak było zawsze, od kiedy na Helikonii żyły istoty ludzkie.

Ozdrowieńcy wychodzili z pandemii ze stratą jednej trzeciej swej normalnej wagi ciała, aczkolwiek „normalna waga” jest tutaj określeniem względnym. Nigdy nie odzyskiwali utraconej wagi, ani oni, ani ich dzieci, ani dzieci ich dzieci. W końcu nadchodziła wiosna, lato było za pasem i przystosowanie sprowadzało się do ektomorfii. Smuklejsza sylwetka zapanowała na wiele generacji, tracąc co prawda z czasem na smukłości i porastając z wolna w sadło, sama zaś choroba trwała utajona w komórkach ozdrowieńców. Ten status quo utrzymywał się do późnego lata Wielkiego Roku. Po czym uderzała tłusta śmierć.

Jakby dla zrównoważenia dwóch tak krańcowo różnych sezonów, Helikończycy płci obojga byli zbliżeni pod względem wzrostu, postury i wagi mózgu. Osobnik w wieku dorosłym bez względu na płeć przeciętnie ważył około dwunastu oldorandzkich tuzów, z których po gorączce kości zostawało marne osiem. Młode pokolenie wchodziło w nową, kościstą figurę, następne ją stopniowo pogrubiały, aż do nadejścia znacznie plugawszej tłustej śmierci, w wyniku której zachodziła inna, drastyczniejsza przemiana.

Aoz Roon przeżył pierwszy atak tej cyklicznej pandemii. Po nim wielu setkom tysięcy pisana była choroba i śmierć lub powrót do życia. Niektórzy mogli ujść pladze, zaszyci w zapomnianych zakątkach świata. Ale ich potomkowie mieli nikłą szansę przetrwania, upośledzeni w nowym świecie, traktowani jak potwory. Te dwie wielkie choroby, których pośrednim nosicielem był fagorzy kleszcz, w rzeczywistości stanowiły jedną chorobę, i ta jedna choroba, ten Siwa wśród chorób, ten zabójca i zbawiciel, na skrwawionym mieczu przynosił rodzajowi ludzkiemu zbawienie w osobliwych warunkach planety. Dwa razy w ciągu dwóch tysięcy pięciuset ziemskich lat Helikończycy musieli przechodzić przez ucho igielne fagorzego kleszcza. Taka była cena ich istnienia, ciągłości ich rozwoju. Z pogromu, z pozornej dysharmonii wyłaniały się zręby harmonii, jak gdyby pośród krzyków konania dochodził z najgłębszych zdrojów jestestwa szept mówiący, że wszystko jest w cudownym porządku. Uwierzyć w takie zapewnienie mogli tylko ci, którzy w ogóle mogli jeszcze wierzyć.

Kiedy ucichła kakofonia trzeszczących mięśni, napłynęła przedziwnie wodna muzyka. Zająwszy ustronia bólu żywioł płynności objawiał się przede wszystkim uszom Aoza Roona. Wzrok powracał mu wielkim mętlikiem plamek, ciapek i prążków jednej matowej barwy. Nie miały żadnego sensu, ale on nie doszukiwał się w nich sensu. Po prostu trwał w swoim trwaniu, z plecami wygiętymi w łuk, z otwartymi ustami czekając, aż gałki oczne przestaną skakać i pozwolą mu skupić spojrzenie. Wodne harmonie pomagały odzyskać przytomność. Mimo iż niezdolny poskładać w całość własne ciało, zdawał sobie sprawę, że jego ramiona więzi jakaś siła. Pojawiały się strzępy myśli. Obrazy biegnącego jelenia, on sam w biegu, w skoku, rozdający ciosy, śmiech dosiadanej kobiety, wiązki promieni słonecznych w koronach drzew wysokich na wzrost człowieka. Współczulne skurcze przebiegały mu mięśnie, jak staremu psu, który śni o czymś przy ognisku. Krągłe plamki przeistoczyły się w krągłe kamienie. Był pomiędzy nie wciśnięty jak jeszcze jeden kamień. Młode drzewko, wyrwane gdzieś w górze rzeki i odarte z kory, leżało sczepione w jedno z kamieniami i żwirem, on na tym wszystkim podobnie uwikłany, ramiona zagubiwszy gdzieś ponad głową. Troskliwie i z mozołem pozbierał swoje członki do kupy. Po chwili usiadł, dłonie wsparłszy na kolanach, i długo wpatrywał się w rozlaną rzekę. Siedział i słuchał jej muzyki i radość wypełniała go bez reszty. Na czworakach, plącząc się w za luźnym futrze, doszedł do wąziutkiego jak dłoń pasemka plaży. Z naiwną wdzięcznością utopił wzrok w niestrudzonej bystrzynie. Nadeszła noc. Złożył twarz na kamykach. I nadszedł świt. Dwa słońca obudziły go promieniami. Ogrzały. Wstał, czepiając się wyciągniętej ku górze gałęzi. Obrócił zarośniętą głowę, zachwycony łatwością, z jaką wykonał ten niewielki ruch. O parę jardów, za wąską, spienioną bystrzyną stał fagor, nie spuszczając zeń oczu.

— Znów zobie ożyłeź — rzekł.

Przez całe lata i okresy hen w odległej starożytności, w wielu regionach Helikonii, a na kontynencie Kampannlat nagminnie, panował wśród plemion zwyczaj zabijania króla, który wykazywał objawy wieku starczego. Zarówno kryteria jak i sposoby egzekucji różne były u różnych plemion. W przecinaniu nici królewskich żywotów nie przeszkadzała wiara w boskie pochodzenie władców, czy to od Akhy, czy od Wutry.

Kiedy król posiwiał bądź nie potrafił już jednym ciosem topora strącić człowiekowi głowy z karku, kiedy nie udało mu się zaspokoić seksualnych apetytów tłumu małżonek lub nie zdołał przeskoczyć określonego strumienia, przepaści, czy jaki tam był ów plemienny probierz, wówczas króla duszono, wręczano mu puchar trucizny albo innymi sposobami wyprawiano na tamten świat.

Podobnie wyprawiano na tamten świat współplemieńców, u których wystąpiły objawy śmiertelnych chorób, kiedy zaczynali wić się i jęczeć. W dawniejszych czasach nie znano litości. Często losem chorego była śmierć w płomieniach, ponieważ wierzono w uzdrowicielską moc ognia, a z chorym na stos wędrowała cała rodzina, wszyscy domownicy. Ten okrutny rytuał ofiarny rzadko odwracał wybuch epidemii, toteż krzyki palonych zwykle wpadały do uszu, w których dzwoniły już pierwsze. sygnały choroby.

Pośród wszelkich przeciwności losu rodzaj ludzki stawał się coraz bardziej ucywilizowany. Było to wyraźne, jeśli wziąć pod uwagę, że pierwszą oznaką cywilizacji jest współczucie dla bliźnich, twórcza życzliwość dla ich słabości, bez których ludzie nie mogą żyć razem i panuje beznadziejna anarchia. Pojawiały się szpitale i lekarze, pielęgniarki i kapłani — wszystko po to, aby nieść ulgę w cierpieniu, a nie brutalnie kłaść mu kres.

Aoz Roon wyzdrowiał bez takiej pomocy. Być może pomógł mu w tym własny silny organizm. Nie zwracając uwagi na fagora chwiejnie zbliżył się do brzegu toni, pochylił z wolna i zaczerpnął wody w złożone dłonie, żeby ugasić pragnienie.


