Dan Randolph poczuł lekki zawrót głowy, gdy stanął w oknie hotelu i spojrzał na postrzępiony wąwóz rzeki Jucar.
To głupie, pomyślał. Byłem w znacznie wyższych budynkach. Byłem na szczycie wieży startowej. Byłem w Wielkim Kanionie, byłem w otwartym kosmosie, na litość boską, miliony mil nad powierzchnią Ziemi, nieprzyczepiony nawet do liny.
Mimo to, stojąc przy oknie czuł się roztrzęsiony i oszołomiony. Tu nie chodzi o wysokość, powiedział sobie. Na chwilę wystraszył się, że to powrót choroby popromiennej. Potem jednak uświadomił sobie, że prawdziwa przyczyna jest taka, że hotel zwieszał się nad wąwozem, sześć pięter od krawędzi.
Stare miasto Cuenca zostało zbudowane w średniowieczu na brzegu głębokiej, przyprawiającej o zawroty głowy rozpadliny. Od ulicy hotel wyglądał na budynek jednopiętrowy, jak wszystkie domy tej wąskiej uliczki. Po wejściu do środka schodziło się coraz niżej, po wąskich schodach, patrząc przez wąskie okna wychodzące na kanion wyżłobiony przez płynącą w dole rzekę.
Odwróciwszy się od okna, Dan podszedł do łóżka i rozpiął swą torbę podróżną. Był tu, w samym sercu Hiszpanii, próbując znaleźć rozwiązanie trapiącego świat problemu, klucza uwalniającego bogactwa Układu Słonecznego. Jak rycerz na wyprawie, powiedział sobie, potrząsając sarkastycznie głową. Poszukiwanie świętego Graala.
Jak stary, zmęczony człowiek, próbujący zmusić się do czegokolwiek, bo nie ma już w życiu nic do roboty, powiedział gorzki głos w jego głowie.
Lot z Madrytu sprawił, że zaczął myśleć o starych rycerskich opowieściach i odważnych wyprawach. Lot kliprem rakietowym z La Guaira przez Atlantyk trwał zaledwie dwadzieścia trzy minuty, ale nie dało się niczego obejrzeć, w solidnym korpusie klipra nie było iluminatorów, a wiadomości przelatujące przez ekran obok jego fotela równie dobrze mogły być wykładem z astronomii. Natomiast lot z Madrytu do Cuenca odbył się starym wiropłatem, krztuszącym się, podskakującym nad krajobrazem, który był stary już wtedy, gdy przemierzały go armie Hannibala.
Don Kichote jeździł wśród tych brązowych wzgórz, powiedział sobie Dan. A wkrótce okaże się, czy wygram walkę z olbrzymem o wiele większym niż jakikolwiek wiatrak, z którym musiał sobie radzić rycerz z La Manchy.
Zadzwonił telefon. Dan pstryknął palcami, po czym uświadomił sobie, że hotelowy telefon nie był zaprogramowany na rozpoznawanie dźwięku. Pochylił się nad łóżkiem i wcisnął klawisz odbioru.
— Pan Randolph?
Twarz, którą Dan ujrzał na małym ekraniku telefonu, przypominała Mefistofelesa: gęste, czarne włosy, które prawie stykały się z grubymi, czarnymi brwiami; wąska twarz w kształcie litery V, wystające kości policzkowe i sterczący podbródek; czarne jak węgiel oczy, które błyszczały odważnie, jakby ten mężczyzna wiedział o czymś, czego nie wie nikt inny. Mała, czarna kozia bródka.
— Tak — odparł Dan. — A pan…?
— Lyall Duncan. Przyjechałem zabrać pana na stanowisko testowe — powiedział rozmówca z wyraźnym szkockim akcentem.
Dan wypuścił powietrze z płuc. Nie tracą czasu. Jeszcze nie zdążyłem się rozpakować.
— Czy jest pan gotów? — spytał Duncan.
Dan rzucił na łóżko kosmetyczkę z przyborami do golenia.
— Tak, jestem gotów — odparł.
