Marek Pąkciński Pojedynek

Hermi zaklął dosadnie. Noga w ciężkim próżniowym bucie obsunęła mu się; o mało nie puścił uchwytu i nie poszybował bezradnie w przestrzeń — w górze rozgwieżdżoną, w dole falującą żarłocznie oceanem chmur. Co za podstępna planeta! Kończył właśnie spawanie. Przeklinał swój własny pomysł, żeby wybrać się dziś na pancerz „na spacerek” i przy okazji wyręczyć jakiś automat w robocie. Iskry sypały się wokół, zabarwiając pancerz stacji na fioletowo. Po chwili całe rozdarcie było już pokryte stygnącą warstwą metalu. Hermi zacisnął rękę na uchwycie i podciągnął się niezdarnie. Byle prędzej do włazu! Tam nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Spojrzał przelotnie na rudą mgłę atmosfery pod sobą. Potem przez warstwę czerwieni, żółci i opalu przeniósł wzrok na wygwieżdżone niebo. Gdzieś tam, w tych straszliwych czeluściach czerni, błyszczało słabo odległe Słońce… 325 lat świetlnych stąd… Tam było miasto, koledzy, Helen.

Longa — tak nazywało się to ponure miejsce, zagubione na peryferiach Galaktyki. Ponure i złowieszcze. Co mogło przyjść do głowy uczonym, żeby wysyłać praktykantów na tak odosobnione placówki? Kosmolot z Ziemi przylatywał tu co 6 miesięcy… i tak dobrze! Hermi był przeciążony pracą. Na normalnych placówkach robota trwa 12 godzin na dobę. Tu trwała 18… I jakby nie było dość kłopotu z meteorytami, miejscowy Biały Karzeł — gwiazda, dookoła której orbitowała „jego” planeta — stale dostarczał materiału do obserwacji… wybuchał, pokrywał się plamami, wyrzucał strumienie gazów. Obłęd!

Zwariowałbym, gdyby nie Fantomator! — pomyślał Hermi.

Czym był Fantomator? „Wysoce wyspecjalizowany mózg elektronowy, reżyserujący urojone sytuacje i za pomocą elektrod przesyłający je do mózgu ludzkiego” — odpowiedzieliby cybernetycy. Hermi nie znał się na tym. Wiedział jedynie, że Fantomator to bardzo dobra rzecz i że w przeciwieństwie do narkotyków, jego używanie przez astronautów jest wręcz nie tylko nie zakazane, ale nawet zalecane. Dzięki niemu można w każdej chwili zostać Keplerem, Cezarem czy Napoleonem. Teraz też uśmiechnął się myśląc, że za chwilę będzie mógł zasiąść przed jego pulpitem. Przez czarny, kwadratowy otwór włazu dostał się do śluzy, zamknął starannie klapę, wpuścił powietrze i zdjął skafander… Był „w domu”.


Kolistym korytarzem z iluminatorami po zewnętrznej stronie Hermi skierował się ku swojej kabinie. Po drugiej widniał rząd drzwi do laboratoriów z czarnymi nalepkami: „Laboratorium chemiczne”, „Laboratorium astrofizyczne”, „Laboratorium solarystyczne”. Ostatnie drzwi były otwarte — tam mieściła się kabina Juno Hermiego. Praktykant usiadł na pokrytym szeleszczącą folią łóżku. Przyjrzał się wiszącemu nad nim portretowi Helen.

— Ach, Helen, żebyś wiedziała, jaki tu jestem samotny — szepnął. Wstał z impetem i wyszedł na korytarz. Podszedł do iluminatora i zatopił wzrok w ciemności. Chmury, chmury, chmury. Splunął z niesmakiem.

