Dariusz Filar Przemiana

Przypuszczenia, które przedstawiam, nie pretendują do tytułu hipotezy naukowej, nie jestem bowiem uczonym, lecz podróżnikiem i dziennikarzem, a mój udział w ekspedycji Richarda Neaketha był wynikiem zwykłego przypadku. Reportaż opatrzyłem tytułem „Przemiana”, a więc już na wstępie sugeruję, że różnice dzielące człowieka współczesnego i tajemniczą istotę, na której ślad natrafiła ekspedycja, wynikają z trwającego miliony lat procesu przekształceń, ale nie wykluczają możliwości istnienia między wspomnianą istotą i gatunkiem homo sapiens ścisłego pobratymstwa krwi. Nie będę zdziwiony, jeżeli owo pokrewieństwo zostanie z czasem dowiedzione. Oczywiście, może się stać inaczej — prawdziwie naukowe wyjaśnienie zagadki przyniosą nam badania ogromnego sztabu uczonych, który pod kierunkiem R. Neaketha kontynuuje prace zapoczątkowane przez południowoamerykańskie odkrycia tego słynnego antropologa.

Kiedy przed dwoma laty Richard Neaketh, posuwając się w górę jednego z dopływów Amazonki, natrafił w jego środkowym biegu na nie znane dotąd nikomu plemię indiańskie, nic nie zapowiadało sensacji na skalę światową. Zaskoczenia nie wywołał nawet niezwykle niski poziom rozwoju tej społeczności, gdyż formy bytowania, Charakterystyczne dla wspólnoty pierwotnej, napotykano w tym rejonie Ameryki Południowej niejednokrotnie. Neaketh poświęcił na obserwację plemienia około dwóch miesięcy, opanował podstawy jego języka, nakręcił kilka barwnych filmów, wreszcie zgromadziwszy pewną ilość narzędzi, broni i strojów, powrócił do Europy. Wydawało się, że sprawa ucichnie zupełnie, kiedy nieoczekiwane odkrycie przyciągnęło ku niej uwagę uczonych i dziennikarzy — groty przywiezionych przez Neaketha włóczni okazały się szpikulcami sporządzonymi z tworzywa sztucznego, które nie było znane współczesnej chemii! W jaki sposób znalazło się w rękach prymitywnych łowców? Czy było produktem znanego tylko im, skomplikowanego procesu technologicznego? Czy powstało wskutek działania naturalnych sił przyrody? Takie pytania zadawano sobie powszechnie, a kolejna ekspedycja Neaketha wyruszyła w dziewiczą puszczę.

Łodzie wyprawy napotkałem na Amazonce w pobliżu Obidos, a Neaketh, z którym znamy się od dawna, pozwolił mi zająć miejsce w jednej z nich. Kilka tygodni później dotarliśmy do celu.

Widok zagrzebanej wśród błotnistych rozlewisk osady rozwiał we mnie resztki wiary w to, że jej mieszkańcy mogą być wytwórcami tworzywa — te drobne, porozumiewające się za pomocą gardłowych okrzyków istoty nie miały nawet ognia! Neaketh ostrzegał mnie, że wyciągam wnioski zbyt pochopnie, ale nie zmieniłem zdania. Jakoż okazało się, że miałem rację — po kilku dniach, oswoiwszy się z nami, tubylcy wskazali miejsce, z którego wydobywali materiał na groty. Kilkaset metrów od osady znajdowało się rozległe zagłębienie o ścianach nagich, nie porośniętych żadną, najwątlejszą nawet zielenią. To miejsce, suche i martwe, a ukryte wśród kipiącego nieogarnionym bogactwem życia wywarło na nas ponure wrażenie. Wiedzieliśmy, jak szybko powraca puszcza na każdą wydartą piędź ziemi, więc ten wielki lej, którym zawładnąć nie zdołała, budził w nas uczucie zrozumiałego niepokoju. Dno zagłębienia zaścielały odłamki, które — po oszlifowaniu i wywierceniu otworu — myśliwcy osadzali na drzewcach swoich włóczni. Odłamki te przypominały kształtem skorupy rozbitych naczyń, ale nie zdołaliśmy złożyć ich w żadną całość.