Strużka wody przeciekła mu między palcami, umykając od warg na brodę, skąd podmuch zwiał ją w bok i skąd z pluskiem spadła do rzeki, w macierzystą toń. Obserwowano lot tych uronionych przez niego kropli. Miliony oczu dojrzały drobny rozprysk. Miliony oczu śledziły każdy ruch Aoza Roona na skrawku wyspy, jak się prostuje i jak dyszy mokrymi ustami. Szeregi monitorów Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej miały wiele rzeczy pod stałym nadzorem, łącznie z lordem Embruddocku. Do obowiązków „Avernusa” należała retransmisja do Instytutu Helikonijskiego wszystkich sygnałów otrzymywanych z powierzchni Helikonii. Odbiornik instytutu mieścił się na Charonie, księżycu Plutona, u samych krańców systemu słonecznego. Większość funduszy na ten cel dostarczał Kanał Kinoedukacyjny, transmitujący nieprzerwanie sagę helikońskich wydarzeń dla widowni na Ziemi i pozostałych planetach w układzie słonecznym. Rozległe audytoria sterczały niczym postawione na sztorc konchy w piaskach każdej prowincji, mogąc pomieścić dziesięć tysięcy widzów każda. Ich spiczaste kopuły wznosiły się do nieba, skąd nadawał Kanał Kinoedukacyjny. Bywało, że audytoria przez długie lata świeciły pustkami. Po czym znów napływali widzowie, zwabieni jakimś nowym wydarzeniem na odległej planecie. Ludzie pielgrzymowali jak do miejsc, świętych. Helikonia stanowiła ostatnią formę wielkiej sztuki Ziemi. Każdy mieszkaniec Ziemi, od pana po pariasa, ppznał blaski i cienie helikońskiego życia. Imiona Aoza Roona, Shay Tal, Vry i Laintala Aya były na ustach wszystkich. Po śmierci ziemskich bogów opustoszały panteon zapełnił się nowymi twarzami. Widownie odbierały Aoza Roona jako współczesnego im człowieka, przeniesionego jedynie na inny glob, niczym ideał platoński, rzucający cień na rozległą jaskinię audytorium. Ludzie znów wypełniali audytoria po brzegi. Wchodzili w sandałach okrytych pyłem drogi. Pogłoski o nadciągającej zarazie, o zaćmieniu rozchodziły się po Ziemi niemal tak samo, jak po Oldorando, przyciągając tysiące tych, których życie odmieniła ciekawość i troska o Helikonię. Niewielu owych widzów pielgrzymów zastanawiało się nad paradoksem, jakim łudziły ich rozmiary wszechświata. Osiem uczonych rodów na Avernusie” żyło w tym samym czasie, co Helikończycy. Ich żywoty współistniały pod każdym względem, chociaż helikoidalny wirus ustanowił na czas nieokreślony rozdział pomiędzy nimi a badaną przez nich siostrzaną planetą Ziemi. Jednak o ile większy był rozdział pomiędzy ośmioma rodami a jakże odległą Ziemią, ich macierzystą planetą. Przekazywali sygnały hen na Ziemię, gdzie ani jedno audytorium nie zostało zbudowane, gdzie nawet projektanci tych audytoriów jeszcze się nie narodzili. Dziesięć tysięcy lat potrzebował sygnał na pokonanie przestrzeni dzielących oba systemy. W czasie owych tysiącleci zmieniała się nie tylko sama Helikonia. A ci, którzy z zapartym tchem zasiedli teraz w audytoriach i patrzyli na wyolbrzymioną w holoekranach postać Aoza Roona, patrzyli, jak on pije wodę, jak wiatr porywa mu krople wody od warg i te krople łączą się z tonią u jego stóp, tak jak to było dziesięć tysięcy lat temu w odległości tysięcy lat świetlnych. Uwięzione światło, jakie widzieli, nawet życie, które przeżywali, było cudem techniki, fizyczną konstrukcją. I jedynie jakiś metafizyk w swej wszechobecnej świadomości mógłby stwierdzić, kto żył w chwili powrotu kropli wody do rzeki: Aoz Roon czy jego publiczność.

Za to żadnej wielkiej sofistyki nie wymagało stwierdzenie, że pomimo dwuznaczności płynącej z ograniczeń widzenia, makrokosmos i mikrokosmos są współzależne, związane ze sobą takim zjawiskiem, jak wirus helikoidalny, którego skutki ostatecznie były uniwersalne, choć postrzegane jedynie przez zjawisko świadomości, słyszane tylko przez ucho igielne, którym makrokosmos i mikrokosmos przeciskały się ku rzeczywistej jedności. Świadomość na skalę boską mogłaby zlikwidować rozdziały pomiędzy nieskończonymi rzędami istot, podobnie jak ludzka świadomość właśnie doprowadziła przeszłość i teraźniejszość do śmiałego zbratania. Wyobraźnia funkcjonowała, wirus był zaledwie funkcją.


Wyciągnąwszy szyje dwa jajaki podążały raźnym kłusem. Chrapy miały rozdęte, ponieważ kłusowały już kawał drogi. Boki lśniły im od potu. Niosły dwóch jeźdźców w wysokich butach z wywiniętymi cholewami r w długich płaszczach z szarej tkaniny. Ostre, blade twarze jeźdźców zdobiły spiczaste bródki. Nie można było nie rozpoznać Sibornalczyków. Jechali żwirową ścieżką w cieniu górskiego zbocza. Rytmiczne klap-klap-klap kopyt jajaków niosło się szeroko po okolicy pełnej drzew i strumieni.

Jeźdźcy byli zwiadowcami sił zbrojnych kapłana-wojownika Festibariaytida. Z przyjemnością wdychali rześkie powietrze, z rzadka zamieniając słowa podczas jazdy, nieustannie za to wypatrując wroga. Za nimi piesi Sibornalczycy pędzili drogą gromadkę pojmanych pragnostyków. Kręty szlak schodził do rzeki, za którą wznosił się skalny przylądek. Jego spadziste zbocza, uformowane z warstw skalnych, porozrywanych i poprzestawianych niemal pionowo, porośnięte były karłowatymi drzewami. Tu leżała osada, nad którą władzę sprawował Festibariaytid.

Zwiadowcy przebyli w bród płyciznę rzeki. Pokonując zbocza, jajaki ostrożnie wybierały drogę wśród stromych skał; te zwierzęta północnych równin nie czuły się najlepiej w górzystym terenie. Z coroczną falą kolonistów jajaki przybywały z północy do Chalce i prowincji pogranicznych Pannowalu, co tłumaczyło ich obecność tak daleko na południu.

Do rzeki zbliżyła się reszta oddziału. Czterech pikinierów eskortowało gromadkę pechowych pragnostyków, zgarniętych przez patrol do niewoli. Wśród pojmanych dreptali Kathkaarnit z Kathkaarnitką, wciąż drapiąc się mimo wielu tygodni marszu w grupie niewolników. Zachęceni grotem piki przebrnęli płyciznę, po czym pognano ich pod górę stromą ścieżką, której trzymał się jeszcze odór jajaków i którą, minąwszy posterunki, wkroczyli do osady zwanej Nowy Ashitosh.

Do tego brodu, w to niebezpieczne miejsce, wiele tygodni później przybył Laintal Ay. Niewielu z bliskich mu nawet znajomych rozpoznałoby w nim dzisiaj dawnego Laintala Aya. Lżejszy o jedną trzecią wagi, szczupły, wręcz chudy jak patyk, bledszej karnacji, innego spojrzenia. A przede wszystkim poruszał się inaczej, co odmieniło go najbardziej, bo najbardziej rzucało się w oczy. Przeżył gorączkę kości.

Opuściwszy Oldorando jechał na północny wschód przez tereny znane później jako Rojsty Roona, drogą wybraną przez Shay Tal i jej orszak. Zabłądził i tułał się po bezdrożach. Okolica znana mu we wczesnej młodości, spowita wówczas w biel, otwarta szczerymi polami do nieba, zniknęła w gąszczu zieleni. Dawna samotnia stała się siedliskiem niebezpieczeństwa. Wyczuwał nieustanną krzątaninę, nie tylko spłoszonych zwierząt, lecz także istot ludzkich, półludzkich i ancipitalnych, wszystkich stworzeń poruszonych falą wiosny. Gdzie się obrócił, z zarośli wyzierały maleńkie wrogie oblicza. Każdy krzak miał oprócz liści jeszcze oczy i uszy. Złota denerwowała się w lesie. Mustangi były stworzeniami szerokich otwartych przestrzeni. Narowiła się coraz bardziej, aż wreszcie Laintal Ay zsiadł sarkając i poprowadził zwierzaka za kantar. Przez, zdawało się, nieskończony las brzóz i paproci dotarł w końcu pod wieżę z kamienia. Przywiązawszy Złotą do drzewa ruszył zorientować się w terenie. Wokoło panowała cisza. Wszedł do bezpańskiej wieży i odpoczął, nie czując się dobrze. Potem ze szczytu już rozpoznał okolicę; to. była wieża, z której podczas swego łazikowania oglądał kiedyś puste horyzonty. Stroskany i słaby opuścił wieżę. Z wyczerpania przysiadł na ziemi, przeciągnął się i stwierdził, że nie może opuścić ramion. Targnęły nim kurcze, gorączka uderzyła jak obuchem i w delirium przegiął się do tyłu, jakby chciał złamać sobie kręgosłup. Maleńcy, ciemnoskórzy mężczyźni i kobiety wychynęli z ukrycia i podkradali się coraz bliżej, nie spuszczając z niego oczu.