Wolnym krokiem ruszył przed siebie. Na swej drodze zobaczył czarną, gumową piłeczkę. Kopnął ją, potem podbiegł, jakby chciał wpaść w nurt minionych lat. Przystanął zadyszany. Zagwizdał zasłyszaną niegdyś melodię. Poczuł się raźniej. Przypomniał sobie, jaki był ponury tani, na pancerzu, i zaśmiał się. Wtem uprzytomnił sobie, że stoi przed drzwiami laboratorium cybernetycznego. Zaskoczonym wzrokiem wpatrywał się w napisane przez siebie szminką do ust (tę szminkę dostał na pamiątkę od Helen) hasło: „NIECH ŻYJE FANTOMATOR!” Nacisnął klamkę i znalazł się w dużej sali. Za jej przednią ścianą, wzmocnioną nitami, czuwał ON. Bezosobowy kształt, zlepek półprzewodników, a jednak — jaki cenny i dobry. Fantomator… Hermi usiadł. Poczuł zimny dotyk elektrod na skroni.

— Afryka, okres tworzenia się cywilizacji — podał myślą rozkaz.

Po chwili rzeczywistość roztopiła się, a jej miejsce zajęły ostre, wyraziste wizje…


Wokoło Hermiego rozciągała się nieprzebyta, splątana, dziewicza dżungla. Krzyczały papugi. Na bezchmurnym niebie żeglował złocisty krąg słońca. Bose, czarne stopy kapłanów deptały i tłam — siły kępy wysokiej trawy. Czarownik drżał, wznosząc rozognione spojrzenie ku niebu. Krzyknął i podskoczył kilka razy. Twarz wykrzywiła mu się w dziwaczny grymas. Wieniec, który trzymał w ręku, szeleścił przejmująco. Czarownik tańczył. Wrzeszczał i tańczył jakby w transie. Po chwili i inni członkowie plemienia porwani zostali w wir ekstazy. W wir zapomnienia, gdzie troski dnia codziennego topione są w trwającym bez przerwy, natchnionym ruchu. W rytmie bębnów. W tańcu. Tańczyli, tańczyli, póki tchu w piersiach starczyło. Wreszcie usiedli. Na placu modlitwy pozostał jedynie czarownik plemienia. Wymachując rękoma krzyczał coś niezrozumiale. Tańczył do zmroku. Wtedy zastąpił go drugi wtajemniczony…

W tej samej chwili Hermi podał inny temat wizji: Ruiny świątyń azteckich w Copan nad Zatoką Meksykańską.

Był w całkowicie odmiennym, różnym od poprzedniego świecie. Z tyłu, u stóp wysokiego, skalistego brzegu szumiał Pacyfik. Hermi stał u podnóża łagodnej, wyciętej schodkowato góry, porośniętej soczystą trawą. Po chwili dopiero zorientował się, że była to piramida — przedwieczna piramida, którą porastały krzaki kawy. Poczuł brzemię tysiącleci, ciążące nad okolicą szumiącą morzem trawy, Pacyfikiem zastygłym w spienione bałwany przypływu, ptakami kołującymi gdzieś wysoko pod srebrnym, jakby wykutym ze szlachetnego metalu słońcem. Słońcem! Nie jakimś tam ohydnym Karłem na jeszcze ohydniejszej Londze… Poczuł się nagle znów przeraźliwie samotny.

Spotkanie oko w oko z czasem — pomyślał. Tak, to było dobre określenie. Czas. Wielki, nieodwracalny nurt zagarniający ludzi, a potem to, co stworzyli… Patrzył na strzeliste słupy przedwiecznych kolumn, pokrytych niezrozumiałymi hieroglifami, na rozsypane odłamki kamienia, okruchy pracy starożytnych rzeźbiarzy, rzucone w bezładzie niby zbielałe kości na bezkresnym stepie… Zapragnął wyrwać się z tego świata. Wystarczyło jedno słowo.

I znów inny świat. Inne niebo, ziemia… Hermi poczuł w ręce zimną rękojeść miecza. Szedł. Za nim wybijały rytm tysiące opancerzonych nóg. Pierwszy szereg wroga zbliżał się. Rozróżnić już można było poszczególne twarze, zastygłe w (tępym wyrazie nienawiści pod okapami hełmów. Jak długo jeszcze? Trzy, dwa metry — i tępy szczęk żelaza. Bitwa. Jęk rannych niby przeraźliwe zawodzenie samej śmierci… Krew pod stopami. Bitwa.