Następnego dnia po odkryciu zagłębienia rozpoczęto w nim prace wykopaliskowe. Im głębiej sięgały łopaty, tym więcej odłamków ukazywało się naszym oczom. Trzeciego dnia pracy natrafiliśmy na dużą, owalną płytę, której jaśniejszą stronę pokrywały okrągłe tarcze, wypełnione gęsto drobnymi barwnymi znakami — przywodziły na myśl cyferblaty starych zegarów. Potem wydobyliśmy jeszcze wiele innych przedmiotów, których kształty pozwalały snuć niezliczone domysły co do ich przeznaczenia.

Wszystko, co wydobyto z ziemi, nawet najdrobniejsze okruchy, zbierano do specjalnych pojemników, a wieczorem, po powrocie do obozu, oglądano uważnie i poddawano wstępnej selekcji. Dobiegał końca pierwszy tydzień naszego pobytu w osadzie, kiedy wykopano najcenniejszą zdobycz. Słońce już zaszło, siedzieliśmy w namiotach i opróżnialiśmy pojemniki z plonów minionego dnia, kiedy nagle poderwał nas czyjś głośny krzyk:

— Chodźcie! Znalazłem!

Wypadliśmy na plac w środku obozowiska i ujrzeliśmy Paula Dalmanna wymachującego nad głową kawałkiem grubego, szarego patyka.

— To jest kość! — krzyczał Dalmann.

Lekarz wyprawy, Vincent von Noort, obejrzał uważnie przedmiot znaleziony przez Dalmanna, a później skinął głową.

— Masz rację — powiedział. — Kość… Kość ludzka… to fragment piszczeli.

— Wracamy tam zaraz — zarządził Neaketh. — Zabrać reflektory.

Od razu zapomnieliśmy o zmęczeniu, w kilka minut później opuściliśmy obóz.

— Kopałem w kwadracie szóstym — opowiadał Dalmann. — Znalazłem tę kość, ale nie zwróciłem na nią uwagi, bo wśród wielu rzeczy, które dziś wydobyłem, nie rzucała się w oczy. Dopiero w obozie zdałem sobie sprawę, że to może być to…

Dotarliśmy na miejsce. Po kilku chwilach pracy na dnie dołu zobaczyliśmy żebra i kości rąk, później odgrzebywaliśmy dziesiątki drobnych kawałków, wreszcie spod kolejnej warstwy sypkiej ziemi wyłoniła się czaszka. W pierwszej chwili wydała się nam czaszką ludzką — dopiero ochłonąwszy zauważyliśmy długie, walcowate wyrostki nad czołem i wielki, szlachetny kształt owalu kryjącego mózg. Szkielet leżał w dziwnej, skurczonej pozycji, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, a ramionami mocno wykręconymi do tyłu. Wśród palców lewej dłoni tkwiła czarna kula.

Sporządziliśmy szkice i zdjęcia, a później przystąpiliśmy do dokładnych oględzin szkieletu. Najbardziej fascynowała wszystkich czaszka, bo wkrótce zdołaliśmy wyliczyć, że pojemność jej puszki mózgowej prawie dwukrotnie przewyższała rozmiary naszych czerepów. Istota, do której należał szkielet, miała około dwóch metrów wzrostu.

Tej nocy nikt nie udał się na spoczynek, czekaliśmy bowiem na werdykt uczonych, wyspecjalizowanych w ocenie wieku kości. Wynik, który uzyskali nad ranem, wprawił wszystkich w bezgraniczne zdumienie — szkielet pochodził sprzed pięciu milionów lat. Upłynęło niewiele czasu, a komunikat o odkryciu zamieściła prasa całego świata — ja byłem dziennikarzem, który udostępnił tę wiadomość największym agencjom. Tekst depeszy, którą — z prośbą o przekazanie UPI — wysłałem przez radio do swego przyjaciela w Manaus, brzmiał następująco:

„Słynny antropolog Richard Neaketh znalazł podczas prac wykopaliskowych w dorzeczu Amazonki szkielet ludzki sprzed pięciu milionów lat. Do tej pory najstarsze wykopaliska kości ludzkich pochodziły sprzed dwóch milionów lat. Czaszka należąca do szkieletu różni się kształtem od czaszek istot ludzkich sprzed setek tysięcy lat — na kości czołowej ma dwa rozmieszczone symetrycznie i mierzące około sześciu centymetrów walcowate wyrostki, a objętość jej puszki mózgowej przekracza osiemset centymetrów sześciennych. Trwają badania zmierzające do wyjaśnienia zagadkowego znaleziska. Szereg zjawisk wskazuje na wysoki szczebel rozwoju cywilizacji, z której pochodziła tajemnicza istota.”

