Roman Krab odczuwał już znużenie. W dole pod nim rozciągał się Pacyfik. Ciemnoniebieskie o stalowym odcieniu fale przewalały się niespokojnie. Nawet z tej wysokości widać było, że ocean jest wzburzony. Nie był to na szczęście sztorm. Raczej dalekie echo huraganu, któremu przed kilkoma godzinami zszedł z drogi. Wszystko zaczęło się właśnie od tego przeklętego huraganu. Miał spokojny lot. Prowadził go jak po sznurku. Maszyna spisywała się doskonale. O ściśle określonej godzinie odrzucił oba puste zbiorniki zapasowe i spokojnie położył się na kurs powrotny. Jeszcze niecałe dwie godziny lotu i będzie w Bazie. Miał umówione spotkanie z Martą.
Nareszcie po trzech miesiącach znajomości zgodziła się na wycieczkę samochodem we dwoje. Marzenia cokolwiek brutalnie przerwała mu Baza.
Na jego drodze szalał huragan, kazali mu go obejść łukiem od wschodu. Zaklął pod nosem, ale posłusznie zmienił kurs. Zły był jak diabli, a i zmęczenie zaczynało powoli dawać się we znaki. Ponad cztery godzimy za sterami tej piekielnie szybkiej maszyny to nie żarty. W słuchawkach narastały trzaski i szumy. Wtedy po raz pierwszy przerwał silnik. Króciutko, na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, aby poczuł zimne krople potu na czole. Ponaddźwiękowa maszyna to nie turbośmigłowiec, szybować się nie da. O posadzeniu jej na falach też nie może być mowy. Pozostaje tylko katapultowanie się. Wsłuchiwał się w pracę silnika, napięty jak struna. Ale wszystko było w porządku. Odetchnął z ulgą i wtedy silnik zamilkł. Bez żadnego ostrzeżenia, bez przejściowych zakłóceń. Stanął i już. Zaczął szybko tracić wysokość. Ba… tracić wysokość? Tak się to tylko ładnie mówi. Po prostu leciał w dół jak kamień. Nie było na co czekać. Dźwignia naboi odrzucających owiewkę kabiny, ster od siebie, dźwignia katapulty i już był w powietrzu. Koziołkował w jakimś obłędnym młyńcu i dopiero potężne szarpnięcie przywróciło światu właściwe pozycje. Nad głową rozwinęła się olbrzymia czasza spadochronu. Był jeszcze wysoko i z tej wysokości nie rozróżniał fal. Widział, jak jego maszyna runęła w wodę i znikła w mgnieniu oka w olbrzymim gejzerze. Znosiło go na wschód. Ocean pod nim jak okiem sięgnąć — a z tej wysokości obejmował solidny obszar — był pusty. Ani lądu, ani żadnego statku. Ba, nawet śladu jakiegokolwiek dymu czy bieli żagla na horyzoncie. Nic, tylko setki mil wodnej pustyni i stykające się z wodą błękitne, pogodne niebo. Zresztą spodziewał się tego. Wiedział, że znajduje się z dala od uczęszczanych szlaków żeglownych, w akwenie omijanym nawet przez rybaków. Na pewno z Bazy, zaniepokojonej nagłym zerwaniem kontaktów z maszyną, wyruszono na poszukiwania. Powinni mniej więcej orientować się, gdzie nastąpiła katastrofa. No tak. Ale przez to omijanie huraganu zboczył potężnie z trasy i nie tylko Baza, ale on sam nie bardzo orientował się, gdzie jest. Spojrzał w dół. Powierzchnia wody zbliżała się zastraszająco szybko. Odróżniał już potężne rozkołysy fal, wzburzonych niedalekim przejściem huraganu. Powoli zaczął rozluźniać pasy mocujące przy fotelu katapulty, potem odkręcił zawór butli ze sprężonym powietrzem. Maewestka, kamizelka ratunkowa, napełniła się ciasno, oblepiając pierś, jednocześnie, wiedział o tym, zaczął działać miniaturowy nadajnik, wysyłający specjalny sygnał radiowy. Znalezienie na bezmiarze oceanu pyłku, jakim jest w zestawieniu z jego ogromem człowiek, to przedsięwzięcie prawie beznadziejne. Wszyty do kamizelki ratunkowej automatyczny nadajnik wysyła serię krótkich sygnałów, i te, odebrane przez odbiornik samolotu poszukującego rozbitka, pozwalają odnaleźć ofiarę. Zasięg nadajnika jest stosunkowo niewielki, a baterie wystarczają zaledwie na pięćdziesiąt godzin nieprzerwanej pracy. Widocznie konstruktorzy doszli do wniosku, że jeżeli przed upływem pięćdziesięciu godzin rozbitek nie zostanie wyłowiony, to nie ma po co go już wyławiać. Spojrzał raz jeszcze w dół i aż krzyknął zaskoczony. W odległości około trzystu, czterystu metrów od miejsca, gdzie powinien upaść, widniał wyraźny, wystający z wody kształt jakby kiosku łodzi podwodnej czy boi. Ale skąd ta boja? Zresztą mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą niczego tu nie było. Ocean był pusty. Patrzył przecież uważnie a wystający przedmiot był na tyle duży, że musiałby go niechybnie dojrzeć z dużo większej wysokości. Nie spuszczał zeń oka. Co za różnica, skąd się wziął? Grunt, że jest. Szansę ocalenia nagle podskoczyły w górę. Tylko co to jest? Chyba nie łódź podwodna, bo tajemniczy przedmiot tkwi w miejscu; a przecież ze względu na dużą przejrzystość wody musiałby dostrzec jej kadłub. Nie, to nie była łódź podwodna. Raczej boja hydrograficzna. Zresztą pal licho jałowe rozważania. Cokolwiek by to było, niosło mu ocalenie. Przynajmniej na razie. A to jest w tej chwili najważniejsze, potem się zobaczy, co będzie dalej. Przecież nikt nie ustawił tak olbrzymiej boi, ot tak sobie, z kaprysu. Służyła jakiemuś celowi i ktoś musiał się nią opiekować. A może jest wyposażona w aparaturę notującą stan morza i co jakiś czas ktoś wymienia taśmy z wykresami? A może posiada automatyczny nadajnik dużego zasięgu i wtedy zakłócając jego pracę da znać o sobie? Powierzchnia wody była już blisko. Zdecydowanym ruchem odpiął