Duncan był niski, chudy jak szczapa i nieprawdopodobnie gadatliwy, kiedy przyszło do rozmowy o pracy. Gadał niezmordowanie, gdy jechali zakurzonym Volkswagenem przez wysuszoną słońcem wieś, mijając nieregularne szachownice pól i pokryte tarasami zbocza, wspinając się ku odległym, nagim szczytom gór Sierra. Ziemia wyglądała na wyeksploatowaną, marną, a przecież uprawiano ją od tysięcy lat. Przynajmniej te tereny są na tyle daleko od morza, pomyślał Dan, że nie grozi im zalanie. Wyglądają jednak, jakby zamieniały się w brązową, zakurzoną pustynię.
— …wiele razy próbowaliśmy znaleźć kogoś, żeby rzucił okiem na naszą pracę, kogokolwiek — opowiadał Duncan. — Uniwersytety były zbyt zajęte projektami dotyczącymi dużych reaktorów, wszystkie wysysały jeden grant rządowy za drugim. Prywatne firmy nawet nie chciały z nami rozmawiać, bo nie stał za nami żaden modny uniwersytet.
Dan skinął głową i dalej walczył z sennością. Szkocki akcent towarzysza działał na niego hipnotyzująco podczas jazdy wijącą się drogą przez wzgórza. Na drodze prawie nie było innych samochodów, a szum opon po asfalcie kołysał Dana do snu. Silniki elektryczne nie robiły wiele hałasu, rozmyślał, próbując walczyć ze skutkami zmiany strefy czasowej. Przypomniał sobie, jak producenci samochodów, jak GM czy Toyota próbowali instalować w samochodach systemy dźwiękowe imitujące pracę potężnego silnika spalinowego, żeby przyciągnąć nabu-zowanych testosteronem młodzieńców. Zakazała tego GRE; ciche, wydajne, czyste samochody elektryczne miały być przedstawiane jako godne pożądania, a nie kiepska alternatywa samochodów spalinowych.
— …i nikt z nich nie chciał zobaczyć, że mały, lekki, przenośny reaktor fuzji wodorowej może działać równie dobrze, jak te giganty, które oni budują — brzęczał dalej Duncan. — Nikt nie zwracał na nas uwagi, dopóki nie pozyskaliśmy pana Martina Humphriesa.
Dan podskoczył, gdy usłyszał to nazwisko.
— Dotarliście aż do niego? Znajduje się dość wysoko w korporacyjnym łańcuchu pokarmowym.
Duncan uśmiechnął się chytrze.
— Przez kobietę, a jak inaczej? Przyjechał do Glasgow wygłosić mowę. Rocznica ufundowania przez jego dziadka nowego budynku dla wydziału biologii czy coś takiego. Zainteresowała go pewna młoda dama w osobie naszej studentki. Studiowała biologię i niezła była z niej laska.
— Więc załatwiła dla was robotę Dalili? — spytał Dan ze śmiechem.
— Jeden z chłopaków pracujących przy projekcie poznał ją — w sensie biblijnym. Spytał, czy poświęci się dla nauki.
— I ona się zgodziła?
— Z ochotą. Nie co dzień panienka z Birmingham idzie do łóżka z miliarderem.
— Och, więc była Angielką?
— Taa. Nie mogliśmy o coś takiego prosić szkockiego dziewczęcia.
Obaj mężczyźni jeszcze się śmiali, gdy samochód wtoczył się na parking stanowiska testowego.
Imponujące to stanowisko nie jest, pomyślał Dan, wysiadając z samochodu. Płaski, otwarty, pokryty pyłem teren, na którym stało parę niewielkich baraczków i konstrukcja, wyglądająca, jakby miała się za chwilę zawalić. Wszędzie otaczały go wystrzępione wzgórza, a w pewnej odległości lśniły zjawiskowo w upalnej mgiełce góry Sierra. Dan czuł ciepły i przyjemny dotyk słońca na ramionach. Niebo było cudownie błękitne i bez jednej chmurki. Dan nabrał do płuc czystego górskiego powietrza; było chłodne i ostre, z zapachem sosen, który przebijał się nawet przez jego zatyczki nosowe. Dan zapragnął przez moment je wyjąć; ależ to byłaby ulga funkcjonować bez nich. Ale nie zrobił tego.
