Witold Zegalski Rozbita rakieta

Zbudził go sygnał. Wpółprzytomny patrzył na ekrany, nad którymi pulsowało rubinowe światło. Zamknął oczy i z rezygnacją opadł na fotel, pewny, że to nowa halucynacja. W tej lecącej nie wiadomo dokąd rakiecie wszystko było możliwe.

Przez piętnaście lat od śmierci Gerota przeżywał okresy różne: przedmioty nabierały cech osobowości, po sterowni pełzały barwne mgły, z ekranów wychodziły maszkary, z którymi wiódł rozmowy. I przychodzili tamci… zza ściany.

Musiał te drzwi zamknąć — nie powinni mieć pretensji. Gerot był najmniej skażony i umierał aż rok. Musiał zamknąć grodzie przeciwpromieniowe. To był odruch, reakcja na stukot liczników wtłoczona do mózgu i palców w ośrodku nawigacji kosmicznej. Nie mógł wiedzieć, że wszyscy znajdują się właśnie w tamtej części rakiety.

Brzęczenie nie ustawało, nad pulpitem astronawigatora rytmicznie gasł i zapalał się czerwony sygnał. Może to znowu tamci? Obłędna seria zadręczających widzeń, przychodzących niespodziewanie, której źródłem może być każdy punkt sterowni lub dalszych pomieszczeń, aż do grodzi, do białej, pochłaniającej promieniowanie ściany? Za nią byli oni… sięgnął po lekarstwa. Dawniej świetnie działały — normalna dawka niweczyła majaki i miraże. Potem trzeba było zażyć dwie, trzy, cztery tabletki. W końcu stały się niepotrzebne. Żył na granicy obłędu, aż spowszedniały wizje i ustąpiły, pozostawiając go samego w zamkniętym układzie ścian rakiety.

Najbardziej lubił sterownię. Zegary odmierzały czas, wskazywały pozostałą ilość paliwa, szybkość lotu… Można było zapalić ekrany, patrzeć na gwiazdy, w czerń i pustkę. Czasem, ale bardzo rzadko, włączał wewnętrzny obwód wizji. Obserwował tamtych, leżących w skurczach agonii, ich nieznajome już twarze, palce zaciśnięte na krawędziach mebli, rozbity zbiornik, oblepiony ciemną mazią paliwa jądrowego…

Gerot konał rok. Wchłonął zbyt wielką dawkę promieniowania i musiał umrzeć. Wiedział o tym. „Przypominałeś mi robota — powiedział przed śmiercią. — Automatyczna sprawność rąk i żadnego uczucia na twarzy. Gdy ciebie prosili, wskazywałeś na licznik promieniowania. Mówiąc, miałeś głos szorstki i twardo patrzyłeś na ekrany. Teraz wiem, za co ci dano odznaczenie. Oni jednak dobrze nicowali ludzi.”

Pomimo podwójnej dawki tabletek sygnał nie ucichł.

Zwlókł się z fotela i powoli podszedł do pulpitu sterowniczego. Świetlny punkt pulsował nadal, brzęczenie wwiercało się w tkanki mózgu. Patrzył otępiałym wzrokiem i czuł, że drętwieje mu skóra na policzkach.

Usiadł. Pospiesznie włączał ekrany, urządzenia namiarowe, mózg elektronowy… Spojrzał na lśniącą taflę kierunkowego radaru. Od strony Małego Karła coś się zbliżało. Były tylko dwie możliwości — meteoryty albo… Wcisnął dźwignię wykrywacza fal. Czekał długą chwilę, wreszcie na ekranie ukazał się biały deszcz, drgnęły zegary i linie wykresów. To był radar — nadlatywał statek kosmiczny.

Zanim był w stanie wziąć namiar, upłynęła długa chwila. Drżącymi palcami przekręcał włączniki, wciskał sekcje klawiszy. Czuł pot spływający gęstymi kroplami po karku — jeżeli posiadali dezintegratory materii, ich miotacze były już wycelowane w jego kierunku. Wzdrygnął się na myśl, że za kilka sekund on i cała rakieta przemienić się mogą w jeden krótkotrwały błysk. Nie mógł im wysłać sygnałów kodu — wyciekające paliwo naruszyło nadajnik. Spojrzał na wynik obliczeń mózgu elektronowego i odetchnął. Tory ich lotu miną się w odległości dwustu tysięcy kilometrów. Dezintegratory nie wyślą śmiercionośnego ładunku. Zresztą musieli go przecież zauważyć.

Nie zauważyli. Przez kilka godzin patrzył w puste ekrany, na których nie pojawiał się znak wywoławczy. Przeklinał niesumienność tamtych. Tylko ich radar, co kilka minut, zasuwał perlistą mgłą ekran wykrywacza fal.