pasy, chwilę jeszcze poczekał i skoczył. Z rozmachem trzepnął rękami o wodę. Fotel ze spadochronem, uwolniony od ciężaru człowieka, poszybował w bok i zniknął za nadbiegającymi górami fal. Maewestka utrzymywała go na wodzie, a w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów od niego łagodnie kołysała się potężna beczka boi. Tak. Teraz już nie miał wątpliwości. To była boja. Widział stąd wyraźnie obły kształt, podobny do czubka rakiety, okalającą ją wokoło galeryjkę i ochronne kreski relingu. Energicznie zagarniając rękami wodę zaczął płynąć ku niej. Niestety, nie było to takie łatwe i minęło chyba z pół godziny, zanim znalazł się przy boi. Boja była dużo większa, niż to wydawało się z daleka. Tuż przy nim wznosiła się gładka, metalowa ściana wysokości około półtora metra, bez jakichkolwiek występów czy nierówności, mokra i śliska. Nawet przy silnym wybiciu się z wody nie sięgał do połowy wysokości. Opłynął ją wkoło. Wszędzie to samo. Gładka beczka o średnicy około czterech metrów. Ani trapu, ani drabinki. Nic! Kilkakrotnie, z całej siły odbijając się nogami od wody, usiłował dosięgnąć krawędzi platformy, ale ręce bezsilnie ześlizgiwały się po gładkiej ścianie. Nie zrezygnował jednak. Po którymś kolejnym wyskoku uderzył łokciem ręki w żelazo, aż pociemniało mu w oczach z bólu. Nie da rady.
Trzeba coś wymyślić. Skacząc nie dosięgnie platformy. Machinalnie, półleżąc na plecach masował prawą ręką rozbity łokieć i nagle wzrok jego padł na rzemienny pas przechodzący przez oba ramiona i przez pachwinę.
To szelki typowego spadochronu, w które wyposażony jest każdy skafander pilota. Począł gorączkowo rozpinać je. Nie było to wcale łatwe. Musiał najpierw rozluźnić kamizelkę ratunkową, odpiąć klamry i wykonując przeróżne ewolucje, przeciągnąć rzemienie. Napił się przy okazji kilka łyków słonogorzkiej wody, ale miał w ręce skórzany, zakończony dużą klamrą pas długości około dwu metrów. Podpłynął do boi. Kołysała się łagodnie na fali tuż przy nim. Platforma, otoczona barierką, wydawała się tak blisko. Ustawił klamrę pasa prostopadle i wyczekawszy na moment, kiedy boja w rozkołysie pochyliła się w jego stronę, rzucił. Z metalicznym trzaskiem klamra zniknęła za krawędzią platformy i kiedy ją pociągnął, z pluskiem opadła z powrotem. Rzucił raz jeszcze. Nic z tego. Po prostu na końcu pasa nie było haka, a sama klamra nie miała o co zaczepić się na tyle, by utrzymać ciężar jego ciała. Rzucał raz po raz, opływając dziesiątki razy boję. Na próżno. Spojrzał na zegarek. Była szesnasta trzydzieści. Więc już prawie od pięciu godzin usiłuje bezskutecznie dostać się na tę przeklętą beczkę. Poczuł głód. Sięgnął więc do hermetycznie zamkniętej kieszeni, umieszczonej od wewnętrznej strony, i palce jego natknęły się na niewielki hak spinający szleje kamizelki. Gorączkowo zaczął odrywać hak od tkaniny, głośno przeklinając solidne wykonanie kamizelki. Wreszcie trzymał w ręku upragniony kawałek zakrzywionego żelaza. Uwiązanie go do rzemienia było dziełem jednej chwili. Zapomniał o głodzie. Znów zaczął rzucać i wreszcie za którymś razem celnie rzucony hak zaczepił o reling. Szarpnięciem spróbował, czy hak wytrzyma, i zaczął powoli wspinać się do góry. Był młodym wysportowanym człowiekiem, ale gdy przewalił się przez barierkę, legł bez sił na wąskiej platformie. Nie wiedział, jak długo leżał tuląc policzek do chłodnego metalu. Był szczęśliwy, że udało mu się wejść na boję, choć ten fakt nie zmieniał w sposób zasadniczy jego bądź co bądź beznadziejnego położenia. Ocean uspokajał się powoli i coraz mniej kołysało. Wyciągnął rękę i wstał opierając się plecami o ścianę beczki. Poczuł na twarzy lekki, orzeźwiający wiatr i to przywróciło mu pełną świadomość. Bacznie przyjrzał się swemu schronieniu i postukał palcem w mokrą ścianę. Zastanowił się chwilkę i postukał ponownie. To, co początkowo wziął za metal, nie było wcale metalem. Na gładkiej powierzchni, schnącej teraz szybko, nie było śladu farby ochronnej, jaką zwykłe powleka się boje, nie było też ani śladu rdzy. Jak gdyby dziwną boję dopiero co ustawiono. Sprawiała wrażenie fabrycznie nowej i nie metalowej, ale odlanej czy też wytłoczonej z jakiegoś nie znanego mu tworzywa sztucznego. I jeszcze jedno. Fale oceanu nie docierały do wysokości platformy, a jednak górna część boi była wilgotna i dopiero teraz w podmuchach wiatru wysychała. Na stronie zawietrznej, co sprawdził obchodząc wąską galeryjką, była jeszcze zupełnie mokra, jakby niedawno wynurzyła się z głębin. Spojrzał baczniej i teraz dopiero spostrzegł na wysokości mniej więcej pasa szereg wypukłości, jakby małych, wielkości grochu, nitów o bardzo spłaszczonych główkach. Były dokładnie wpasowane, może stanowiły całość z gładką ścianą. Co czwarty lśnił lekko, jakby powleczony cieniutką warstewką szkła. Przykucnął przyglądając się bacznie jednemu z nich i opierając jednocześnie ręce na dwu sąsiednich, po obu stronach. Cichy zgrzyt sprawił, że wyprostował się raptownie i cofnął. Tuż przed nim gładka, bez najmniejszej rysy ścianka boi jakby rozpękła się, odsłaniając wąskie i niewysokie wejście do wnętrza. Stał bez ruchu niezdecydowany. Minuta, może dwie, i powoli oba boki wejścia przysunęły się do siebie, i znów miał przed sobą tylko ścianę bez najmniejszej rysy.