W baraku robiącym za „biuro” było ich sześcioro, dwie kobiety, wszyscy, oprócz jednego mężczyzny młodzi, w ponaciąganych swetrach i luźnych spodniach albo dżinsach, które od lat nie widziały żelazka. Dan czuł się za dobrze ubrany w swoich ciemnych spodniach i sportowej, zamszowej marynarce. Jedna z kobiet była wysoka, z długimi, prostymi włosami blond, które opadały jej na ramiona; wyglądała jak z plaży w Kalifornii. Albo ze Szwecji. Druga była Japonką albo Koreanką; niska, mocno zbudowana, ale kiedy się uśmiechała, jaśniała jej cała twarz.
Wszyscy wyglądali na podekscytowanych, aż palili się, żeby udzielić Danowi wszelkich informacji na temat swojej pracy, Dan jednak wychwycił nutę strachu. A jeśli dziś też się nie uda? Jeśli coś pójdzie nie tak jak trzeba? Jeśli Randolph nie zrozumie wartości i znaczenia tej pracy? Dan czuł tę atmosferę w laboratoriach badawczych na całym świecie, nawet na Księżycu.
Jeden starszy mężczyzna miał wygląd profesora. Nosił workowate, tweedowe spodnie i taką samą kamizelkę, rozpiętą. Jego długą twarz otaczała przycięta, szpakowata broda. Duncan przedstawił go jako doktora Vertientesa.
— Miło mi pana poznać — rzekł Dan, automatycznie przechodząc na hiszpański, gdy ujął dłoń mężczyzny.
Brwi Vertientesa uniosły się w zdumieniu.
— Bardzo dobrze pan mówi po hiszpańsku.
— Mam biuro w Wenezueli. — Dan o mało nie dodał, że kiedyś miał żonę Wenezuelkę, ale było to zbyt krótkie i bolesne doświadczenie, żeby wspominać o tym w zwykłej rozmowie.
— Nasza grupa jest raczej międzynarodowa — rzekł Yertientes, przechodząc na brytyjski angielski z lekkim kastylijskim akcentem. — Między sobą mówimy po angielsku.
— Wyjątkiem są przekleństwa — dodała Japonka. Wszyscy się zaśmiali.
Ku zaskoczeniu Dana, liderem grupy był Duncan. Wysoki, dystyngowany Vertientes okazał się fizykiem plazmowym. Duncan był inżynierem specjalizującym się w napędach i to on był siłą sprawczą w grupie.
— Wie pan, jak działa fuzja nuklearna — rzekł Szkot, wyprowadzając całą grupę z szopy biurowej i prowadząc ją do nieco większego baraku, który służył za laboratorium.
— Cztery atomy wodoru łączą się, tworząc atom helu i uwalniając energię — odparł Dan, kiwając głową.
— Jądra — poprawił Dan. — Nie atomy, jądra. Plazma jest całkowicie zjonizowana.
— Tak. Oczywiście.
— Siedem dziesiątych jednego procenta masy tych czterech początkowych atomów wodoru zamienia się energię. Słońce i wszystkie gwiazdy ciągną na tych siedmiu dziesiątych procenta od miliardów lat.
— Dopóki mają wodór i tworzą hel — rzekł Dan. Aby pokazać, że nie jest zupełnym ignorantem, dodał: — A potem zaczynają przetwarzać hel na inne pierwiastki.
Duncan rzucił mu długie spojrzenie spod grubych, czarnych brwi i odparł:
— Tak, ale jesteśmy zainteresowani wyłącznie fuzją wodoru na hel.
— Taaa — mruknął Dan.
Barak laboratoryjny nie był duży, ale znajdujący się w nim sprzęt wyglądał na nowoczesny. Dla wyćwiczonego oka Dana wyglądał bardziej na stację monitoringu niż laboratorium badawcze. Za nim stał większy budynek, którego nie było widać z parkingu. Grupa przemknęła przez laboratorium, rzucając mu tylko obowiązkowe spojrzenie, po czym udała się do drugiego budynku.