Potem stwierdził, że przyspieszyli lot. Zdumiony sprawdzał cyfry na zegarach. Urządzenia pracowały normalnie. Zażył dawkę środków uspokajających. Nie chciał myśleć o tym, dlaczego nie nawiązali łączności, jedno było pewne — rozpędzali stopniowo statek. Trzeba było ich gonić, zanim oddalą się, zginą w czerni nieba wśród gwiazd.

Obliczył szybkość i wyznaczył kurs. Z drżeniem sprawdził ilość pozostałego w dyszach paliwa. Wystarczało. Siadł za sterami i włączył reaktor.

* * *

Statek był innej konstrukcji aniżeli te, które budowano wówczas, gdy startowali. Długi na kilkaset metrów, składał się z trzech kulistych segmentów, połączonych ażurową siecią kratownic i korytarzy. Nie był przystosowany do przebijania atmosfery — do tego służyły małe rakietki zacumowane u boków. W części centralnej statku dostrzegł dok lądowiska.

Nadal nikt się nim nie interesował. To było denerwujące — nie chciał dłużej czekać. Można było sądzić, że statek jest martwy i bezludny, gdyby nie kręcące się z wolna anteny radarów. Podciągnął rakietę tuż nad powierzchnię lądowiska i włączył dyszę hamowniczą. Strzałka na zegarze paliwa pokrywała się prawie z punktem zerowym. Wciągnął skafander i poszedł do komory wyjściowej. Odetchnął z ulgą czując pod stopami płytę lądowiska.

Z trudem szedł w kierunku wylotu jednego z tuneli. Skafander dziwnie ciążył. Obejrzał się na rakietę i przystanął. Lądował w odległości dwóch metrów od powierzchni statku, tak że z włazu musiał wyjść po drabince. Teraz rakieta spoczywała już na brzegach doku. „Mają sztuczną grawitację” — pomyślał. Drzwi tunelu otworzyły się automatycznie. Zaraz za śluzą ciągnął się oświetlony, pusty korytarz. Uniósł klosz hełmu. Cisza. Zrzucił pospiesznie skafander i poszedł przed siebie.

Po kilku minutach marszu przez rozwidlające się korytarze znalazł się w części mieszkalnej Uchylał drzwi, zaglądał do pustych pokojów i pracowni, przerzucał pospiesznie kartki znalezionych książek. Po raz pierwszy od kilkunastu lat poczuł się znowu człowiekiem — szaleństwo samotności wśród trupów czekających za ścianą, śmierć z głodu — odstąpiły, rozwiały się. Pomyślał, że warto było walczyć i czekać. Nieraz przecież trzymał w palcach fiolkę z trucizną, oglądał pod światło zawartość, wahając się, czy jej jednak nie rozgryźć. Wszedł do sterowni — nie było w niej nikogo. Stanął przed pulpitami pełnymi zegarów, włączników, dźwigni. Dookoła rząd wygaszonych ekranów wyglądających jak ramy, z których wyjęto stare, powleczone farbą płótna. Nie znał tych urządzeń, były inne — zmieniły się nawet oznaczenia. Z uwagą przyjrzał się jednej z tarcz. Był to chyba licznik szybkości, lecz skala dochodziła do 300 tysięcy km/sek. Czyżby mogli rozwijać szybkość przyświetlną? Uśmiechnął się — Ziemia przez te lata nie próżnowała. Odszedł od pulpitów i otworzył następne drzwi. Tam również nie było nikogo.

— Halo! — krzyknął. — Gdzie jesteście!? Kawałek ściany uchylił się i na środek pokoju wypełznął robot.

— Słucham, proszę pana — usłyszał. — Do usług.

Przyglądał się przez chwilę automatowi.

— Gdzie jest załoga? — zapytał.

— Nie wiem, proszę pana. Może odświeżyć ubranie, buty?

Roześmiał się — gdyby w swojej rakiecie posiadał chociaż takiego robota!

— Co ty robisz? — zapytał.

— Jestem czyścicielem, proszę pana, zamiatam, odkurzam…

Robot niczego mu nie mógł wyjaśnić — była to prymitywna maszyna do posług, mogąca powiedzieć jedynie kilkadziesiąt zdań. Poszedł dalej, pozostawiając automat na środku pokoju.

Minął korytarzyk i pchnął drzwi z matowego plastyku. Sala była dosyć duża, przyćmione światło przenikało do jej wnętrza z głębi ścian, stwarzając łagodny półmrok. Stojąc w progu odczuł natychmiast dziwny spokój, opanowujący jego myśli, tak jakby oddalały się resztki drażniących nerwy obaw, topniały lęki, zwątpienia…

Na środku sali leżały dwa rzędy sześcianów — olbrzymich klocków wtopionych w plastyk podłogi. Podszedł bliżej. Pod przezroczystą taflą leżał człowiek, a raczej unosił się między ścianami, utrzymywany niewidzialną siłą. Był nagi. Otwarte oczy nieruchomo patrzyły w strop sali, ręce skrzyżowane na piersi przypominały w zastygłym geście palców starożytne mumie i sarkofagi egipskie. Człowiek nie był martwy — wyglądał na uśpionego, któremu jednak nic się nie śni. Sześcianów było piętnaście. Obszedł je wszystkie — pod każdą taflą spoczywał człowiek — mężczyźni i kobiety wpatrzeni niewidzącymi oczami w sufit.