Przykucnął przed błyszczącym punktem. Nic. Oparł obie ręce o punkty sąsiednie i znów ściana rozsunęła się, ukazując wejście. Ostrożnie przytrzymał rękoma obie krawędzie i wetknął głowę do środka. Wewnątrz boja była zupełnie pusta. Czysta, o zielonkawym odcieniu podłoga i taki sam jak na zewnątrz rząd wypukłych nitów z co czwartym błyszczącym. Nie miał wyboru. Schyliwszy głowę, bokiem przecisnął się do wnętrza. Ledwie dał krok do przodu, gdy wejście za nim zamknęło się i u góry rozbłysło łagodne światło, zalewając wnętrze ciepłym blaskiem pogodnego dnia. Nie dostrzegł źródła światła. Po prostu padało z góry, jakby znikąd. W pewnym momencie poczuł dziwną lekkość i natychmiast zorientował się, co to oznacza. Był przecież pilotem. To było uczucie spadania… Boja tonęła. Tonęła z szybkością szybkobieżnej windy. Znieruchomiał z przestrachu. Pozornie nic się nie zmieniło. Wciąż świeciło łagodne światło, ale całym sobą czuł coraz szybsze opadanie. Trwało to długą chwilę. Nagle uczucie opadania znikło i ściana naprzeciw niego rozsunęła się, ukazując jasno oświetlony obszerny tunel. Tym razem nie wahał się. Nie miał nic do stracenia. Pewnym krokiem Wszedł do tunelu i wyprostował się, bacznie lustrując otoczenie. Za nim, z cichym, ledwie słyszalnym mlaśnięciem zamknęła się szara, nieprzeźroczysta ściana. Korytarz był krótki, miał trzy, cztery metry i kończył się kolorową mgłą, w której kłębiły się złote błyski jak gdyby bezgłośnych wyładowań elektrycznych. Podszedł ostrożnie bliżej. Długą chwilę przypatrywał się bacznie, wreszcie powoli dotknął ręką kłębiącej się mgły. Dłoń nie napotkała żadnego oporu. Wsunął rękę głębiej. Weszła jak w dym, niknąc z oczu. Zdecydowanie dał krok do przodu. Przez krótką chwilę uczuł lekki zawrót głowy, coś jakby ciepły powiew, i wszystko wróciło do normy. Stał w ogromnej sali zalanej jasnym blaskiem płynącym znikąd. Pośrodku wklęsłej jak miska podłogi wznosiło się niewysokie podium, na którym jaśniały srebrnym blaskiem jakieś łagodnie zaokrąglone kształty ni to bań, ni to wypukłych, obrosłych ciemnymi guzami oparć foteli. Jeżeli były to fotele, to chyba tylko dla Pigmejów. Z trudem zmieściłby się w którymkolwiek z nich, mimo że nie zaliczał się do ludzi rosłych. Wręcz przeciwnie. Jego niski wzrost był nieustającym tematem żartów i docinków kolegów z Bazy. Wolno, rozglądając się dookoła, z zapartym tchem zbliżał się do środka. Był już może dwa, trzy metry od podium, gdy stanął jak wryty. Przy bocznej ścianie bani czy też fotelika coś się poruszyło. Poczuł krople potu na czole, a ręka instynktownie odszukała w wewnętrznej kieszeni bluzy znajomy kształt służbowego pistoletu. Dotknięcie zimnej stali przywróciło mu przytomność i dodało odwagi. Nie myślał o niczym. Nie analizował. Był tylko tym wszystkim wstrząśnięty i oszołomiony. Nie dobywając broni, lecz nie wyjmując ręki z kieszeni, zrobił dwa kroki do przodu. Znów ten ruch koło fotela. Teraz zobaczył. Tuż koło jednej z bań stał na kilku jakby pajęczych nóżkach okrągły jak piłka przedmiot, z którego wysuwało się właśnie w jego kierunku kilkanaście pręcików. Jeszcze jeden krok do przodu i przypominająca jeża piłka uniosła sią w górą na swych pajęczych niby — nogach. Jednocześnie dał się słyszeć ostry syk. Wyrwał pistolet z kieszeni i wtedy jakby huragan zakłębiło się wokół niego. Jakaś potworna siła zgniotła mu barki. Pistolet wypadł ze zdrętwiałej nagle ręki, a on pchnięty mocnym, choć łagodnym podmuchem poleciał ogromnym łukiem aż pod ścianą sali. Upadł plecami do podłogi, w ostatnim ułamku sekundy jakby wyhamowany i delikatnie ułożony. Zerwał się natychmiast. Zaczynał się teraz bać, a jednocześnie narastała w nim jakaś głucha determinacja. Jego pistolet, odbijający wyraźnie czernią oksydowanej stali od jasnego tła podłogi, leżał tam, gdzie wytrąciła mu go z ręki nieznana silą. Szybkim i zdecydowanym krokiem podszedł i schylił się po broń. Aż krzyknął ze zdumienia i bólu. Palce zamiast chłodnej rękojeści napotkały na wysokości jakichś dwudziestu centymetrów od pistoletu twardą, choć