Kosmate stworzenia, wzrostem sięgające Laintalowi Ayowi najwyżej do pasa, były pragnostykami z plemienia Nondadów. Mieli ośmiopalce dłonie, prawie ukryte w gęstych, rudawoblond frędzlach włosów, porastających im na kształt mankietów nadgarstki. Sterczące jak u asokinów mordki nadawały ich twarzom wyraz jakby tęsknoty, takiej samej, jaką obnoszą po świecie Madisi. Ich mowę tworzyła mieszanina prychnięć, gwizdów i mlasków w niczym nie przypominająca olonetu, choć trafiały się nieliczne zapożyczenia ze starego języka. W końcu po naradzie postanowili zabrać Freyriana do siebie, ponieważ miał dobrą oktawę osobowości.

Na grani za wieżą rosły szpalerem dumne radżababy w kępach brzózek. U podnóża jednej z radżabab Nondadowie zeszli w głąb tunelu, wciągnąwszy ze sobą Laintala Aya wśród prychania i chichotów z takiego mozołu. Próżno Złota parskała i szarpała lejce — jej pan zniknął.

W korzeniach wielkiego drzewa mieli Nondadowie swoje zaciszne królestwo. Swoje Osiemdziesiąt Mroków. Swoje posłania z orlicy, na której sypiali dla odstraszenia-gryzoni dzielących z nimi siedzibę. I swoje obyczaje wedle których żyli. Zgodnie z obyczajem przeznaczali wybrane noworodki na królów i wojowników, mających panować i walczyć w ich obronie. Owych panów od maleńkości sposobiono do okrucieństwa; w Osiemdziesięciu Mrokach toczyły się między nimi krwawe walki na śmierć i życie. Królowie jako przedstawiciele plemienia wyładowywali za swoich współplemieńców wrodzoną Nondadom agresję, dzięki czemu wszyscy szarzy obywatele Osiemdziesięciu Mroków byli łagodni i czuli, i trzymali się jak najbliżej siebie bez większego poczucia indywidualnej tożsamości. Idąc za głosem instynktu zawsze pielęgnowali życie; pielęgnowali życie Laintala Aya, aczkolwiek jeśliby zmarł, zjedliby go do ostatniej kosteczki. Taki mieli obyczaj.

Jedna z kobiet została snoktruiksą Laintala Aya, okrywając go własnym ciałem, pieszcząc go i głaszcząc, spijając gorączkę. Majaki zaczęły mu się wypełniać zwierzętami, i drobnymi jak myszy, i wielkimi jak góry. Budząc się w mroku odkrywał, że jest przy nim obca towarzyszka, bliska jak życie, która czyni wszystko, aby go ocalić i przywrócić mu zdrowie”. Miał wrażenie, że już został mamikiem, i skwapliwie przyjął nowy rodzaj istnienia, w którym niebo i piekło są jak dwa ramiona jednego uścisku. O ile ogóle zrozumiał to słowo, snoktruiksa oznaczała jakby zbawicielkę, a także uzdrowicielkę, koicielkę, żywicielkę i nade wszystko tulicielkę. Leżał w ciemnościach, w konwulsjach, z powykręcanymi członkami, w siódmych potach. Wirus szalał jak pożar, przepychając go przez straszliwe ucho igielne Siwy. Armie bólu toczyły bój o ląd ścięgien i mięśni zwany Laintalem Ayem. Jednak tajemnicza snoktruiksa trwała przy nim, dając mu swą obecność, żeby nie został całkiem samotny. Zbawiała go darem siebie.

Armie bólu ustąpiły o czasie. Stopniowo zaczął rozumieć głosy w Osiemdziesięciu Mrokach i pojmować, co się dzieje z nim samym. W osobliwej mowie Nondadów nie istniały słowa oznaczające jedzenie, picie, miłość, głód, zimno, ciepło, nienawiść, nadzieję, rozpacz, ból, chociaż zdawało się, że znali je królowie i wojownicy, toczący gdzieś w ciemnościach swoje bitwy. Pozostali Nondadowie poświęcali swój wolny czas, którego mieli mnóstwo, na przewlekłą dyskusję o Ultimach. Potrzeby życia pozostały bez słów, jako niegodne uwagi. Liczyły się tylko Ultimy.

Przyduszony przez swego sukkuba Laintal Ay nigdy nie opanował ich języka na tyle, aby pojąć Ultimę. Odnosił wrażenie, że w głównym wątku debaty — która również była obyczajem utrzymywanym od pokoleń — chodziło o rozstrzygnięcie kwestii, czy wszyscy powinni połączyć swoje tożsamości stanem istnienia w łonie wielkiego boga mroku Wiszramy, czy winni zachować byt odrębny. Długa była dysputa o tym odrębnym bycie, nie przerywana przez Nondadów nawet wówczas, gdy zasiadali do jedzenia. Że jedli Złotą, nie przyszło nawet Laintalowi Ayowi do głowy. Sam stracił apetyt. Medytacje na temat odrębnego bytu spływały po nim jak woda po gęsi. Ów odrębny byt odpowiadał jakoś całemu mnóstwu rzeczy, także wyjątkowo nieprzyjemnych, jak światło i walka; był to byt narzucony królom i wojownikom„ dający się z grubsza przełożyć na osobowość. Osobowość przeciwstawiała się woli Wiszramy. Jednakże w jakiś sposób, tak przynajmniej to wyglądało w argumentacji równie poplątanej jak korzenie, wśród których ją rozwinięto, przeciwstawianie się woli Wiszramy oznaczało również jej spełnienie.

Trudno było połapać się w tym wszystkim, zwłaszcza z małą włochatą snoktruiksa w ramionach. Ona nie umarła pierwsza. Wszyscy oni umierali cichuteńko, zaszywając się w Osiemdziesięciu Mrokach. Początkowo uświadamiał sobie jedynie, że dyskusja ma coraz mniej głosów w chórze. Potem zesztywniała też snoktruiksa. Przyciskał ją mocno do siebie, z boleścią, o jaką się nawet nie podejrzewał. Ale Nondadowie nie mieli odporności na chorobę, którą Laintal Ay przywlókł do ich świata; choroba i ozdrowienie nie były ich obyczajem.

W krótkim czasie umarła i snoktruiksa. Laintal Ay siedział i płakał. Nigdy nie widział jej twarzy, chociaż jej maleńkie drobne kształty, które kryły w sobie tyle słodyczy, znajome były opuszkom jego palców. Dysputa o Ultimach dobiegła kresu. Ostatni mlask, prychnięcie, gwizd zamarł w Osiemdziesięciu Mrokach. Niczego nie rozstrzygnięto. W końcu i sama śmierć wykazała w tej kwestii pewne niezdecydowanie: była i odrębna, i wspólna.

Ogarnięty grozą Laintal Ay starał się nie oszaleć. Na czworakach pełzał po trupach swoich wybawców, szukając wyjścia. Przytłaczał go cały potworny majestat Osiemdziesięciu Mroków.

Ja mam osobowość — mówił do siebie, usiłując podtrzymać dysputę — bez względu na problemy drogich memu sercu przyjaciół Nondadów. Ja wiem, że jestem sobą, ja nie mogę uniknąć bycia sobą. Dlatego muszę żyć w zgodzie sam ze sobą. Nie muszę prowadzić tej wiecznej dysputy, jaką oni prowadzili. Wszystko jest rozstrzygnięte, jeśli o mnie chodzi. Cokolwiek się ze mną stanie, to przynajmniej wiem. Jestem wolnym człowiekiem, czy przeżyję, czy umrę, tak właśnie mam postępować. Nie ma sensu szukać Aoza Roona. On nie jest moim panem, ja sam jestem panem siebie. Oyre też nie ma aż tak wielkiej władzy nade mną, żebym musiał zostać wygnańcom. Obowiązek nie jest niewolą…