Nagle Hermiego ogarnęło dziwne uczucie. Dziwne, a jednak znane każdemu prawie astronaucie. Prawdopodobnie wynikało ono z osamotnienia — Hermi zapragnął nagle popsuć obwody w Fantomatorze, pomieszać jego szyk; żeby nie mógł już tak ulegle, na każde zawołanie, ze wszystkimi walorami pojętnego sługi spełniać każdego polecenia człowieka. Żeby wreszcie się kiedyś zawahał. Tak. Wprowadzić go w dezorientację!

Zaczął wydawać sprzeczne rozkazy. Obrazy mieszały się, zamazywały, wreszcie wpadły w straszliwy, zmieszany, jaskrawy chaos.

To było jak wyzwanie, jak rzucona rękawica. Od tej chwili człowiek stawał się wrogiem. Nie, nie wrogiem — partnerem w rozgrywce. Partnerem, którego nie można zabić, ale można… pokonać.

Hermi usłyszał brzęczyk. Rozejrzał się wokół siebie. Siedział w zwykłej kabinie Fantomatora, na zwykłej stacji krążącej wokół zwykłej Longi.

— Przemęczenie, mogłem się tego spodziewać — mruknął do siebie. Zdjął z głowy zimną koronę elektrod, wstał, włączył bezpiecznik. Postanowił spędzić czas jakoś inaczej, nie przed Fantomatorem. Wyszedł na lśniący emalią korytarz. Dobre samopoczucie opuściło go całkowicie, uleciało, i Hermi, mimo rozpaczliwych wysiłków, nie mógł na powrót go odzyskać. Podszedł do iluminatora. Za grubą szybą z organicznego tworzywa buchała żarem gwiazda Karła, niby kolisty otwór pieca. Poniżej, drapieżnym ruchem śliskiej salamandry, przesuwały się pasma chmur. Gdy Hermi oderwał wzrok od krajobrazu, przed oczyma latały mu barwne kręgi. Przesadnie jaskrawy świat!

Nagle opanowała go dziwna myśl. Dziwna i przerażająca. A może ciągle pozostaje pod wpływem Fantomatora? Może ten korytarz, iluminator, Karzeł, chmury, kaktus w trójkątnej doniczce — to wszystko złudzenie? Miraż? Im gwałtowniej odpędzał tę myśl od siebie, tym mocniej go atakowała. Wreszcie zdecydował się spróbować. Znał jeden sposób, niezawodny sposób na wykrywanie wizji. Trzeba było przebiec kilka razy po głównym, koliście zakręcającym korytarzu Stacji — i zagadnienie rozwikłane. Hermi ruszył bez wahania. Najpierw biegł wolno, jakby z rozwagą. Potem zaczął przyspieszać. Biegł nieprzytomnym, zwariowanym pędem. Zatrzymał się dopiero wówczas, gdy poczuł ból w okolicy serca. Zmęczenie! Wskazywałoby to, że nie jest otoczony zwidami. A jednak… a jednak dziwne przypuszczenie urosło w nim do rangi pewności.

— Chcesz mnie pokonać? — wyszeptał z trudem. — Nie uda ci się to.

Policzek zadrgał mu nerwowym tikiem. Spokój! Spokój i logika!

Hermi usiadł. Szaleńcze bicie serca ustępowało. Miał w zanadrzu jeszcze jeden sprawdzian, lepszy od poprzedniego. Pamiętał, że na galeryjce wokół Stacji zostawił palnik, którym spawał rozdarcie pancerza. Fantomator nie mógł o nim wiedzieć, był to zbyt błahy szczegół. Prawie na pewno o nim nie wiedział. — Jeśli palnik będzie na galeryjce, znaczy to, że otacza mnie rzeczywistość, jeśli nie, śnię tylko. — Wstał. Wolnym krokiem poszedł ku żółtym drzwiom śluzy. Otworzył je delikatnym naciśnięciem klamki. Wszedł. Zdjął z haka sztywny skafander. Włożył go, docisnął uszczelki butów. Zanim przyśrubował kopulasty hełm, pomyślał, jak mu się nie chce wychodzić tam, na pancerz. Mimo to otworzył właz śluzy, zamknął, wypuścił powietrze. Potem długo męczył się z odblokowaniem głównej klapy. Gdy wreszcie wciągnął ją, poczuł lekki zawrót głowy, który jednak zaraz minął. Schwycił mocno żelazny pręt uchwytu. Opuścił się na galeryjkę. Nie spoglądał w dół, bo i po co? Oglądać to samo po raz setny? Byłoby to ponad jego siły. Trzymając się pancerza, niby lunatyk szedł wzdłuż zaginającego się delikatnie profilu Stacji. To już tu? Nie, trochę dalej. Za szóstym iluminatorem. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Tu. I cóż… Ani śladu palnika! A więc…