absolutnie niewidzialną przeszkodę. Przejechał szybko dłonią po niewidzialnym przedmiocie i wyprostował się zdumiony niezmiernie. Jego służbowy pistolet spoczywał jakby wtopiony w bryłę lodu czy szkła. Był więc pozbawiony jedynej broni, ale miast zaniepokoić się tym, poczuł przypływ zupełnie nieuzasadnionego optymizmu. Owszem. Coś czy ktoś pozbawił go broni, ale jednocześnie nie zrobił mu nic złego. A przecież równie dobrze nie tylko pistolet, ale i on sam mógł w tej chwili spoczywać wtopiony w odpowiedniej wielkości sześcian szkła. Nie. Stanowczo nic mu tu nie groziło. Przynajmniej do chwili, kiedy sam specjalnie lub nieświadomie zagrozi uszkodzeniem jakiegoś istotnego mechanizmu. Nie tak dawno się o tym przekonał. Gdy tylko dobył pistoletu, natychmiast zadziałały jakieś siły. Najgorsze jednak było to, że on, pilot pierwszej klasy, nie mógł się w tym wszystkim połapać. Ostatni rok spędził w Bazie Doświadczalnej, gdzie dla potrzeb lotnictwa wypróbowywano najnowocześniejsze urządzenia, jakie wytworzył intelekt ludzki. To jednak, co napotkał, było obce. Nie tylko zresztą obce. Stopniem niezawodności i automatyzacji przewyższało wszystko, z czym zetknął się kiedykolwiek, i to było właśnie najbardziej niezrozumiałe. Nawet gdyby miejsce, do którego przypadkiem się dostał, było bazą jakiegoś obcego mocarstwa, to i tak coś tu nie grało. Po pierwsze sam był przedstawicielem jednego z przodujących w technice i wynalazczości mocarstw, a po drugie nawet inni nie byli w stanie wynaleźć, a tym bardziej wyprodukować czegoś, o czym bodaj słuchy nie dotarłyby do nich. Nie! Tu wszystko było obce i niezrozumiałe. Spokojnie już teraz zaczął rozglądać się wokół. Podłoga od środkowego podium łagodnym łukiem podchodziła do góry, kończąc się raptownym uskokiem pionowych ścian. Naprzeciw niego, po drugiej stronie, jaśniał duży prostokąt, jakby podświetlony od spodu. Sprawiało to wrażenie okna w podłodze, okna wychodzącego na jasno oświetloną przestrzeń. Powoli okrążył podium, obserwując tego niby — jeża na pajęczych nogach. Znowu drgnął, lekko uniósł się ku górze i skierował grzbietowe pręciki w jego stronę. I znów cichy syk wydobywający się nie wiadomo skąd. Tym razem nie zareagował na tę (nie wiedział, czy wrogą, czy przyjacielską) demonstrację. Minął podium i skierował się ku jasnej plamie w podłodze. Niestety to nie było okno. Plama w kształcie prostokąta była nieprzeźroczysta, choć bił od niej lekki, przyjemny seledynowy blask. Końcem buta dotknął opalizującej powierzchni. Była twarda i gładka jak reszta podłogi. Bezceremonialnie wszedł na jasną plamę i tupnął nogą. W tej samej chwili bez jakichkolwiek oznak cały prostokąt wraz z nim ruszył w dół. Gładko, bez najmniejszych wstrząsów, błyskawicznie jak upadek. Mignęła mu przed twarzą ciemna krecha podłogi i nie zdążył nawet krzyknąć, gdy płyta zatrzymała się. Miękko, bez śladu szarpnięcia, jakby nie podlegała prawu grawitacji. Nad głową, na wysokości trzech metrów, miał jednolitą matową płytę sufitu. Absolutnie żadnego śladu, że właśnie stamtąd przed sekundami spłynął. Stał w sali jeszcze obszerniejszej niż poprzednia, lecz w odróżnieniu od tamtej bardzo słabo oświetlonej i pełnej jakichś nie dających się zidentyfikować w półmroku przedmiotów. Za ciemno tu. Ledwie myśl ta przemknęła mu przez głowę, salę zalało jasne, słoneczne światło. Nie szukał jego źródła. Zaczynał się przyzwyczajać do tego, że w tych dziwnych, podwodnych pomieszczeniach (bo nie miał wątpliwości, że znajduje się głęboko pod powierzchnią oceanu) światło istniało, choć nie wiadomo było, skąd się bierze. Zdziwiła go tylko szybka realizacja jego pragnień, nie wyrażonych zresztą głosem. Przyszedł mu na myśl dziwny eksperyment. Tak dziwny i nieprawdopodobny, że aż roześmiał się w głos. Spróbujemy! „Za jasno” — pomyślał. I w tej sekundzie światło ściemniało dostrzegalnie, choć nie zgasło. Tego już było trochę za wiele jak na niego. Cóż u diabła? Pilot — kosmonauta czy Alicja w Krainie Czarów? Wszystko to zaczęło niepokojąco wyglądać na halucynacje.