Przetarł ręką czoło — kleiło się od potu. Czuł, że trwający w nim spokój jest pozorny, narzucony mu przez salę światłem, doborem kolorów i kształtem fresków ściennych.

— Letarg — mruknął zdziwiony. — Hiberoletarg.

Gdy przed kilkunastu laty startował z Ziemi, wyglądało to zupełnie inaczej. W skafandrze nurkowym wchodziło się do basenu wypełnionego cieczą amortyzacyjną. Zależało na przezwyciężeniu ujemnych skutków przyspieszeń, osiągnięciu w czasie najkrótszym maksymalnej prędkości, aby uniknąć strat na paliwie, zużycia pancerza… „Oni się już nie spieszą — myślał patrząc na ich twarze — zahamowawszy funkcję biologiczne powolutku rozpędzają statek do szybkości przyświetlnej. Potem się nagle obudzą na drugim końcu Galaktyki i nawet nie będą głodni.”

Zamyślił się. Uczucie radości została zmącone — jego obecność była tak dalece przypadkowa, że nikt możliwości jej powstania nie wziął nawet pod uwagę. Będą się cieszyć, że ocalał, wstawią dodatkowe łoże, aby mógł razem z nimi pogrążyć się w letargu, lecz zanim to nastąpi, trzeba ich obudzić. Obejrzał dokładnie wszystkie sześciany. Nie było na nich nawet najmniejszej wypukłości lub wgłębienia mogącego kryć w swym wnętrzu jakiś mechanizm. W końcu sali dostrzegł drzwi. Zajrzał tam. Ściany małego pomieszczenia pokrywały sekcje zegarów, wyskalowanych gałek, przełączników. Stanął przed tablicą centralną i przypatrywał się jej długo — był pewien, że ma przed sobą mechanizm kierujący snem załogi. Ogarnęło go przygnębienie — dziesiątki liczników, wskazówek, gniazdek, lampek kontrolnych tworzyły łamigłówkę niemożliwą do rozszyfrowania. Przy niektórych wygrawerowano symbole uwagi i niebezpieczeństwa.

Uważnie oglądał zegary, chcąc wywnioskować, jak długo będzie trwał letarg załogi. To nie było trudne. Pod kryształem środkowej tarczy widniała liczba 112. Odwrócił się i wyszedł.

Przystanął przed jednym z uśpionych. „Sto dwanaście lat, sto dwanaście lat będą tak leżeć bez czucia, świadomości… A ja…” Zaczął tłuc pięścią o powierzchnię, pod którą spał tamten, spokojny, obojętny na wszystko. Dopiero ból dłoni otrzeźwił go. Poszedł do sterowni. Robot stał na środku przedpokoju.

— Może odświeżyć ubranie, oczyścić buty…

Zatrzasnął drzwi. Szybko przeglądał szuflady, szafy, półki w poszukiwaniu instrukcji obsługi urządzeń. Po chwili zorientował się, że nie znajdzie jej w sterowni. Tkwiła zapewne w jakiejś bibliotece wśród tysięcy podręczników medycyny kosmicznej, mogła być spisana na taśmie mikro filmu lub utrwalono ją w mózgu elektronowym. Nawet gdyby wpadła w jego race — nie potrafiłby jej odczytać, mógłby źle nastawić któryś z regulatorów i spowodować śmierć tamtych.

Usiadł w fotelu i próbował skupić myśli. Powoli uspokajał &ię, drżenie rąk ustąpiło, serce biło już normalnym rytmem. To wszystko nie miało sensu — mógł żyć jeszcze sześćdziesiąt lat, a może nieco więcej. Nie doczeka momentu ich przebudzenia. Korytarze, sale, kabiny — zawsze będą puste. Wątpił, czy posiadają automaty do wytwarzania żywności — gdzieś w magazynach leżały zapasy obliczone może na dwa, trzy lata pracy wśród gwiazd. Mogą mieć jeszcze jakąś rezerwę, no, na rok. Jest ich piętnastu.

„Więc zjem im wszystko, po prostu przez te sześćdziesiąt lat zjem, tak, ordynarnie zjem wszystko — pomyślał. — Jak szczur, jak zwykły szczur… I tak żyję tylko dzięki śmierci tych zza ściany.” Spojrzał z obrzydzeniem na swoje ręce.

Wstał. Wziął kilka książek z półki i zamknął za sobą drzwi.

— Może odświeżyć ubranie, oczyścić buty… — proponował robot.

Z daleka ominął automat. Poszedł długim korytarzem w kierunku śluzy, tam gdzie pozostawił swój skafander kosmiczny i gdzie w doku lądowiska czekała jego rakieta.

Загрузка...