I tak dalej, bez końca, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć nawet dla niego samego. Labirynt wśród korzeni nie wiódł do żadnego wyjścia. Wiele razy, gdy wąski tunel skręcał ku górze, Laintal Ay z nadzieją czołgał się naprzód, żeby natknąć się jedynie na ślepą odnogę, w której leżały skulone zwłoki pośród szczurów, prowadzących na swój sposób dysputę nad wnętrzem człowieka. Pokonując szerszą komorę, napotkał króla. W mroku rozmiary mniej znaczyły niż w świetle. Król wydawał się olbrzymem, kiedy ryknął i skoczył z pazurami. Laintal Ay tarzał się, wierzgając i wrzeszcząc, usiłując dobyć sztyletu, podczas gdy coś strasznego i bezkształtnego rwało mu się z zębami i pazurami do gardła. Przywalił to ciałem próbując zadusić bez skutku. Łokieć wsadzony w oko odebrał na chwilę zapał napastnikowi. I chwilę tylko miał Laintal Ay sztylet w garści, kopniakiem wytrącony w następnym starciu. Palcami zamiast sztyletu zmacał korzeń. Przyparł i przygwoździł do korzenia ramię króla i tłukł w pełną ostrych kłów gębę. Rozjuszony król uwolnił się niespodziewanie i natarł na Laintala Aya z jeszcze większą furią. Złączeni nienawiścią w jedno ciało rozrzucali na wszystkie strony piach, odchody i smyrgające gryzonie. Wycieńczony gorączką kości i długim postem Laintal Ay czuł, że słabnie. Pazury rozorały mu bok. Nagle coś gruchnęło w ich splecione ciała. Komorę wypełniły dzikie ryki i mlaski. Stracił głowę i dopiero po chwili zorientował się, że w ciemnościach jest jeszcze jeden napastnik — któryś z nondadzkich wojowników, całą prawie zajadłość skupiający na królu. Dla Laintala Aya było to tak, jakby wpadł pomiędzy dwa jeżozwierze. Turlając się i kopiąc na prawo i lewo uszedł z bijatyki, złapał swój sztylet i brocząc krwią wpełznął do ciemnego kąta. Podkurczył nogi, goleniami osłoniwszy brzuch i twarz przed czołowym atakiem, i po omacku wyszukał wąski wylot za głową. Chyłkiem wśliznął się w tunel niewiele szerszy od tułowia. Przed gorączką za nic by się tam nie wcisnął, teraz dokonał tego wijąc się jak wąż, lądując na koniec w małej, okrągłej, ziemnej norze. Pod dłońmi poczuł zeschnięte liście. Legł na nich zziajany, z trwogą nasłuchując pobliskich odgłosów walki.

— Światło, na wszystkich strażników! — wysapał.

Nikła jak mglistość szarówka rozjaśniała norę. Przedarł się na skraj Osiemdziesięciu Mroków. Strach pchał go ku światłu. Wyczołgał się z ziemi i dygocąc stanął pod nagim, zapadniętym brzuchem radżababy. Hen z jeziora nieba płynęły kaskady światła. Przez długi czas oddychał głęboko, ocierając krew i piach z twarzy. Zerknął pod nogi. Dzika, ruchliwa twarz wyjrzała za nim i zniknęła. Opuścił królestwo Nondadów, z których po jego wizycie pozostały prawie same trupy. Myśl o snoktruiksie napełniała go bólem. I żalem, i zdumieniem, i wdzięcznością. Jeden z pary strażników stał wysoko na niebie. Strażniczka Bataliksa nisko znad horyzontu kładła swoje promienie niemal poziomo na olbrzymi, nieruchomy las, dobywając złowieszcze piękno z morza liści.

Skóry ubrania miał w strzępach. Ciało w krwawych pręgach, rozorane królewskimi pazurami. Rozejrzał się wprawdzie i nawet raz zawołał na Złotą, ale bez przekonania. Nie łudził się, że ponownie ujrzy swego musłanga. Łowieckie instynkty ostrzegały przed pozostaniem w jednym miejscu; jeśli się nie ruszy, padnie czyjąś ofiarą, a był zbyt osłabiony, żeby stanąć do jeszcze jednej walki. Przysłuchał się radżababie. Coś w niej dudniło. Nondadowie przywiązywali wielką wagę do drzew, pod których korzeniami mieli siedziby, twierdząc, że Wiszrama zamieszkuje koronę bębna radżababy i od czasu do czasu wypada z furią na świat, jakże niesprawiedliwy dla pragnostyków. I co też pocznie Wiszrama — zastanawiał się Laintal Ay — skoro wszyscy Nondadowie mu pomarli? Nawet on będzie zmuszony do zmiany osobowości.

— Obudź się — rzekł, uprzytomniwszy sobie, że myślami buja w obłokach. Nigdzie nie dostrzegł śladu ruin wieży, jedynego drogowskazu w tym terenie. Zatem pokazawszy plecy Bataliksie, zapuścił się między cętkowane pnie drzew. W ciele i w członkach czuł przyjemną lekkość.

Mijały dni. Unikał band fagorów i innych wrogów. Nie odczuwał głodu; choroba zostawiła po sobie brak apetytu i jasność w głowie. Stwierdził, że umysł zaprzątają mu sprawy, o których opowiadały Vry i Shay Tal, matka i babka, i snoktruiksa… — jakże wiele zawdzięcza się kobietom — sprawy związane ze światem, który należy pojmować jako jeden z wielu światów i jako miejsce, w którym ma się nadzwyczajne szczęście żyć, miejsce pełne nadzwyczajnych niespodzianek i powietrza wypełniającego płuca falą oddechu. Poczucie szczęścia przenikało go do szpiku kości. Światy nieprzebrane otwierały się jeden po drugim.

I tak lekkim krokiem doszedł do brodu pod sibornalską osadą zwaną Nowym Ashkitosh.

Nowy Ashkitosh żył w poczuciu stałego zagrożenia. Kolonistom to odpowiadało. Osada rozłożyła się na znacznym obszarze. Miała kształt na tyle kolisty, na ile pozwalał teren. Chaty, strażnice i palisady zamykały kręgiem pola uprawne, poprzecinane drogami rozchodzącymi się promieniście od środka, jak szprychy koła. W środku mniejszy krąg manufaktur, magazynów i zagród dla jeńców otaczał centralną oś osady, którą stanowił okrągły kościół. Kościół Krwawego Pokoju.

Mężczyźni i kobiety krzątali się pilnie jak mrówki. Zbijanie bąków było zabronione. Wróg — Sibornalczycy zawsze mieli wrogów — nie spał: ani zewnętrzny, ani wewnętrzny. Wrogiem zewnętrznym był ktokolwiek (lub cokolwiek) spoza Sibornalu. Nie żeby Sibornalczycy byli szowinistami, ale religia nakazywała im ostrożność wobec wszystkiego, co pannowalskie lub fagorze. W terenie krążyły na jajakach patrole zwiadowców. Zwiadowcy bez przerwy przynosili wieści o zbliżaniu się do osady luźnych band fagorzych, a za nimi istnej armii ancipitów, schodzącej z gór. Wieść wzbudziła umiarkowany niepokój. Każdy był podminowany. Nikt nie uległ panice. Mimo że sibornalscy koloniści mieli nieprzyjazny stosunek, do dwurogich najeźdźców i vice versa, weszli z nimi w krępujący sojusz, ograniczając wrogość do minimum. W przeciwieństwie do mieszkańców Embruddocku, żaden Sibornalczyk nigdy z własnej nieprzymuszonej woli nie walczył z fagorem. Wolał handlować. Osadnicy byli świadomi, że odwrót do Sibornalu mają odcięty, o ile w ogóle by tam mile przyjęto buntowników i heretyków. Przedmiotem handlu był żywy towar — ludzki bądź półludzki.

Osadnicy żyli na progu śmierci głodowej, nawet za najlepszych dni. Osada była wegetariańska, wszyscy doskonale znali się na uprawie roli. Plony mieli bogate. Jednak przeważająca część zbiorów szła na wykarmienie ich własnych wierzchowców. Musieli żywić ogromne stado jajaków, musłangów, koni i kaidawów (te ostatnie to kurtuazyjne podarunki od fagorów), aby osada w ogóle mogła przeżyć. Albowiem zwiadowcy nieustannie patrolujący okolice nie tylko na bieżąco informowali osadę o tym, co się dzieje poza nią, ale także brali w jasyr wszystko, co im wpadło w ręce. Środkowe zagrody trzeszczały w szwach od czeredy coraz to nowych jeńców. Tymi jeńcami płacono haracz fagorom. W zamian fagory zostawiały osadę w spokoju. Czemu nie? Kapłan-wojownik Festibariaytid chytrze założył osadę na fałszywej oktawie, żaden fagor nie miał ochoty tam włazić.

Ale nie pozbyto się z obozu wroga wewnętrznego. Para pragnostyków, którzy podali, że nazywają się Kathkaarnit i Kathkaarnitka, zaniemogła w dniu przybycia i wkrótce zmarła. Rządca zagród wezwał kapłana-medyka, ten zaś rozpoznał gorączkę kości. Gorączka szerzyła się z tygodnia na tydzień. Tego ranka w szałasie znaleziono zwiadowcę ze stężałymi w skurczu członkami, z oczyma w słup, zlanego potem.