— Jaśniej! — zażądał już teraz głośno. I o dziwo, światło rozbłysło pełnym, słonecznym blaskiem. Rozejrzał się uważniej. Cała przestrzeń sali wypełniona była dziwacznymi urządzeniami. Na wprost niego ciągnęło się ażurowe rusztowanie z matowoniebieskiego tworzywa. Jakiś system wzajemnie przenikających się kratownic, miękkich, wijących się spiralnie przewodów, oplatających kraty w nie dający się określić, ale sprawiający wrażenie regularności — sposób. Po chwili przypatrywania się dostrzegł, że całość nie jest nieruchoma. Po spiralnych przewodach, jak gdyby skręconych z wielu kolorowych linek, przebiegało ledwie dostrzegalne, rytmiczne pulsowanie. Tak jakby od dołu, gdzieś spod podłogi, wyrastała we wnętrzu opływowa gruda i pełzła ku górze, przepychając się przez ciasne uzwojenia, rozdzielała się na coraz to drobniejsze, by zniknąć wraz z ruchem gdzieś u sufitu. Sprawiało to wrażenie oddechu lub raczej krwiobiegu. Fala za falą, rytmicznie jak puls żywego organizmu. I jeszcze jedno. Płynęło stamtąd wyraźne tchnienie ożywczego, przesyconego ozonem powietrza. Całość tego dziwacznego urządzenia miała kształt potężnego stożka. Bo sala ta nie była okrągła, jak ta na górze. Była raczej, jak zdążył się zorientować, prostokątna. Nie mógł jednak nawet w przybliżeniu określić jej wielkości, bo przeciwległy kraniec gubił się przysłonięty piętrzącymi się w zasięgu wzroku urządzeniami czy maszynami. Przejścia między nimi przesycone były, jak zresztą wszystko, jak cała przestrzeń, znikąd płynącym światłem. Bez wahania zapuścił się w labirynt. Nie miał ostatecznie nic do stracenia. Musiał poznać
dokładniej to dziwaczne, podwodne schronisko czy laboratorium, a może stację badawczą? Nic tu na razie nie dało się zidentyfikować. Nie było ani jednej rzeczy, przedmiotu, maszyny, których cel czy przeznaczenie mógłby jednoznacznie określić. Jednego tylko był zupełnie pewien. Wszystkie te urządzenia działały. Wyczuwał poprzez stalowe grodzie drgania pracujących mechanizmów, słyszał basowe mruczenie transformatorów. Właśnie minął duży, czarny blok i stanął na niewielkim, wolnym placyku, pośrodku którego zieleniał znajomy prostokąt windy.
— Pojedziemy jeszcze niżej — pomyślał z humorem i pewnie wszedł na seledynową powierzchnię. Nic! Tupnął lekko nogą i tafla bezgłośnie ruszyła, tym razem niespodziewanie ku górze. Na moment ogarnęła go ciemność, winda stanęła i jednocześnie zapłonęło łagodne światło. Już pierwszy rzut oka upewnił go, że tym razem nie mógł lepiej trafić. To chyba była centrala. Niewielką, nieledwie ciasną w porównaniu z poprzednio poznanymi, salkę otaczał zamiast ścian panoramiczny ekran telewizyjny. Przed ekranem, oddalony nieco od niego, ciągnął się wokół salki stół, przypominający swoimi niezliczonymi przyciskami, okienkami wskaźników, pulsującymi bez przerwy różnokolorowymi światełkami — stół dyspozytorski dużej Centrali Kosmiki. Widywał już przecież podobne. Pośrodku, tuż koło miejsca, gdzie stał, tkwiły trzy przedmioty, w których przy dużej dozie wyobraźni można (było domyśleć się foteli czy krzeseł ustawionych oparciami ku sobie. Z lekkim niepokojem rozejrzał się wokół i mimo woli odetchnął z ulgą. Sala była pusta. Nie było w niej jej twórców czy gospodarzy. Nie wiedział, czy cieszyć się z tego, czy smucić. Ich obecność mogłaby się przyczynić do szybkiego wyjaśnienia sytuacji i ratunku, nie wiedział jednak ani się nie domyślał, kim są i jak ustosunkowaliby się do nieproszonego bądź co bądź gościa. Zamyślił się i usiadł w jednym z fotelików i w tym samym momencie fotelik drgnął i przesunął się gładko do przodu, zatrzymując się koło zakreślonego niebieską, falistą linią odcinka stołu. Przed nim błyszczał niewielki, kwadratowy ekranik. Nad ekranem widniał szereg okienek. Niektóre z nich były ciemne, w innych drgały różnokolorowe linie i ruchome punkty. W rogu tuż przy prawej ręce zapłonął rubinowy punkcik.
— Stanowisko trzecie gotowe. Znieruchomiał zdumiony. Mógłby przysiąc, że nic nie przerwało panującej w pomieszczeniach ciszy. A jednak wyraźnie usłyszał melodyjny głos kogoś meldującego o gotowości stanowiska. Nachylił się niżej nad stołem.
— Stanowisko trzecie gotowe.
Teraz już był pewien. Nikt nic nie mówił. W sali trwała nadal niczym nie zmącona cisza. Tajemniczy głos odezwał się w jego mózgu. Po prostu urządzenie przekazało meldunek z pominięciem mowy, bezpośrednio do jego mózgu. Zaświtała mu w głowie pewna myśl. Jeżeli tak, to być może istnieje możliwość kontaktu odwrotnego? Możliwość wydania polecenia tą samą drogą? Teraz przypomniał sobie historię ze światłem, posłusznie zmieniającym swoje natężenie. Tak. Chyba tak! Zdaje się, że jest na dobrej drodze. Znów pochylił się.