Wtem usłyszał za sobą człapiące, metaliczne kroki. Coś stało koło niego. Z trudem odwrócił się — walcowaty automat naprawczy, celujący oksydowaną rurką palnika naprawczego prosto w hełm jego skafandra. Hermi przyjrzał mu się: tak, to mógł być jego palnik.

— Co tu robisz, człowieku — spytał automat. Skąd on taki mądry? — pomyślał Hermi. — Jak mi wiadomo, automaty naprawcze…

— A ty? — odparł niezupełnie przytomnie.

— Wykonuję polecenie zmiany ochronnych płyt pancernych nad centralnym pomieszczeniem Stacji. Co robisz na pancerzu?

— Szukam palnika.

— Palnika? Tego, który leżał za szóstym iluminatorem?

— Tak.

— Wziąłem go w celu wykonania polecenia.

— Możesz mi go dać na chwilę.

— Oczywiście. — Czarny chwytak automatu wyjechał z korpusu, podsuwając Hermiemu pod nos błyszczący, metaliczny przedmiot. Hermi wziął go, obejrzał… Tak, zdecydowanie ten sam… Oddał palnik robotowi.

— Czy mogę odejść dla wykonania polecenia?

— Idź.

— Człowieku, uważaj na siebie.

Dopiero po dobrych kilku chwilach do świadomości Hermiego dotarł sens tych słów. — Co on powiedział? „Uważaj na siebie”? Cha, cha, cha! A to dobre! Cha, cha, cha! Hermi jeszcze nigdy nie słyszał, żeby automat mówił coś takiego; dlatego teraz (już po raz drugi tego dnia) o mało nie opuścił galeryjki w dość dramatycznych okolicznościach. Potem, na myśl o nie (rozwiązanej wciąż zagadce (bo przecież przyniesienie palnika przez automat mogło być „obronną” reakcją Fantomatora) przyszło odrętwienie. Hermi dotknął zimnego pancerza Stacji. — Materialny. Zdecydowanie materialny — szeptał, próbując przekonać sam siebie. Rzucił obłokom nienawistne spojrzenie. Bez czucia, niemal jak automat, zaczął wdrapywać się do włazu. Zamknął mosiężną pokrywę, dokręcił mutry z desperacją całkowicie zrezygnowanego człowieka Potem, niemal z nawyku, odprawił pedantycznie cały obrządek, związany z wejściem do Stacji. Po chwili stał już w sterylnym korytarzu, rażącym oczy doskonałą bielą.

Jak w klinice — pomyślał Hermi, i bardzo go to rozdrażniło. Ruszył przed siebie, chwiejąc się, jakby na granicy przepaści, którą jest niebyt. Ależ tak! Niebyt, nicość! To ostatnia droga ucieczki. Wszedł do swojej kabiny. Wyciągnął szufladę szafki nocnej, wyjął stamtąd owinięty w srebrną cynfolię przedmiot. Był to pistolet — broń staroświecka, lecz dobra w takich okolicznościach. Krótka, oksydowana rura z rączką i ukrytym wewnątrz magazynkiem. Hermi ostrożnie rozwinął cynfolię. Długo wpatrywał się w pistolet, delektując się jakby smakiem śmierci. Wreszcie ujął zimną kolbę, zajrzał w czarny wylot lufy. Wzrok jego padł na zdjęcie Helen. — Żegnaj, Helen! — pomyślał. Nagle zwątpił w słuszność powziętego przez siebie postanowienia. Zatrzymał się nad krawędzią urwiska. „Być albo nie być” — słowa te, napisane kiedyś przez wielkiego poetę, doskonale pasowały do jego sytuacji. Hermi odłożył pistolet. — Na to zawsze mam czas — pomyślał. Wstał i poszedł. Dokąd? Do laboratorium cybernetycznego. Zrozumiał, że Fantomator to nałóg, ohydny nałóg, i to równie upajający, co zgubny.