Nieszczęście dotknęło osadników w nieodpowiedniej chwili, kiedy usiłowali zgromadzić stado jeńców w dani dla nadciągającej fagorzej krucjaty. Dowiedzieli się już imienia ancipitalnego kapłana-wojownika, którym był nie kto inny, jak sam Kzahhn Hrr-Brahl Yprt. Duża liczba zgonów mogła zmarnować okup. Z rozkazu Jego Świątobliwości Festibariaytida dodatkowo odśpiewywano hymny błagalne nad każdym przypadkiem.

Laintal Ay słyszał te modły wkraczając do osady i brzmiały mu miło. Z zaciekawieniem przyglądał się wszystkiemu wokoło, nie zawracając uwagi jedynie na dwóch zbrojnych wartowników, eskortujących go do głównej kordegardy, przed którą jeńcy zgrabiali łajna na kupę.

Dowódca warty nie bardzo wiedział, co począć z nie-Sibornalczykiem dobrowolnie przybywającym do obozu. Krótko przesłuchał Laintala Aya, próbując go zastraszyć, po czym pchnął podwładnego po żołnierza kościoła. Przez ten czas Laintal Ay oswajał się z faktem, że każdy, kto nie przeszedł zarazy, jest okropnie gruby w jego nowych oczach. Żołnierz kościoła był okropnie gruby. Potraktował Laintala Aya z góry, zadając mu w swoim mniemaniu podchwytliwe pytania.

— Miałem trochę kłopotów — powiedział Laintal Ay. — Przychodzę tu w poszukiwaniu schronienia. Potrzebuję odzieży. W lasach zrobiło się nazbyt tłoczno, jak na mój gust. Proszę o jakiegoś wierzchowca, najchętniej mustanga, i gotów jestem wszystko to odpracować. Potem odjeżdżam do domu.

— Z jakich ludzi pochodzisz? Czy przybywasz z dalekiego Hespagoratu? Dlaczego jesteś taki chudy?

— Miałem gorączkę kości.

Żołnierz kościoła skubnął wargę.

— Jesteś wojownikiem?

— Ostatnio wybiłem do nogi całe plemię Innych, Nondadów…

— Więc nie boisz się pragnostyków?

— Nic a nic.

Skierowano go do pilnowania i karmienia nieszczęsnych lokatorów zagród. W zamian otrzymał ubranie z szarej wełny. Zamysł żołnierza kościelnego był prosty. Ten, kto przeszedł gorączkę kości, mógł doglądać jeńców nie sprawiając kłopotu ani swą śmiercią, ani roznoszeniem pandemii. Coraz więcej osadników i jeńców padało jednak ofiarą zarazy. Laintal Ay zauważył, że modły w Kościele Krwawego Pokoju stały się żarliwsze. Jednocześnie ludzie, zaczęli stronić od siebie. Chodził, gdzie chciał, nie zatrzymywany przez nikogo. Miał uczucie, że jakiś czar strzeże jego życia. Każdy dzień jakby otrzymywał w darze.

Zwiadowcy trzymali wierzchowce na ogrodzonym wybiegu. Nadzorował gromadkę jeńców, którzy dostarczali zwierzętom siano i obrok. Stąd brał się wielki problem żywności w osadzie. Akr łąki mógł wyżywić dziesięć sztuk dziennie. Osada miała pięćdziesiąt wierzchowców wykorzystywanych do przeczesywania coraz większego obszaru; zjadały one ekwiwalent dwóch tysięcy czterystu akrów rocznie, a nawet więcej, gdyż część pasła się poza osadą. Ten ważki problem sprawiał, że Kościół Krwawego Pokoju był zwykle pełen na pół zagłodzonych rolników — zjawisko rzadkie nawet na Helikonii.

Laintal Ay nie wydzierał się na jeńców; pracowali całkiem dobrze, zważywszy ich marny los. Wartownicy trzymali się z daleka. Głowy mieli pospuszczane z powodu mżawki. Tylko Laintal Ay zwracał uwagę na cisnące się ze wszystkich stron rumaki, które wyciągały miękkie chrapy, owiewając go delikatnym oddechem w oczekiwaniu na poczęstunek. Rychły był moment, kiedy wybierze sobie któregoś i ucieknie, gdy rozprzężenie wart będzie już dostateczne, za dzień, za dwa, sądząc po tym, co się działo. Ponownie spojrzał na jedną z klaczy mustanga. Zbliżył się do niej z kawałkiem placka w dłoni. Pomarańczowe i na przemian błękitne pasy biegły od nosa do ogona zwierzęcia.

— Wierna!

Klacz podeszła, wzięła placek, po czym wsunęła mu pysk pod ramię. Wytargał ją pieszczotliwie za uszy.

— W takim razie gdzie jest Shay Tal?

Odpowiedź była oczywista. Sibornalczycy złapali ją i przehandlowali fagorom. Shay Tal już nigdy nie dotrze do swego Sibornalu. Była już mamikiem. Ona i jej maleńki orszak utonęli w rzece czasu.

Dowódca warty zwał się Skitosherill. Między nim a Laintalem Ayem zawiązała się krucha nić przyjaźni. Laintal Ay widział, że Skitosherillem zawładnął strach; nie dotykał nikogo, a w klapie nosił bukiecik manneczki i bikinek, w którym często nurzał swój długi nos, mając nadzieję, że uchroni właściciela nosa od plagi.

— Czy wy, oldorandczycy, modlicie się do boga? — zapytał.

— Nie. Sami umiemy sobie radzić. Chwalimy Wutrę, to prawda, ale wszystkich jego kapłanów wykurzyliśmy z Embruddocku kilka pokoleń temu. Trzeba wam było zrobić to samo w Nowym Ashkitosh — mielibyście lżejsze życie.

— Barbarzyński czyn! To za to złapałeś mór, rozgniewawszy boga.

— Wczoraj zmarło dziewięciu jeńców i sześcioro twoich ziomków. Coś te wasze modły nie wychodzą wam na zdrowie.

Skitosherill rozeźlił się. Stali na dworze, lekki podmuch marszczył im płaszcze. Z kościoła dolatywała ich modlitewna muzyka.

— Nie podziwiasz naszej świątyni? Jesteśmy jedynie skromną rolniczą gminą, a przecież kościół mamy piękny. Założę się, że w Oldorando nie ma nic takiego.

— To jest więzienie.

Ale mówiąc to Laintal Ay słuchał uroczystej melodii, która dobiegała •z kościoła i wabiła go tajemnicą. Do instrumentów dołączyły głosy w podniosłym hymnie.

— Nie gadaj tak… bo ci przyłożę. W kościele jest Życie. Okrągłe Wielkie Koło Kharnabharu, święta kolebka naszej wiary. Gdyby nie Wielkie Koło, nadal tkwilibyśmy w okowach śniegu i lodu.

Wskazującym palcem uczynił znak koła na swym czole.

— Jak to?

— To właśnie Koło stale zbliża nas do Freyra. Nie wiedziałeś o tym? Jako dziecko byłem zabrany na pielgrzymkę do Kharnabharu w górach Shiveniuk. Nie jesteś prawdziwym Sibornalczykiem, dopóki nie odbędziesz takiej pielgrzymki.

Następny dzień przyniósł siedem następnych zgonów. Skitosherill kierował oddziałem grabarzy złożonym z madiskich niewolników, którzy mieli dwie lewe ręce nawet do kopania grobów.

— Moją bliską przyjaciółkę — odezwał się Laintal Ay — schwytali twoi ludzie. Pragnęła odbyć pielgrzymkę do Sibornalu, by zasięgnąć rady kapłanów waszego Wielkiego Koła. Uważała, że oni mogą być źródłem wszelkiej mądrości. A twoi ziomkowie uwięzili ją i sprzedali śmierdzącym fagorom. Czy tak u was traktuje się ludzi?

Skitosherill wzruszył ramionami.

— Nie zwalaj winy na mnie. Pewnie wzięli ją za pannowalskiego szpiega.

— Jakim cudem wzięli ją za pannowalkę? Jechała na mustangu, tak jak i jej towarzyszki. Czy ktoś widział pannowalczyka na musłangu? Ja nigdy. To była wspaniała kobieta, a wy, zbóje, oddaliście ją fugasom.

— Nie jesteśmy zbójami. Pragniemy jedynie posiedzieć tu w pokoju i przenieść się dalej, kiedy już wyeksploatujemy ziemię.

— Chcesz powiedzieć, kiedy wyeksploatujecie miejscową ludność. Nie wstyd wam kupczyć kobietami za cenę własnego bezpieczeństwa?

Sibornalczyk uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Wy, barbarzyńcy z Kampannlat, nie cenicie swoich kobiet.

— Cenimy je bardzo wysoko.

— Czy one rządzą?

— Kobiety nie rządzą.