— Proszę o informację z powierzchni — pomyślał.
— Wizualnie czy subakustycznie? — To pytał tajemniczy głos.
Przez chwilę zastanawiał się intensywnie.
— Wizualnie z komentarzem subakustycznym — zaryzykował, wypowiadając bezwiednie to zdanie na głos. Na małym ekraniku przed nim rozbłysły świetliste, szybko drgające kreski i jednocześnie na dużym wycinku ściennego ekranu przeleciały barwne pasma i pojawił się trójwymiarowy, przestrzenny obraz. Niezmierzona płaszczyzna oceanu. Pogodne, bezchmurne niebo i chylące się ku zachodowi słońce.
— Stan aktualny na powierzchni. Wiatr stały północno — wschodni o sile 0,6. Ocean 2,6. Do zachodu słońca jedna godzina, trzynaście minut i cztery sekundy — informował beznamiętny głos automatu. Chwila przerwy i znów ten sam głos, szybszy teraz i jakby zacinający się.
— Masz przy sobie uszkodzony autoinform. Daje wadliwe sygnały, zakłócając synchronizację wewnątrzukładową. Wygaś go.
Spojrzał zdziwiony po sobie i nagle zrozumiał. Wchodząc do wnętrza boi miał na sobie nadmuchaną kamizelkę i działający nadajniczek ratunkowy. Zaabsorbowany zdarzeniami nie wyłączył go aż do tej chwili. Nie wypuścił też powietrza z kamizelki. Przesunął przełącznik zaworu i powietrze uleciało z sykiem. Pękata kamizelka stała się znów zwykłą, obcisłą kamizelką z mnóstwem kieszeni. Umilkł też awaryjny nadajniczek.
— Podawać dalej? — spytał melodyjny głos.
— Nie… Poczekaj… Może teraz dane z ostatniego okresu, powiedzmy… — Tu zawahał się przez chwilę… — Powiedzmy, z ostatnich czterech dni.
— Łączę z Centralną Pamięcią… Panoramiczny ekran zszarzał na moment, by znów rozbłysnąć barwnym obrazem. Znowu widać było bezbrzeżny ocean, ale jakże inny niż poprzednio. Hen aż po widnokrąg przewalały się potworne zwały wody niby ruchome łańcuchy górskie, sunące jeden po drugim na tle ciemnego, zaciągniętego nieba. W lewym górnym rogu ekranu wyodrębnił się jasny kwadracik i zaczęły w nim przeskakiwać jakieś dziwne kształty. W pierwszej chwili nie mógł zorientować się, co to może znaczyć. Gdzieś już widział coś podobnego. Tylko gdzie? Nagle przypomniał sobie. To chyba to. Prawie zawsze na ekranach monitorów statków kosmicznych oprócz aktualnego obrazu komputer wycinał część i w wycinku tym podawał na bieżąco upływ czasu. Tu tak samo, choć cyfry (jeżeli to cyfry) były dla niego zupełnie nieczytelne. Pewnie jakiś szyfr. Obraz tymczasem nieco się zmienił. Widocznie sztorm ucichł, bo fale były coraz mniejsze i niebo pojaśniało dostrzegalnie. Wtem od horyzontu przebiegł jakby srebrny błysk przesuwający się po nieboskłonie. Rozpoznał od razu. Był przecież pilotem. To był samolot.
— Proszę o zbliżenie. — I obraz natychmiast się przybliżył i wyostrzył.
Skąd zna tę sylwetkę? Wielkie nieba! To przecież jego maszyna. To on właśnie siedzi za sterami tego srebrzystego trójkąta. Wtem maszyna, bez jakichkolwiek oznak poprzedzających katastrofę, jakby tracąc sterowność, runęła ukośnie w dół. Po kilku sekundach od samolotu odłączył się mały czarny punkcik i opadał szybko ku powierzchni wzburzonego jeszcze morza, wlokąc za sobą pęczniejącą czaszę spadochronu.
— Maszyna ziemska. Turboodrzutowy. Szybkość ponaddźwiękowa. Typ nam nie znany. Wygaszam mu silnik. Wzmacniam sygnał awaryjny pilota. Spad nie jest kontrolowany służącym do tego celu prymitywnym urządzeniem aerodynamicznym. Brak zabezpieczenia czasobytowego. Konieczność przyjęcia rozbitków w Transbazie. Maszynę zabezpieczam. Nowy typ. Dużo większa prędkość niż w aparatach dotychczas badanych.
Na ekranie duża hala hangaru czy warsztatu. Pośrodku samolot w jakże żałosnym stanie. Rozmontowany, części porozrzucane w pozornym nieładzie. Wśród tego wszystkiego mnóstwo krzątających się gorączkowo obcych automatów, badających skrupulatnie szczątki wspaniałej do niedawna maszyny.
Patrzył na to wstrząśnięty. Przecież konstrukcja tego samolotu stanowiła tajemnicę państwową. Istniały tylko dwa doświadczalne egzemplarze. Jeden na hamowni w Bazie, drugi to właśnie ten. Zaczęło mu coś świtać, ale w pierwszej chwili odrzucił tę myśl jako wręcz nieprawdopodobną. Chociaż? Trzeba koniecznie sprawdzić. Musi mieć pewność.
— Proszę o komentarz akustyczny.