Zjawiska, o których pisałem w depeszy, związane były z działaniem znalezionej w dłoni szkieletu kuli. Pierwszy sięgnął po nią Dalmann, uniósł ją nieco, ale już po chwili odrzucił jak oparzony. Kula ożyła — błyskała różnokolorowymi światłami, wirowała, a równocześnie dookoła rozlegały się wysokie dźwięki. Trwało to blisko godzinę, a później kula znów stała się czarna i cicha. Ujęta w dłoń, zabezpieczoną azbestową rękawicą, nie zdradzała żadnego niepokoju, wystarczyła jednak chwila zetknięcia z ludzką skórą, a całe zajmujące kilkadziesiąt minut widowisko zostało dokładnie powtórzone. Zrozumieliśmy, że w kuli zawarty jest zapis, do którego wyzwolenia wystarczy dotknięcie — błyski świateł i wysokie dźwięki to ostatnie słowa istoty, której szkielet znaleźliśmy.

W tym miejscu kończy się prezentacja znanych mi faktów. Opisałem wszystkie. Dalej są już tylko domysły.

W niewiele dni po wysłaniu depeszy do UPI nad naszym obozowiskiem rozległ się warkot śmigłowców — przestałem być jedynym w tych stronach dziennikarzem. Obwieszony kamerami hałaśliwy tłumek zarzucił nas gradem pytań. Neaketh nie udzielił ani jednej odpowiedzi, bo nie chciał podpierać swym autorytetem żadnej niedoważonej koncepcji — uważał, że w całej sprawie kryje się zbyt wiele zagadek, z których łatwo zbudować tanią sensację.

Inni okazali się mniej powściągliwi. Prawie wszyscy uważali, że tajemnicza istota była przybyszem z innego świata, który poniósł śmierć wskutek katastrofy przy lądowaniu. Najbogatszą teorię zbudował Dalmann — jego zdaniem, przed pięcioma milionami lat na bezludną jeszcze Ziemię przybył statek z innej galaktyki przynosząc na swoim pokładzie liczną załogę. Kosmiczni żeglarze nie znaleźli na naszej planecie korzystnych warunków, ale uszkodzenie pojazdu nie pozwoliło im odlecieć. Kolejne pokolenia przybyszów padły ofiarą degeneracji, która po dwóch milionach lat przywiodła je do stadium australopiteków. Wtedy dopiero nieznany bodziec dał początek następnemu procesowi ewolucji, która dźwignęła upadłych geniuszy ku nowej wspaniałości, a za milion lat doprowadzi współczesnego człowieka do poziomu reprezentowanego przez rozbitków w dniu przybycia na Ziemię. Według Dalmanna znaleziony przez nas szkielet był jednym z wielu, które kryją jeszcze puszcze i pustynie.

Zdanie Dalmanna podzielałem blisko rok — pokrewieństwo z istotą o wspaniałej czaszce i perspektywa osiągnięcia przez mych późnych wnuków ewolucyjnych szczytów — wydawały mi się czymś, w co warto wierzyć.

Najlepszym rozwiązaniem zagadki byłoby oczywiście odczytanie zapisu (czy to jest rzeczywiście zapis?) zawartego w czarnej kuli, ale to zadanie trudniejsze niż rozszyfrowanie hieroglifów. Nasze poznanie życia starożytnych Egipcjan przyniosło klucz do przeniknięcia tajemnicy wielu znaków ich pisma, a o życiu istoty, której szkielet znaleźliśmy, nie wiemy nic.

Rozważania o treści listu, który zawierała kula, przywiodły mnie do stworzenia własnej teorii, wyjaśniającej losy naszego domniemanego przodka. Pewnego dnia pomyślałem po prostu, że mógł to być praprawnuk, człowiek z dalekiej przyszłości, który zabłądził w zamierzchłą przeszłość.

Krótkie pauzy dzieliły błyski i dźwięki, wydawane przez kulę, na cztery części. Spróbowałem wyobrazić sobie, o czym mówi każda z nich. Wyjaśniam, że nie zamierzałem tłumaczyć listu, a tylko podjąłem wysiłek napisania historii, która — moim zdaniem — może być w nim zawarta.

Загрузка...