— W niektórych krainach Sibornalu rządzą. Sam widzisz, jak w naszej osadzie hołubimy swoje kobiety. Mamy kobiety kapłanki.

— Nie widziałem ani jednej.

— Właśnie dlatego, że je hołubimy. — Nachylił się. — Posłuchaj, Laintalu Ayu, ogólnie biorąc niezły z ciebie chłop, to widać. Chcę ci zaufać. Ja wiem, jak sprawy stoją. Wiem, jak wielu zwiadowców wyszło i nie powróciło. Zmarli od plagi w jakichś nędznych krzakach, bez pogrzebu, ciała ich pożarły pewnie ptaki albo Inni. Jestem człowiekiem religijnym i wierzę W modlitwę, ale gorączka kości jest tak silna, że nawet modlitwa przeciwko niej nic nie wskóra. Mam żonę, którą kocham nad życie. I mam dla ciebie propozycję.

Laintal Ay słuchał Skitosherilla na niewielkim pagórku, z którego spoglądał w dół na jałowy stok opadający ku brzegom strumienia, porośnięty rachitycznymi cierniami. Spomiędzy rozsianych po stoku głazów jeńcy odrzucali piach, zaś siedem trupów — owinięte w płótna zwłoki siedmiu Sibornalczyków — leżało pod gołym niebem czekając na pochówek. Nie dziwię się — myślał — że ten grubas pragnie dać nogę, lecz co on mnie obchodzi? Nie więcej niż jego obchodziła Shay Tal, Amin Lim i cała reszta.

— Co to za propozycja?

— Cztery jajaki, dobrze wypasione. Ja, moja żona, jej służebna, ty. Wyjeżdżamy razem — mnie warty przepuszczą bez kłopotu. Jedziemy z tobą do Oldorando. Ty prowadzisz, ja cię osłaniam, a moja głowa, żebyś miał dobrego rumaka. Inaczej nigdy ci nie pozwolą wyrwać się stąd, jesteś zbyt cenny, zwłaszcza że robi się coraz gorzej. Umowa stoi?

— Kiedy zamierzasz wyjechać?

Wetknąwszy nos w bukiecik Skitosherill zerknął badawczo na Laintala Aya.

— Słówko o tym komukolwiek, a zabiję cię. Słuchaj, według naszych zwiadowców, przed zachodem Freyra ma tędy rozpocząć przemarsz krucjata fagorzego kzahhna Hrr-Brahla Yprta. Nasza czwórka wyruszy w ślad za nimi — fagory nie zaatakują nas, jeśli pociągniemy w ogonie ich pochodu. Krucjata niech sobie idzie na złamanie karku, my podążymy do Oldorando.

— Czyżbyś chciał zamieszkać w takim barbarzyńskim mieście? — spytał Laintal Ay.

— Będziemy musieli wpierw zobaczyć, jak tam jest z tym barbarzyństwem, zanim ci odpowiem. Nie próbuj nabijać się ze swego zwierzchnika. Umowa stoi?

— Wolę mustanga od jajaka i sam go sobie wybiorę. Nigdy nie dosiadałem jajaka. I chcę miecz z białego metalu, nie z brązu.

— W porządku. No więc umowa stoi?

— Mamy uścisnąć sobie prawice na zgodę?

— Nie dotykam cudzych dłoni. Wystarczy ustna zgoda. W porządku. Jestem bogobojnym człowiekiem, nie zdradzę cię; uważaj, żebyś ty mnie nie zdradził. Pogrzeb te zwłoki, ja zaś pójdę przygotować żonę do drogi.

Zaraz po odejściu wysokiego Sibornalczyka Laintal Ay kazał jeńcom przerwać robotę.

— Nie jestem waszym panem. Taki sam ze mnie jeniec, jak wy. Nienawidzę Sibornalczyków. Wrzućcie te trupy do wody i przywalcie kamieniami, mniej się naharujecie. Potem umyjecie ręce.

Miast podziękować zmierzyli go podejrzliwymi spojrzeniami — tę wyniosłą postać w szarym odzieniu z wełny stojącą ponad nimi na skarpie, człowieka, który gawędził z sibornalskim wartownikiem jak równy z równym. Wyczuwał ich nienawiść, mało się nią przejmując. Życie jest tanie, skoro tanie było życie Shay Tal.

Krzątając się przy trupach odchylili z jednego skraj płótna i Laintal Ay ujrzał na mgnienie oka poszarzałą twarz, zastygłą w męczarniach. Za chwilę unieśli trupa za ręce i nogi i cisnęli do strumienia, gdzie bystra woda chciwie dopadła całunu oklejając nim zwłoki, które bez ceregieli potoczył nurt. Koryto strumienia wyznaczało granicę Nowego Ashkitosh; na drugim brzegu, za lichym parkanem, rozpoczynała się ziemia niczyja. Ukończywszy robotę Madisi zadumali się nad ucieczką, nad przejściem w bród strumienia i daniem nogi. Część zachęcała do takiego kroku stając na skraju wody i machając na współtowarzyszy. Bojaźliwi ociągali się, odmachując w stronę nieznanych niebezpieczeństw. Wszyscy co i rusz zerkali na Laintala Aya, który stał z założonymi rękami niczym posąg. Nie mogli się nijak zdecydować, czy działać w pojedynkę, czy w gromadzie, i w końcu nie robili nic, tylko biegali tam i z powrotem, pod górę i nad wodę, zawsze wracając jednak w zaklęty krąg niezdecydowania. Wahali się nie bez powodu. Po drugiej stronie strumienia kto żyw ciągnął ziemią niczyją na zachód. Przed nimi płoszone ciągłym zamieszaniem ptaki podrywały się i krążyły na niebie nie mogąc ponownie wylądować. Teren podnosił się łagodnie na sporej przestrzeni, po czym opadał gwałtownie, odsłaniając wiekowe radżababy, szereg bębnów i buchające parą korony. Za oparami krajobraz nabierał rozmachu, ukazując kopce wzgórz, dalekich i uśpionych w przymglonym blasku. Osobliwie ciosane kamienne megality sterczące to tu, to tam znaczyły szlaki śródziemnych i śródpowietrznych oktaw. Zmierzający na zachód uciekinierzy odwracali twarze od Nowego Ashkitosh, jakby z lękiem przed miejscem o złej sławie. Niekiedy szli samotni, częściej jednak w kompanii, nierzadko w wielkich gromadach. Niektórzy gnali przodem swoje trzody albo swoje fagory. Czasami fagory były panami. Zdarzały się też przerwy w pochodzie. Jakaś duża grupa urządziła sobie postój na stoku w sporej odległości od Laintala Aya. Bystrym okiem wypatrzył oznaki lamentów, sylwetki na przemian bijące czołem o ziemię i wznoszące ramiona do niebios w rozpaczy. Inne bandy nadciągały lub odchodziły, a ludzie przebiegali z jednej do drugiej. Plaga wędrowała wśród nich.

Przyłapał się na tym, że poszukuje w oddali czegoś, przed czym uciekinierzy uchodzili. Miał wrażenie, że w siodle między dwoma wzgórzami widzi ośnieżony szczyt w nieustannie zmieniającym się oświetleniu, jak gdyby jakieś zwiewne istoty harcowały tam po połoninach. Zabobonne lęki opadły jego duszę i rozproszyły się dopiero wówczas, gdy uzmysłowił sobie, na co patrzy: nie na szczyt górski, lecz na coś„ co jest i znacznie bliższe, i znacznie mniej trwałe — przelot nad przełęczą i zbijanie się kraków w stado. To go wreszcie sprowadziło na ziemię. Zostawiwszy nad strumieniem pragnostyków z nadal nie rozstrzygniętym sporem, udał się pod wartownię. Nie miał wątpliwości, że hordy uciekinierów, zarażonych już w większości plagą, zwalą się na Oldorando. Musi wrócić jak najszybciej, aby Ostrzec Dathkę i namiestników, inaczej Oldorando zaleją fale zapowietrzonych, człowieczych i nieczłowieczych istot. Targał nim niepokój o Oyre. Za mało o niej myślał od dni spędzonych ze snoktruiksą. Promienie słońc grzały go w plecy. Ciążyła mu samotność, lecz na to nie było teraz lekarstwa.

Podpierając ściany wartowni nadstawiał ucha na muzykę z kościoła, ale dochodziła stamtąd jedynie cisza. Nie miał pojęcia, w którym miejscu szerokiego obwodu mieszkali Skitosherill z żoną, więc pozostało mu tylko czekać na przybycie tej pary. Wyczekiwanie napełniało go złym przeczuciem.