I znów rozległ się głos. Tym razem autentyczny głos. W niewielkiej sali zabrzmiały dziwne, nieznane dźwięki. Było to coś w rodzaju modulowanego gwizdu, przerywanego jakby klaśnięciami. Nie było to przykre dla słuchacza. Wręcz przeciwnie. Dźwięki były niegłośne i przyjemne dla ludzkiego ucha. Ale nie był to żaden ze znanych mu sposobów porozumiewania się ludzi. Teraz był prawie pewien. To nie była mowa ludzka. Podwodna stacja nie była kierowana przez ludzi. Więc przez kogo? Kto zbudował w głębinach oceanu to wspaniałe dzieło intelektu i techniki? Kim są przybysze, którzy z takim uporem badają technikę i cywilizację ziemską? Z jakich układów gwiezdnych pochodzą i jaki cel im przyświeca? Wrogi czy przyjazny? W tej chwili przypomniał sobie, że w tym rejonie już kilkakrotnie ginęły bez śladu zarówno samoloty, jak i statki. Akwen ten miał ustaloną złą sławę i dlatego w miarę możności omijali go wszyscy. Jego zagnała tu burza. Cyklon, który dotąd uważano za jedyną przyczynę braku łączności i zaginięcia jednostek czy to żeglugi powietrznej, czy morskiej.
— Dość tego — pomyślał i w tej samej sekundzie ekran zgasł, i umilkł dziwny głos. Zdawał sobie sprawę z tego, że sam tu nic nie poradzi. To zadanie dla całej wyprawy badawczej złożonej z uczonych różnych dziedzin. Teraz jasno stanęła mu przed oczami jego rola w tej dziwnej awanturze. Musi, bezwzględnie musi wydostać się stąd, dotrzeć do Bazy i powrócić tu z grupą naukowców. Przypadek, który go tu sprowadził, może być punktem zwrotnym w dziejach ludzkości. Pierwszy kontakt z inną cywilizacją. Być może udaremnienie wrogich zamiarów, a może właśnie nawiązanie przyjaźni? Chwileczkę. Od jego katastrofy nie minęło jeszcze pięć godzin. W myśl teoretycznych założeń jego nadajniczek nadal powinien przekazywać sygnały, a wiedział, że dopóki nie minie ten okres, samoloty ratunkowe będą przeczesywać obszar przypuszczalnego wypadku. Może więc w tej chwili przelatują nad nim koledzy i czekają, kiedy w ich odbiornikach odezwie się sygnał rozbitka? Zatem jak najprędzej na powierzchnię. Nie powinno to chyba być zbyt trudne. Teraz, gdy wiedział, że stacja jest niezamieszkana, poczuł się pewniej. Centralna Pamięć powinna chyba zawierać dokładne plany stacji oraz drogi i sposoby wyjścia. Ma trochę czasu. Gdyby nie brak pożywienia, mógłby tu spędzić całe miesiące. Na wspomnienie jedzenia poczuł niesamowity głód. Czym prędzej więc wydobył czekoladę. Niewiele tego było, ale jednak po zjedzeniu trzech tabliczek, to znaczy całego zapasu, samopoczucie jego poprawiło się na tyle, że cała ta przygoda zaczęła wydawać mu się całkiem przyjemna i interesująca. Znów pochylił się nad stołem.
— Centralna Pamięć. Proszę o plan stacji!
— Centralna Pamięć. Sekcja Sytuacyjna. Stanowisko drugie.
Po ekranie przebiegł szereg pionowych linii i znikł. Aha! Więc ścisły podział funkcji. Przesiadł się na sąsiednie krzesełko i pochylił głowę nad stołem.
— Stanowisko pierwsze gotowe.
Więc to nie tu. Przesiadł się na trzecie.
— Stanowisko drugie gotowe.
— Proszę o plan stacji z zaznaczeniem wyjść na powierzchnię.
Trochę niespokojnie wpatrywał się w ekran. Pojawił się na nim rysunek czegoś, co z pewnością przedstawiało stację, a raczej jej plan. Chaos nieregularnych linii, kwadratów, rombów, kół kolorowych plam. Od centralnej granatowej plamki biegła zielona, pulsująca linia do prawego dolnego rogu, zakończona żółtym punkcikiem. To chyba droga wyjścia. Być może, że dla twórców tej stacji plan był ideałem przejrzystości i prostoty. Ale dla niego? Zdawał sobie sprawę, że tego rebusu nie rozwiąże za sto lat. Granatowa plamka to najpewniej sterownia, w której się znajduje, a dalej co? Chwileczkę. Może przecież cofać się tą samą drogą, którą przybył. Że też od razu nie wpadł na to najprostsze rozwiązanie! Zielony prostokąt windy był tuż za jego plecami. Zerwał się więc z fotelika, i gdy ten posłusznie odsunął się ku środkowi, wszedł na zieloną plamę i tupnął nogą. Winda ruszyła w dół. Znalazł się znowu w hali pełnej dziwnych przyrządów. Było jasno. Rozglądał się wkoło. Gdzie teraz? We wszystkich kierunkach ciągnęły się identyczne przejścia. Które prowadzi do windy? Nie miał wyboru. Z determinacją zapuścił się w pierwsze z brzegu i po kilku krokach odetchnął z ulgą. Jest winda. Jak tego oczekiwał, po lekkim tupnięciu uniosła go ku górze. Ta sama sala o wklęsłej podłodze z podium pośrodku. Ale co to? Gdzie się podział ten niby — jeż na pajęczych nogach? Obok dziwnych fotelików na podium nie było nic. Zniknął też jego służbowy pistolet, wtopiony w niewidzialny sześcian. Obleciał go strach. A