— Tutaj właśnie odwalamy brudną robotę — rzekł Duncan z diabelskim uśmieszkiem.
Dan pokiwał głową, rozejrzawszy się dookoła. To był hangar konstrukcyjny. Obrabiarki i suwnica na potężnych stalowych szynach. Ostry zapach oleju maszynowego w powietrzu, kawałki drutu i metalowe strużyny na podłodze. Tak, tutaj się pracowało.
— A tam jest efekt — Duncan machnął ręką w stronę pokrytego pyłem okna.
Nie wyglądało to szczególnie imponująco. Nawet kiedy wyszli na zewnątrz i wspięli się na rusztowanie, Dan widział tylko dwumetrową kulę z metalu, obwieszoną wychodzącą z niej plątaniną kabli i węży. Metal wyglądał jednak na czysty i błyszczący.
Dan postukał w niego kostkami palców.
— Stal nierdzewna? Kiwając głową, Dan odparł:
— Zewnętrzna powłoka komory ciśnieniowej. Kula wewnętrzna to stop berylowy.
— Berylowy?
— Stop jest zastrzeżony. Złożyliśmy wniosek o patent międzynarodowy, ale wie pan, ile to trwa.
Dan zgodził się z ponurą miną, po czym zapytał:
— To już wszystko?
— Najlepsze rzeczy sprzedaje się w małych opakowaniach — uśmiechnął się demonicznie Duncan.
Wrócili do laboratorium i sześcioro kobiet i mężczyzn bez słowa zajęło stanowiska przy konsoletach stojących pod ścianami baraku. Była tam mieszanina krzeseł i taboretów, żadnego podobnego do siebie, ale nikt nie siadał. Dan widział, że są zdenerwowani, spięci. Wszyscy z wyjątkiem Duncana, który wyglądał na dość pewnego siebie. Rzucił Danowi zabawne spojrzenie, jak szuler, który zaraz wyciągnie karty ze spodu talii.
— Jest pan gotowy zobaczyć bestię w akcji? — spytał Duncan.
Dan, zmęczony podróżą, przyciągnął sobie małe krzesło biurowe i usiadł na środku pomieszczenia. Zakładając ramiona na piersi, skinął głową i rzekł:
— Odpalaj, gdy będziesz gotów, Gridley.
Reszta wyglądała na zdziwioną, zastanawiając się, kim może być Gridley i co to oznacza. Duncan jednak przekrzywił głowę i uśmiechnął się, jakby wszystko zrozumiał.
Zwrócił się do Vertientesa i rzekł cicho:
— No to odpalaj.
Dan usłyszał, że zaczęła pracować pompa, a odczyty na konsoli Vertientesa zaczęły pełznąć w górę. Reszta konsoli ożyła, na ekranach pojawiły się kolorowe wykresy i cyfrowe odczyty.
— Ciśnienie zbliża się do optimum — zaśpiewała blondynka. — Gęstość w obrębie krzywej.
— Ogniwa paliwowe przyłączone.
— Bateria kondensatorów gotowa.
Duncan stał za Danem, omiatając oczami wszystkie konsole.
— Zbliżamy się do punktu zapłonu. Pochylając się lekko w stronę Dana, Duncan rzekł:
— Jest tak ustawiony, że zapłon następuje automatycznie, ale awaryjne sterowanie ręczne też mamy.
Dan wstał i patrzył przez okno na znajdującą się na rusztowaniu kulę ze stali nierdzewnej. W powietrzu laboratorium czuło się napięcie; prawie czuł, jak stają mu włosy na głowie.
— Zapłon! — zawołał Vertientes.
Dan niczego nie zobaczył. Metalowa kula na zewnątrz nie drgnęła. Nie było huku, chmury dymu ani wibracji. Spojrzał na Duncana, potem na pozostałą szóstkę, wszyscy stali sztywno przy konsolach. Liczby przelatywały przez ekrany, krzywe pełzały po wykresach, ale o ile Dan był w stanie to stwierdzić — nic innego się nie działo.
— Wyłączamy — oznajmił Vertientes.