Do osady wkroczyli trzej spieszeni zwiadowcy, prowadząc dwóch jeńców, z których jeden od razu zwalił się jak kłoda przed wartownią. Zwiadowcy gonili resztkami sił. Wczłapali do wartowni, nie rzuciwszy nawet okiem na Laintala Aya. Ten obojętnie spojrzał na drugiego z jeńców; jeńcy już go nie obchodzili. Po czym spojrzał po raz drugi.

Jeniec stał na rozstawionych nogach, hardo, mimo głowy zwieszonej ze znużenia. Był słusznego wzrostu. Szczupła sylwetka świadczyła o przebytej również gorączce kości. Miał na sobie ciężkie czarne futro, wiszące na nim w luźnych fałdach. Laintal Ay wsadził głowę w drzwi wartowni, gdzie nowo przybyli zwiadowcy, rozparci łokciami na stole, pokrzepiali się korzennym piwem.

— Zabieram niewolnika na pole do roboty, jest pilnie potrzebny.

Zniknął, nim zdążyli mu cokolwiek odpowiedzieć. Bez zbędnych słów Laintal Ay kazał jeńcowi maszerować do Kościoła Krwawego Pokoju. Wewnątrz przy głównym ołtarzu zastał kapłanów, lecz skręcił w półmrok do ławki pod ścianą. Mężczyzna siadł z wdzięcznością, osunąwszy się jak worek kości. Był to Aoz Roon. Twarz chuda i pobrużdżona, skóra na szyi obwisła, broda posiwiała, jednak z tymi zmarszczonymi brwiami i grymasem ściągniętych ust nie można było wziąć lorda Embruddocku za kogoś innego. Aoz Roon zrazu nie dopatrzył się Laintala Aya w chudym człowieku, okrytym sibornalską szatą. Kiedy rozpoznał chłopaka, z łkaniem przycisnął go do rozdygotanej piersi. Opanowując się po chwili opowiedział Laintalowi Ayowi o swoich przypadkach i jak został wyrzucony na maleńką wysepkę pośród wezbranych wód.

Gdy dźwignął się z gorączki, zdał sobie sprawę, że dzielący z nim los fagor umiera z głodu. Ten fagor to nie był żaden wojownik, jeno biedny grzybiarz imieniem Yhamm-Whrrmar, który panicznie bał się wody i w związku z tym nie mógł czy też nie chciał jeść ryb. Natomiast Aoz Roon w ogóle prawie nie musiał jeść, odczuwając brak łaknienia typowy u tych, którzy wywinęli się gorączce. Rozmawiali ze sobą przez dzielącą ich wodę, aż wreszcie Aoz Roon przeszedł na większą z dwóch wysp, zawierając przymierze ze swoim onegdajszym wrogiem. Od czasu do czasu widywali ludzi i fagory na brzegach rzeki i wołali do nich o pomoc, ale nikt nie kwapił się do przeprawy przez rwące bystrzyny nurtu. Wspólnie podjęli budowę łodzi, tracąc na to wiele żmudnych tygodni. Pierwsze próby poszły na marne. Splatając gałęzie i uszczelniając je suszonym mułem zbudowali w końcu czółno, które utrzymało się na wodzie. Po długich namowach Yhamm-Whrrmar wlazł do środka, lecz z przerażenia wyskoczył z powrotem. Mimo zażartej dysputy Aoz Roon odbił sam. Na środku rzeki cały muł puścił i łódź poszła pod wodę. Aozowi Roonowi udało się dopłynąć do brzegu w dole rzeki. Miał zamiar zdobyć linę i wrócić na ratunek Yhammowi-Whrrmarowi, ale wszystkie napotkane po drodze istoty albo były mu wrogie, albo uciekały przed nim. Tułał się tak długo, aż schwytali go sibornalscy zwiadowcy i zawlekli do Nowego Ashkitosh.

— Wrócimy razem do Embruddocku — powiedział Laintal Ay. — Oyre będzie zachwycona.

Aoz Roon zrazu nie odpowiedział.

— Ja… nie mogę wracać… Nie mogę… Nie mogę opuścić Yhamma-Whrrmara… Ty tego nie zrozumiesz…

— Ty wciąż jesteś lordem Embruddocku.

Aoz Roon z westchnieniem zwiesił głowę. Ponosił klęskę po klęsce. Pragnął teraz tylko spokojnego schronienia. Znów jego dłonie poruszyły się niepewnie na kolanach, mnąc wyświechtane futro niedźwiedzie.

— Nie ma spokojnych schronień — rzekł Laintal Ay. — Wszystko wywraca się do góry nogami. Wracamy razem do Embruddocku. Jak najprędzej.

Skoro Aoza Roona opuściła wola, musi podejmować decyzje za niego. Zdobędzie strój sibornalski z wartowni; w takim przebraniu Aoz Roon dołączy do drużyny Skitosherilla. Rozczarowany wstał z ławki. Nie tego się spodziewał.

Po wyjściu z kościoła spotkała go druga niespodzianka. Na zewnątrz kręgu drewnianych budynków wokół kościoła gromadzili się osadnicy. Obróceni tyłem do budynków, w anonimowej szarości ubraniowej wełny, patrzyli ponad ogrodzonymi polami w stronę ziemi niczyjej. Czekali na rychły przemarsz krucjaty młodego kzahhna fagorów.

Nadal szła fala uciekinierów Niekiedy wśród ludzi, pragnostyków i Innych pomykał rączo przygodny jeleń. Niekiedy uciekinierzy ciągnęli obok band fagorów z przedniej straży armii Hrr-Brahla Yprta. Jakiś mętlik krył się w jej pochodzie, jakieś gonienie w piętkę. Bardziej imponowała liczebnością niż ordynkiem. Na pozór chaotycznie, w rzeczywistości podporządkowane oktawom śródpowietrznym, fagorze kohorty tratowały mnogie akry dziewiczej ziemi powolnym, nieubłaganym pochodem, powolnym, nienaturalnym krokiem. Pośpiech nie płonął w wyblakłych szlejach fagorów.

Droga przez góry i doliny, z niemal stratosferycznych wyżyn Nktryhk do nizin Oldorando mierzyła trzy i pół tysiąca mil. W trudnym terenie piesza w większości armia rzadko przekraczała dzienną normę marszową jedenastu mil, niczym się w tym nie różniąc od armii człowieczych. Większość czasu pochłaniały jej zwyczajowe gry i zabawy wielkich armii: plądrowanie okolicy i popasy. Aby zdobyć prowiant, fagory oblegały wiele biednych osad górskich przy szlakach przemarszu, zalegając wśród skał i turni i czekając, aż Synowie Freyra otworzą od środka bramy miasta i złożą broń. Dla kęsa strawy, dla paru sztuk wychudzonych arangów tropiono i ścigano po niebezpiecznych perciach nomadów, którzy zatrzymali się w przedsionku człowieczeństwa, wciąż nieświadomi mocy nasion i za tę nieświadomość skazani na tułacze życie.

W początkach drogi opóźniały pochód śnieżyce, a u jej kresu znacznie groźniejsze, olbrzymie fale powodziowe, które z cofającego się czoła Hhryggt waliły na niziny. Krucjatę nękały również choroby, wypadki, dezercje i napaści plemion, przez których terytoria przechodziła. Mieli teraz kanon śródpowietrzny 446 wedle nowożytnego kalendarza. W prawiecznych umysłach ancipitalnej rasy był to również rok 367 według Małej Apoteozy Wielkiego Roku 5634000 od Katastrofy. Trzynaście kanonów śródpowietrznych minęło od dnia, w którym po raz pierwsza od lodowych ścian ojczystego lodowca odbił się głos kołatkowej trombity. Tuż koło siebie Bataliksa i wraży Freyr wisiały nisko nad zachodnim horyzontem, gdy krucjata dobijała wreszcie do kresu wędrówki.

Teren był miękki jak kobiece łono w porównaniu z przebytymi już wyżynami Mordriatu i mniej brutalnie zdradzał obecność okrutnych zastępów. Mimo wszystko przypominał skopany i zgrabiony ogród. Co prawda wiosna wstawiła łaty drzew, strojnych w jadowicie zielone liście płasko rozcapierzające swoje blaszki, jakby pod naciskiem niewidzialnej prasy oktaw śródpowietrznych, jednak listowie nie mogło przykryć ogromu geologicznej anatomii i nazbyt świeżych blizn po korozji w niedawnych stuleciach mrozu. Była to ziemia gotowa wiecznie żywić niespokojnego ducha życia, obojętne, w jakim ciele by na nią zstąpił. Tworzyła manuskrypt wielkiej nie opublikowanej opowieści Wutry. Rozproszone oddziały fagorzej armii były solą tej ziemi. W porównaniu z nimi szaro odziani ludzie jawili się jako widmowe istoty, zwiewniejsze od tych, które przepływały obok siedzib osadników.