Znów był w dziwnym świecie wizji. Lecz tym razem wizje te napawały go lękiem. Ujrzał siebie leżącego bez zmysłów na fotelu Fantomatora; potem — wchodzącego do laboratorium. Czas biegł najwyraźniej odwrotnie. Wizje narastały, przelatywały przez jego mózg z rosnącą szybkością; nie próbował nawet zrozumieć ich, tak szybko mijały. W końcu zlały się w jedną pędzącą gdzieś rzekę, niby nieodwracalny nurt czasu; wtedy Hermi poczuł, że spada, że jest coraz dalej od rzeczywistości. Brakło mu tchu, spadał, spadał, spadał! Gdzieś tam na dole przepaści czekała na niego pustka, zagłada, nicość. Rozpaczliwie próbował się uchwycić którejś tam z rzędu rzeczywistości, lecz gdzie tam! I tylko ściana, pędzący, chropowaty nurt, wycie upadku.

Nie, nie, nie wytrzyma tego dłużej! Nagle coś pękło jak cienka, przeźroczysta błonka. Wszystko ucichło, a czerwona mgła przesłoniła oczy…


Po czterech miesiącach przyleciał kosmolot. Byli na nim ludzie z Ziemi, energiczni, pełni zapału ludzie, którym znudził się widok niebieskiego nieba i zielonych, szemrzących pól… Wyglądali przez iluminatory swej próżniowej fortecy, wskazując sobie nawzajem purpurową tarczę planety. A potem dziwili się, że namiary podaje nie Juno, lecz automat. Wreszcie wylądowali na czarno — białej płycie Stacji. Podeszli do włazu, nasłuchiwali, nie dochodził do nich żaden dźwięk oprócz lekkiego szmeru ciekłego tlenu w rurach Stacji…

— Juno! Odezwij się! — wołał do mikrofonu jeden z nich, Francisco.

— Co ten twój Juno taki niegościnny? — spytał dowódca kosmolotu.

— Chyba zaraz się odezwie.

Postanowili wejść zapasowym włazem. Odryglowali go z trudem, weszli. Chodzili po korytarzach, nawołując. Nic. Dowódca rozkazał przeszukać Stację. Francisco poszedł do laboratorium cybernetycznego. Otworzył cicho drzwi. Na oparciu fotela Fantomatora zobaczył kosmyk ciemnych włosów. To był Juno. Francisco krzyknął. Od razu zbiegła się cała załoga. Doktor zbadał leżącego.

— Śmierć nastąpiła przed czterema miesiącami — stwierdził.

— Zauważyłeś ten jego wyraz twarzy?

— Tak, wyraz twarzy człowieka na granicy wytrzymałości.

— Jak to się mogło stać?… — szepnął cybernetyk. Podszedł do zwłok. Z podręcznej torby z narzędziami wyjął miernik przepływu informacji.

— Wiem! — wykrzyknął nagle. Inni spojrzeli na niego zaskoczeni. — Po prostu pojemność jego mózgu jako kanału przepustowego, powtarzam: jako kanału przepustowego informacji z Fantomatora, była zbyt mała. I dlatego musiał umrzeć. Fantomator zabił go zupełnie nieświadomie, dostarczając zbyt wielu informacji. Na jego własne żądanie.

Jeszcze tego roku wprowadzono zakaz używania Fantomatorów na stacjach kosmicznych, skazując tym samym ich załogi na zupełną samotność.

Загрузка...