Wszyscy odprężyli się, rozluźnili, wypuścili powietrze.
— Trzydzieści sekund, co do sekundy — powiedział ktoś.
— Wydajność energetyczna? — spytał Duncan.
— Maksymalna przewidziana. Osiągnęliśmy pięćdziesiąt megawatów po czterech sekundach i to się utrzymało do wyłączenia.
Vertientes promieniał. Odwrócił się do Duncana i chwycił go za oba ramiona.
— Perfectol Zawsze była grzeczną dziewczynką.
— Chce pan powiedzieć, że to wszystko? — spytał podejrzliwym tonem Dan.
Duncan także się uśmiechał. Wszyscy się uśmiechali.
— Ale nic się nie wydarzyło — upierał się Dan.
— Nic? — spytał Duncan, łapiąc Dana za łokieć i odwracając go w stronę rzędu konsol. — Proszę spojrzeć na wykresy mocy wyjściowej.
Marszcząc brwi, Dan przypomniał sobie naukowca, który kiedyś powiedział mu, że fizyka sprowadza się zasadniczo do odczytywania pieprzonych mierników.
— Ale to nigdzie nie poleciało — rzekł niepewnie Duncan. Wszyscy się roześmiali.
— To nie rakieta — rzekł Duncan. — Jeszcze nie. Testujemy tylko reaktor fuzji wodorowej.
— Tylko! — rzekła Japonka.
— Trzydzieści sekund to żaden test — protestował Dan.
— Nie, trzydzieści sekund to masa czasu — zaoponował Duncan.
— Plazma stabilizuje się po pięciu sekundach albo jeszcze szybciej — rzekł Vertientes.
— Tylko żeby to mogło znaleźć zastosowanie w silnikach rakietowych — upierał się Dan — reaktor musiałby pracować godzinami… ba, tygodniami i miesiącami.
— Si, tak, wiemy — odparł Vertientes, stukając palcem we wnętrze drugiej dłoni. — Ale w trzydzieści sekund dostaniemy wystarczająco dużo danych, żeby obliczyć parametry przepływu ciepła i plazmy. Może ekstrapolować godziny, tygodnie i miesiące.
— Nie ufam ekstrapolacjom — mruknął Dan. Blondynka wkroczyła między nich.
— Oczywiście, że zbudujemy pełnowymiarowy model i uruchomimy go na całe miesiące. Na pewno. Doktor V chce tylko powiedzieć, że jak dotąd wykonaliśmy wystarczająco dużo testów, żeby mieć pewność, że to działa.
Dan spojrzał na nią. Kalifornia, uznał. Może ma szwedzkich przodków, ale stanowczo jest z Kalifornii.
— Mamy zamiar podpiąć reaktor do generatora MHD — rzekł Vertientes, usilnie próbując przekonać Dana. — W ten sposób plazma będzie wylatywać z reaktora, przez co będziemy mieli i energię elektryczną, i odrzut.
— Magneto… — Dan zająknął się.
— Magnetohydrodynamicznego — dokończył za niego Vertientes.
— Interakcja przewodzących prąd elektryczny zjonizowanych gazów z polem magnetycznym — dodała blondynka.
Dan uśmiechnął się do niej.
— Dziękuję.
Popisuje się, uznał. Chce mi pokazać, że jest inteligentną blondynką, mimo wyglądu surferki.
Wtedy pochwycił ukradkowe spojrzenie Duncana i przypomniał sobie studentkę z Birmingham, która przekonała Humph-riesa, by zwrócił uwagę na ich pracę. Potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć Duncanowi, że jego nie trzeba w ten sposób przekonywać.
Kiedyś chętnie zagarnąłby każdą dostępną młodą kobietę i cieszył się każdą spędzoną z nią chwilą. Ale nie teraz. Skrzywił się w duchu i zadumał nad dziwnymi kolejami losu. Kiedy Jane żyła, polowałem na wszystkie kobiety, jakie zobaczyłem, próbując o niej zapomnieć. A teraz nie żyje, a ja nikogo nie chcę. Nie teraz. Może już nigdy.