Laintal Ay z sibornalskim przebraniem dla Aoza Roona wracał kolistą uliczką, mając z jednej strony kościół, z drugiej krąg urzędów, wartowni i składów. W przerwach między budynkami otwierał się przed nim widok po krańce osady. Mieszkańcy Nowego Ashkitosh jak jeden mąż wylegli oglądać przemarsz krucjaty. Zastanawiał się, czy nie wyszli tam ze strachu, aby sprawdzić, czy danina ludzkiej krwi, jaką złożyli ancipitalnej nawale, rzeczywiście zapewniła im bezpieczeństwo.

Nieme białe stworzenia mijały osadę z obu stron. Szły równym krokiem, wpatrzone tępo przed siebie. Wyliniałe futra, wychudłe szkielety, gołe głowy, które wydawały się za duże dla nich samych. Górą frunęły kraki, wzniecając ogromną wrzawę. Ptaki, łamiąc szyki, pikowały na sterty gnoju rozrzucone po polach, gdzie biły się o żer pośród wrzasków i łopotu skrzydeł. Jakby dla przeciwstawienia się osadnicy odpowiedzieli własnym głosem. Laintal Ay wychodził już z kościoła, gdy ze zwartych szeregów buchnęła pieśń. Słowa nie były oloneckie. Ich chropawe, a przy tym liryczne brzmienia współgrały z potęgą pieśni. Z hymnu przebijał wspaniały, nieuchwytna ton, ni to wyzwania, ni pokory. Głosy kobiece czysto wznosiły się ponad basy, które przeszły w powolny, jakby marszowy zaśpiew.

W chmarze wynędzniałych stworów nadciągali jeźdźcy na kaidawach, nie tylu co na początku, ale dość wielu, aby rzucali się w oczy. W środku idącej w większym ordynku falangi, nisko zwiesiwszy rudy łeb, stąpał Rukk-Ggrl, niosący młodego kzahhna we własnej osobie. Za kzahhnem jechali jego wodzowie, dalej jego osobiste fildy, z których dwie tylko przeżyły, już jako dumne gildy. Wzięci do niewoli ludzie brnęli w ciżbie, objuczeni ładunkami.

Hrr-Brahl Yprt trzymał głowę wysoko, a metalowa osłona jego twarzy lśniła w mdłym świetle. Zzhrrk trzepotał nad nim jak proporzec. Kzahhn nie raczył obdarzyć spojrzeniem siedliska ludzi, którzy płacili mu haracz. Jednakże gardłowa pieśń płynąca mu na powitanie ponad ziemią trąciła jakąś strunę w jego łoni, bowiem zrównawszy się mniej więcej z Kościołem Krwawego Pokoju wzniósł w swej prawicy miecz ponad głowę, ale czy salutując, czy grożąc, pozostało to na zawsze tajemnicą. Nie zwalniając podążył swoją drogą.

Wobec tego, że Aoz Roon nie odstępował go na krok, Laintal Ay poszedł z nim pod wartownię. Tam czekali, dopóki nie zjawił się Skitosherill z żoną i obładowaną bagażami służącą.

— A to kto? — zapytał Skitosherill, wskazując palcem na Aoza Roona. — Czyżbyś już łamał swoją część naszej umowy, barbarzyńco?

— Niech ci wystarczy, że to mój przyjaciel. Dokąd idą wasi przyjaciele fagory?

Sibornalczyk wzruszył jednym ramieniem, jakby przeczenie niewarte było ruszenia obydwoma.

— Skąd mam wiedzieć? Zatrzymaj ich i zapytaj, skoroś taki ciekawy.

— Idą na Oldorando. Wy tego nie wiecie?… Wy zbóje, tak zaprzyjaźnieni z bestiami, wyśpiewujący pieśni na cześć ich przywódcy, nie wiecie tego?

— Gdybym wiedział, gdzie w głuszy leży każda barbarzyńska wioska, nie musiałbym brać ciebie na przewodnika.

Gotowych skoczyć sobie do oczu rozdzieliła żona Skitosherilla.

— Po co się kłócisz, Barboe? Róbmy, jak zamierzaliśmy. Skoro ten człowiek mówi, że potrafi wskazać nam drogę do Oldorando, nie odwodź go od tego.

— Oczywiście, kochanie — Skitosherill posłał jej uśmiech samych warg. Popatrzył spode łba na Laintala Aya i oddalił się, by niebawem wrócić ze zwiadowcą, który wiódł kilka jajaków. Małżonka mierzyła Laintala Aya i Aoza Roona wyniosłym spojrzeniem i milczała równie wyniośle. Rosła kobieta, prawie tak wysoka jak mąż, kryła niewieście kształty pod szarym strojem. Niezwykłe jasne proste włosy i jasnoniebieskie oczy czyniły ją powabną mimo nieprzystępnej miny. Laintal Ay przemówił do niej serdecznie:

— Doprowadzę was do Oldorando całych i zdrowych. Nasze miasto jest piękne i porywające, i słynie z gejzerów i wież z kamienia. Zadziwi cię Świstek Czasu. Wszystko, co tam ujrzysz, musi cię zachwycić.

— Mnie nic nie musi zachwycić — ucięła ostro. Jakby żałując tej odpowiedzi, cieplejszym tonem spytała go o imię.

— W drogę — rzekł dziarsko Skitosherill — zachód słońca za pasem. Wy dwaj barbarzyńcy pojedziecie na jajakach, nie ma wolnych mustangów. A ten zwiadowca będzie nam towarzyszył. Ma nas ustrzec od kłopotów.

— Tak jest, od wszelkich kłopotów — rzucił zwiadowca spod kaptura. Freyr dotykał horyzontu, gdy wyjechali w sześć osób i siedem jajaków, jeden juczny. Bez przygód minęli warty u zachodniej bramy osady. Wartownicy sterczeli jak cienie w zanikającym świetle, markotni, zapatrzeni w gęstniejący mrok. Kawalkada podążyła bezdrożami, śladem kudłatej armii kzahhna. Grunt był stratowany i splugawiony po przejściu licznych stóp. Laintal Ay jechał na czele. Nie zwracał uwagi na niewygodne siodło jajaka. Dławiący ciężar kładł mu się na sercu i łoni, gdy myślał o bezlitosnej armii gdzieś przed nimi i nabierał coraz większej pewności, że po drodze fagory zaleją Oldorando, bez względu na ostateczny cel wyprawy. Musiał popędzać jak najszybciej, obejść krucjatę od skrzydła i ostrzec miasto. Uderzył jajaka piętami po żebrach, przynaglając go siłą woli. Oyre z roześmianymi oczyma uosabiała wszystko, co ukochał w rodzinnym mieście. Nie żałował swojej długiej nieobecności, gdyż dzięki niej zyskał nowe zrozumienie samego siebie i nowy szacunek dla intuicji dziewczyny; widząc jego niedojrzałość, jego zależność od innych życzyła mu czegoś lepszego, nie potrafiąc, być może, ubrać tego w słowa. Wróciwszy, przyniesie jej przynajmniej cząstkę tych niezbędnych zalet. Pod warunkiem, że przybędzie na czas.

Zanurzyli się w mroczny las, osnuty złotą pajęczyną blasku zachodzącej Bataliksy. Młode jeszcze drzewa rosły jak trawy, koronami niewiele przewyższając głowy jeźdźców. Nie opodal przemykały zjawy. Cieniutki potok pragnostyków płynął na wschód, korytem własnej, tajemniczej oktawy, jakoś unikając kzahhna i znajdując sobie wolną drogę przez jego szeregi. Wymizerowane twarze sunęły jak blade widma w cieniu młodych drzew. Obejrzał się, chyląc szczupłe ciało w siodle. Zamykali pochód, zwiadowca z Aozem Roonem, trudni do rozróżnienia w półmroku. Aoz Roon spuścił głowę załamany, bez życia. Przed nim jechała służąca z jucznym jajakiem. Tuż za sobą miał Skitosherilla z żoną, w szarych kapturach ocieniających im twarze. Utkwił spojrzenie w bielejącej twarzy kobiety. Zalśniły jej niebieskie oczy, ale w rysach zastygło coś, co wzbudziło w nim strach. Czyżby śmierć już podkradała się do nich? Ponownie trącił piętami nieruchawego jajaka, popędzając zwierzę na spotkanie niebezpieczeństwa.

Загрузка...