może ta piłka z pręcikami to właśnie gospodarz i współtwórca stacji? Wzruszył ramionami. To co z tego? Nie zrobił mu nic złego, kiedy chciał dobyć broni, to i teraz mu chyba głowy nie urwie. Ta myśl tak go podniosła na duchu, że bez wahania ruszył ku wnęce, w której kłębiły się szara mgła i bezgłośne iskierki wyładowań. Nagle przystanął. Chwileczkę. Nie wyjdzie stąd z pustymi rękami. Mogą mu w Bazie nie uwierzyć. Trzeba zabrać ze sobą jakiś niewielki przedmiot. Zbadają go uczeni i stwierdzą ponad wszelką wątpliwość, czy jest dziełem cywilizacji ludzkiej, czy też nie. Co by tu zabrać? Spostrzegł, że niedaleko niszy, tuż nad podłogą, biegnie przy ścianie wąska półka. Na półce tej, jakieś trzy metry od niego, leżał czarny, płaski przedmiot. Coś w rodzaju pudełka czy kasety. Niewielki, poręczny, w sam raz dla niego. Oby tylko nie był przymocowany. Szybko podbiegł do leżącego przedmiotu. Na szczęście nie był przymocowany. Przypominał sztywny futerał z tworzywa, w którym dawał się wyczuć twardy, kanciasty przedmiot. Ciekawe, co to może być? To nic. Sprawdzą to specjaliści w Bazie. Wetknął futerał do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wszedł w niszę. Tu już był znajomy teren. Za ścianą z kłębiącej się mgły oświetlony tunel, zakończony, wypukłą przegrodą i szeregiem nitów, z których co czwarty błyszczał jak pociągnięty szkliwem. Uśmiechnął się. To przecież jego boja. Przykucnął opierając ręce na dwu sąsiednich. Ściana się rozsunęła. Jakże to wszystko proste. Tupnięcie nogą i podłoga boi naciska na stopy. Kilkanaście sekund i stop. Znów przysiadł i już stoi na galeryjce otaczającej błyszczącą, mokrą beczkę. Ocean jest teraz spokojny. Słońce tuż nad horyzontem. Za kilkanaście minut zapadnie noc. Trzeba było jednak zostać w głębi stacji i dopiero rano próbować wyjścia. Zresztą nic straconego. Odetchnie świeżym powietrzem i zjedzie na dół. Wtem jakiś znajomy dźwięk dobiegł jego uszu. Co to? Czy go słuch myli? To już fantastyczny zbieg okoliczności! Od wschodu dolatywał wyraźnie grzmot silników lecącego turbośmigłowca. Pośpiesznie przesunął dźwignię zaworu, napełniając sprężonym powietrzem kamizelkę. Nie była mu ona potrzebna, ale to jedyny sposób na uruchomienie nadajnika. W tym samym momencie krzyknął ze strachu. Boja pod jego stopami zaczęła błyskawicznie tonąć. Nie zdążył uchwycić się barierki, kiedy potworny wir „wciągnął go w głębiny. Zachłysnął się wodą i rozpaczliwie zaczął młócić rękami wokół siebie. Czuł, że się dusi. Brak tchu! Czerwone płaty przed oczami i… kamizelka wyniosła go na powierzchnię. Szeroko otwartymi ustami spazmatycznie łapał ostre, morskie powietrze. Tego tylko brakowało. Zginąć teraz, kiedy ratunek tak blisko. Samolot był już nad nim. Widział wyraźnie jego sylwetkę i rozpoznał nawet typ. To była Catalina–372. Pomacał ręką kieszeń. Tajemniczy futerał był na swoim miejscu. To znaczy, że wszystko w porządku. To nic, że boja zatonęła. Pilot Cataliny określi dokładnie współrzędne, a sposób dostania się do wnętrza stacji obmyślą uczeni po zbadaniu zawartości futerału. Ciekawe, co też tam może w nim być? Załoga Cataliny usłyszała chyba sygnał jego nadajnika i umiejscowiła go, bo maszyna w ostrym skręcie szła w dół, by po kilku minutach, wzniecając fontanny, wodować o niecałe pięćdziesiąt metrów od niego. Zaczął płynąć w jej kierunku i po chwili mokry jak szczur ściskał w przestronnej kabinie ręce kolegów. Rosły kapitan Grace, o twarzy pokrytej dziobami po przebytej ospie, z rozmachem klepał go po mokrych plecach.
— Ale masz szczęście, chłopie. To ostatni lot. Wszystkie maszyny już w Bazie. Trzydzieści sześć samolotów przeszukiwało akwen. Nikt nic nie słyszał. Co z twoim nadajnikiem? Ja sam dwa razy przeleciałem tędy i nic. Co się z tobą działo?
— Spokojnie, Grace. Jak dowiesz się, to usiądziesz z wrażenia. Nie mogłeś mnie słyszeć. Nie byłem na powierzchni.
— A gdzie?
— W głębi. Na dnie.
— Gdzie?
— Na dnie!
Kapitan Grace spoważniał i spojrzał znacząco na towarzyszy.
— No, dobrze, Krab. Byłeś na dnie. W porządku. Opowiesz nam to w Bazie. Teraz lecimy, bo już noc.
Roman Krab roześmiał się w głos.
— Co, nie wierzycie mi? Myślicie, że zwariowałem? A to co? To jest właśnie dowód, że mówię prawdę. Co to za przedmiot? Znacie go? — Gorączkowo wyszarpnął z kieszeni czarny futerał.
Grace wziął go bez słowa, chwilę ważył w dłoni, patrząc w oczy Krabowi i wreszcie jednym szarpnięciem rozpiął z boku futerału zamek błyskawiczny. Potem wysunął zeń coś i pokazał. Krab spojrzał i zrobiło mu się gorąco. Na szerokiej dłoni kapitana Grace leżał jego własny pistolet służbowy.